Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Wyspa Wielkanocna (Rapa Nui) i jej tajemnicze posągi moai właśnie stały się mniej tajemnicze. Jo Anne Van Tilburg, dyrektor Easter Island Statue Project, która od 30 lat pracuje na wyspie, opublikowała w Journal of Archeological Science wyniki badań, które potwierdzają hipotezę mówiącą, że moai symbolizowały obfitość plonów i były niezwykle ważnym elementem zapewnienia pożywienia mieszkańcom wyspy. I to dosłownie. W ostatnim czasie Van Tilburg prowadziła badania dwóch moai znajdujących się w wewnętrznej części kamieniołomu Rano Raraku. To właśnie z tego kamieniołomu pochodzi 95% z ponad 1000 moai. Szczegółowe analizy gleby wykazały, że na terenie kamieniołomu i w jego bezpośrednim sąsiedztwie uprawiano wiele roślin, w tym banany, bataty i kolokazję jadalną. Van Tilburg początkowo nie miała zamiaru analizować gleby. Wraz z zespołem zajmowała się wykopaniem dwóch moai, które niemal całkowicie były pogrzebane pod ziemią i resztkami skał. Wybraliśmy te właśnie moai na podstawie szczegółowej analizy dawnych fotografii oraz mapowaniu całego regionu Rano Raraku, mówi Van Tilburg. W badaniach pomagała jej geoarcheolog i specjalistka ds. gleby profesor Sarah Sherwood, która na Wyspę Wielkanocną przyjechała po rozmowie z członkiem zespołu Van Tilburg spotkanym podczas konferencji geologicznej. Sherwood, z czystej ciekawości, postanowiła poddać analizie glebę, z której wykopywano wspomniane moai. Gdy przyszły wyniki mieliśmy podwójne trafienie. Okazało się – czego bym nigdy nie podejrzewała – że występują tam wysokie poziomy wapnia i fosforu. W glebie było bardzo dużo składników niezbędnych do wzrostu roślin. Wszędzie indziej na wyspie gleba podlega szybkiej erozji, co pozbawia ją składników potrzebnych roślinom. Jednak w kamieniołomie, dzięki temu, że ludzie pozyskiwali tam kamienie i istnieje tam źródło wody, powstało idealny sprzężenie zwrotne – system nawadniający i użyźniający glebę, mówi uczona. Woda wymywała z naruszanych przez ludzi skał składniki odżywcze i użyźniała okolice. Jako, że ludzie ciągle korzystali z kamieniołomu, gleby były ciągle żyzne, więc dawały dobre plony. Moai, które odkopał zespół Van Tilburg były ustawione pionowo. Jeden znajdował się na postumencie, a drugi w celowo wykopanej głębokiej dziurze, co wskazuje, że posągi miały tam pozostać. To całkowicie zmienia pogląd, jakoby moai znajdujące sie na terenie Rano Raraku czekały na transport poza teren kamieniołomu. Te, i prawdopodobnie inne moai w Rano Raraku zostały tam ustawione po to, by utrzymać święty charakter samego kamieniołomu. Moai były zasadniczym elementem poglądu na płodność ziemi i mieszkańcy wierzyli, że ich obecność stymuluje produkcję rolną, mówi Van Tilburg. Grupa Van Tilburg uważa, że moai znajdujące się w wewnętrznej części kamieniołomu zostały wzniesione w latach 1510–1645. Wydobycie w badanej przez nich części kamieniołomu rozpoczęło się w 1455 roku. Większość prac nad moai zakończono w XVIII wieku, po nawiązaniu kontaktu ze światem zachodnim. « powrót do artykułu
  2. Jaskinia z Filarami, jedna z najdłuższych sudeckich jaskiń, została zasypana odpadami zawierającymi azbest. Obiekt został zamknięty dla turystów i grotołazów. Odkrycia dokonali wolontariusze z Patrolu Jaskiniowego, którzy z miejscowymi leśnikami prowadzili prace porządkowe w podziemnych obiektach na Dolnym Śląsku. Jak informuje Jerzy Jurczyński, pierwsze informacje o śmieciach w jaskini pojawiły się na forach internetowych już przed 7-8 laty. Gdy jednak postanowiono się dokładniej sprawie przyjrzeć, okazało się, że sytuacja jest znacznie poważniejsza, niż się wydawało. Wstępne oględziny wykazały, że mamy do czynienia z gruzem budowlanym z przedwojennych budynków. Ktoś urządził sobie w jaskini wysypisko tego typu odpadów. Pobrane do analizy próbki wykazały, że wśród odpadów znajduje się azbest, wchodzący w skład eternitu. Azbestowe odpady stanowią zagrożenie dla zdrowia i życia grotołazów oraz turystów. Wiemy, że rakotwórczy azbest jest w samym gruzowisku. Nie można jednak wykluczyć, że powietrze przeniosło go w głąb jaskini. Nie prowadzono jednak badań cyrkulacji i składu powietrza w tej jaskini, zatem to tylko przypuszczenie. Jeśli jednak włóka azbestowe zostały rozniesione po jaskini, to niewykluczone, że nigdy nie uda się jej oczyścić. Na razie Jaskinia z Filarami została zamknięta. Nadleśnictwo Kamienna Góra i członkowie Patrolu Jaskiniowego czekają teraz, aż zakończy się okres hibernacji nietoperzy i w przyszłym roku mają zamiar usunąć odpady z jaskini. Jaskinia z Filarami to jedna z tzw. Jaskiń Kochanowskich. Jej rozpoznania dokonano w 2001 roku, a kolejne prace prawodzone przez Wałbrzyski Klub Górski i Jaskiniowy wykazały, że jest połączona w sąsiednią Jaskinią Prostą, tworząc kompleks o długości 727 metrów. Jest więc drugą, po Jaskini Niedźwiedziej, najdłuższą jaskinią polskich Sudetów. « powrót do artykułu
  3. Sensacyjne odkrycie – tak swoją przygodę w stolicy podsumowuje dr inż. Grzegorz Jezierski, który pod koniec listopada udał się do Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie i przypadkowo rozpoznał tam eksponat, z którego wartości nikt nie zdawał sobie sprawy! Dr inż. Grzegorz Jezierski, kustosz Muzeum Lamp Rentgenowskich na Politechnice Opolskiej przebywał w Warszawie na zaproszenie dyrektora MMS-C Sławomira Paszkieta, w związku z planowanym przekazaniem do ww. muzeum cennego eksponatu tj. „emanatora radonu” produkcji niemieckiej z lat 20. ubiegłego wieku (z zawartością 6 µCi  radu). Przy tej okazji zwiedził ekspozycję stołecznego muzeum i odkrył, że wśród dwóch lamp rentgenowskich jakie się tam znajdują, jedna to lampa skonstruowana przez mało znanego (żeby nie powiedzieć zapomnianego) polskiego fizyka Juliusza Lilienfelda (ur. we Lwowie 1881 r. – 1963 r.), o czym nie wiedziano w muzeum. Dopiero opolski pasjonat uświadomił placówce, jak unikalny skarb posiada w swojej kolekcji. Lampy tego typu są bardzo rzadkie i zachowało się ich na świecie zaledwie kilka sztuk – wyjaśnia dr Jezierski – bowiem szybko zostały wyparte przez lampy skonstruowane przez amerykańskiego wynalazcę Williama Coolidge’a (1873-1975) ojca lamp rentgenowskich, który ma na swoim koncie 83 patenty dotyczące lamp rentgenowskich (ich przykłady, i to w tysiącach, możemy podziwiać w muzeum na Politechnice Opolskiej). Dr Jezierski, jako znawca lamp rentgenowskich zawsze marzył o zobaczeniu lampy Lilienfelda. Marzenie spełnił, a przy okazji liczy też, że postać wybitnego fizyka – patrioty, który zawsze podkreślał swoją polskość, zostanie przywrócona historii techniki. Pracujący  na Uniwersytecie w Lipsku J. Lilienfeld opracował w 1914 r. po raz pierwszy lampę rentgenowską z emisją elektronów z gorącej spirali – opowiada dr Jezierski. Lampa konstrukcji Lilienfelda stanowiła etap pośredni pomiędzy stosowanymi wcześniej lampami gazowanymi z zimną katodą a lampą próżniową z gorącą katodą – tj. lampą Coolidge’a. Jednakże dość skomplikowana konstrukcja i kłopoty podczas eksploatacji tej lampy spowodowały, że nie została ona rozpowszechniona i została wyparta przez prostsze i pewniejsze w działaniu lampy dwuelektrodowe Coolidge’a. Juliusz Lilienfeld budując wiele różnych lamp rentgenowskich i patentując je, popadł nawet w konflikt z W. Coolidge’m. Sukces lampy Coolidge’a wynikał także z tego, że lampa ta powstawała we współdziałaniu środowisk naukowych i przemysłowych (dr. W. Coolidge był w tym czasie kierownikiem Laboratorium Badawczego znanej firmy General Electric), podczas gdy prof. J. Lilienfeld funkcjonował z dala od środowisk przemysłowych i biznesowych. « powrót do artykułu
  4. Pracownicy farmy łososi Mowi Canada West u wybrzeży wyspy Vancouver (Quatsino) uwolnili bielika amerykańskiego ze śmiertelnych, i to dosłownie, objęć ośmiornicy. Początkowo zastanawiali się, czy zareagować, ale obserwując przebieg zdarzeń, zdecydowali się na interwencję. Hodowcy kończyli w poniedziałek (9 grudnia) pracę, gdy w pewnym momencie do ich uszu dotarło skrzeczenie i odgłosy uderzania w wodę. Okazało się, że to tonący bielik, ściśnięty przez pokaźnych rozmiarów ośmiornicę. Jeden z mężczyzn, John Ilett, sięgnął po bosak i zaczął za jego pomocą odciągać ramiona mięczaka. To dało bielikowi czas, by się wyswobodzić i odpłynąć [na brzeg]. Musiało minąć ok. 10 min, żeby ptak się "pozbierał" i odleciał. Koniec końców każde ze zwierząt poszło (czytaj: odpłynęło lub odleciało) swoją drogą. Bielik na pewno dostał zaś nauczkę, bo próbując upolować ośmiornicę, zdecydowanie się przeliczył...   « powrót do artykułu
