Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37557
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    246

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Rozglądasz się za pierwszym telefonem dla młodego ucznia? Nie musisz wcale wydawać fortuny! Sprawdź, jak szukać smartfona, by znaleźć odpowiedni model i na jakie kryteria warto położyć szczególny nacisk. Smartfon dla ucznia – jaki wiek jest dobry na zakup pierwszego telefonu? Technologia w przeciągu ostatnich paru dekad stała się nieodłącznym elementem codzienności. Obecnie dorastające dzieci są pierwszym pokoleniem, które od urodzenia obcuje z nowoczesnymi zdobyczami techniki. Oferuje to zarówno wiele szans, jak i zagrożeń. Jedną z najważniejszych ról każdego rodzica jest więc odpowiedzialne wprowadzanie takich urządzeń, jak komputery, tablety czy smartfony do życia swojego malucha. Smartfon jest obecnie podstawowym narzędziem, które nie tylko pozwala na dzwonienie czy pisanie SMS-ów, ale również i czatowanie, korzystanie z mediów społecznościowych, rozwijanie swoich pasji czy granie. Jak jednak znaleźć balans pomiędzy rozwojem psychicznym dziecka, nauką samodyscypliny a wykluczeniem w grupie rówieśników, z którym może wiązać się brak smartfona? Według specjalistów trudno jednoznacznie ocenić, jaki wiek jest dobry. W idealnym świecie powinno odbywać się to w wieku około 12-13 lat. Wtedy to bowiem dzieci zaczynają lepiej rozumieć zagrożenia czyhające w Internecie, a także lepiej radzą sobie z samokontrolą. Częstą granicą, którą stosują rodzice, jest 10. rok życia. Rolą rodzica jest jednak nauczenie malucha zasad korzystania ze smartfona, ochrona przed niestosownymi treściami oraz groźnymi aplikacjami, a także uczulenie na wszelkie niebezpieczeństwa w sieci.   Czy za 1000 zł da się znaleźć solidny smartfon? Jeśli decydujesz się już na zakup telefonu dla swojego dziecka, z pewnością chcesz postawić na solidny sprzęt, który będzie służyć mu przez dłuższy czas. Na rynku można znaleźć mnóstwo modeli dostępnych w różnych cenach. Czy jednak za mniej niż 1000 złotych jesteś w stanie natrafić na dobrą alternatywę? Okazuje się, że jak najbardziej. W przypadku tego typu modeli z reguły nie można oczywiście liczyć na fajerwerki, jeśli chodzi o wydajność. Nie oznacza to jednak, że takie telefony nie mają nic do zaoferowania. Producenci w przypadku niskiej półki cenowej skupiają się raczej na konkretnych atutach, które mają wyróżnić smartfon na tle innych propozycji. Niektóre telefony do 1000 złotych będą więc zachwycać bardzo długim czasem pracy na baterii, inne zaś – bardzo dobrym aparatem, wyglądem, wytrzymałością czy dodatkowymi funkcjami. W przeciwieństwie do flagowców, czyli telefonów z półki premium, trudno będzie znaleźć produkt dobry we wszystkim. Jeśli jednak przedyskutujesz z dzieckiem, jakie aspekty są z jego perspektywy najistotniejsze, bez problemu znajdziesz model, który spełni jego oczekiwania! Ciekawe warianty możesz również poznać na stronie https://www.x-kom.pl/rankingi/9743-jaki-telefon-za-1000-zl-wybrac-ranking-smartfonow-do-1000-zl.html.   Szukasz smartfona do 1000 zł dla ucznia? Sprawdź, na jakie elementy warto zwracać uwagę! Jeśli chcesz, by smartfon był dla Twojego dziecka wsparciem w nauce – czy to w szkole, czy to w domu – powinieneś mieć z tyłu głowy kilka kluczowych elementów. Sprawdź, jak dobrać odpowiedni model. Szybki Internet – wiele zależy oczywiście od samej sieci, lecz moduł 5G jest w stanie znacznie przyspieszyć wczytywanie stron, pobieranie aplikacji, przeglądanie e-booków czy pobieranie podręczników lub pomocy naukowych. Czytelny wyświetlacz z ochroną wzroku – dobrej jakości ekran pozwoli na komfortowe czytanie i przeglądanie sieci. Filtr światła niebieskiego zapewni przy okazji oddech dla oczu Twojej pociechy. Wytrzymałość i odporność – dziecięce telefony są często narażone na upadki. Warto wybrać model, który będzie na to gotowy, a przy okazji będzie wykazywać odporność na wodę czy kurz. Solidny procesor – dobre CPU to coś więcej niż tylko wydajność w grach. Procesor z wyższej półki pomaga w obsłudze wielu aplikacji naraz, co może pomóc w trakcie przekopywania sieci. Długi czas pracy na baterii – dzięki temu będziesz miał pewność, że zawsze pozostaniesz w kontakcie ze swoim dzieckiem. « powrót do artykułu
  2. Pochodzące z VI-IV wieku p.n.e. cmentarzysko kurhanowe Pazyryk reprezentuje klasyczny etap rozwoju miejscowego wariantu kultury scytyjskiej. Jest słynne z zachowanych zabytków z materiałów organicznych, szkieletów koni ze wspaniałymi uprzężami i najstarszymi siodłami, odzieży i instrumentów muzycznych. Już w latach 40. XX wieku na skórze jednego z pochowanych mężczyzn zauważono tatuaże. W XXI wieku, dzięki zastosowaniu nowoczesnych technik obrazowania, okazało się, że wspaniałe tatuaże pokrywają skórę większej liczby ludzi. To niezwykła okazja dla naukowców, gdyż tatuaże rzadko się zachowują, a za ich pomocą można badać wiele aspektów dawnych kultur. Najstarszym przykładem tatuowania jest skóra słynnego Ötzi. Wiemy zatem, że ludzie ozdabiali się w ten sposób już 5300 lat temu. Z pewnością jednak praktyka wykonywania tatuaży jest znacznie starsza. Grupa naukowców ze Szwajcarii, USA, Francji, Kazachstanu i Rosji wykorzystała właśnie obrazowanie w podczerwieni, by – we współpracy ze współczesnymi tatuażystami – zbadać techniki tatuowania zastosowanych na jednej z mumii z Pazyryk. Swoje badania opisali na łamach Antiquity. Tatuaże na ciele kobiety z grobu 5 znajdują się na czterech obszarach jej ciała: lewej dłoni, lewym przedramieniu, prawej dłoni i prawym przedramieniu. Brak natomiast jest tatuaży w miejscach typowych dla innych pochowanych, w tym na ramionach. Większość przedstawień na dłoniach kobiety jest dość prosty. Najbardziej złożony z nich to kogut na lewym kciuku. Natomiast na przedramionach zmarłej widać jedne z najbardziej skomplikowanych wzorów, jakie dotychczas znaleziono w Pazyryk. Uwagę przyciąga szczególnie prawe przedramię. Widać tam większą dbałość o szczegóły i szerszy zestaw technik wizualnych, co sugeruje, że wykonał go znacznie bardziej doświadczony i zręczny artysta niż tatuaż na lewym przedramieniu lub też widzimy tutaj przykład rozwoju tego samego tatuażysty. Do powstania prawego tatuażu konieczne były co najmniej dwie sesje. Widzimy tam ssaka kopytnego umieszczonego przy nadgarstku, a artysta wykorzystał anatomię nadgarstka do podkreślenia jego kształtu i płynnego przejścia całego wzoru na przedramię. Wzór przedstawia dwa kopytne zaatakowane przez lamparta i dwa tygrysy. Oś kompozycji stanowi ustawienie brzuchów i poroży obu kopytnych. Głowy lamparta i górnego tygrysa skierowane są w stronę widza. To rzadkość w klasycznych tatuażach pazyryckich i w tradycji przedstawiania zwierząt przez Scytów. mamy więc tutaj odejście od konwencji. Tatuator wykorzystał wyraźne równoległe linie z pustą przestrzenią, precyzyjne detale w kopytach, zakończeniach poroża i łapach. Artysta musiał użyć co najmniej dwóch zestawów narzędzi, a precyzja i jednolitość rysunku stanowiłyby wyzwanie nawet dla współczesnych tatuażystów z ich nowoczesnymi narzędziami. Zdaniem autorów badań, niektóre linie zostały wykonane za pomocą narzędzia z jedną końcówką, inne zaś wymagały użycia precyzyjnego narzędzia wielopunktowego. Na mumiach z Pazyryk nie znaleziono nakładających się obrazów czy kompozycji, co wskazuje, że takie ozdabianie ciała było dobrze przemyślane. Użycie zaś różnych narzędzi i stylów u tej samej osoby to dowód, że sztuka tatuowania osiągnęła w kulturze pazyryckiej wysoki poziom specjalizacji i prawdopodobnie oddawało jej się wiele osób. « powrót do artykułu
