Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37334
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    238

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Wyłudzenia przez telefon stają się coraz bardziej powszechne. Aby wyłudzić pieniądze, przestępcy stosują najróżniejsze techniki. Na szczęście istnieją metody, które pomogą Ci rozpoznać oszustwo i uniknąć zagrożenia. Dowiedz się, na co zwracać uwagę. Niespodziewane połączenia i nieznane numery Jednym z głównych sygnałów ostrzegawczych jest połączenie z nieznanego numeru, często z zagranicy. Jeśli nie spodziewasz się żadnego telefonu z danego kraju, zastanów się dwa razy, zanim odbierzesz. Unikaj również oddzwaniania na takie numery, ponieważ może to skutkować naliczeniem opłat. Oszustwo telefoniczne często zaczyna się od wiadomości głosowej lub SMS-a z prośbą o pilny kontakt. Takie działanie ma na celu zasugerować Ci problem z kontem bankowym lub próbę dostępu do danych osobowych. Jeżeli chcesz zweryfikować konkretne połączenie, sprawdź numer telefonu w portalu whoiscalling.io.   Nieufność wobec ofert i promocji Oszuści często kuszą ofertami „nie do odrzucenia” – wygranymi w loterii, specjalnymi promocjami lub zyskami finansowymi. Pamiętaj, że firmy rzadko kontaktują się telefonicznie w sprawie nagłych nagród, zwłaszcza bez wcześniejszego udziału w konkursie. Jeśli usłyszysz o wielkiej okazji, zachowaj ostrożność. Nigdy nie podawaj danych osobowych, numeru karty kredytowej czy kodów SMS potwierdzających transakcje. Uczciwe firmy nie wymagają takich informacji podczas rozmowy telefonicznej.   Fałszywi przedstawiciele instytucji Aby wzbudzić zaufanie, oszuści często podszywają się pod przedstawicieli banków, policji i innych instytucji publicznych. W trakcie rozmowy mogą próbować wywrzeć presję czasową, twierdząc, że musisz podjąć natychmiastowe działania. Pamiętaj – banki i urzędy nie proszą o weryfikację danych przez telefon ani nie wymagają podawania haseł. Aby upewnić się, że rozmówca faktycznie reprezentuje instytucję, przerwij rozmowę i samodzielnie skontaktuj się z oficjalnym numerem danej placówki. Nigdy nie oddzwaniaj na numer podany przez podejrzanego rozmówcę.   Podejrzane prośby o dane lub pieniądze Nigdy nie przekazuj danych osobowych ani finansowych przez telefon. Jeśli rozmówca naciska na podanie numeru konta, PESEL-u czy hasła do bankowości internetowej – przerwij połączenie. Oszuści wykorzystują rozmaite techniki manipulacyjne, których celem jest wymuszenie na Tobie działania pod presją. Zwróć uwagę na ton rozmowy – jeśli ktoś staje się agresywny lub próbuje Cię zastraszyć, możesz przypuszczać, że jest to oszustwo. Uczciwe instytucje nie stosują takich metod komunikacji.   Jak reagować w przypadku podejrzenia oszustwa? Jeżeli podejrzewasz, że ktoś próbuje Cię oszukać, natychmiast zakończ rozmowę. Zgłoś incydent do odpowiednich służb – na policję lub do CERT Polska. Możesz także zablokować numer, by uniknąć kolejnych prób kontaktu. Poinformuj także rodzinę i znajomych o zaistniałej sytuacji. Im więcej osób będzie świadomych zagrożenia, tym trudniej oszustom realizować swoje plany. Oszustwa telefoniczne stają się coraz bardziej wyrafinowane, ale zastosowanie kilku prostych zasad może znacząco zmniejszyć ryzyko ich skuteczności. Zachowaj czujność, bądź podejrzliwy i nigdy nie udostępniaj swoich danych osobowych przez telefon. « powrót do artykułu