  5. W powiązanym z Rosyjskim Kościołem Prawosławnym kanale telewizyjnym Spas nadawany będzie bardzo nietypowy reality show. Dziesięciu ochotników spędzi bowiem miesiąc w Pustelni Niłowo-Stobieńskiej, męskim monasterze na wyspie Stołobnyj na jeziorze Seliger. Poszukując odpowiedzi na dręczące ich od dawna pytania, bohaterowie programu Wyspa (Остров) będą prowadzić zakonny tryb życia: wykonywać świece, sprzątać, brać udział w czynnościach religijnych czy przygotowywać jedzenie. Jestem pewien, że wielu osobom projekt ten pomoże ponownie odnaleźć sens życia - powiedział Boris Korchevnikov, dyrektor generalny kanału Spas. Wyspa to wyraźna kontrprozpozycja dla Domu-2, najdłużej nadawanego reality show w Rosji, czy dla kontrowersyjnego programu surwiwalowego Game2: Winter. Nagranie związane z naborem pojawiło się na YouTube'ie w październiku. Potencjalnych uczestników zachęcano, by wysyłali filmiki zgłoszeniowe z autoprezentacją i wyjaśnieniem, czemu chcieliby spędzić miesiąc w monasterze. Program pozostaje owiany tajemnicą, dlatego komentatorzy zastanawiają się, czy na uczestników będą czekać specjalne zadania i czy będą stopniowo eliminowani. Kolejną niewiadomą jest czas emisji.     « powrót do artykułu
  6. Po roku analiz NASA wybrała miejsce pobrania próbek z asteroidy Bennu. Próbki te zostaną przywiezione na Ziemię w ramach misji OSIRIS-REx. To pierwsza tego typu misja zorganizowana przez NASA. Próbki zostaną pobrane z miejsca o nazwie Nightingale, znajdujące się w kraterze w północnej części asteroidy. Wybrano je spośród czterech miejsc, które z jednej strony mogą dostarczyć bardzo dobrych próbek, a z drugiej są umiejscowione tak, że cała operacja będzie jak najmniej ryzykowna dla OSIRIS-REx. Po szczegółowym rozważeniu wszystkich czterech miejsc wybraliśmy to, które zawiera najwięcej dobrego materiału, który można będzie bezpiecznie pobrać. Nightingale w największym stopniu spełnia te warunki, mówi Dante Lauretta, główny naukowiec misji. Nightingale położone jest w północnym kraterze o szerokości 140 metrów. Jego powierzchnia jest dość gładka. Jako, że miejsce znajduje się w północnej części Bennu, panują tam niższe temperatury i materiał jest lepiej zachowany niż w innych częściach. Ponadto wszystko wskazuje, że krater powstał stosunkowo niedawno, więc materiał, który można pobrać, nie był zbyt długo wystawiony na działanie czynników zewnętrznych. Operacja pobrania próbek będzie trudniejsza, niż pierwotnie zakładano. Według pierwotnych planów OSIRIS-REx miał wylądować na obszarze o średnicy 50 metrów. Nightingale ma średnicę jedynie 16 metrów, jest to zatem obszar niemal 10-krotnie mniejszy. To zaś oznacza, że pojazd musi bardzo precyzyjnie osiąść na asteroidzie. Ponadto na wschodnim krańcu Nightingale znajduje się olbrzymi głaz, który może stanowić niebezpieczeństwo podczas startu z powierzchni asteroidy. OSIRIS-REx został wyposażony w autonomiczny system, który ocenia, czy lądowanie jest możliwe i sam potrafi je przerwać, jeśli miałoby się okazać zbyt ryzykowne. Musimy bowiem pamiętać, że sam pojazd może wzniecić pył z powierzchni asteroidy, co zmieni podłoże i może się okazać, że nie warto ryzykować. Gdyby nie udało się pobrać próbek z Nightingale OSIRIS-REx spróbuje wylądować w zapasowym miejscu o nazwie Osprey. Bennu to poważne wyzwanie ze względu na bardzo nierówne podłoże. Wykorzystaliśmy więc dokładniejszą, ale bardziej skomplikowaną,, technikę optycznej nawigacji. Wyposażyliśmy OSIRIS-REx w możliwość samodzielnej oceny ryzyka związanego z lądowaniem i podjęcia decyzji, mówi Rich Burns, jeden z menedżerów projektu. W styczniu OSIRIS-REx rozpocznie serię przelotów nad Nightingale i Osprey. Będzie zbierał dodatkowe dane i przyglądał się obszarom ewentualnego lądowania. Próba zebrania próbek zostanie podjęta w sierpniu. W 2021 roku pojazd pożegna się z Bennu i poleci w kierunku Ziemi. Ma wylądować we wrześniu 2023 roku. Pierwszą w historii misją, podczas której ludzkość pobrała próbki z asteroidy, była japońska Hayabusa, która wróciła na Ziemię w 2010 roku z materiałem z asteroidy Itokawa. Ponadto dokładnie przed miesiącem, 13 listopada, japońska Hayabusa 2 opuściła okolice asteroidy Ryugu i wraca z próbkami na Ziemię. Ma tutaj dotrzeć pod koniec 2020 roku.   « powrót do artykułu
  7. Sześć lat temu archeolodzy z Uniwersytetu w Bonn odkryli na dnie studni w dawnym majańskim mieście Uxul kości ok. 20 ludzi. Zostali oni zabici i rozczłonkowani ok. 1400 lat temu. Nie było jednak pewności, skąd ofiary pochodziły. Analiza izotopów strontu przeprowadzona przez zespół z Narodowego Uniwersytetu Autonomicznego Meksyku (UNAM) pokazała, że część ze zmarłych dorastała co najmniej 150 km od Uxul. Stront jest spożywany z pokarmami. Ponieważ organizm traktuje go podobnie jak wapń, jest wbudowywany w kości i zęby. Podczas badań naukowcy wykorzystują fakt, że stosunek strontu 87 do 86 w skałach ustalił się w czasie ich tworzenia w skorupie ziemskiej. Stosunek ten zależy zarówno od rodzaju, jak i wieku skał. Bardzo istotne jest to, że rośliny "przejmują" stosunek izotopów strontu z lokalnego podłoża. Stosunek izotopów strontu utrwalony w szkliwie wskazuje zaś na region, w którym dana osoba dorastała - wyjaśnia dr Nicolaus Seefeld. Na początku lata br. Seefeld i akademicy z Laboratorium Geochemii Izotopów UNAM pobrali próbki szkliwa 13 osób. Niestety, nie dało się określić stosunku izotopów strontu u pozostałych osób, ponieważ zęby uległy rozkładowi i wyniki nie byłyby miarodajne. Wyniki analiz izotopowych pokazały, że większość ofiar dorastała co najmniej 150 km od Uxul, na południowych nizinach leżących obecnie na terenie Gwatemali. Co najmniej jedna osoba dorosła i jedno niemowlę to mieszkańcy Uxul. W większości byli to ludzie o wysokiej pozycji społecznej; u 8 znaleziono bowiem jadeitowe inkrustacje w siekaczach. Jak się to wszystko zaczęło? W 2013 r. Seefeld badał system zaopatrzenia Uxul w wodę. Odkrył wtedy studnię, do której w VII w. trafiło ok. 20 osób. Później przeprowadzono wykopaliska i badania masowego pochówku. Okazało się, że poza kośćmi co najmniej 14 mężczyzn i 1 kobiety w masowym grobie znajdowały się też szczątki kilku młodocianych osób oraz 18-miesięcznego dziecka. Niemal wszystkie kości nosiły ślady nacięć kamiennym ostrzem. Ich regularny rozkład pokazuje, że ludzie ci zostali systematycznie (celowo) rozczłonkowani. Ofiary zabito i zdekapitowano poza zbiornikiem. Później poćwiartowane ciała umieszczono na dnie studni. Ślady działania wysokich temperatur sugerują, że kości wystawiono na oddziaływanie ognia - prawdopodobnie po to, by ułatwić usuwanie skóry i mięśni. Na szczątkach nie ma śladów ludzkich zębów (nie doszło zatem do aktów kanibalizmu). Naukowcy podkreślają, że po odcięciu połączone wcześniej anatomicznie części ciała umieszczono jak najdalej od siebie. To jasno pokazuje, że komuś zależało na zniszczeniu fizycznej jedności tych osób. Wyniki analiz izotopowych strontu oraz badań antropologicznych pozwalają wyciągnąć bardziej precyzyjne wnioski co do tożsamości ofiar i możliwych przyczyn egzekucji. Naukowcy dodają, że skądinąd wiadomo, że obcinanie głów i rozczłonkowywanie odbywało się u Majów głównie w kontekście konfliktów zbrojnych. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie jest zatem takie, że większość ofiar ze studni to jeńcy wojenni z miasta na terenie południowych nizin. Tak się dla nich skończyła przegrana w walce z Uxul... « powrót do artykułu
  8. Kilkanaście gatunków małych wielorybów i delfinów jest zagrożonych wyginięciem, a wszystko przez współczesne sieci rybackie, które zabijają rocznie setki tysięcy zwierząt. Takie informacje przynosi najnowszy numer Endangered Species Research. Niewielkie walenie, jak vaquita czy baiji, żyły obok ludzi przez tysiące lat. Jednak po II wojnie światowej zostały dotknięte przekleństwem plastiku – rybacy na całym świecie zaczęli wymieniać sieci z włókien naturalnych – jak bawełna czy konopie – na bardziej trwałe sieci z tworzyw sztucznych. Sieci skrzelowe nie wymagają użycia kosztownego sprzętu czy dużych łodzi, przez co są szczególnie atrakcyjne dla rybaków łowiących na małą skalę. Jednak przez to giną walenie, inne ssaki morskie i żółwie, które nie są w stanie przegryźć takich sieci, gdy się w nie złapią. Mogły zaś uwolnić się z sieci z włókien naturalnych. Naukowcy i obrońcy środowiska od 30 lat próbują opracować nowy typ sieci, z których ssaki czy żółwie mogłyby uciec lub ich uniknąć. Dotychczas się to nie udało. Podobnie jak nie udało się przekonać rządów poszczególnych państw, by zakazały i wyegzekwowały zakaz stosowania sieci skrzelowych. W międzyczasie zaś zagłada grozi kolejnym gatunkom. Powszechny niegdyś w chińskich rzekach niewielki delfin baiji niemal z pewnością wyginął, donoszą autorzy najnowszego opracowania. Na skraju zagłady jest też morświn kalifornijski, którego pozostało kilkanaście osobników. Dla krytycznie zagrożonego garbogrzbieta atlantyckiego prognozy długoterminowe są bardzo złe. Niebezpieczeństwo wisi też nad niewielkim delfinem Maui, którego liczebność wynosi około 60 osobników. Specjaliści obawiają się również o przetrwanie garbogrzbieta chińskiego, morświnka bezpłetwego z rzeki Jangcy, trzech gatunków azjatyckich delfinów rzecznych oraz bałtyckiej populacji morświna zwyczajnego. Dla każdego z wymienionych gatunków największym zagrożeniem jest stosowanie sieci skrzelowych z tworzyw sztucznych. Robin Bird, biolog morski i ekspert od waleni z Cascadia Research Collective mówi, że wiele z tych gatunków wyginie, jeśli ludzie nie przestaną stosować takich sieci. Uczony pesymistycznie zapatruje się na przyszłość. Ocalenie tych gatunków wymagałoby bowiem podjęcia odważnych niepopularnych decyzji o ustanowieniu obszarów ścisłej ochrony, gdzie nie wolno byłoby poławiać ryb. Współcześni politycy boją się zaś podejmowania decyzji, które mogą odebrać im poparcie części wyborców. « powrót do artykułu