  3. Pozory potrafią mylić. I to bardzo. Przyjrzyjcie się zdjęciu, którym zilustrowaliśmy ten tekst. Nic szczególnego, prawda? Tymczasem widzicie tutaj jeden z najwspanialszych i najważniejszych manuskryptów, jakie pozostawiła nam po sobie starożytność. Oto Codex Argenteus (Srebrny kodeks) przechowywany dzisiaj w bibliotece uniwersyteckiej w Uppsali. Welin (materiał ze skóry nowo narodzonych lub nienarodzonych cieląt), z którego go wykonano, został zabarwiony na purpurowo, tekst spisano srebrnym atramentem, z niektórymi fragmentami wyróżnionymi złotem. Użycie welinu, królewskiej purpury, srebra i złota wskazuje, że wykonano go dla osoby ze szczytu hierarchii społecznej. Tym kimś był jeden z najpotężniejszych i najbardziej światłych władców wczesnego średniowiecza Teodoryk Wielki, król Ostrogotów, który w latach 493–526 był władcą Italii i Illirii. Spisany w V wieku Codex Argenteus to kopia wcześniejszego, niezwykłego tekstu – pierwszego przekładu Biblii na język inny niż języki oryginalne (hebrajski, aramejski, grecki). Dokonany przez Wulfilę (Wilczka) przekład na język gocki wyprzedza łacińską Wulgatę o kilkadziesiąt lat i jest najstarszym zapisanym tekstem germańskim. To jednocześnie najobszerniejszy zachowany zabytek wymarłego już języka gockiego, z którego zachowało się niewiele dokumentów. Codex Argenteus zawiera cztery Ewangelie. Z oryginalnego dzieła, które miało co najmniej 336 kart w Uppsali zachowało się 187, a w 1970 roku w archiwum katedry w Spirze (Speyer) znaleziono jeszcze jedną kartę. Codex Argenteus powstał około 500 roku, a niedługo później słuch o nim zaginął. Przez kolejnych 1000 lat nie występuje w żadnych spisach czy wykazach. To w tym czasie zaginęły utracone karty kodeksu. Pierwsze szersze zapiski dotyczące Kodeksu pochodzą z 2. połowy XVI wieku. Księga znajdowała się wówczas w opactwie w Werden w pobliżu Essen. Jak tam trafiła z Rawenny pozostaje tajemnicą. Przed 1600 rokiem stała się własnością cesarza Rudolfa II i była przechowywana w Pradze. W 1648 roku, w czasie wojny trzydziestoletniej, Szwedzi zdobyli i splądrowali Zamek Praski. Codex Argenteus trafił do biblioteki królowej Krystyny Wazówny, a po jej abdykacji stał się własnością jednego z jej bibliotekarzy, Isaaca Vossiusa, który zabrał go do Holandii. Tam księgę kupił kanclerz królestwa szwedzkiego i kanclerz Uniwersytetu w Uppsali, Magnus Gabriel De la Gardie, który podarował go uczelni. I Kodeks i jego historia są niezwykłe. Co najmniej tak niezwykłe, jak życiorys Wulfili, autora przekładu na gocki. Wulfila urodził się w kraju Gotów, w byłej rzymskiej prowincji Dacja. Jego przodkami byli ludzie, których w połowie II wieku Goci uprowadzili ze wsi Sadagoltina w Kapadocji, podczas jednego z najazdów na ziemie Cesarstwa. Już w wieku 13 lat Wulfila został lektorem w gockim Kościele, co wskazuje, że miał niezbędne przygotowanie biblijne i znał grekę. Kilkadziesiąt lat później cesarz Konstancjusz I, chcąc zwiększyć wpływy Rzymu wśród Gotów, sprowadził (r. 341) Wulfilę do Konstantynopola i zaaranżował mianowanie go biskupem. Wulfila wrócił następnie do Gotów. Po kilku latach wraz z innymi chrześcijanami został przez Gotów wydalony, a cesarz osobiście wyjechał mu na spotkanie i uroczyście powitał. Wulfila i jego towarzysze zostali osiedleni w pobliżu granicy na Dunaju. To właśnie tam biskup dokonał przekładu Pisma na gocki. Przełożył całą Biblię, z wyjątkiem Księgi Królewskich. Ich przekład, jego zdaniem, zachęciłby Gotów do przyjęcia bardziej wojowniczej postawy. Wulfila przekładał Biblię słowo w słowo, opracowując przy tym alfabet gocki. Jego przekład pod względem składni i gramatyki jest bliższy grece niż gockiemu. Biskup, podobnie jak Goci, był arianinem. Sprzeciwiał się więc ustaleniom I Soboru Nicejskiego. Brał udział w licznych sporach teologicznych, o jego względy zabiegali liczni biskupi ze wschodu, jak i cesarze. By bronić swojej wersji teologii, zgromadził wokół siebie dużą grupę biskupów. Gdy miał 70 lat wziął udział w I Soborze Konstantynopolitańskim (381 r.). Wulfila i jego zwolennicy przegrali, sobór ten ostatecznie potwierdził ustalenia z Nicei.  Arianizm znalazł się na marginesie, a wraz z nim i Wulfila, który zmarł 2 lata po soborze. Obecnie mało kto pamięta o biskupie, który w IV wieku był jedną z najważniejszych postaci chrześcijańskich sporów teologicznych oraz autorem niezwykle ważnego przekładu Biblii. Jeśli chcecie posłuchać, jak brzmi Biblia w języku gockim, kliknijcie na plik udostępniony przez Uniwersytet w Uppsali [MP3]. « powrót do artykułu
  4. Nosorożce, które w przeszłości żyły na olbrzymich połaciach Afryki i Azji, obecnie zamieszkują małe enklawy i grozi im wyginięcie. Winny jest człowiek, który zabiera im miejsce do życia i zabija je, by pozyskać rogi na potrzeby tzw. „tradycyjnej medycyny”. Wedle jej wyznawców, rogi leczą wszystko, od kaca i chorób serca po raka. W rzeczywistości zbudowane są z keratyny, więc ich skuteczność w medycynie jest równa obgryzaniu paznokci. Są jednak przekleństwem nosorożców. I to właśnie rogi wzięli na cel naukowcy z Projektu Rhisotope. Przed 6 miesiącami w rogi 20 nosorożców żyjących w UNESCO Waterberg Biosphere wprowadzono niewielkie ilości materiału promieniotwórczego. Niedawno przeprowadzono badania zwierząt i stwierdzono, że zastosowana ilość promieniotwórczych izotopów im nie zaszkodziła. Jednak rogi zwierząt zostały napromieniowane w wystarczającym stopniu, by można było to wykryć za pomocą sprzętu używanego na granicach. Wykazaliśmy ponad wszelką wątpliwość, że proces ten jest całkowicie bezpieczny dla zwierząt i czyni rogi wykrywalnymi przez systemy celne mające na celu zapobieganiu przemytowi materiałów rozszczepialnych, mówi główny naukowiec Rhisotope Project, profesor James Larkin, dyrektor Katedry Fizyki Promieniowania i Zdrowia na południowoafrykańskim Uniwersytecie Witwatersrand. Poprzez zniszczenie sieci przemytu naukowcy chcą zniechęcić kłusowników do zabijania nosorożców. Uczeni przetestowali swój pomysł za pomocą wydrukowanego rogu nosorożca. Zrobiono go z materiału o takich samych właściwościach pochłaniających promieniowanie, co keratyna. Następnie symulowano różne drogi przemytu: w walizce, poprzez standardową wysyłkę samolotem, przesyłkę kurierską oraz włożony do kontenera wyładowanego innymi towarami. Za każdym razem wykorzystywane na granicach systemy wykrywały „przemyt”. Rhisotope Project to organizacja niedochodowa, a przeprowadzenie testów było możliwe dzięki współpracy z Międzynarodową Komisją Energii Atomowej, University of the Witwatersrand, Nuclear Energy Corporation of South Africa, Limpopo Rhino Orphanage oraz UNESCO Waterberg Biosphere. Organizacja chce zabezpieczyć swoją metodą jak najwięcej zwierząt. Dlatego też do osób i organizacji mających pod opieką nosorożce została wystosowana prośba o kontakt, by jak najszybciej zastosować u zwierząt radioizotopy. « powrót do artykułu
  5. Rysunki naskalne wydają się mieć niewiele wspólnego z komputerami, ale łączy je o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. To dwa różne sposoby na przekazywanie informacji. A to umiejętność jej gromadzenia, rozpowszechniania i wymiany od tysiącleci umożliwia rozwój cywilizacji. Każdy z kolejnych sposobów utrwalania i przekazywania wiedzy był rewolucją. Ustna tradycja, rysunek, nacięcia na drewnie, hieroglify i alfabet, zapiski na papirusie czy brzozowej korze, wynalezienie papieru, druku oraz ruchomej czcionki. Gazety, radio, telewizja i komputery. Przed dwoma tygodniami, dzięki Wydawnictwu Naukowemu PWN, do księgarń trafiła "Historia informacji" Chrisa Haughtona. Rewelacyjna książka dla dzieci, ale również i dorośli sporo się z niej dowiedzą. Autor prowadzi nas przez kolejne tematy, pokazując, w jaki sposób przez tysiąclecia gromadziliśmy informacje. Zaczyna od naszego mózgu, jak przetwarza on informacje, przechodzi do kwestii posługiwania się językiem, omawia znaczenie obrzędów, symboli i tradycji, by dojść do pierwszych znaków. Opowiada, czym są rysunki naskalne, rabosze i kipu. Poznajemy pierwsze systemy pisma i dowiadujemy się, co i dlaczego zapisywano. Houghton krótko przedstawia święte księgi, Biblię, Koran, Rygwedę i egipską Księgę umarłych. Omawia znaczenie pisma w islamie, starożytnych Chinach i średniowiecznej Europie. Pisze o Diamentowej sutrze i Księdze z Kells, wspomina o pierwszych legalnych i nielegalnych gazetach, jakie zaczęły pojawiać się w Chinach ponad 1000 lat temu. I tak stopniowo, w przystępny, niezwykle interesujący sposób, prowadzi nas do czasów współczesnych. Pokazuje historię ludzkości z bardzo interesującej perspektywy zmieniającego się sposobu przekazywania informacji i znaczenia, jakie informacja – ale również propaganda czy dezinformacja – miały w przeszłości i mają obecnie. Dla kogo to książka? Właściwie każdy znajdzie w niej coś, co go zainteresuje, zafascynuje, czego jeszcze nie wiedział. Na pewno rodzice powinni podsunąć ją dzieciom i nastolatkom ciekawym świata. Nie tylko historii, ale świata, który obecnie ich otacza. „Historia informacji” pozwala szerzej spojrzeć na współczesność i lepiej ją zrozumieć. Daje świetną perspektywę historyczną, pokazuje ciągłość dziejów i zachowań ludzi oraz stanowi świetny punkt wyjścia do zastanowienia się nad przyszłością. Od której Houghton nie ucieka. Pisze bowiem i o Big Data, Big Techach, o sztucznej inteligencji i viralach. Książka Haughtona jest też świetną ilustracją otwierającego ją cytatu Marshalla McLuhana: „Najpierw my nadajemy kształt narzędziom, a potem narzędzia kształtują nas”. Naprawdę warto się o tym przekonać i sięgnąć po „Historię informacji”.