  2. Terpeny występujące w konopiach indyjskich mogą być skutecznym lekiem na fibromialgię oraz ból pooperacyjny, stwierdzili naukowcy z University of Arizona Health Sciences. Nasze badania pokazały, że terpeny nie są dobrym środkiem znoszącym ostry ból pojawiający się po uderzeniu czy oparzeniu, ale zauważyliśmy znaczącą redukcję bólu chronicznego i patologicznego, mówi doktor John Streicher. Nasze studium jest pierwszym badaniem wpływu terpenów na przedkliniczne modele fibromialgii i bólu pooperacyjnego, dodaje. Uczony wraz z zespołem przetestował cztery terpeny – geraniol, linalol, β-kariofilen oraz α-humulen – które w umiarkowanych lub dużych ilościach występują w konopiach indyjskich. Każdy z badanych terpenów charakteryzowało silne działanie przeciwbólowe na mysich modelach bólu pooperacyjnego i fibromialgii. Najsilniej działał geraniol, następnie linalol, później β-kariofilen i α-humulen. Słabo rozumiemy ból w fibromialgii, dlatego nie ma zbyt wielu opcji jego leczenia. Nasze odkrycie wskazuje, że terpeny mogą być dobrym środkiem go zwalczającym, dodaje Streicher. Fibromialgia to chroniczny ból mięśni i szkieletu, na który cierpi około 5% populacji. Częściej dotyka on kobiet niż mężczyzn. Lepiej potrafimy zwalczać ból pooperacyjny. W jego przypadku dobrze sprawdzają się opioidy, jednak powodują one zaparcia, które u osób po zabiegach operacyjnych mogą być poważnym problemem. Dlatego terpeny mogą być lepszą opcją. To tym bardziej ważne, że każdego roku na całym świecie przeprowadza się ponad 300 milionów zabiegów operacyjnych. « powrót do artykułu
  3. Choroby odzwierzęce, zoonozy, stanowią zdecydowaną większość chorób atakujących ludzi. Znamy ponad 1400 patogenów zdolnych do wywołania u nas chorób, z czego 61% pochodzi od zwierząt. Ludzie zaczęli powszechnie zarażać się tego typu patogenami w momencie, gdy udomowili zwierzęta. Niektóre z tych chorób wywarły olbrzymi wpływ na naszą historię i kulturę. Jedną z nich jest dżuma, wywoływana przez bakterię Yersinia pestis. Jej pochodzenie i historia wciąż są tajemnicą. Naukowcy z Niemiec, Korei i USA poinformowali o zidentyfikowaniu wymarłego szczepu LNBA (Late Neolithic Bronze Age) Y. pestis w zębie owcy, która żyła przed około 4000 tysiącami lat. To pierwszy przypadek znalezienia LNBA Y. pestis u zwierzęcia. Dotychczas szczep ten identyfikowano wyłącznie u ludzi z Eurazji. Badacze zdobyli też dowody wskazujące, że LNBA, niezdolny do efektywnego rozprzestrzeniania się za pośrednictwem pcheł, zaraził ludzi za pośrednictwem owiec i prawdopodobnie też innych zwierząt domowych. Pierwotne źródło szczepu pozostaje nieznane. Rekonstruowanie patogenów na podstawie szczątków dawnych zwierząt jest bardzo trudne. Zwierzęta bowiem zachowują się w materiale archeologicznym głównie jako pozostałości ludzkiego pożywienia. To zaś oznacza, że nie znajduje się całych szkieletów, a wiele znajdowanych kości zostało poddanych intensywnej obróbce cieplnej. Co więcej ludzie unikają spożywania zwierząt, po których widać, że są chore, zatem zapis archeologiczny zachowuje zdrowe zwierzęta. Nawet jeśli zostanie zjedzone chore zwierzę i zainfekuje ono wiele osób, jest bardzo mało prawdopodobne, by archeolodzy trafili właśnie na szczątki tego zwierzęcia. Wszystkie te czynniki zmniejszają szanse na znalezienie zarażających ludzi patogenów w szczątkach zwierząt. Obecnie tylko w jednym przypadku udało się zidentyfikować taki patogen – Brucella melitensis – w szczątkach zwierzęcia starszych niż tysiąc lat. Dotychczas na podstawie materiału pobranego od żyjących w przeszłości ludzi udało się zrekonstruować około 200 genomów Y. pestis. Jednak jeśli chodzi o zwierzęta, to wyniki nie są już tak dobre. Dysponujemy pojedynczym, częściowo zrekonstruowanym, genomem Y. pestis pochodzącym od średniowiecznego szczura. Badania najbardziej rozpowszechnionych genomów wskazują, że ich przodek pojawił się około 4000 lat temu w środkowym biegu Wołgi w regionie Samary. Pierwotnym rezerwuarem były gryzonie. Y. pestis rozprzestrzeniała się za pośrednictwem pcheł. Przodkiem Y. pestis jest Yersinia pseudotuberculosis. Dżuma narodziła się stosunkowo niedawno, kilka tysięcy lat temu, i bardzo szybko zaczęła zarażać ludzi. Osobny szczep od przenoszącego się za pośrednictwem pcheł stanowił LNBA, który istniał od ok. 2900 do 500 r. p.n.e. Zarażał różne populacje ludzi żyjące od zachodu Europy po Mongolię. Brakuje mu jednak zdolności do przenoszenia się za pośrednictwem pcheł, więc jego zwierzęcy rezerwuar