  9. NASA planuje powrót człowieka na Księżyc, który ma stać się ważnym etapem załogowej misji na Marsa. Wciąż nierozwiązane pozostaje jednak pytanie, gdzie na Czerwonej Planecie powinni lądować ludzie. W podjęciu decyzji może pomóc najnowszy artykuł z Geophysical Research Letters, którego autorzy dostarczyli mapę zamarzniętej wody na Marsie znajdującej się nawet 2,5 centymetra pod powierzchnią planety. Dostępność wody będzie kluczowym elementem dla wybrania miejsca lądowania misji załogowej. Posłuży ona astronautom zarówno do picia, jak i do wyprodukowania paliwa. NASA chce bowiem tak przygotować misję, by po wylądowaniu możliwe było korzystanie z zasobów planety. W ich badaniu biorą udział satelity okrążające Marsa. Sylvain Piqueux z Jet Propulsion Laboratory, autor wspomnianego na wstępie artykułu, wykorzystał dane z Mars Reconnaissance Orbitera (MRO) i Mars Odyssey, by znaleźć wodę, która jest łatwo dostępna. Nie potrzebujesz koparki by dostać się do tej wody. Wystarczy szpadel. Cały czas zbieramy dane na temat pokrywy lodowej Marsa, szukając najlepszych miejsc do lądowania misji załogowej, mówi Piqueux. Na Marsie woda w stanie ciekłym nie może się utrzymać. Niskie ciśnienie powoduje, że lód wystawiony bezpośrednio na oddziaływanie czynników zewnętrznych szybko odparowuje. Lód na Czerwonej Planecie występuje na średnich wysokościach, w pobliżu biegunów. Piqueux postanowił poszukać takich złóż, do których astronauci mogą łatwo się dostać. Wykorzystał w tym celu instrumenty badające temperatury i połączył te dane z ze zdjęciami kraterów po uderzeniach meteorytów oraz danymi z radaru wskazującymi na obecność lodu. Dzięki temu udało mu się określić głębokość, na jakiej występuje lód. Niewiele miejsc na Marsie nadaje się do lądowania misji załogowej. Dlatego też naukowcy skupiają się na średnich szerokościach półkuli północnej i południowej, gdzie jest znacznie cieplej niż na biegunach. Preferowana jest półkula północna, której tereny są położone niżej, zatem mamy tam grubszą warstwę atmosfery do wyhamowania lądującego pojazdu. Naukowców szczególnie interesuje równina Arkadia na półkuli północnej. Na stworzonej przez Piqueuxa mapie widzimy kilka kolorów. Te chłodne, niebieski i purpurowy, wskazują na lód znajdujący się nie więcej niż 30 centymetrów pod powierzchnią. Kolory ciepłe to lód ukryty głębiej, co najmniej 60 centymetrów pod powierzchnią. Z kolei kolor czarny to miejsce, gdzie zdecydowanie nic nie powinno lądować. Pojazd mógłby bowiem zatonąć tam w pyle. Piqueux chce teraz rozpocząć długoterminowe obserwacje marsjańskiego lodu. Uczony ma zamar sprawdzić, jak jego ilość i dostępność zmienia się wraz z porami roku. Im dłużej badamy lód, tym więcej się dowiadujemy. Całoroczne obserwacje prowadzone przez różne pojazdy przez wiele lat pozwolą odkryć nam jego nowe zasoby, mówi Leslie Tamppari, odpowiedzialna za stronę naukową misji MRO. « powrót do artykułu
  10. Pracownicy Centrum Edukacji Przyrodniczej UJ (dawniej Muzeum Zoologicznego Instytutu Zoologii UJ) od wielu lat badają i systematyzują wiedzę o światowej faunie motyli, współpracując na tym polu z najbardziej liczącymi się placówkami naukowymi i entomologami europejskimi oraz amerykańskimi. Efektem ich badań jest kilkaset publikacji naukowych oraz odkrycie i opisanie niemal 300 nowych gatunków motyli, pochodzących z obszarów tropikalnych Afryki i Ameryki Południowej. Aby dać wyobrażenie o skali wykonanej pracy, należy podkreślić, iż cała fauna dziennych motyli polskich liczy mniej niż 150 gatunków. Naukowa kolekcja motyli zdeponowana w CEP UJ jest jednym z najbardziej liczących się zbiorów na świecie. Owocem badań terenowych przeprowadzonych w czerwcu 2019 r. na wysokogórskich terenach Peru u podnóża Kordyliery Huayhuash było odkrycie na wysokości 4000 m n.p.m. wyjątkowego okazu motyla - drugiego na świecie gatunku owada, którego skrzydła od strony grzbietowej mają całkowicie jaskrawosrebrne ubarwienie. Pierwszym gatunkiem jest należący do tego samego rodzaju, choć niezbyt blisko spokrewniony, Argryrophorus argenteus. Gatunek, uważany za narodowy gatunek motyla Chile, został opisany niemal 170 lat temu. Nowo odkryty gatunek został nazwany Argyrophorus idealis, czyli doskonały. Źródłem srebrnej barwy skrzydeł u obu gatunków nie jest pigment. Powstaje ona dzięki właściwościom łusek, poprzez załamywanie i odbijanie poszczególnych kolorów widma światła w procesie refrakcji i interferencji. « powrót do artykułu
  11. Na starożytnych egipskich malowidłach widzimy ludzi, którzy mają stożkowate nakrycia głowy. Przez dziesięciolecia stanowiły one zagadkę dla specjalistów, którzy spierali się, czy to prawdziwe nakrycia, których dotychczas nie znaleziono, czy też symboliczne przedstawienia w sztuce, mogące być np. czymś na kształt aureoli u chrześcijańskich świętych. Spór ten udało się rozstrzygnąć dzięki odkryciu w Amarnie. To jedno z najbardziej niezwykłych stanowisk archeologicznych. Miasto zostało założone przez faraona Echnatona – męża Nefretete i ojca Tutanchamona – i miało być nową stolicą. Przetrwało nie dłużej niż 15 lat. Po śmierci Echnatona zostało opuszczone i zburzone, gdyż Echnaton był heretykiem. Przeprowadził on bowiem reformę religijną, w ramach której politeistyczną religię Egiptu miał zastąpić system henoteistyczny, uznający co prawda wielu bogów, ale wywyższający jednego z nich ponad resztę. Władca kazał zamknąć świątynie poświęcone innym bogom, zlikwidować ślady kultu Amona i rozpoczął budowę nowej stolicy – Achetaton (Amarna). Podczas wykopalisk w stolicy Echnatona znaleziono w końcu stożkowate nakrycia głowy. Dokonali tego naukowcy z Amarna Project, prowadzonego przez Cambridge University. Dwa tego typu przedmioty spoczywały w grobach osób o niskim statusie społecznym, na cmentarzu robotników. Zachowane zwłoki wciąż miały upięte włosy, do których przymocowane były stożkowate nakrycia głowi. Mają one kolor kremowy, prawdopodobnie zostały wykonane z wosku pszczelego, a wysokość każdego z nakryć określono na 8 centymetrów. Szczątki pierwszego ze stożków wydobyto w 2009 roku, na drugi natrafiono w roku 2015. Od tamtej pory trwały badania i prace nad ich konserwacją. Odkrycie pokazuje, że nieprawdziwe są hipotezy mówiące, że to, co widzimy na malowidłach miało jedynie znaczenie symboliczne, a twórcy rysunków oznaczali w ten sposób osoby o specjalnym statusie. Być może obala ono również inną hipotezę, zgodnie z którą stożki były perfumami, które powoli się rozpuszczały, namaszczając i symbolicznie oczyszczając głowę i ramiona osoby, która je nosiła. W znalezionych stożkach nie stwierdzono bowiem obecności żadnych środków chemicznych. Jednak, jak stwierdzają niektórzy specjaliści, to nie znaczy, że perfum nie było w tych czy w innych stożkach. Lise Manniche z Uniwersytetu w Kopenhadze mówi, że znalezienie stożków w grobach osób o niskim statusie nie obala teorii mówiącej, iż nosiły je osoby o wysokim statusie. Na malowidłach widzimy bowiem, że takie stożki znajdują się na głowach znacznych osób, nie takich, które chowano na cmentarzu dla pracowników fizycznych. Sądzę, że to, co znaleziono, to 'fałszywe' stożki, które osoby o niskim statusie zastosowały, by imitować zachowania ważniejszych od siebie osób, stwierdza uczona. Jeśli tak jest w rzeczywistości, to stożki musiały mieć jeszcze jakieś dodatkowe znaczenie niż próbę upodobnienia się do elity społecznej. Jedna z hipotez mówi bowiem, że stożki mogły symbolizować zmysłowość i urodzenie dziecka. Tymczasem jeden ze znalezionych stożków był przymocowany do głowy kobiety w wieku rozrodczym. Być może, stwierdza Manniche, kobieta chciała mieć dzieci w życiu pozagrobowym. Płci drugiej z osób, przy której znaleziono stożek, nie udało się określić. Z taką interpretacją nie zgadza się Rune Nyord, archeolog z Emory University. Zauważa on, że malowidła sugerują, iż stożki były noszone w innym kontekście, podczas świąt lub w obecności faraona. W egiptologii bardzo często próbuje się coś interpretować z perspektywy życia pozagrobowego. Ale nie powinniśmy od razu odrzucać możliwości, że Egipcjanie postrzegali coś inaczej. Czasem kapelusz jest po prostu kapeluszem, mówi. Inną interesującą hipotezę wysuwa Nicola Harrington z University of Sydney. Zauważa ona, że z malunków wynika, iż osoby noszące stożki przygotowywały pogrzeby i zanosiły dary bogom. Zatem stożki noszono w obecności bóstw. Harrington zauważa, że oba szkielety noszą ślady schorzeń, które mogą wskazywać, iż były to... tancerki. Być może stożki widoczne na malowidłach oznaczały tancerki, jako osoby służące bogom. To by wyjaśniało, dlaczego – pomimo prostego pochówku wskazującego na niski status – do głów zmarłych przytwierdzono stożki. Bez kolejnych odkryć, nie będziemy w stanie stwierdzić, jak bardzo rozpowszechnione były stożki w pochówkach i jakie mogło być ich znaczenie. Niestety, metody badawcze wczesnej egiptologii dalece odbiegały – delikatnie mówiąc – od współczesnych standardów. Jeśli więc nawet w przeszłości w grobach znajdowały się jakieś stożki, prowadzący wykopaliska mogli ich nie zauważyć. « powrót do artykułu