  6. Początek przygody z piłką nożną może być naprawdę wspaniały. Ważne jest jednak właściwe przygotowanie. Jeśli więc Twoje dziecko pragnie zacząć trenować, warto odpowiednio je do tego przygotować, tak poprzez skompletowanie odpowiedniej wyprawki. Sprawdź więc, co warto nabyć! Odpowiednie obuwie Buty dopasowane do nawierzchni to absolutna podstawa każdej piłkarskiej wyprawki. W zależności od tego, gdzie trenuje Twoje dziecko, wybierz odpowiedni typ obuwia. Halówki – idealne na hale sportowe i parkiet. Turfy – świetne na orliki i sztuczną trawę starszego typu. Korki – przeznaczone na trawiaste boiska z naturalną lub nowoczesną sztuczną murawą. Odpowiednio dobrane obuwia zapewnia nie tylko lepszą przyczepność i kontrolę nad piłką, ale też chronią stawy i zmniejszają ryzyko kontuzji.   Odzież treningowa Zestaw treningowy składający się z koszulki i spodenek jest czymś więcej niż zwykłym strojem. Ma on kluczowe znaczenie dla dobrego samopoczucia na treningach! Dobrej jakości koszulka oraz spodenki powinny być wykonane z materiałów technicznych, których zadaniem jest sprawne odprowadzanie wilgoci i wysychanie nawet przy intensywnym wysiłku. Dzięki temu ćwiczącej osobie nie będzie przeszkadzała wilgotna odzież, która bywa szczególnie nieprzyjemna w chłodniejsze dni. Dobry wybór to np. poliester dry-fit, który jest lekki, przewiewny i szybkoschnący. Ponadto swobodny krój nie ogranicza ruchów podczas ćwiczeń. Dziecięce modele często mają wzmocnienia na barkach lub bocznych szwach, co zwiększa ich trwałość. Zaopatrz dziecko również w dres lub przynajmniej bluzę sportową, które przydają się podczas rozgrzewki oraz chłodniejszych dni.   Getry i ochraniacze Mają one ogromne znaczenie, zwłaszcza dla dzieci! Otóż getry utrzymują ochraniacze we właściwym miejscu, a przy tym chronią piszczele przed otarciami. Co ważne, powinny być elastyczne i dobrze przylegać do nóg, lecz nie ściskać zbyt mocno. Ochraniacze są za to niezbędne podczas rozgrywek ligowych i szkolnych. Zabezpieczają piszczele przed urazami i uderzeniami podczas gry. Możesz podarować dziecku model z paskami, skarpetkami lub wsuwane, które dopasowuje się do wieku oraz preferencji pociechy. Przy zakupie zwróć uwagę na wagę ochraniaczy – powinny być lekkie i dobrze wentylowane.   Niezbędne akcesoria Warto też nabyć podstawowe akcesoria piłkarskie. Ręcznik to niezbędny element po każdym treningu, zwłaszcza jeśli dziecko korzysta z szatni lub bierze prysznic po zajęciach. Najlepiej sprawdzają się ręczniki sportowe z mikrofibry – lekkie, szybkoschnące i zajmujące mało miejsca. Kolejny punkt to kosmetyczka z podstawowymi środkami higieny. Absolutna podstawa to z kolei bidon na wodę! Plecak lub torba sportowa To niezbędny element wyprawki, w którym można umieścić odzież i akcesoria. Plecak to zwykle wygodniejsze rozwiązanie, przy czym należy pamiętać, aby był dobrze wyprofilowany i miał szerokie ramiączka. Z kolei torby sportowe są zwykle pojemniejsze, a przy tym mają lepiej zorganizowane wnętrze. « powrót do artykułu
  7. Archeolodzy sądzą, że odnaleźli zaginione miasto Sak-Bahlán – Biały Jaguar – w którym wolni Majowie żyli do końca XVII wieku, ukrywając się przed Hiszpanami. Sak-Bahlán było stolicą Lakandonów, majańskiej grupy etnicznej posługującej się własnym dialektem języka chol. Lakandonowie to najbardziej tradycyjna i izolowana grupa Majów. Biały Jaguar zaś to przedostatnia stolica Majów zdobyta przez Hiszpanów. Ostatnia, Nojpeten, zamieszkana przez Majów Itza w północnej Gwatemali, padła zaledwie 2 lata później. Oryginalną stolicą Lakandonów było Lakam Tun na wyspie na jeziorze Miramar u zachodnich zboczy Montes Azules. Jednak po powtarzających się atakach konkwistadorów Majowie uznali, że ich niezależność i bezpieczeństwo wymaga wycofania się do dżungli. W 1586 roku opuścili podbite przez Hiszpanów miasto, weszli w głąb dżungli i założyli tam Sak-Bahlán, gdzie mogli żyć według swoich zasad przez kolejnych 109 lat. Brent Woodfill i Yuko Shiratori od wielu lat poszukiwali Sak-Bahlán. Przeczesywali Rezerwat Biosfery Montes Azules, jeden z największych i najbardziej odległych rezerwatów w Meksyku. Samo dotarcie na miejsca, które chcieli sprawdzić, wymagało wielodniowych podróży rzekami. Wiedzieli, że przed nimi trudne zadanie. Mogli bowiem przypuszczać, że nie znajdą imponujących kamiennych ruin, a raczej miejsce, które zupełnie nie rzucało się w oczy. Tak, jak w oczy nie chcieli rzucać się Lakandonowie. Jednak odnalezienie Białego Jaguara pozwoliłoby im na określenie, w jaki sposób żyły setki Majów, którzy schronili się przed Hiszpanami. Spodziewali się trafić na kapsułę czasu, niezmieniony krajobraz kulturowy, zachowany przez cały wiek przez ludzi zmuszonych do życia w zmieniającym się świecie. Dokumenty z epoki przynoszą nam niewiele informacji o niezależnych stolicach Majów. Musimy pamiętać, że podbój dzisiejszego Meksyku nie był jednorazowym wydarzeniem. Gdy Hernan Cortés zdobył w 1521 roku Tenochtitlán – dzisiejsze Mexico City – miał w ręku stolicę imperium kontrolującego duże tereny. Władza nad ziemiami władanymi przez Azteków przeszła wówczas pod kontrolę Hiszpanów. Na ziemiach Majów było inaczej. Nad obszarem wielkości około 390 tysięcy kilometrów kwadratowych, sporo większym od Polski, nie sprawowało władzy jedno miasto, król czy dynastia. Istniało tam wiele mniej lub bardziej niezależnych miast-państw. Majowie nie mieli scentralizowanego państwa, więc Hiszpanie musieli osobno przejmować władzę nad każdą ze stolic. Niektóre z nich długo opierały się konkwistadorom. I często nie mamy o nich zbyt wielu informacji. A o Sak-Bahlán tych informacji jest szczególnie mało. Naukowców interesuje nie tylko życie codzienne mieszkańców. Przede wszystkim chcieliby odtworzyć sieci handlowe. Chcą się dowiedzieć czy i z jakimi innymi miastami Majów handlowali Lakandonowie z Sak-Bahlán. A jeśli handlowali, to czy byli zainteresowani też europejskimi towarami, czy też całkowicie je odrzucali? Miasto zostało zauważone w 1695 roku przez brata Pedra de la Concepción. Wkrótce Hiszpanie je podbili i przemianowali na Nuestra Señora de los Dolores. W 1721 roku przybysze wysiedlili mieszkańców i sami opuścili miejscowość, którą pochłonęła dżungla. Archeolodzy właśnie poinformowali o prawdopodobnym odkryciu Sak-Bahlán. Ich sukces byłby niemożliwy gdyby nie Josuhé Lozada Toledo, badacz z meksykańskiego Narodowego Instytutu Antropologii i Historii (INAH – Instituto Nacional de Antropología e Historia). Wykorzystał on system informacji geograficznej (GIS) do stworzenia modelu predykcyjnego, który wskazywał prawdopodobne lokalizacje zaginionego miasta. Poszukiwania takie prowadzone są na podstawie dawnych dokumentów. Na przykład w 1698 roku brat Diego de Rivas napisał, że wraz z oddziałem żołnierzy opuścił Nuestra Señora de los Dolores, przez cztery dni szli do rzeki Lacantún, następnie płynęli przez 2 dni i dotarli do miejsca, w którym łączy się ona z rzeką Pasión, a stamtąd lądem szli do jeziora Petén Itzá. Ten sam duchowny pozostawił informację, że miasto znajdowało się na równinie otoczonej zakolem rzeki Lacantún. Biorąc więc pod uwagę obciążenie piechurów i możliwe tempo przemieszczania się, model Toledo wyznaczył prawdopodobne lokalizacje Sak-Bahlán. Miasto znaleziono w pobliżu rzek Jataté i Ixcán. Historyk Jan de Vos, który specjalizował się w historii kolonialnej i postkolonialnej Chiapas, a który dziejom Puszczy Lakandońskiej poświęcił trylogię opisującą historię tego obszaru w latach 1525–2000, trafił w jednym z archiwów na dokument spisany w 1769 roku przez naczelnika departamentu Suchitepéquez w Gwatemali. Urzędnik donosi, że szukając zaginionego miasta Dolores znalazł w opuszczonej dzielnicy miejscowości Santa Catarina Retalhuleu trzech ostatnich przedstawicieli plemienia, które niegdyś siało postrach wśród ochrzczonych Indian i przyprawiało o ból głowy hiszpański rząd. « powrót do artykułu