pozostawał tajemnicą. Tę tajemnicę właśnie udało się odkryć. Szczątki owcy, w których odkryto genom LNBA Y. pestis zostały znalezione na stanowisku Arkaim. Była to ważna ufortyfikowana osada kultury Sintaszta-Pietrowka położona na południu Uralu. Zrekonstruowany z zęba owcy bakteryjny genom nie tylko należy do szczepu LNBA, ale odpowiada genomowi LNBA wyizolowanemu od żyjących w tym samym czasie ludzi. Gospodarka Arkaim koncentrowała się na hodowli zwierząt, a sama kultura Sintaszta-Pietrowka wniosła wiele innowacji. To jej przedstawiciele intensywnie wykorzystywali konie w czasie walki i wynaleźli rydwany. Intensywna gospodarka pasterska Sintaszta-Pietrowka oznaczała, że ludzie mieli kontakt z dużymi stadami udomowionych zwierząt, które z kolei miały kontakt z dzikimi zwierzętami żyjącymi na stepie, w tym z gryzoniami. Mieli z nimi kontakt też i ludzie, którzy na stepie żyli, a którzy polowali na świstaki dla ich mięsa i futra. Skądinąd wiemy, że i współcześnie owce wypasane w zachodnich Chinach zarażają się Y. pestis gdy poliżą lub zjedzą szczątki chorego świstaka. W regionach endemicznego występowania Y. pestis nawet 5% owiec miało kontakt z tym patogenem. Biorąc więc pod uwagę to, co wiemy współczesnej epidemiologii dżumy na azjatyckim stepie, możemy przypuszczać, że podobne procesy zachodziły tysiące lat temu. W transmisji szczepu LNBA z gryzoni na ludzi nie pośredniczyły pchły, ale zwierzęta domowe. To zaś mogło ograniczać zasięg zachorowań, co jest zgodne z obserwacjami. Ofiary LNBA miały bowiem typowe pochówki, które są odmienne od masowych grobów ofiar epidemii Y. pestis roznoszonej przez pchły. Oryginalny rezerwuar linii LNBA Y. pestis nadal pozostaje nieznany, jednak inne drogi transmisji patogenu skutkowały różnicami w presji ewolucyjnej i inną historią choroby. « powrót do artykułu
  4. Auke-Florian Hiemstra, naukowiec specjalizujący się w badaniu ptasich gniazd, który przed rokiem odkrył, że ptaki wykorzystują do budowy gniazd... kolce układane przez ludzi przeciwko ptakom, tym razem informuje o kolejnym fascynującym – i przerażającym – znalezisku. Znalazł gniazda zbudowane z nawarstwiającego się przez dekady plastiku. Odkrycie pokazuje, jak bardzo zanieczyściliśmy nasze otoczenie oraz jak wpływa to na zachowanie zwierząt. Łyska to ptak powszechnie występujący w Europie. Można go spotkać na przykład w kanałach w Amsterdamie. Łyski zwykle nie wykorzystują ponownie wcześniej zbudowanych gniazd, gdyż tworzą je z nietrwałych materiałów roślinnych. Jednak w zanieczyszczonym przez ludzi środowisku miejskim ptaki zaczęły coraz częściej używać plastikowych odpadów. Jako że plastik się nie rozkłada, stare gniazda pozostają. I w ten sposób, warstwa po warstwie, rok po roku, plastikowe gniazdo się rozrasta. Heimstra trafił na gniazda, które istnieją w tym samym miejscu od 30 lat. Najstarsza warstwa ma tyle lat, co ja. Ptaki gniazdowały tutaj przez całe moje życie, mówi badacz. Skąd jednak wiadomo, jak długo istnieje gniazdo? Wystarczyło sprawdzić daty upływu ważności produktów, które były w plastik zapakowane. W najstarszej warstwie znajduje się plastik datowany na początek lat 90., a skądinąd wiadomo, że łyski zaczęły gniazdować w Amsterdamie w 1989 roku. Gniazdo opowiada całą historię obecności tych ptaków w Amsterdamie, stwierdził uczony. Wśród plastikowych odpadów znajduje się na przykład opakowanie batonika Mars wyprodukowane z okazji mistrzostw świata w piłce nożnej w USA w 1994 roku. Z kolei w górnej warstwie znajdziemy jednorazowe maseczki – śmieci, którymi zasypaliśmy Ziemię w trakcie pandemii COVID-19. Znaczna część śmieci znalezionych w gniazdach pochodziła z opakowań żywności, szczególnie z pobliskiego McDonald'sa. Badacze znaleźli tam zarówno opakowania od McChickenów datowane na rok 1996, jak i współczesne opakowania od sosów do frytek. Odpady z sieci McDonald's, ze względu na jej rozpowszechnienie na świecie, to bardzo dobry znacznik plastikowych śmieci, które ludzkość po sobie pozostawia. Wydaje nam się, że gdy wyrzucamy plastikowy opad, to się go pozbywamy. Nic bardziej mylnego. Około 80% plastiku, jaki kiedykolwiek wyprodukowaliśmy, wciąż zanieczyszcza nasze środowisko i nasze organizmy. Rozpowszechnienie niepodlegających rozkładowi plastikowych odpadów jest już tak wielkie, że niektórzy specjaliści mówią o „technostratygrafii”, kolejnych warstwach śmieci, które można wykorzystywać do datowania. « powrót do artykułu