  12. W Lublinie poszukiwane są honorowe dawczynie mleka. Jest ono niezbędne dla wcześniaków. Wyjaśniając na łamach Kuriera lubelskiego, czemu potrzebne są nowe dawczynie, dr n. med. Monika Wójtowicz-Marzec, szefowa neonatologii w Samodzielnym Publicznym Szpitalu Klinicznym nr 1 (SPSK1), podkreśla, że dotychczasowe panie, które przekazywały swój pokarm do Banku Mleka Kobiecego, mają już starsze dzieci. Natomiast po roku laktacji mleko zmienia swój skład, ma mniej białka i tłuszczów. Zgodnie z procedurą, mleko zbierane jest od dawczyń do momentu ukończenia przez ich własne dziecko 12 miesięcy. Aktualnie mamy 15 aktywnych dawczyń, ale lada moment będą musiały zrezygnować z racji przekroczenia przez dziecko roku. Dawczynią mleka może zostać zdrowa kobieta w okresie laktacji, która dysponuje nadwyżkami pokarmu. Wstępna kwalifikacja odbywa się na podstawie wywiadu. Będąc dawczynią, kobieta powinna prowadzić higieniczny tryb życia. Ważne jest regularne poddawanie się badaniom. Po zweryfikowaniu stanu zdrowia kobieta dostaje laktator elektryczny i zestaw pojemników do przechowywania mleka w zamrażarce. Pracownicy Banku Mleka odbierają pokarm średnio raz na miesiąc. Do tej pory zebrano ok. 100 l mleka. Karmiono nim 47 wcześniaków z SPSK1 i dzieci z SPSK4. Przedstawiciele Banku Mleka w SPSK1, 13. takiego banku w Polsce, podkreślają, że są otwarci również na dostarczanie pokarmu do innych szpitali. Dodatkowe informacje można uzyskać pod numerem telefonu 518 130 703. « powrót do artykułu
  13. Nowa metoda ataku na procesory Intela wykorzystuje techniki overclockingu. Eksperci ds. bezpieczeństwa odkryli, że możliwe jest przeprowadzenie ataku na procesory i zdobycie wrażliwych danych – jak na przykład kluczy kryptograficznych – poprzez manipulowanie napięciem procesora. Nowy atak, nazwany Plundervolt, bierze na celownik Intel Software Guard Extensions (SGS). To zestaw kodów bezpieczeństwa wbudowanych w intelowskie CPU. Celem Intel SGX jest zamknięcie najważniejszych informacji, takich właśnie jak klucze, w fizycznie odseparowanych obszarach pamięci procesora, gdzie są dodatkowo chronione za pomocą szyfrowania. Do obszarów tych, zwanych enklawami, nie mają dostępu żadne procesy spoza enklawy, w tym i takie, działające z większymi uprawnieniami. Teraz okazuje się, że manipulując napięciem i częstotliwością pracy procesora można zmieniać poszczególne bity wewnątrz SGX, tworząc w ten sposób dziury, które można wykorzystać. Naukowcy z University of Birmingham, imec-DistriNet, Uniwersytetu Katolickiego w Leuven oraz Uniwersytetu Technologicznego w Grazu mówią: byliśmy w stanie naruszyć integralność Intel SGX w procesorach Intel Core kontrolując napięcie procesora podczas przetwarzania instrukcji w enklawie. To oznacza, że nawet technologia szyfrowania/uwierzytelniania SGX nie chroni przed atakiem Plundervolt. Intel zaleca aktualizacje BIOS-u do najnowszych wersji. Przeprowadzenie ataku nie jest łatwe. Znalezienie odpowiedniej wartości napięcia wymaga eksperymentów i ostrożnego zmniejszania napięcia (np. w krokach co 1 mV), aż do czasu wystąpienia błędu, ale przed spowodowaną manipulacją awarią systemu, stwierdzają odkrywcy dziury. Naukowcom udało się doprowadzić do takich zmian w SGX, że stworzyli dziury umożliwiające zwiększenie uprawnień i kradzież danych. Do przeprowadzenia ataku nie trzeba mieć fizycznego dostępu do komputera, jednak by zdalnie zaatakować SGX konieczne jest wcześniejsze zdobycie uprawnień administracyjnych na atakowanym systemie. Plundervolt może zostać przeprowadzony na wszystkie procesory Intel Core od czasów Skylake'a, co oznacza, że narażone są Intel Core 6., 7., 8., 9. i 10. generacji oraz układy Xeon E3 v5 i v6, a także Xeony z rodzin E-2100 i E-2200. « powrót do artykułu
  14. Ludzie, którzy ucinają sobie długie drzemki w ciągu dnia albo przesypiają więcej godzin nocą, mogą być bardziej narażeni na udar. Naukowcy zauważyli, że w przypadku osób, które regularnie ucinały sobie w ciągu dnia drzemki trwające ponad 90 min, prawdopodobieństwo wystąpienia udaru było o 25% wyższe niż u ludzi, którzy regularnie odbywali drzemki trwające 1-30 min. Badani, którzy nie drzemali lub w przypadku których drzemki trwały 31 min-1 godz., nie byli bardziej zagrożeni udarem niż osoby drzemiące 1-30 min. Potrzeba więcej badań, by zrozumieć, w jaki sposób odbywanie dłuższych drzemek i przesypianie nocą większej liczby godzin może być powiązane z podwyższonym ryzykiem udaru. Wcześniejsze badania wykazały jednak, że u dłużej śpiących/drzemiących występują niekorzystne zmiany w poziomie cholesterolu i zwiększony obwód w talii, a to dwa czynniki ryzyka udaru - podkreśla dr Xiaomin Zhang z Huazhong University of Science and Technology. Poza tym długie drzemki i nocny sen mogą sugerować ogólnie nieaktywny tryb życia, co także wiąże się z podwyższonym ryzykiem udaru - dodaje. Badanie objęło 31.750 Chińczyków w średnim wieku 62 lat. Dotąd żaden z ochotników nie miał udaru ani poważnych problemów z sercem. Losy badanych śledzono średnio przez 6 lat. W tym czasie odnotowano 1557 udarów. Uczestników studium pytano o nawyki dot. snu i drzemek, które jak wyjaśnia Zhang, są w Chinach czymś powszechnym; okazało się, że 8% ludzi ucinało sobie drzemki trwające ponad 90 min, a 24% ujawniło, że śpi 9 lub więcej godzin. Autorzy raportu z pisma Neurology zauważyli, że ochotnicy śpiący nocą 9 lub więcej godzin o 23% częściej miewali w trakcie trwania studium udar niż osoby przesypiające nocą od 7 do mniej niż 8 godzin. Ludzie śpiący mniej niż 7 godzin lub między 8 a mniej niż 9 godzin nie byli bardziej zagrożeni udarem niż ochotnicy śpiący o 7 do mniej niż 8 godzin/noc. Badani będący miłośnikami zarówno długich drzemek, jak i długiego snu nocą byli aż o 85% bardziej zagrożeni udarem niż osoby drzemiące i śpiące przez umiarkowanie długi czas. Akademicy pytali też ludzi o jakość snu. Stwierdzili, że badani, którzy mówili, że śpią źle, o 29% częściej mieli udar w trakcie studium, w porównaniu do osób uznających jakość swego snu za dobrą. Podczas analiz wzięto poprawkę na różne potencjalnie istotne czynniki, np. nadciśnienie, cukrzycę i palenie. Uzyskane wyniki podkreślają znaczenie umiarkowania w zakresie długości drzemek i nocnego snu oraz podtrzymywania dobrej jakości snu, zwłaszcza u osób w średnim wieku i seniorów. Zhang dodaje, że badanie jego zespołu na charakter korelacyjny i nie wskazuje na związki przyczynowo-skutkowe między długim spaniem/drzemaniem i udarem. Ograniczeniem badania jest fakt, że dane na temat drzemek i snu pochodziły z kwestionariusza, a nie z pomiarów. Nie zbierano też informacji dot. zaburzeń snu, np. chrapania i bezdechu. Istnieje też możliwość, że skoro studium objęło wyłączenie starszych, zdrowych Chińczyków, uzyskane wyniki nie odnoszą się do innych grup. « powrót do artykułu