  8. Thaddeus Daniel Pierce, który przyszedł na świat 26 lipca, jest „najstarszym dzieckiem” w historii. Urodził się bowiem z zarodka, który był przechowywany od ponad 30 lat. Zarodek został „zaadoptowany” przez Lindsey i Tima Pierce'ów z miejscowości London w stanie Ohio. A jego dawczynią jest 62-letnia obecnie Linda Archerd. W chwili, gdy przekazywała embrion Tim Pierce był małym dzieckiem. A Thaddeus ma 30-letnią siostrę. Historia rozpoczyna się na początku lat 90. Linda Archerd i jej mąż od sześciu lat bezskutecznie starają się o dziecko. W końcu decydują się na na zapłodnienie pozaustrojowe. Procedurze poddali się w maju 1994 roku. Powstały wówczas cztery zarodki. Z jednego urodziła się córka państwa Archerd, a trzy pozostałe poddano krioprezerwacji. Pani Archerd chciała mieć więcej dzieci. Mąż jednak nie chciał. Małżeństwo się rozpadło, Lindzie przyznano prawo do zarodków, więc przez dekady płaciła za ich przechowywanie, w nadziei, że znowu będzie w ciąży. Gdy jednak przeszła menopauzę, zaczęła rozważać inne opcje. Jako chrześcijanka nie chciała ani wyrzucać zarodków, ani przeznaczać ich na badania naukowe. Zdecydowała, że pozwoli na adopcję innej parze, ale najpierw musi poznać ludzi, którym je przekaże. Znalazła chrześcijańską agencję adopcyjną NightLight Christian Adoptions, która zgodziła się jej pomóc. Poszukiwanie odpowiedniej pary trwało dwa lata. W końcu zarodek trafił do Lindsay i Tima Pierceów, ponad trzydziestoletniego chrześcijańskiego małżeństwa, które od siedmiu lat stara się o dziecko. Procedury podjęła się zaś klinika Rejoice Fertility z Knoxville, na czele której stoi inny pobożny chrześcijanin, John Gordon. Prowadzi on procedury in vitro tak, by tworzyć jak najmniej zapasowych zarodków, a jego celem jest zmniejszenie liczby embrionów przechowywanych obecnie w bankach. Dlatego też współpracuje z wieloma agencjami adopcyjnymi i proponuje swoim pacjentom już istniejące zarodki. Bez względu na ich wiek, czy stan. Może być to trudne w przypadku zarodków, które zostały poddane krioprezerwacji w nietypowy lub przestarzały sposób. Tak było w przypadku zarodków pani Archerd. jednak klinice Gordona udało się je rozmrozić tak, że wszystkie przetrwały. Jeden z nich przestał się jednak rozwijać. Dwa pozostałe wprowadzono do macicy Lindsay, a z jednego z nich urodził się Thaddeus. « powrót do artykułu
  9. Światowa Organizacja Meteorologiczna (WMO) oficjalnie certyfikowała najdłuższą zaobserwowaną błyskawicę. Pojawiła się ona w październiku 2017 roku podczas wielkiej burzy, która przeszła nad Stanami Zjednoczonymi. Błyskawica rozciągała się od wschodniego Teksasu i sięgnęła niemal Kansas City. Dzięki satelitom, które znakomicie poprawiają naszą zdolność obserwacji zjawisk atmosferycznych, możliwa była dokładna ocena jej długości. WMO poinformowała, że miała ona 829 kilometrów długości. To odległość pomiędzy Paryżem a Wenecją. Margines błędu w pomiarze gigantycznej błyskawicy wynosi ± 8 kilometrów. Była ona o 61 kilometrów dłuższa, niż poprzedni rekordzista, błyskawica z 29 kwietnia 2020 roku. Rozświetliła ona niebo nad południową częścią USA i miała 768 kilometrów długości. Nowa rekordzistka powstała nad Wielkimi Równinami. To jedno z miejsc, gdzie tworzą się mezoskalowe układy konwekcyjne, których dynamika umożliwia powstawanie megabłyskawic. Burza z 2017 roku, podczas której powstała, była jedną z pierwszych podczas których nowy satelita NOAA GOES-16 (Geostationary Operational Environmental Satellite) zarejestrował wyjątkowo długotrwałe i potężne błyskawice. Rekordowego wydarzenia nie zauważono podczas pierwszej analizy danych. Dopiero ponowne przyjrzenie się informacjom przekazanym przez GOES-16 ujawniło, do jak wielkiego rozbłysku na niebie doszło. WMO odnotowuje też inne rekordy związane z błyskawicami, niektóre niezwykle tragiczne. Najdłużej trwająca błyskawica pojawiła się 18 czerwca 2020 roku podczas burzy nad Urugwajem i Argentyną. Trwała nieco ponad 17 sekund. Z kolei w 1975 roku w Rodezji (Zimbabwe) błyskawica zabiła 21 osób, które schroniły się w jednej z chat podczas burzy. Do jeszcze bardziej tragicznego wypadku, spowodowanego niebezpośrednim działaniem błyskawicy, doszło w 1994 roku w miejscowości Dronka w Egipcie. Błyskawica uderzyła w znajdujące się w pobliżu cysterny z ropą naftową i paliwem lotniczym, stanowiące zapasy strategiczne wojska. Występująca jednocześnie powódź zaniosła płonące paliwo w kierunku Dronki. Zginęło 469 osób. « powrót do artykułu
  10. Betel to po kofeinie, alkoholu i nikotynie najbardziej popularna używka na świecie. Jest używany od dawna i głęboko zakorzeniony w kulturze Azji. Chociaż żucie betelu wiąże się z zabarwieniem zębów, brak takie zabarwienia nie oznacza, że człowiek betelu nie żuł. Dlatego też stwierdzenie jego użycia w przeszłości wymaga specjalistycznych badań. Taki, jakich podjęli się naukowcy z Tajlandii, Australii i USA. Przeanalizowali oni kamień nazębny osób żyjących w epoce brązu na terenie dzisiejszej Tajlandii i znaleźli przypadek wyjątkowo dawnego używania betelu. W kamieniu nazębnym z pochówku w Nong Ratchawat sprzed 4000 lat znaleźliśmy związki pochodzące z betelu. To najstarszy bezpośredni dowód biomolekularny na wykorzystywanie tej używki w Azji Południowo-Wschodniej, mówi główny autor badań, Piyawit Moonkham. Stanowisko Nong Ratchawat znajduje się w środkowej Tajlandii. Jest ono datowane na epokę brązu. Od 2003 roku znaleziono tam 156 pochówków. A na potrzeby obecnych badań uczeni pobrali 36 próbek od 6 osób. W trzech z nich, pochodzących od tej samej zmarłej, znaleziono arekolinę i arekaidynę, które łącznie występują w betelu. Mimo, że ich ślady znaleziono tylko w jednym pochówku, nic nie wskazuje na to, by kobieta ta została potraktowana inaczej, by cieszyła się innym statusem społecznym, niż inni zmarli. Potrzeba zatem więcej badań, by stwierdzić, jak bardzo było rozpowszechnione używanie betelu. Brak przebarwienia jej zębów rodzi zaś interesujące pytania. Można to wyjaśnić na wiele sposobów: różnicami w sposobie konsumpcji (jak picie, a nie żucie), różnice w częstotliwości i długości używania, myciem zębów po konsumpcji betelu czy też też procesami rozkładu, stwierdzają autorzy badań. Więcej informacji: Earliest direct evidence of bronze age betel nut use: biomolecular analysis of dental calculus from Nong Ratchawat, Thailand « powrót do artykułu
  11. Naukowcy z kilku amerykańskich uczelni opracowali niezwykły sposób szczepienia. Wykorzystują przy tym... nić dentystyczną. Przetestowali swój pomysł na myszach i okazało się, że to działa. Nić dostarcza szczepionkę do tkanki pomiędzy zębami a dziąsłami, a u tak zaszczepionych myszy doszło do zwiększenia produkcji przeciwciał na powierzchniach wyściełanych błoną śluzową, takich jak nos czy płuca. Powierzchnie pokryte błoną śluzową są bardzo ważne, gdyż to one są bramą do organizmu dla takich patogenów jak wirusy grypy czy koronawirusy. Gdy podajemy tradycyjną szczepionkę, przeciwciała są głównie wytwarzane we krwi, w błonach śluzowych pojawia się ich stosunkowo niewiele. Wiemy jednak, że jeśli szczepionkę poda się do błony śluzowej, przeciwciała pojawiają się w i niej, i we krwi. To daje organizmowi dodatkową linię obrony przed wniknięciem patogenu, mówi profesor Harvinder Singh Gill z North Carolina State University i Texas Tech University. Skąd jednak pomysł właśnie na nić dentystyczną jako metodę dostarczania szczepionki? Przyczyną jest nabłonek łączący. To specyficzny typ nabłonka, który znajduje się na styku dziąsła i zęba. To kluczowa struktura dla zdrowia przyzębia. W przeciwieństwie do innych rodzajów nabłonka, jego komórki są luźno połączone, co pozwala na migrację komórek odpornościowych, stanowiących obronę naszego organizmu w jamie ustnej. Nabłonek łączący jest łatwiej przenikalny niż inne rodzaje nabłonka i jednocześnie jest częścią błony śluzowej. To unikatowa struktura, którą można wykorzystać do stymulowania produkcji przeciwciał w błonach śluzowych organizmu, mówi Gill. Naukowcy nasączyli więc szczepionką niewoskowaną nić dentystyczną i użyli taką nić na myszach laboratoryjnych. Następnie sprawdzili wytwarzanie przeciwciał u myszy, u których szczepionkę podano przez nić dentystyczną, przez nos oraz umieszczając preparat pod językiem myszy. Okazało się, że podanie szczepionki za pomocą nici dentystycznej do nabłonka łączącego spowodowało znacznie większą produkcję przeciwciał niż obecny złoty standard szczepień doustnych, czyli umieszczenie środka pod językiem, mówi Rohan Ingrole z Texas Tech University. Zastosowanie nici chroniło też przed wirusem grypy równie dobrze, co podanie szczepionki przez nabłonek nosa, dodaje. Wyniki badań są bardzo obiecujące, gdyż większości szczepionek nie można podać przez nabłonek nosa. Nie wchłaniają się one dobrze. Ponadto podanie przez nos może potencjalnie prowadzić do przedostania się szczepionki do mózgu, co rodzi obawy o bezpieczeństwo. W przypadku podania przez nabłonek łączący, nie ma takiego ryzyka. Podczas eksperymentów wykorzystaliśmy jedną ze szczepionek, którą podaje się przez nos, by porównać efektywność obu dróg szczepienia, wyjaśnia Gill. Eksperymenty pokazały też, że trzy różne klasy szczepionek – białkowe, z wykorzystaniem nieaktywnych wirusów i mRNA – dają silną odpowiedź immunologiczną zarówno w krwi, jak i w błonach śluzowych. Ponadto, przynajmniej w modelu zwierzęcym, nie miało znaczenia, czy bezpośrednio po podaniu szczepionki za pomocą nici, zwierzę jadło lub piło. Nowa metoda szczepienia wygląda bardzo obiecująco, jednak nie jest doskonała. Nie sprawdzi się u niemowląt, które nie mają zębów. Otwarte pozostaje też pytanie o efektywność takiego szczepienia u ludzi z chorobami przyzębia czy infekcjami jamy ustnej. Badania opisano na łamach Nature Biomedical Engineering. « powrót do artykułu