  15. W jednej z jaskiń na Celebes (Sulawesi) znaleziono malunek naskalny przedstawiający scenę polowania na świnię i byka. Zdaniem naukowców ten liczący sobie 44 000 lat zabytek jest najstarszą historią zarejestrowaną przez człowieka. Dzieło ma długość 4,5 metra i widzimy na nim ludzi polujących na lokalne gatunki. Dotychczas najstarsze takie przedstawienia pochodziły z Europy, a ich wiek szacowano na 14–21 tysięcy lat. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Oczywiście widziałem w tym regionie setki przykładów sztuki naskalnej, ale nigdy nic podobnego do tej sceny polowania, mówi Adam Brumm z australijskiego Griffith University, który wraz z zespołem dokonał odkrycia. Nie wszyscy naukowcy są zgodni co do tego, że mamy tutaj do czynienia z jedną sceną przedstawiającą opowieść. Ich zdaniem może być do seria osobnych rysunków, które dzielą całe tysiąclecia. Wśród wątpiących jest m.in. Paul Pettit, archeolog i specjalista od sztuki naskalnej z brytyjskiego Durham University. Jednak nawet wątpiący, czy mamy tu do czynienia z jedną opowieścią zwracają uwagę, że widzimy tutaj najstarszy znany przykład sztuki figuratywnej, czyli takiej, która przedstawia obiekty lub figury istniejące w świecie rzeczywistym. Najsłynniejsze przykłady sztuki naskalnej pochodzą z terenów Europy. W jaskini Lascaux znajdują się setki rysunków pochodzących sprzed 17 000 lat, a na terenie Starego Kontynentu znamy przykłady podobnie datowanych zabytków, co do których nie ma wątpliwości, że przedstawiają pewną narrację. W ciągu ostatnich dekad naukowcy odkryli jeszcze starsze malunki naskalne. Sztuka jaskiniowa datowana na 30–40 tysięcy lat znajduje się w jaskini Chauvet we Francji czy El Castillo w Hiszpanii. Tam jednak widzimy stylizowane symbole lub pojedyncze przedstawienia zwierząt. Nie ma mowy o narracji. Sztuka naskalna znana jest też z Azji, Afryki czy Australii, jednak uważa się, że jest ona młodsza niż ta europejska. Prawdę mówiąc, trudno datować takie zabytki, gdyż często wykonywano je materiałami naturalnymi, jak węgiel, które mogą być znacznie starsze niż same rysunki. W 2014 i ponownie w 2018 roku Brumm i jego koledzy zelektryzowali świat naukowy stwierdzeniem, że na Sulawesi i Bornego można znaleźć sztukę naskalną starszą niż 40 000 lat. Być może nawet starszą niż pochodząca z Europy. W 2017 roku współpracujący z Brummem archeolog Hamrullah z Sulawesi przysłał Australijczykowi zdjęcia rysunków z eksplorowanej przez siebie jaskini. Widać było na nich babirussy (miejscowe dzikie świnie) i niewielkiego bawoła, anoa nizinnego. Obok były figurki przypominające ludzi, ale z pewnymi cechami zwierzęcymi, jak ogony czy kufy. Na jednym z przedstawień anoa jest otoczony przez te ludzkie figurki trzymające w dłoniach prawdopodobnie włócznie i liny. W mitologii wielu kultur spotykamy teriantropy czyli ludzi zdolnych do przeobrażania się w zwierzęta. Obecność takich rysunków oznacza, że wcześni mieszkańcy Celebes byli w stanie wyobrażać sobie i przedstawiać w sztuce rzeczy, które nie istniały w świecie rzeczywistym. Umieszczenie teriantropów w scenie polowania może np. oznaczać, że czynność ta miała konotacje mitologiczne czy nadprzyrodzone. Najstarszym możliwym przykładem teriantropii w Europie jest figurka z kości słoniowej przedstawiająca pół-lwa pół-człowieka. Niektórzy naukowcy twierdzą, że liczy ona sobie 40 000 lat. Zdaniem innych jest znacznie młodsza. Z kolei w jaskini Lascaux widzimy wyraźny rysunek człowieka z ptasią głową, gonionego przez żubra. Australijscy naukowcy zajęli się datowaniem rysunków z Sulawesi. Posłużyła im do tego analiza kalcytu, który odłożył się na malunkach. Zawarty w nim uran stopniowo rozpada się do toru. Pomiar stosunku uranu do toru wykazał, że kalcyt na powierzchni jednego z przedstawień świni zaczął tworzyć się co najmniej 43 900 lat temu, a kalcyt na dwóch rysunkach anoa ma więcej niż 40 900 lat. Zdaniem Alistair Pike z University of Southampton oznacza to, że sztuka figuratywna nie narodziła się w Europie. Wciąż jednak nie wiemy, czy mamy do czynienia z całą opowieścią. Datowano bowiem kalcyt ze zwierząt, teriantropy mogły zostać dodane później. Datowania nie przeprowadzono, gdyż na ich powierzchni nie znaleziono kalcytu. Mimo to Maxime Aubert, który analizował kalcyt, mówi, że jego zdaniem figury pochodzą z tego samego okresu. Są podobnego koloru, podobnie zwietrzałe, a cała szuka jaskiniowa z tego regionu powstała w podobnym czasie. Jednak warto byłoby sprawdzić, czy pigmenty użyte do namalowania zwierząt i teriantropów są takie same. Jeśli okazałoby się, że cała scena liczy sobie ponad 40 000 lat mielibyśmy do czynienia z bardzo ważnym odkryciem. Figurki ludzi obok zwierząt rozpowszechniają się bowiem w sztuce jaskiniowej dopiero 10 000 lat temu. Oznaczałoby to też, że wcześni ludzie, którzy przybyli do Azji Południowo-Wschodniej byli w stanie opowiadać historie i symbolicznie je utrwalać. « powrót do artykułu
  16. Dr Damian Jacenik z Uniwersytetu Łódzkiego bada grupę receptorów, które mogą być odpowiedzialne za rozwój chorób jelit. Jednego z takich białek jest wyraźnie więcej w jelicie grubym pacjentów z wrzodziejącym zapaleniem jelita grubego i nowotworami związanymi ze stanem zapalnym. Receptor ten może być zaangażowany w regulację stanu zapalnego. Wrzodziejące zapalenie jelita grubego oraz nowotwory jelita grubego związane ze stanem zapalnym są najczęściej diagnozowanymi jednostkami chorobowymi układu pokarmowego. Jak tłumaczy dr Damian Jacenik z Katedry Cytobiochemii Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska na Uniwersytecie Łódzkim, nieswoiste zapalenie jelit to zespół chorób autoimmunologicznych. W takich chorobach organizm sam siebie atakuje, dając niekontrolowaną odpowiedź układu odpornościowego, przez co działa jak samonapędzająca się maszyna. Wrzodziejące zapalenie jelit znacznie podnosi ryzyko rozwoju nowotworów jelita grubego związanych ze stanem zapalnym. Zdaniem naukowców przyczyną nieswoistych zapaleń jelit są predyspozycje genetyczne, dieta oraz drobnoustroje, które zasiedlają jelita. Badacze nadal poszukują konkretnych czynników, które mogą je wywoływać. Głównymi podejrzanymi są pewne receptory. Receptory to białka związane z błonami komórki, które odbierają sygnał i przekazują go dalej. Dochodzi wówczas do aktywacji różnych szlaków sygnałowych i w konsekwencji do regulacji ekspresji genów. Geny kodują białka, a białka z kolei są zaangażowane w różne procesy komórkowe, które kontrolują odpowiedź immunologiczną i są odpowiedzialne za przebieg stanu zapalnego. W sytuacji, gdy dochodzi do nadmiernej aktywacji/produkcji danego białka, możemy podejrzewać, że może być zaangażowane w rozwój choroby - wyjaśnia dr Jacenik. Jego badania dotyczą jednego z receptorów, którego jest wyraźnie więcej w jelicie grubym pacjentów z wrzodziejącym zapaleniem jelita grubego i nowotworami jelita grubego związanymi ze stanem zapalnym. Dotychczasowe wyniki sugerują, że receptor ten może być zaangażowany w regulację stanu zapalnego i pośredniczy w odpowiedzi immunologicznej. Możliwe, że receptor wchodzi w interakcję z innymi białkami, dlatego też poszukujemy mechanizmów jego działania. W kolejnych etapach chcemy zaprojektować skuteczniejszą i przede wszystkim bardziej efektywną terapię dla pacjentów z wrzodziejącym zapaleniem jelita grubego, jak również pacjentów z nowotworami jelita grubego związanymi ze stanem zapalnym – podsumowuje dr Jacenik. Projekt ADGRF5 jako regulator odpowiedzi immunologicznej oraz integralności połączeń szczelinowych we wrzodziejącym zapaleniu jelita grubego oraz nowotworach jelita grubego związanych ze stanem zapalnym jest finansowany przez Narodowe Centrum Nauki w ramach konkursu SONATINA 3. « powrót do artykułu
  17. Przy i na drodze na wyspie Anglesey w północno-zachodniej części Walii znaleziono ok. 300 nieżywych ptaków. Na ich ciałach widać było krew. Makabrycznego odkrycia dokonała Hannah Stevens. Ptaki leżały wszędzie i wyglądały, jakby spadły martwe z nieba. Animal and Plant Health Agency zebrała ciała do badań. Specjaliści sprawdzą m.in., czy ptaki nie zostały otrute. Jest to możliwe, gdyż świadek widziała ponoć, że jadły coś na drodze. Jadąc we wtorek po południu na wizytę u lekarza, pani Stevens najpierw widziała ptaki żywe. Partnerowi, a później mediom opowiadała, że przelatywały setki ptaków i że wyglądało to wspaniale. Gdy wracała do domu mniej więcej godzinę później, wszystkie leżały już martwe na drodze. To nas, oczywiście, bardzo martwi. Z niecierpliwością czekamy na wyniki - powiedział rzecznik Królewskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków (RSPB). W środę rano na drodze policjanci z North Wales Police's Rural Crime Team doliczyli się ok. 225 ciał. Do tego trzeba dodać ptaki leżące w żywopłocie (na polach ciał nie znaleziono). Partner Stevens, Dafydd Edwards, zamieścił w mediach społecznościowych nagranie z "miejsca zdarzenia". Ma nadzieję, że ktoś pomoże w jego wyjaśnieniu...   « powrót do artykułu
  18. Jak będzie wyglądał kosmiczny koniec świata? Czy obce formy życia są takie, jak wyobraża je sobie Hollywood? I czy w ogóle istnieją? Co wspólnego z astrofizyką ma Złotowłosa z bajki o trzech niedźwiadkach? Woda w kosmosie, chaos w Układzie Słonecznym, niesamowite silniki galaktyk, spektakularna śmierć w czarnej dziurze... Oto próbka Kosmicznych rozterek, z którymi przyjdzie się nam zmierzyć w nowej, przystępnej i napisanej barwnym językiem książce Tysona. Kosmiczne rozterki to także inspirująca lektura o znaczeniu życia i o wpływie nauki na naszą kulturę (oraz vice versa). Pełne pasji, porównań, obrazowych zestawień i intrygujących anegdot opowieści o wszechświecie, a także o historii jego odkrywania, rozpalają wyobraźnię. Dzięki nim za każdym razem, gdy spojrzymy w migoczące milionami gwiazd nocne niebo, poczujemy dreszcz emocji oraz zachwyt pięknem i bezmiarem kosmosu.  
  19. Zespół miłośniczki piwa Elizavety Sopiny z Uniwersytetu Południowej Danii postanowił sprawdzić, czy ostukiwanie puszki piwa przed otwarciem pomaga zminimalizować utratę trunku. Okazuje się, że nie... Tłumacząc, do czego stukanie miałoby się przydać, zwolennicy tej metody wskazują, że na wewnętrznej powierzchni wstrząsanej puszki osadzają się pęcherzyki dwutlenku węgla. Przy otwarciu piwa następuje spadek ciśnienia. Pęcherzyki CO2 przemieszczają się wtedy ku powierzchni, unosząc ze sobą cenną ciecz. Opukiwanie ma sprawiać, że pęcherzyki będą podpływać w górę wcześniej, dzięki czemu po otwarciu straty piwa powinny, teoretycznie, być mniejsze. Będąc naukowcem, chciałam wiedzieć, czy to naprawdę ma jakiś wpływ - podkreśla Sopina. Duńska ekipa dostała pokaźny zapas 330-ml puszek od Carlsberga. Naukowcy zastrzegają, że firma nie miała jednak żadnego wpływu na schemat badania ani na analizę wyników. Puszki podzielono na 4 grupy: niewstrząsane/nieostukiwane (256), niewstrząsane/ostukiwane (251), wstrząsane/nieostukiwane (249) i wstrząsane/ostukiwane (244). Puszki wstrząsane umieszczano na 2 min w mechanicznej wytrząsarce. Intensywność wstrząsania miała przypominać wiezienie piwa rowerem. Ostukiwanie polegało na 3-krotnym puknięciu w ściankę puszki jednym palcem. Otwierający puszki testerzy nie wiedzieli, które puszki były wstrząsane i/lub opukiwane. Puszki ważono przed i po otwarciu. Niewylane piwo się nie marnowało, bo podawano je naukowcom i studentom razem z przekąskami. Okazało się, że w przypadku wstrząsanych puszek, gdy porównywano piwa ostukiwane i nieostukiwane, nie było istotnej statystycznie różnicy w masie utraconego napoju. W przypadku puszek niewstrząsanych również nie było istotnej statystycznie różnicy między napojami ostukiwanymi i nieostukiwanymi. Ponieważ stukanie nie miało wpływu na utratę piwa, istotna informacja jest taka, że z wytrząsanych puszek po otwarciu wypływało średnio 3,45 g piwa, a z niewytrząsanych 0,51 g. W analizie danych pomoże przesłany nam przez badaczkę wykres. Sopina podejrzewa, że przyczyny braku efektu można upatrywać w białkach jęczmienia, które stabilizują pęcherzyki i nie dopuszczają, by unosiły się one ku powierzchni. Wydaje się więc, że jak na razie najlepszą strategią na zminimalizowanie utraty płynu jest czekanie z otwarciem wytrząsanej wcześniej puszki. « powrót do artykułu
  20. Pierwszym znanym nam fake newsem w historii jest babilońska opowieść, która zainspirowała biblijną historię o Noem. Jak mówi doktor Martin Worthington z University of Cambridge, opis powodzi znany z Eposu o Gilgameszu, można odczytywać na dwa różne sposoby. Ea oszukuje ludzkość za pomocą fake newsa. Mówi babilońskiemu Noemu, znanemu pod imieniem Uta-napishti, by obiecał swoim ludziom, że jeśli pomogą mu wybudować arkę, z nieba spadnie deszcz jedzenia. Ludzie jednak nie zdają sobie sprawy, że zapisana w dziewięciu linijkach wiadomość od Ea to pewna sztuczka. To zapis sekwencji dźwięków, którą można rozumieć w zupełnie inny sposób. Tak jak w języku angielskim na przykład „ice cream” i „I scream”. Ea obiecuje deszcz żywności, a ukryte znaczenie jest ostrzeżeniem przed powodzią. Gdy arka jest gotowa, Uta-napishti i jego rodzina wchodzą na jej pokład, dzięki czemu mogą przeżyć wraz z zabranymi przez siebie zwierzętami. Wszyscy inni toną. W ten sposób, już w czasach mitologicznych, rozpoczęła się manipulacja informacją i językiem. To może być najwcześniejszy przykład fake newsa, stwierdza Worhington. Tabliczki, na których zapisano powyższą historię, liczą sobie około 3000 lat. Worhington, który specjalizuje się w babilońskiej, asyryjskiej i sumeryjskiej gramatyce, literaturze i medycynie, napisał książkę pt. Ea's Duplicity in the Gilgamesh Flood story, w której wyjaśnia sztuczki językowe, wykorzystane przez Ea. Bóg ten znany był jako spryciarz i oszust. Uczony pokazuje, jak dziewięć linijek z glinianej tabliczki przechowywanej w British Museum można interpretować na różne sposoby. Obietnica złożona przez Ea to sztuczka. Można ją rozumieć na różne sposoby, które fonetycznie są identyczne. Oprócz oczywiście pozytywnej wiadomości, w której bóg obiecuje pożywienie, znalazłem tam wiele negatywnych ostrzeżeń o nadchodzącej katastrofie. Ea to mistrz słowa, który w jednej wiadomości potrafi zawszeć wiele równoległych przekazów, stwierdza uczony. Dlaczego jednak Ea miałby oszukiwać ludzi? I na to jest wyjaśnienie. Babilońscy bogowie mogli przetrwać tylko dlatego, że ludzie ich karmili. Jeśli ludzkość by wyginęła, bogowie by głodowali. Ea manipuluje językiem i wprowadza ludzi w błąd dla własnego dobra. Współczesne przykłady takich działań można by mnożyć, stwierdza Worthington. « powrót do artykułu
  21. Zewnątrzkomórkowe pęcherzyki błonowe (ang. extracellular vesicles, EVs) uwalnianie przez symbiotyczne bakterie pochwy chronią przed zakażeniem HIV. Naukowcy wzięli pod lupę bakterie kwasu mlekowego wyizolowane z pochwy zdrowych kobiet: Lactobacillus crispatus BC3, L. crispatus BC5, L. gasseri BC12 i L. gasseri BC13. Wyniki badań zespołu z amerykańskich Instytutów Zdrowia (NIH) i Uniwersytetu w Bolonii ukazały się w piśmie Nature Communications. Akademicy przeprowadzili serię eksperymentów, które wykazały, że EVs wyizolowane od pewnych pałeczek Lactobacillus zaburzają zdolność wirusa HIV-1 do zakażania komórek. W jednym z eksperymentów ekipa dodała pęcherzyki błonowe do hodowli limfocytów T. Następnie wprowadzono do niej także wirusy. Okazało się, że w porównaniu do hodowli kontrolnej, zabieg ten znacząco ograniczał zakażanie. Gdy zwiększono ilość dodawanych EVs, zainfekowaniu ulegała znacząco mniejsza proporcja limfocytów; efekt zależy więc od dawki. Podobne zjawisko zaobserwowano w przypadku ludzkich tkanek limfatycznej (migdałkowej), szyjki macicy i pochwy; tutaj również terapia pęcherzykami tych samych bakterii (L. crispatus BC3 i L. gasseri BC12) ograniczała zakażenie. Akademicy zaobserwowali, że bakteryjne pęcherzyki błonowe hamują wiązanie wirusów z powierzchnią komórek (a to bardzo ważny etap infekowania). Dalsze eksperymenty pokazały, że EVs wpływają na wirusy, a nie na komórki. Hamowanie infekcji HIV-1 jest związane z występowaniem w EVs różnych białek i metabolitów. « powrót do artykułu
  22. Oznaczanie pokarmów i napojów etykietami z nazwanym rodzajem oraz ilością ćwiczeń, jakie trzeba by wykonać, by spalić zawarte w produkcie kalorie, może być skutecznym sposobem na zachęcanie ludzi do podejmowania zdrowszych wyborów żywieniowych. Autorzy artykułu, który ukazał się w Journal of Epidemiology & Community Health, podkreślają, że warto spróbować, zważywszy że obecny system znakowania za pomocą kaloryczności i zawartości różnych składników odżywczych jest słabo rozumiany i brakuje dowodów, że zmienia decyzje zakupowe albo ma wpływ na poziom otyłości. Naukowcy wyliczają, że przy wdrożeniu na szeroką skalę opisywany system mógłby doprowadzić do "obcięcia" średnio nawet 195 kalorii dziennie na osobę. Oznaczanie PACE (od ang. physical activity calorie equivalent or expenditure) ma pokazywać, ilu minut bądź kilometrów/mil aktywności fizycznej potrzeba, by spalić kalorie zawarte w konkretnym napoju bądź pokarmie. Na przykład, spożycie 229 kcal w postaci małego batonika z mlecznej czekolady wymaga ok. 42 min spacerowania albo 22 min biegania. Brytyjskie Królewskie Towarzystwo Zdrowia Publicznego już wcześniej apelowało, by obecny system znakowania produktów spożywczych zastąpić PACE, ale dotąd brakowało mocnych dowodów na poparcie takiego stanowiska. By uzupełnić tę lukę w wiedzy, akademicy zajrzeli do naukowych baz danych oraz innych internetowych źródeł, szukając badań, które porównywałyby PACE z innymi systemami znakowania bądź brakiem oznaczeń pod kątem wpływu na wybór, zakup lub spożycie pokarmów i napojów (z