  12. Akumulator litowo-jonowy z krzemem w anodzie wyprodukowany przez firmę Enovix, to prawdopodobnie najbardziej pojemny akumulator dla smartfonów. Producent już dostarczył swoje urządzenia jednemu z wiodących producentów smartfonów. Rynkowy debiut zaplanowany jest jeszcze na bieżący rok. W anodzie akumulatorów litowo-jonowych stosuje się głównie grafit. Jednak naukowcy od lat próbują użyć tam krzemu, którego teoretyczna gęstość energii jest 10-krotnie większa. Różnica pomiędzy grafitem a krzemem w akumulatorach polega na tym, ze grafit wypełnia luki w strukturze litu. Krzem zaś łączy się z litem, tworząc nowy materiał. Dzięki temu podczas ładowania w anodzie może znajdować się więcej litu. A gdy akumulator się rozładowuje, krzem wraca do swojej pierwotnej formy. Problem jednak w tym, że podczas ładowania krzem puchnie, prowadząc do pęknięcia akumulatora. Enovix twierdzi, że poradziła sobie z tym problemem. Firma zaprezentowała akumulator AI-1, który w testach wewnętrznych osiągnął gęstość energii przekraczającą 900 Wh/l. To około 20% więcej, niż najlepsze akumulatory dostępne na rynku. Enovix informuje, że bateria AI-1 może przechowywać 7350 mAh, w ciągu 5 minut można ją załadować do 20% pojemności, a 50% pojemności osiąga w ciągu 15 minut. Firma poradziła sobie z puchnięciem krzemu stosując w anodzie niezwykle cienkie paski z krzemu. Są one układane tak, że krzem puchnie tylko wzdłuż cieńszej krawędzi, a generowana w tym procesie siła jest na tyle mała, że pęknięciu akumulatora można zapobiec zamykając go w metalowej obudowie. Przedstawiciele firmy zapewniają, że to dopiero początek, a ich akumulatory można będzie znacząco udoskonalić. « powrót do artykułu
  13. U naszych najwcześniejszych przodków – Australopithecus afarensis (do tego gatunku należy słynna Lucy) i Australopithecus africanus – występowały olbrzymie różnice w rozmiarach ciała między płciami. Zdaniem autora badań, profesora Adama D. Gordona z University at Albany, tak wielkie różnice wskazują, że system społeczny tych gatunków był zdominowany przez silną konkurencję pomiędzy samcami, do doprowadziło do pojawienia się znacznego dymorfizmu płciowego w rozmiarach ciała. Gordon wykorzystał nowatorską metodę, która pozwoliła mu na określenie rozmiarów ciała pomimo niekompletnych zapisów w materiale kopalnym. Z badań wynika, że dymorfizm płciowy u obu gatunków był znacznie większy niż u współczesnego człowieka, a w niektórych przypadkach większy niż u goryli. To nie były umiarkowane różnice. W przypadku A. afarensis różnica w rozmiarach pomiędzy samcami a samicami mogła być większa niż u jakiegokolwiek żyjącego gatunku wielkich małp. I mimo że oba te gatunki homininów wykazywały większą różnice międzypłciową w rozmiarach ciała niż ma to miejsce w przypadku człowieka współczesnego, znacząco też różniły się pod tym względem między sobą. To sugeruje, że różnica w presji ewolucyjnej, jakiej były poddane te dwa blisko spokrewnione gatunki, była większa niż się zakłada, stwierdza Gordon. Uczony poradził sobie z problemem niedostatecznej liczby skamieniałych szczątków wykorzystując iteracyjną metodę próbkowania. To badanie dostarcza mocnych dowodów na to, że specyficzne dla płci presje ewolucyjne — prawdopodobnie obejmujące zarówno rywalizację samców o partnerki, jak i stres związany z dostępem do zasobów, silniej oddziałujący na rozmiar samic z powodu ograniczeń metabolicznych związanych z ciążą i laktacją — odgrywały większą rolę w ewolucji wczesnych homininów, niż wcześniej sądzono, wyjaśnia uczony. Dymorfizm płciowy wiele nam mówi o zachowaniu i ewolucji gatunku. Zgodnie z obecnie obowiązującymi teoriami, duży dymorfizm wśród naczelnych to dowód na silna konkurencję pomiędzy samcami oraz istnienie poligamizmu, w którym jeden lub kilka dominujących samców monopolizują dostęp do wielu samic. Niski stopień dymorfizmu widać u gatunków żyjących w parach, u których konkurencja o samice jest niewielka. U współczesnych ludzi różnica w rozmiarach ciała między mężczyznami a kobietami jest niewielka i występuje znaczne nakładanie się rozmiarów przedstawicieli obu płci. Ponadto z wcześniejszych badań Gordona wynika, że duże różnice rozmiarów ciała wśród żyjących naczelnych mogą wynikać z dużych niedoborów pożywienia. Gdy jest go mniej, zdrowe samice o mniejszych rozmiarach ciała radzą sobie lepiej, gdyż lepiej zaspokajają swoje potrzeby metaboliczne, mają więcej energii na reprodukcję, więc mają więcej potomstwa i w kolejnych pokoleniach rośnie różnica w rozmiarach między samcami a samicami. Ze szczegółami badań Gordona można zapoznać się na łamach American Journal of Biological Anthropology. « powrót do artykułu
  14. Powrót tego gekona pokazuje, jak wielką moc do odrodzenia się ma natura, jeśli tylko damy jej szansę. To kolejny przykład, znany z innych wysp: jeśli przywróci się równowagę w naturze, może ona szybko się odrodzić, mówi Paula Castaño z organizacji Island Conservation. Badacze z Island Conservation, Muzeum Zoologii Pontyfikalnego Katolickiego Uniwersytetu Ekwadoru, organizacji Re:wild i Parku Narodowego Galapagos potwierdzili, że na Rábida Island na archipelagu Galapagos przetrwał gekon Phyllodactylus maresi, który znany tam był jedynie ze szczątków sprzed tysięcy lat. Odkrycia dokonano wkrótce po usunięciu z wyspy inwazyjnych gryzoni zawleczonych przez człowieka. Phyllodactylus maresi to gatunek niewielkiego endemicznego gekona z Galapagos. Dotychczas był on znany z innych wysp archipelagu. Sądzono, że na Rábida gatunek już nie istnieje. Wystarczył jednak rok od zakończonego sukcesem programu usuwania z wyspy obcych dla niej gryzoni, by naukowcy zauważyli pierwszych przedstawicieli Phyllodactylus maresi. Co więcej, badania DNA wykazały, że mimo iż jest to ten sam gatunek, co na innych wyspach, to jednak stanowi osobną jednostkę ewolucyjną, rozwijał się w izolacji od nich, co czyni go tym bardziej cennym. Jego szczegółowe badania pozwolą lepie zrozumieć ewolucję i bioróżnorodność na wyspach. Badacze są pełni nadziei, gdyż odkrycie gekona z Rábida może oznaczać, że na wyspach mogły przetrwać inne gatunki, uznane za wymarłe. Jeśli możliwe byłoby przywrócenie równowagi biologicznej, którą człowiek zaburzył, być może gatunki te miałyby szansę na przetrwanie. Od ponad dekady pracuję z gekonami z Galapagos. Badania te pokazują, jak ważne jest zbieranie okazów i prowadzenie badań genetycznych. To istotne zarówno z punktu widzenia odkryć naukowych, jak i ochrony przyrody. Archipelag wciąż kryje niespodzianki, które możemy odkryć, jednak poważnym wyzwaniem jest zdobycie odpowiednich funduszy, mówi Omar Torres-Carvajal z Muzeum Zoologii Pontyfikalnego Katolickiego Uniwersytetu Ekwadoru. « powrót do artykułu
  15. Pobili rekord temperatury, obalili teorię o katastrofie entropii i wykorzystali nowy metodę spektroskopii laserowej do badania gęstej plazmy – a to wszytko podczas jednych przełomowych badań, których wyniki opisali na łamach Nature. Międzynarodowy zespół naukowców z uczelni w USA, Wielkiej Brytanii i European XFEL poinformował o podgrzaniu złota do ponad 19 000 kelwinów bez utraty jego struktury krystalicznej. To prawdopodobnie najbardziej gorący kryształ, jaki kiedykolwiek zarejestrowano, mówi profesor Thomas White z University of Nevada. Uzyskane wyniki obalają teorię zwaną katastrofą entropii, zgodnie z którą żadne ciało stałe nie może pozostać stabilne w temperaturze trzykrotnie przekraczającej jego temperaturę topnienia. Dla złota temperatura ta wynosi 1337 kelwinów, więc zgodnie z tą teorią złoto powinno utracić strukturę krystaliczną po przekroczeniu temperatury 4000 kelwinów. Tymczasem utrzymało ją przy temperaturze 14-krotnie wyższej od temperatury topnienia. Naukowcy rozgrzewali cienką złotą folię wykorzystując do tego celu laser, którego impuls trwał 50 biliardowych części sekundy. Wydaje się, że powodem, dla którego złoto zachowało strukturę krystaliczną jest tempo rozgrzewania. Wyniki eksperymentu sugerują, że ciała stałe mogą zachować strukturę krystaliczną przy znacznie wyższych temperaturach niż sądzono, o ile zostaną odpowiednio szybko podgrzane. To zaś niezwykle ważne spostrzeżenie dla badań nad fizyką wysokich energii czy fuzją jądrową. Do pomiaru tak wysokiej temperatury wewnątrz złotej folii potrzebne było odpowiednie narzędzie. W roli największego termometru na świecie wykorzystaliśmy Linac Coherent Light Source, 3-kilometrowy laser generujący twarde promieniowanie rentgenowskie. To po raz pierwszy pozwoliło nam zmierzyć temperaturę wewnątrz gęstej plazmy. Wcześniej taki pomiar nie był możliwy, wyjaśnia White. Opracowana podczas badań nowa metoda pozwoli na bezpośrednie pomiary temperatury wewnątrz plazmy powstającej w momencie implozji podczas eksperymentów z inercyjnym uwięzieniem plazmy podczas fuzji jądrowej. To z kolei powinno znakomicie zwiększyć naszą wiedzę na temat tego procesu i możliwości jego kontroli, co jest niezbędne do stworzenia praktycznych elektrowni fuzyjnych. Niedawno White i jego zespół ponownie zaczęli wykorzystywać Linac Coherent Light Source. Tym razem prowadzą eksperymenty z gorącym skompresowanym żelazem. Chcą w ten sposób lepiej poznać warunki panujące wewnątrz planet. Źródło: Superheating gold beyond the predicted entropy catastrophe threshold « powrót do artykułu