wyłączeniem alkoholu). Zespół znalazł 15 badań randomizowanych z grupą kontrolną. Dane zaczerpnięto z 14 z nich. Okazało się, że gdy na pokarmach, napojach bądź przy pozycjach w menu stosowano system oznaczania PACE, średnio wybierano znacząco mniej kalorii (65 mniej na posiłek). System PACE wiązał się także ze spożyciem 80-100 kcal mniej kalorii niż w sytuacji niestosowania żadnych oznaczeń lub przy innych rodzajach znakowania. Bazując na tych ustaleniach i na założeniu, że dziennie ludzie spożywają 3 posiłki i 2 przekąski, akademicy wyliczyli, że przy stosowaniu PACE można by obniżyć dzienną podaż kalorii o ok. 200. Zespół prof. Amandy J. Daley z Loughborough University dodaje jednak, że wyciągając wnioski, należy zachować ostrożność, gdyż w metaanalizie wykorzystano niewielką liczbę badań, poza tym różniły się one znacznie pod względem schematu. Kolejnym minusem jest to, że większości nie przeprowadzono w "życiowych" warunkach, a więc np. w restauracji czy supermarkecie. Brytyjczycy przypominają, że nawet niewielki spadek liczby spożywanych dziennie kalorii (-100), połączony ze stałym zwiększeniem aktywności fizycznej, może być dobry dla zdrowia i pomóc w opanowaniu epidemii otyłości na poziomie populacyjnym. PACE wydaje się zaś dobrym sposobem na osiągnięcie tych celów. System PACE to prosta strategia, którą można by łatwo wdrożyć na opakowaniach, cenach na półkach w sklepach i/lub w menu w restauracjach/sieciach fast foodów. « powrót do artykułu
  23. W Kanadzie odbył się pierwszy testowy lot w pełni elektrycznego komercyjnego samolotu. To ważne wydarzenie daje nadzieję, że w przyszłości linie lotnicze nie będą zanieczyszczały środowiska naturalnego w takim stopniu jak obecnie. To pokazuje, że komercyjne loty pasażerskie wykonywane za pomocą w pełni elektrycznych samolotów, są możliwe, mówi Roel Ganzarski, dyrektor firmy inżynieryjnej mangiX z Seattle. Firma Ganzarskiego zaprojektowała silnik elektryczny i ściśle współpracowała z przedsiębiorstwem lotniczym Harbour Air, które każdego roku transportuje pół miliona osób pomiędzy Vancouver, ośrodkiem narciarskim Whisler oraz pobliskimi wyspami i miejscowościami nadmorskimi. To początek epoki elektrycznego lotnictwa, stwierdził Ganzarski. Elektryczny samolot oznacza nie tylko spore oszczędności dla linii lotniczych, ale też zmniejszenie emisji do środowiska. Lotnictwo cywilne jest jednym z najszybciej rosnących źródeł emisji węgla do atmosfery. Jak informuje Europejska Agencja Ochrony Środowiska, średnia emisja w pasażerskim przemyśle lotniczym wynosi 285 gramów CO2/kilometr/pasażera, co lotnictwo najbardziej zanieczyszczającym rodzajem transportu. Samolotem, za pomocą którego wykonano historyczny lot, był sześciomiejscowy DHC-2 de Vailland Beaver, za którego sterami zasiadł 62-letni Greg McDougall, założyciel i dyrektor Harbour Air. To było jak zwykły lot Beaverem, ale Beaverem na elektrycznym sterydach. Musiałem zredukować moc silnika, mówi pilot. McDougall wykonał krótki 15-minutowy lot wzdłuż rzeki Fraser. Mamy zamiar przestawić całą naszą flotę na silniki elektryczne. Nie ma powodu, by tego nie zrobić, stwierdził McDougall. Jego zdaniem firma zaoszczędzi nie tylko na paliwie. Oszczędności na utrzymaniu floty ponad 40 maszyn sięgną milionów dolarów, gdyż silniki elektryczne wymagają znacznie mniej obsługi. Harbour Air będzie jednak musiała poczekać co najmniej 2 lata zanim rozpocznie wyposażanie swojej floty w silniki elektryczne. Najpierw samoloty muszą przejść testy, a sam silnik uzyskać odpowiednie certyfikaty. Ganzarski przyznaje, że w chwili obecnej problem jest też pojemność akumulatorów. Samolot tak, jak pilotowany przez McDougalla, może przelecieć na pojedynczym ładowaniu około 160 kilometrów. Dla większości lotów obsługiwanych przez Harbour Air to wystarczający zasięg. To powinno też wystarczyć, by rozpocząć rewolucję w lotnictwie. Jeśli ceny znacząco spadną, to wiele osób, szczególnie w USA czy Kanadzie, mając do wyboru godzinę drogi samochodem do pracy czy 15-minutowy lot samolotem, może wybrać tę drugą opcję. Z czasem zaś powstaną bardziej pojemne akumulatory i bardziej wydajne silniki. « powrót do artykułu
  24. To jedna z najważniejszych starożytnych cywilizacji, ale ludzie Zachodu o tym nie wiedzą. Poza terenami Egiptu i Sudanu to najstarsza ważna cywilizacja Afryki, mówi Michael Harrower z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. Wraz z zespołem odkrył on w Etiopii miasto, które było zamieszkane przez 1400 lat. Miasto należało do Królestwa Aksum, które na wiele wieków dominowało w Afryce Wschodniej i prowadziło handel m.in. z Imperium Rzymskim. Dominacja Aksum nad wschodem Afryki i częścią Arabii trwała od około 80 roku przed Chrystusem do 825 roku naszej ery. Obok Rzymu, Persji i Chin była to w tym czasie jedna z głównych światowych potęg, której towary trafiały do Indii i na Cejlon. Nie wiemy, jak rozwinęła się cywilizacja Aksum. Wiemy natomiast, że poprzedzała ją inna cywilizacja, której nazwy nie znamy, a której centrum mogą stanowić Yeha w północnej Etiopii. Znajdują się tam najstarsze przykłady pisma i najstarsze budynki Afryki subsaharyjskiej. Harrower i jego zespół prowadzili badania w okolicach Yeha, gdy od miejscowej ludności dowiedzieli się, że warto zbadać pobliskie wzgórze. Gdy rozpoczęli wykopaliska szybko trafili na pozostałości kamiennych ścian. To jest właśnie wspaniałe w Etiopii. W Grecji i Rzymie wiele miejsc zostało odkrytych i zbadanych. Nie znajdziemy tam już żadnego ważnego miasta, mówi Harrower. Naukowcy nazwali odkrywane przez siebie miasto Beta Samati, co w lokalnym języku tigrinia oznacza „Dom zgromadzeń”. Jacke Philips z Wydziału Badań Afrykańskich i Orientalnych (SOAS) University of London. Większość rzeczy, które wiemy o Aksum i poprzedzającej ją cywilizacji pochodzi ze starych wykopalisk, które – wedle współczesnych standardów – były prowadzone byle jak i słabo były badane. Datowanie radiowęglowe artefaktów wskazuje na daty od 771 roku przed naszą erą do 645 roku naszej ery. To zaś oznacza, że miejscowość istniała w czasach przed Aksum, a następnie była wykorzystywana przez przedstawicieli tej cywilizacji. Harrower i Philips uważają, że mamy tu do czynienia z kontynuacją, zatem pomiędzy pre-Aksum a Aksum nie doszło do gwałtownego, co najmniej politycznego, zerwania, jak dotychczas przypuszczano. W Beta Samati znaleziono dotychczas liczne niewielkie budynki. Były to albo domy mieszkalne, albo warsztaty. Natrafiono też na duży kwadratowy budynek, nazwany przez archeologów „bazyliką”. Przypomnijmy, że w czasach Imperium Romanum miano to nosiły budynki administracyjno-sądowe, w czasach chrześcijańskich zaś miejsca kultu. Wiemy, że początkowo miekszańcy Aksum byli politeistami, a na ich religię miały wpływ tradycje królestwa Saby (obecnie Jemen). W IV wieku król Ezana przyjął chrześcijaństwo, więc znaleziony duży budynek mógł być chrześcijańskim kościołem. O obecności chrześcijaństwa świadczy znaleziony tam kamienny wisiorek z chrześcijańskim krzyżem. Archeolodzy znaleźli też pierścień z karneolem. Jest on wykonany ze stopu miedzi pokrytego złotem, a w kamieniu wyrzeźbiono głowę byka, a poniżej widzimy pnącze lub wieniec. To bardzo przypomina rzymską biżuterię, z wyjątkiem stylu byczej głowy, zauważa Harrower. Naukowiec nie wyklucza, że władcy Aksum zatrudniali rzymskich rzemieślników, którym polecono zaadaptowanie rzymskich projektów do wymogów lokalnej kultury. W Beta Samati znaleziono też amfory, prawdopodobnie pochodzące z Akaby (Jordania) oraz szklane koraliki prawdopodobnie ze wschodnich regionów Morza Śródziemnego. To tylko potwierdza naszą wiedzę o rozległych kontaktach handlowych Aksum. Szczyt potęgi Aksum przypada na III–VI wiek. Wspomniany już Ezana nie tylko uczynił swoje państwo drugim (po Armenii) chrześcijańskim krajem świata, ale bił również złotą monetę. W tym samym IV wieku Aksum podbiło Kusz, a w VI wieku Aksum sprzymierzone z Bizancjum przeciwko Himjarytom rozpoczęło podbój Półwyspu Arabskiego. Podjęło nawet nieudaną próbę zdobycia Mekki. Od VII wieku, w związku z ekspansją islamu, następuje powolny upadek Aksum, które znika z kart dziejów w IX–X wieku. Z pełnym opisem badań można zapoznać się na łamach pisma Antiquity [PDF] « powrót do artykułu
  25. Naukowcy z natury są ciekawscy i często zaglądają tam, gdzie nie powinni. Z takiego zaglądania czasami rodzą się odkrycia, które dosłownie poszerzają horyzonty. Dzięki wspólnej pracy badaczy z zespołu prof. Wojtkowskiego z IChF PAN, Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, Bałtyckiego Instytutu Technologicznego z Gdyni i amerykańskich kolegów udało się niedawno wykorzystać praktycznie fenomen widzenia światła, które teoretycznie powinno być dla naszego oka niewidzialne. Oparte na zjawisku widzenia dwufotonowego urządzenia już działają, usprawniając diagnostykę chorób siatkówki. Zaczęło się od naukowego zadziwienia. Dlaczego podczas patrzenia w urządzenie emitujące podczerwień widać zieloną poświatę? Takie dziwne zjawisko zaobserwowali moi współpracownicy, gdy montowali w pracowni na UMK w Toruniu urządzenie do obrazowania - opowiada prof. Wojtkowski. Przyszli do mnie z ciekawym spostrzeżeniem, że chociaż używają podczerwieni, której już nie powinno być widać, to mimo wszystko coś widzą; takie słabe, zielonkawe światełko. A po co zaglądali w montowany przyrząd? No cóż - śmieje się profesor - taka już ludzka natura i ciekawość. Zawsze jak się coś montuje, to się zagląda do środka. Co prawda zaglądanie w takim przypadku jest ryzykowne, bo źródłem podczerwieni jest laser, ale przy zachowaniu odpowiedniej mocy, zgodnej z normami, zapewniam, że jest to bezpieczne. Pierwsza myśl naukowców była taka: laser jest popsuty i oprócz podczerwieni (fali głównej, o długości podobnej do tej, która była wykorzystywana w starych pilotach do telewizorów) generuje dodatkowo zielone światło. Rozebrali więc laser i drobiazgowo sprawdzili, co mogło się zepsuć. Niczego nie znaleźli. Wtedy ktoś wpadł na prosty, acz genialny pomysł, żeby przed oko obserwatora włożyć filtr, który by światło widzialne odciął. Znaleźli dobre filtry, włożyli je między laser a oko i... ku ich zaskoczeniu efekt pozostał. Trochę nam szczęki opadły, bo to znaczyło, że urządzenie jest w porządku, za to coś dziwnego dzieje się w oku - opowiada profesor. Na szczęście był pod ręką inny bardzo dobry laser, który generował ultrakrótkie impulsy światła i można było w nim regulować długość fali, oczywiście w zakresie podczerwieni. Zaczęliśmy zmieniać tę długość i okazało się, że każda wywołuje w oku inny efekt barwny - widzimy różne kolory! I to już nie słabo, tylko bardzo wyraźnie. Jak to z takimi odkryciami bywa, okazało się, że ludzie to wcześniej obserwowali, tylko nikt nie wpadł na to, jak to wyjaśnić albo nie umiał tego poprawnie zinterpretować. To niespodziewane widzenie kolorów okazało się widzeniem dwufotonowym. Szczęśliwie w tamtym czasie przyjechał do nas prof. Krzysztof Palczewski, który jest biochemikiem, pracuje w USA i zajmuje się procesami widzenia - opowiada prof. Wojtkowski. Bardzo zaciekawiło go nasze odkrycie. Na tyle, że zorganizował grupę ekspertów z różnych dziedzin (w tym nas), żeby wyjaśnić mechanizm takiego widzenia. Były testy na myszach (w tym modyfikowanych genetycznie), elektrofizjologiczne, na wyizolowanych białkach... Kasia Komar i Patryk Stremplewski z mojego zespołu zrobili takie na ludziach, bo my najlepiej znamy się na pomiarach na żywych oczach - wyjaśnia profesor. Po zebraniu wszystkich wyników okazało się, że mamy do czynienia właśnie z widzeniem dwufotonowym. Polega ono na tym, że siatkówka otrzymuje porcję energii dwukrotnie niższą od minimalnej wymaganej do reakcji komórek światłoczułych, ale bardzo skoncentrowaną w czasie i przestrzeni; i jeśli impuls się powtarza, to obiekt, np. człowiek, widzi ją tak, jakby była dwukrotnie wyższa. To trochę tak, jakbyśmy rzucali w planszę dwa razy w to samo miejsce małymi kulkami plasteliny. Odcisk obu zleje się na planszy w jeden większy, widoczny. Można też wyobrazić sobie, że trafilibyśmy takimi kulkami w głowę. Żadnej z osobna byśmy nie poczuli, ale podwójna porcja mogłaby nam już zrobić siniaka. To właśnie dzieje się w świecie kwantowym, warunek jest taki, że trzeba te kulki rzucać odpowiednio blisko siebie i w odpowiednio krótkim czasie. Tak, żeby one się w zasadzie same ze sobą zlepiały w większe grochy. Fizycy nazywają to optycznym efektem nieliniowym. Takie efekty są znane dla wielu materiałów, ale nieoczywistym jest, że mogą wystąpić dla dawek, które są bezpieczne np. dla oka. Ja sam do chwili, gdy się tym zajęliśmy, uważałem, że absorpcja dwufotonowa w oku może zajść tylko raz (w zasadzie raz w jednym, raz w drugim) - śmieje się profesor - i potem już żaden efekt nie będzie w tych oczach widziany. Na szczęście nie miałem racji. Z drugiej strony w oku jest całe mnóstwo pośredników między tym, co absorbuje energię fotonów (czyli komórkami siatkówki), a tym, co wprowadza obraz do świadomości. Sama absorpcja fotonów nie gwarantuje jeszcze, że coś zobaczymy. Musi zareagować szereg białek. Okazuje się jednak, że ten proces zachodzi. A do czego to może być przydatne? Np. do sprawdzenia, czy oko się psuje. Z wiekiem albo przy początkach jakiejś choroby, powiedzmy zwyrodnienia plamki żółtej (AMD), widzi się ten efekt gorzej. Stąd pomysł na nową generację aparatów do mikroperymetrii, czyli sprawdzania, czy widzimy i co widzimy w różnych punktach na siatkówce. Badacze pomyśleli, że być może dzięki efektowi dwufotonowemu można poprawić czułość takich urządzeń albo badać próg widzenia światła podczerwonego. Dzięki spółce AM2M będącej spin-outem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu zaczęliśmy już wytwarzać nowe mikroperymetry - chwali się profesor. W tej chwili na świecie są trzy, a w kraju czwarty i piąty, i szósty. W Heidelbergu już rutynowo badają pacjentów. Tym, co przemawia na korzyść nowego odkrycia i powstałych na jego bazie urządzeń, jest też to, że z wiekiem ludzkie oko robi się coraz bardziej mętne i bardziej rozprasza fale świetlne. Tymczasem zasada fizyki mówi, że im dłuższa fala, tym słabiej się rozprasza. Podczerwień pozwoli więc dokładniej zbadać dno oka także u osób z zaawansowaną zaćmą albo mętami w ciele szklistym. Naukowcy mają nadzieję, że dzięki ich urządzeniu będziemy mogli wcześniej wykrywać zmiany czynnościowe siatkówki, głównie AMD, ale też lepiej zrozumieć proces widzenia. To zresztą cele nowej MAB (Międzynarodowej Agendy Badawczej) działającej na rzecz poprawy wzroku ludzi starszych. W ramach naszego MAB spróbujemy zobiektywizować ten proces, czyli przejść z trochę subiektywnej perymetrii do obiektywnej oftalmoskopii - wybiega w przyszłość profesor - takiej z wykorzystaniem holograficznej tomografii optycznej. Będziemy analizować sygnały czynnościowe na zasadzie podobnej jak w tympanometrii. To pozwoli nam stwierdzić, czy pacjent widzi i co widzi, bez informacji zwrotnej z jego strony, nawet gdy jest nieprzytomny albo nie może się komunikować np. po udarze. Dzięki pracom pani dr Katarzyny Komar zaobserwowaliśmy jeszcze coś, czego na razie nie umiemy wyjaśnić - dodaje prof. Wojtkowski. Mianowicie widzenie w podczerwieni różni się od tego normalnego. Okazuje się że czopki inaczej reagują niż pręciki; wydają się bardziej czułe. Teraz próbujemy zrozumieć, z czego to wynika. Nam, potencjalnym pacjentom, pozostaje kibicować badaczom, by dzięki ich odkryciom nasze oczy służyły nam lepiej i dłużej. Prof. Maciej Wojtkowski jest szefem w projekcie CREATE ERA. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...