  16. Znajdująca się w Tower of London Królewska Kaplica pw. Świętego Piotr w Okowach to miejsce spoczynku wielu osób, które mieszkały i były wiezione w Tower. Są wśród nich trzy królowe – Anna Boleyn, Katarzyna Howard oraz Joanna Grey – a także dwóch katolickich świętych, Thomas More i John Fisher. Niedawno rozpoczęły się tam najważniejsze od 30 lat wykopaliska w Tower. Są one prowadzone w związku z przygotowaniami do zainstalowania w kaplicy windy. Przygotowania do realizacji projektu rozpoczęto już 6 lat temu. Wówczas wykonano wykop sondażowy i znaleziono dwa szkielety pochowane na zewnątrz kaplicy. Analizy wykazały, że byli to prawdopodobnie mieszkańcy Tower, którzy zmarli w XVI wieku. Natomiast przez kilkoma miesiącami rozpoczęto pierwsze w historii duże prace archeologiczne na zewnątrz Kaplicy i pierwsze od 30 lat prace archeologiczne w Tower. Dotychczas znaleziono szczątki ponad 20 osób oraz pozostałości po niezwykłej historii Kaplicy. Najważniejszym znaleziskiem jest prawdopodobny masowy grób ofiar Czarnej Śmierci z XIV wieku. Archeolodzy trafili też na trzy szkielety z końca XII lub początku XIII wieku. Co interesujące, wydaje się, że osoby te zostały pochowane w trumnach. To rzadkość dla tego okresu i może wskazywać na wysoki status zmarłych. Badaczy cieszy również znalezienie fragmentów całunu pogrzebowego. Zwykle bowiem tekstylia nie zachowują się w takim kontekście. W jeszcze innym pochówku z przełomu XII i XIII wieku trafiono na naczynia zawierające węgiel drzewny. Dotychczas w Anglii odkryto tylko jeden taki dar grobowy. Odkrycia będą teraz szczegółowo analizowane, a naukowcy mają nadzieję, że więcej dowiedzą się o życiu i śmierci pochowanych. Archeolodzy ujrzeli ślady burzliwej przeszłości budynku. Obecna kaplica powstała w latach 1519–1520 po tym, jak w roku 1512 pożar strawił budynek wzniesiony w latach 1286–1287 przez Edwarda I. Badacze odnaleźli dowody wielkiego pożaru i trafili na fundamenty budynku Edwarda I. Badacze trafili też na warstwę tzw. Reigate stone, czyli wapienia, który od średniowiecza był wydobywany w hrabstwie Surrey i używany powszechnie w architekturze. Warstwa ta może być związana z pracami podjętymi tutaj w roku 1240 za czasów Henryka III. Jakby tego było mało, znaleziono też dużą część ściany i być może podłogi, co do których istnieją przypuszczenia, że pochodzą z kaplicy Henryka I z XII wieku, o której niewiele wiadomo. Początki Kaplicy toną bowiem w mrokach dziejów. Niektórzy uważają, że jeszcze przed normańskim podbojem istniał w tym miejscu kościół. Zdaniem innych, świątynia powstała tutaj właśnie w czasach Henryka I i mogła zostać konsekrowana w 1100 roku. Jak więc widzimy, obecne prace archeologiczne mogą wyjaśnić wiele zagadek Kaplicy. To rzadka okazja, by zrozumieć jej historię i ewolucję oraz przyjrzeć się budynkom, które stały w tym miejscu wcześniej. To również okazja do poznania mieszkańców Tower. Dzięki analizom izotopowym możemy dowiedzieć się, w jakim stanie zdrowia byli, co jedli, skąd pochodzili. « powrót do artykułu
  17. Łaziki pracujące na Marsie czy Księżycu, mierzą się z wieloma problemami. Jednym z nich jest ryzyko utknięcia w grząskim gruncie. Gdy tak się stanie operatorzy podejmują serię delikatnych manewrów, by pojazd wydobyć. Nie zawsze się to udaje. Łazik Spirit zakończył misję jako stacjonarna platforma badawcza po tym, jak utknął w luźnym piasku. Czy takim wydarzeniom da się zapobiec? Inżynierowie z University of Wisconsin-Madison informują o znalezieniu poważnego błędu w procedurach testowania łazików. Jego usunięcie może spowodować, że pojazdy na Marsie i Księżycu będą narażone na mniejsze ryzyko. Błąd ten polega na przyjęciu zbyt optymistycznych i uproszczonych założeń co do tego, jak łaziki zachowują się poza Ziemią. Ważnym elementem testów naziemnych takich pojazdów jest sprawdzenie, w jaki sposób mogą się one poruszać po luźnym podłożu. Na Księżycu grawitacja jest 6-krotnie mniejsza niż na Ziemi, więc przez dekady, testując łaziki, naukowcy tworzyli prototypy o masie sześciokrotnie mniejszej niż łazik docelowy i testowali je na pustyni. Jednak ta metoda pomijała pewien istotny szczegół – wpływ grawitacji na piasek. Profesor Dan Negrut i jego zespół przeprowadzili symulacje, które wykazały, że Ziemia przyciąga ziarenka piasku silniej niż Mars czy Księżyc. Dzięki temu piasek na Ziemi jest bardziej zwarty. Jest mniejsze prawdopodobieństwo, że ziarna będą się pod nimi przesuwały. Jednak na Księżycu piasek jest luźniejszy, łatwiej się przemieszcza, więc obracające się koła trafiają na mniejszy opór. Przez to pojazdowi trudniej się w nim poruszać. Jeśli chcemy sprawdzić, jak łazik będzie sobie radził na Księżycu, musimy rozważać nie tylko wpływ grawitacji na pojazd, ale również wpływ grawitacji na piasek. Nasze badania pokazują, jak ważne są symulacje do badania możliwości jezdnych łazika na luźnym podłożu, wyjaśnia uczony. Uczeni dokonali swojego odkrycia podczas prac związanych z misją łazika VIPER, który ma trafić na Księżyc. We współpracy z naukowcami z Włoch stworzyli silnik Chrono, służący do symulacji zjawisk fizycznych, który pozwala na szybkie modelowanie złożonych systemów mechanicznych. I zauważyli istotne różnice pomiędzy wynikami testów VIPERA na Ziemi, a wynikami symulacji. Po przeanalizowaniu problemu znaleźli wspomniany błąd w procedurach testowych. Chrono to produkt opensource'owy, z którego skorzystały już setki firm i organizacji. Pozwala on lepiej zrozumieć najróżniejsze złożone mechanizmy, od mechanicznych zegarków po czołgi jeżdżące poza utwardzonymi drogami. Źródło: A Study Demonstrating That Using Gravitational Offset to Prepare Extraterrestrial Mobility Missions Is Misleading « powrót do artykułu
  18. Inspirowany naturą, a konkretne włosami w nosie, filtr do powierza sprawuje się znacznie lepiej niż dotychczas stosowane rozwiązania. Urządzenie opracowane przez naukowców z Korei zużywa znacznie mniej energii dzięki wykorzystaniu naturalnego przepływu powietrza, a jego czas życia jest nawet 3-krotnie dłuższy niż rozwiązań konwencjonalnych. Standardowe filtry powietrza wychwytują zanieczyszczenia dzięki słabym siłom adhezji (siłom van der Waalsa). Często są one zbyt słabe by filtr przechwycił i utrzymał niewielkie zanieczyszczenia. Zespół profesora Sanghyuka Wooha z Chung-Ang University poinformował na łamach Nature o znalezieniu rozwiązania problemu. Koreańczycy stworzyli filtr o nazwie PRO (particle removing oil-coated), który inspirowany jest sposobem, w jaki włosy w nosie przechwytują zanieczyszczenia. Nowatorski filtr pokryty jest niewielkimi polimerowymi włoskami, które zostały spryskane olejem o składzie chemicznym podobnym do składu włosków. Dzięki temu podobieństwu olej silnie i równomiernie przylega do włosków. Zapobiega to sklejaniu się włosków, dzięki czemu przepływ powietrza nie zostaje zakłócony. Eksperymenty dowiodły, że takie rozwiązanie wyłapuje od 10 do 30 procent więcej zanieczyszczeń niezależnie od rozmiaru i nie wymaga przy tym znaczącego zwiększania ciśnienia, by powietrze przepływało przez filtr. To jednak nie jedyne zalety PRO. O ile konwencjonalne filtry mogą być mniej skuteczne lub mogą uwalniać przechwycone zanieczyszczenia, gdy większy się prędkość przepływu powietrza lub zmieni jego kierunek, problemy takie nie występują w PRO. Nie ma więc tutaj problemu z wtórnym zanieczyszczeniem powietrza przez filtr. PRO można stosować w nietypowych miejscach, tam, gdzie wymuszony przepływ powietrza stanowiłby problem, na przykład w miejscach przeznaczonych do palenia na zewnątrz budynków czy też w tunelach metra. Filtr będzie korzystał z naturalnego przepływu powietrza, niezależnie od kierunku jego ruchu. Jakby jeszcze zalet było mało, filtr można umyć i używać ponownie. Po umyciu wystarczy bowiem spryskać go ponownie olejem, by odzyskał swoją wydajność. W ten sposób wydłużymy czas pracy filtra i zmniejszymy liczbę odpadów. Nowatorski filtr został przetestowany w warunkach rzeczywistych. Przechwycił więcej zanieczyszczeń, pracował dwukrotnie dłużej niż konwencjonalne filtry, a ilość energii elektrycznej zużytej przez system filtrujący zmniejszyła się o 27%. « powrót do artykułu
  19. Polska fizyk, Barbara Latacz, jest główną autorką badań, w ramach których naukowcy skupieni w projekcie BASE w CERN zaprezentowali pierwszy w historii kubit z antymaterii. Na łamach pisma Nature Latacz i jej koledzy opisali, jak przez niemal minutę utrzymywali w pułapce antyproton oscylujący pomiędzy dwoma stanami kwantowymi. Badania te pozwolą na znaczne udoskonalenie metod badania różnic między materią i antymaterią. Proton i antyproton mogą przyjmować dwie wartości spinu. Pomiary zmiany tej wartości pozwalają na precyzyjne testowanie podstawowych praw przyrody, na przykład takich jak symetria CPT (ładunku, parzystości i czasu). Wskazuje ona, że materia i antymateria zachowują się identycznie, jednak jest to sprzeczne z obserwacjami, zgodnie z którymi materii we wszechświecie jest znacznie więcej niż antymaterii. Spójne kontrolowane zmiany stanu kwantowego obserwowano dotychczas albo w dużych grupach cząstek, albo w przypadku pojedynczych uwięzionych jonów. Nie udało się tego jednak zrobić dla pojedynczego swobodnego momentu magnetycznego jądra, czyli np. spinu pojedynczego protonu. Teraz dokonali tego naukowcy z projektu BASE. W ramach eksperymentu BASE badane są antyprotony dostarczane przez fabrykę antymaterii w CERN-ie. To jedyne miejsce na Ziemi, gdzie produkuje się niskoenergetyczne antyprotony. Są one przechowywane w elektromagnetycznych pułapkach Penninga i pojedynczo przesyłane do systemu pułapek, w których bada się m.in. ich spin. Już wcześniej zespół BASE dowiódł, że wartości momentów magnetycznych protonów i antyprotonów są identyczne z dokładnością do kilku części na miliard. Najmniejsza różnica wskazywałaby na naruszenie symetrii CPT, a to oznaczałoby istnienie fizyki poza Modelem Standardowym. Dotychczas jednak badania były zakłócane przez fluktuacje pola magnetycznego. W ostatnim czasie naukowcom udało się znakomicie ulepszyć eksperyment i zapobiec utracie stanu kwantowego, dzięki czemu przez 50 sekund można było badać spin antyprotonu. To pierwszy kubit zbudowany z antymaterii. Daje nam to możliwość zastosowania całego zestawu metod do precyzyjnego badania pojedynczych układów materii i antymaterii, mówi Stefan Ulmer z BASE. Uczony dodaje, że nowe osiągnięcie pozwoli na badanie momentu pędu antyprotonu nawet ze 100-krotnie większą precyzją, niż dotychczas. Jeszcze bardziej precyzyjne pomiary będą możliwe dzięki projektowi BASE-STEP, o którego pierwszym udanym teście poinformowano w maju bieżącego roku. Umożliwia on bezpieczne transportowanie antyprotonów uzyskanych w CERN-ie do spokojniejszych środowisk i bardziej precyzyjnych laboratoriów. Gdy już system będzie w pełni działał, nasz nowy przenośny układ pułapek Penninga, napełniony antyprotonami z fabryki, będzie transportowany za pomocą BASE-STEP, co pozwoli na nawet 10-krotne wydłużenie czasu koherencji antyprotonu. To będzie przełom w badaniach nad materią barionową, mówi Barbara Latacz. « powrót do artykułu
  20. Czy można naprawić urządzenie, które znajduje się w odległości ponad 600 milionów kilometrów i uległo mechanicznemu uszkodzeniu? Jak się okazuje, można. Dokonali tego naukowcy odpowiedzialni za misję Juno krążącą na orbicie Jowisza. Naukowcy z Southwest Research Institute właśnie podzielili się szczegółami niezwykłego przedsięwzięcia, jakiego podjęli się w grudniu 2023 roku. JunoCam to kamera działająca w kolorze i w zakresie światła widzialnego, której głównym celem jest robienie zdjęć przeznaczonych dla opinii publicznej. W ten sposób NASA chce zwiększyć zainteresowanie przeciętnego zjadacza chleba misjami w kosmosie. Dostarczone przez nią obrazy przyczyniły się też do dokonania ważnych odkryć. Jednostka optyczna JunoCam znajduje się poza wzmocnioną tytanem osłoną przed promieniowaniem, która chroni instrumenty naukowe Juno przed szkodliwym promieniowaniem kosmicznym. Twórcy misji byli przekonani, że JunoCam przetrwa osiem orbit wokół Jowisza, nie wiedzieli jednak, jak będzie sprawowała się dalej. Okazało się, ze przez pierwsze 34 orbity kamera pracowała niemal idealnie. Podczas 47. orbity na zdjęciach zaczęły pojawiać się błędy. Inżynierowie wiedzieli, że prawdopodobną przyczyną uszkodzenia jest promieniowanie, jednak który element uległ uszkodzeniu? Zaczęto szukać odpowiedzi i okazało się, że doszło do uszkodzenia regulatora napięcia. Opcji naprawy zepsutego urządzenia, znajdującego się ponad 600 milionów kilometrów od Ziemi nie było zbyt wiele. Eksperci zdecydowali się na wyżarzanie. To technika obróbki metali, podczas której materiał jest podgrzewany, utrzymywany w wysokiej temperaturze, a następnie powoli studzony. Mimo, że proces ten nie jest do końca przez naukę rozumiany, może on prowadzić do zmniejszenia liczby defektów w materiale. Wiedzieliśmy, że wyżarzanie może czasem zmienić strukturę takiego materiału jak krzem na poziomie mikroskopowym. Nie wiedzieliśmy, czy to coś pomoże. Nakazaliśmy więc jednemu z podgrzewaczy JunoCam podniesienie temperatury do 25 stopni Celsjusza – to dużo cieplej niż typowa temperatura pracy kamery – i czekaliśmy wstrzymując oddech, mówi Jacob Schaffner z Malin Space Science Systems, który zaprojektował kamerę. Wkrótce po wyżarzaniu kamera zaczęła dostarczać obrazów dobrej jakości, jednak pojazd coraz bardziej zbliżał się do planety, był narażony na coraz silniejsze promieniowanie. I do 55. orbity błędy były już na wszystkich zdjęciach. Eksperci próbowali różnych metod obróbki obrazu, ale nic nie pomagało. Zostało kilka tygodni do przelotu w pobliżu księżyca Jowisza, Io. Postanowiliśmy postawić wszystko na jedną kartę, maksymalnie rozgrzać podgrzewacz JunoCam i przekonać się, czy więcej wyżarzania coś da, stwierdził Michael Ravine. Obrazy przesłane w pierwszym tygodniu wyżarzania były nieco lepsze. Później zaś doszło do dramatycznej poprawy jakości obrazu. Do dnia 30 grudnia 2023 roku, kiedy Juno przeleciała zaledwie 1500 kilometrów od powierzchni Io, JunoCam pracowała niemal tak dobrze, jak w dniu wystrzelenia misji. Do dzisiaj satelita Juno okrążył Jowisza 74 razy. Podczas ostatniej, 74. orbity, znowu pojawiły się błędy na zdjęciach. Inżynierowie mają nadzieję, że kolejne wyżarzanie ponownie poprawi jakość fotografii. Od czasu pierwszych eksperymentów z naprawą JunoCam zespół odpowiedzialny za misję zastosował różne wersje wyżarzania w różnych instrumentach naukowych i podsystemach inżynieryjnych. Uzyskano świetne wyniki. Juno uczy nas, jak zbudować i utrzymywać pojazd kosmiczny zdolny do tolerowania promieniowania. To ważna lekcja nie tylko dla misji Juno, ale też dla satelitów krążących wokół Ziemi. Sądzę, że zdobyte doświadczenia zostaną zastosowane w przypadku satelitów wojskowych i komercyjnych oraz w innych misjach NASA, główny naukowiec misji Juno z Southwest Research Institute, Scott Bolton. « powrót do artykułu
  21. To szczególne odkrycie, nie tylko ze względu na wiek dziecka, ale również z powodu precyzji cięć, mówi doktor Palmira Saladié z IPHES-CERCA, współkierująca wykopaliskami na stanowisku Gran Dolina w Sierra de Atapuerca. Naukowcy znaleźli tam ostatnio krąg szyjny z wyraźnymi nacięciami, wskazującymi na celową dekapitację. Mamy tutaj precyzyjne nacięcia w kluczowych punktach umożliwiających odcięcie głowy. To dowód, że dziecko zostało przetworzone na mięso, jak każda inna zdobycz, dodaje uczona. Krąg należał do dziecka w wieku 2-4 lat. Krąg jest jednym ze szczątków odkrytych w tym miesiącu w warstwie TD6. Wszystkie ludzkie pozostałości należą do gatunku Homo antecessor i pochodzą sprzed 850 tysięcy lat. Na niektórych kościach również widać ślady cięć i celowych złamań, bardzo podobnych do tych, jakie widać na kościach zwierzęcych. To bezpośredni dowód na kanibalizm wśród naszych przodków. Doktor Saladié przypomina, że niemal 30 lat temu w tej samej warstwie odkryto pierwsze na świecie archeologiczne dowody na kanibalizm wśród ludzi. Widzimy tutaj kontynuację tego zwyczaju. Takie traktowanie zmarłych nie było czymś wyjątkowym, powtarzało się, dodaje uczona, która specjalizuje się w tafonomii – badaniu pośmiertnych losów szczątków – oraz w prehistorycznym kanibalizmie. Nowe odkrycie wzmacnia hipotezę o kanibalizmie wśród H. antecessor. Ludzi traktowano jak źródło pożywienia, nie można wykluczyć też, że polowano na członków innych grup w ramach walki o terytorium. Badacze sądzą, że w warstwie TD6 znajduje się znacznie więcej ludzkich szczątków. Odkrywanie kolejnych z nich daje nam coraz lepszy obraz tego, jak ponad 800 tysięcy lat temu żyli i umierali ludzie oraz jak traktowali zmarłych. Bezpośrednio nad warstwą z ludzkimi szczątkami znaleziono zaś latrynę hien zawierającą ponad 1300 koprolitów. To daje interesujący wgląd w zajmowanie jaskini raz przez ludzi, raz przez zwierzęta i konkurencję pomiędzy oboma gatunkami. « powrót do artykułu
  22. Nasza rodaczka, pochodząca z Gdańska kapitan Martyna Graban, i załoga okrętu badawczego Nautilus, na którym Graban jest I oficerem, odkryli wrak japońskiego niszczyciela Teruzuki (pol. Świecący Księżyc). Wrak został znaleziony na głębokości ponad 800 metrów u wybrzeży Guadalcanal, jednej z Wysp Salomona. Na jego ślad wpadł najpierw bezzałogowy nawodny pojazd DriX należący do University of New Hampshire, który prowadził zaawansowane mapowanie dna morskiego. Wtedy do akcji przystąpił E/V Nutilus, którego załoga, za pomocą zdalnie sterowanego pojazdu podwodnego, potwierdziła, że mamy do czynienia z wrakiem i go zidentyfikowała. Zwodowany w drugiej połowie 1942 roku Teruzuki – Japończycy nazywali niszczyciele od zjawisk pogodowych lub przyrodniczych – pływał zaledwie kilka miesięcy. Był drugim nowoczesnym niszczycielem klasy Akizuki. W sumie na potrzeby Cesarskiej Marynarki Wojennej Wielkiej Japonii zwodowano 13 okrętów tej klasy. Były do duże niszczyciele, których głównym zadaniem była ochrona przeciwlotnicza grup lotniskowców. Były jednostkami uniwersalnymi, zdolnymi również do zwalczania okrętów podwodnych. To jedne z najlepszych niszczycieli II wojny światowej. Teruzuki wziął udział w słynnej bitwie morskiej u wybrzeży Guadalcanal, uszkadzając i biorąc udział w zatopieniu kilku amerykańskich jednostek. Wkrótce po bitwie został okrętem flagowym 10. Eskadry Niszczycieli. Brał udział w eskortowaniu okrętów zaopatrzeniowych podczas legendarnych zmagań o Guadalcanal. Dnia 12 grudnia 1942 roku niszczyciel został zaatakowany przez amerykańskie kutry torpedowe PT. W pobliżu Cape Esperance został trafiony dwiema torpedami, które uszkodziły ster i doprowadziły do pożaru. Nie udało się go opanować. Większość załogi zdążyła się ewakuować, zanim doszło do wybuchu amunicji i zatonięcia niszczyciela. Odnalezienie okrętu flagowego admirała Tanaki to dzieło wielonarodowego zespołu, który wspólnie udokumentował wrak, stwierdził archeolog morski Phil Hatmeyer z NOAA. To właśnie obecne badania archeologiczne pokazały prawdziwe losy Teruzuki. Okazało się, że to nie eksplozja amunicji przypieczętowała jego los. Okręt skazany był na zagładę już wcześniej. Torpedy, które weń trafiły oderwały 19-metrowy fragment rufy, który leży 200 metrów od wraku. Japońska jednostka została odkryta w ramach międzynarodowej misji badawczej, która dotychczas odnalazła w regionie 12 miejsc spoczynku wraków z czasów II wojny światowej. Kampania na Wyspach Salomona rozpoczęła się w sierpniu 1942 roku od lądowania Amerykanów na Guadalcanal. Ciężkie walki o wyspę trwały przez pół roku. Amerykańska piechota morska broniła się wokół lotniska polowego, a Japończycy atakowali z głębi wyspy. W tym czasie w pobliżu toczyły się liczne bitwy morskie. Na niewielkim fragmencie oceanu pomiędzy wyspami Savo, Florida i Guadalcanal spoczęło kilkadziesiąt okrętów. Z tego też powodu obszar ten nazywa się obecnie Iron Bottom Sound, czyli Cieśniną Żelaznego Dna. Na witrynie NautilusLive można m.in. oglądać całodobową relację na żywo z Nautilusa. « powrót do artykułu
  23. Na Opolszczyźnie rozpoczęły się jedyne w swoim rodzaju badania nad bocianami białymi. Naukowcy z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, we współpracy z pasjonatami przyrody z Grupy Silesiana i firmą INTERREX-RINGS wyposażyli młode bociany w kamery. Po raz pierwszy w historii możliwe będzie oglądanie świata z bocianiej perspektywy i to w czasie rzeczywistym. Badania finansuje lider w dziedzinie energetyki odnawialnej, firma EDP. Firma INTERREX-RINGS stworzyła niewielką kamerę, która ma możliwość pochylenia obiektywu o 20 stopni, wyposażoną w akumulator o pojemności 550 mAh zasilany ogniwem fotowoltaicznym. Całość waży zaledwie 49 gramów, mniej niż 1% masy bociana. Urządzenie rejestruje trasę przelotu i pokazuje świat takim, jaki widzi go bocian. Koordynator naukowy projektu, profesor Piotr Tryjanowski, jest zachwycony. Dzięki tej technologii wchodzimy na zupełnie nowy poziom badań. Już nie tylko wiemy, gdzie bocian jest, ale możemy zobaczyć, co robi, z kim się spotyka, jak zachowuje się w środowisku naturalnym, mówi uczony. Wyjątkowe badania dadzą naukowcom dostęp do danych, które dotychczas były poza zasięgiem. Możliwe będzie obserwowanie interakcji społecznych, lotów, odpoczynku, zagrożeń i strategii migracyjnych ptaków. Na razie urządzenia założono 10 ptakom, które wkrótce wyruszą w swoją pierwszą podróż do Afryki. To projekt pilotażowy. Jeśli zda egzamin, nie można wykluczyć, że podobne urządzenia zostaną przystosowane do innych dużych gatunków ptaków. « powrót do artykułu
  24. Czescy archeolodzy znaleźli na południu Moraw fragmenty napierśnika z epoki brązu. Stanowiły one fragment większego skarbu odkrytego dzięki współpracy archeologów i poszukiwaczy skarbów. Jeden z nich odkrył grot włóczni, sierp, igłę i kawałki metali. Obiekty zostały celowo uszkodzone i zakopane w ziemi. Prawdopodobnie przed tysiącami lat mieszkańcy tych terenów odbyli jakiś rytuał. Lokalizacja znaleziska nie została ujawniona w obawie przed rabunkiem stanowiska. Wśród znalezionych artefaktów znajdował się zwinięty kawałek metalu. Dopiero szczegółowe analizy pokazały, czym tak naprawdę był. Naukowcy wykorzystali skanowanie 3D, rozwinęli metal i zidentyfikowali jego kształt i dekorację. Okazało się, że mają w ręku coś unikatowego. Drugi znaleziony na terenie Czech fragment zbroi z epoki brązu. Zabytek liczy sobie 3200 lat. Pochodzi więc z tej samej epoki, co oblężenie Troi. W tamtych czasach produkcja zbroi wymagała wielkiej zręczności i była bardzo droga. Tylko elita mogła sobie na zbroje pozwolić. Świadczy o tym sama „Iliada”, z której dowiadujemy się, że zbroja kosztowała 9 byków. W okresie, z którego pochodzi zbroja, Morawy były zamieszkane przez przedstawicieli kultur pól popielnicowych. To cały krąg kultur archeologicznych, które na setki lat zdominowały znaczną część środkowej i zachodniej Europy. Ich nazwa pochodzi od zwyczaju chowania skremowanych zmarłych w popielnicach. « powrót do artykułu
  25. We Wrocławiu wykonano unikatową w skali świata operację wrodzonej wady tchawicy u 4-letniej Hani ze Szczecina. Zabieg poprzedzono wielomiesięcznymi przygotowaniami i konsultacjami z zagranicznymi specjalistami. O udział w nim poproszono profesora Patricio Varelę z Chile, jednego z najwybitniejszych na świecie specjalistów ds. wad rozwojowych klatki piersiowej i chirurgii tchawicy u dzieci. Hania od urodzenia miała świszczący oddech. Początkowo uznano, że to przejściowa sapka niemowlęca. Gdy jednak nic się nie zmieniało, pojawiła się bardzo poważna diagnoza. Dziewczyna ma znaczne zwężenie światła tchawicy i dodatkowe niefizjologiczne odgałęzienie tchawicy. Dziecko było przez dwa lata diagnozowane i leczone w Szczecinie. Hania rozwijała się podobnie do innych dzieci, ale od urodzenia głośno oddychała i z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej. Lekarze liczyli na to, że wraz ze wzrostem problemy miną. Niestety w pewnym momencie lekarz poinformował nas, że wada jest poważna i nikt w Szczecinie nie podejmie się operacji, ale jednocześnie wskazał, gdzie szukać pomocy. To wtedy dowiedzieliśmy się, że najlepszym adresem będzie USK we Wrocławiu i prof. Dariusz Patkowski, uznany ekspert zajmujący się chirurgią dziecięcą, mówi pani Wioletta, mama Hani. Gdy dokumentacja małej pacjentki trafiła do Wrocławia, zespół z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego rozpoczął wielomiesięczne konsultacje i przygotowania. Obejmowały one m.in. wydrukowanie modelu tchawicy dziewczynki, na którym planowano zabieg. Dziesiątki osób brały udział w licznych symulacjach przygotowujących do operacji. Największym problemem u Hani było to, że na długości około 5 centymetrów, tchawica była zwężona do średnicy około trzech milimetrów, a powinna mieć co najmniej 6-8 milimetrów – wyjaśnia profesor Patkowski, kierownik Kliniki Chirurgii i Urologii Dziecięcej USK we Wrocławiu. W związku z tym dziewczynka miała ograniczony dostęp do odpowiedniej ilości powietrza, szczególnie przy wysiłku. O ile jeszcze w spoczynku, to mogło wystarczyć, to już przy jakiejkolwiek aktywności fizycznej pojawiała się duszność. Hania miała bardzo dużo szczęścia, dlatego że jakakolwiek większa infekcja dróg oddechowych mogłaby spowodować niewydolność oddechową. Operacja polegała na podłużnym przecięciu tchawicy w płaszczyźnie przednio-tylnej, zsunięciu jej końców i ponownym zespoleniu w celu trwałego poszerzenia światła tchawicy. Była niezwykle ryzykowna. W razie niepowodzenia brak było bowiem alternatywnych rozwiązań. Ponadto w trakcie operacji konieczne było wyłączenie oddechu dziecka i rozpoczęcie krążenia pozaustrojowego. Rodzice Hani z niepokojem czekali za drzwiami sali operacyjnej. W końcu wyszedł do nich profesor Patkowski i powiedział, że operacja się udała. Na ostateczne efekty trzeba będzie poczekać do wygojenia blizn. Hania właśnie wraca do domu, gdzie czeka ją rehabilitacja. A rodzice Hani przyznają, że w pierwszych dniach po operacji w nocy przykładali ucho do piersi córki, by przekonać się, że wszystko w porządku. Świszczący oddech zniknął. Niezwykły zabieg miał miejsce 3 lipca, a dzisiaj, po niemal miesiącu spędzonym w szpitalu, Hania wraca do domu. Gość z Chile, profesor Patricio Jose Varela Balbontin specjalizuje się w chirurgii dziecięcej. Uczył się jej m.in. w Centrum Medycznym Le Bonheur Children w Memphis. Międzynarodową sławę zyskał dzięki osiągnięciom w leczeniu wad rozwojowych klatki piersiowej i chirurgii tchawicy u najmłodszych. Podczas pobytu we Wrocławiui wygłosił wykłady „Congenital Tracheal Anomalies” i „Pectus Excavatum. Where we came from”. Oba były transmitowane przez internet w ramach międzyanrodowej organizacji „International Pediatric Live Surgery Online Group”, której prezesem jest prof. Patkowski. Profesor Patkowski specjalizuje się w chirurgii i urologii dziecięcej. Jest kierownikiem Katedry i Kliniki Chirurgii i Urologii Dziecięcej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. W ubiegłym roku otrzymał nagrodę „Best of the best in Pediatric Surgery 2024” przyznawaną przez Cincinnati Children’s Hospital Medical Center. Uczony specjalizuje się w chirurgii endoskopowej, szczególnie u noworodków z wadami wrodzonymi. Jest autorem laparoskopowej techniki PIRS stosowanej od 20 lat do leczenia przepukliny pachwinowej na całym świecie. Wykonywał operacje w ponad 20 krajach świata. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...