  5. Naturalnie występująca molekuła pozwala równie skutecznie jak semaglutyd (Ozempic) zwalczać nadwagę, a jej stosowanie wiąże się z mniejszą liczbą skutków ubocznych. BRP została odkryta przez naukowców ze Stanford Medicine za pomocą algorytmów sztucznej inteligencji. Badania na myszach i świniach pokazały, że jej skuteczność jest porównywalna z Ozempikiem, jednocześnie zaś u zwierząt występowało mniej takich skutków ubocznych jak nudności, dreszcze i znaczący spadek masy mięśniowej. BRP działa poprzez osobny, ale podobny do wykorzystywanego przez Ozempic, szlaku metabolicznego. Aktywuje różne neurony w mózgu, być może bardziej precyzyjnie wpływając na redukcję masy ciała. Receptory, na które działa semaglutyd, znajdują się w mózgu, jelitach, trzustce i innych tkankach. Dlatego Ozempic działa szeroko, między innymi spowalniając przemieszczanie się pożywienia przez układ pokarmowy i obniżając poziom cukru we krwi. W przeciwieństwie do niego, BRP wydaje się działać specyficznie na podwzgórze, które reguluje apetyt i metabolizm, mówi doktor Katrin Svensson. Badania były możliwe dzięki wykorzystaniu algorytmów sztucznej inteligencji, do przeanalizowania dziesiątków protein zwanych prohormonami. Prohormony to nieaktywne biologicznie molekuły, które stają się aktywne, gdy zostaną pocięte przez inne proteiny na peptydy. Niektóre z tych peptydów działają wówczas jak hormony, regulując złożone procesy biologiczne, w tym metabolizm. Zamiast ręcznie izolować proteiny i peptydy, a następnie technikami takimi jak spektrometria mas identyfikować setki tysięcy peptydów, naukowcy opracowali algorytm Peptide Predictor. Przeprowadził on analizę, w wyniku której powstała lista zaledwie 373 prohormonów, które warto było sprawdzić pod kątem wywieranych przezeń skutków biologicznych. Algorytm był absolutnie kluczowym narzędziem dla naszych badań, mówi Svensson. Peptide Predictor przewidział, że konwertaza prohormonów-1/3 (PC1/3) katalizuje powstanie 2683 peptydów z 373 protein. Badacze skupili się na 100 peptydach, które prawdopodobnie mogły być biologicznie aktywne w mózgu. W ten sposób odkryli niewielki peptyd BRP o silnym działaniu. Gdy zbadali go na myszach i miniaturowych świniach (które lepiej niż myszy odpowiadają ludzkiemu metabolizmowi i zwyczajom żywieniowym) odkryli, że domięśniowe podanie BRP przed jedzeniem zmniejsza przyjmowanie pokarmu nawet o 50% przez kolejną godzinę. Otyłe myszy, którym przez dwa tygodnie raz dziennie podawano BRP straciły na wadze 3 gramy – utrata dotyczyła niemal wyłącznie tkanki tłuszczowej – podczas gdy myszy z grupy kontrolnej przytyły 3 gramy. U zwierząt, którym podawano BRP stwierdzono też lepszą tolerancję glukozy i insuliny. Badania behawioralne na myszach i świniach nie stwierdziły żadnych zmian w zachowaniu, poruszaniu się, spożyciu wody czy wydalaniu. Naukowcy poszukują teraz receptorów, z którym łączy się BRP, by dokładniej zrozumieć jego działanie. Szukają też sposobów na przedłużenie czasu działania peptydu, by nie trzeba było podawać go codziennie. Brak efektywnych leków na otyłość to problem znany od dekad. Nic, co testowaliśmy wcześniej, nawet nie zbliżało się efektywnością do semaglutydu. Nie możemy się doczekać, by sprawdzić, czy BRP jest bezpieczny i efektywnie działa u ludzi, mówi Svensson. « powrót do artykułu
  6. Inżynierowie lotniczy i kosmiczni z MIT odkryli, że sposób, w jaki emisja gazów cieplarnianych wpływa na atmosferę, zmniejszy liczbę satelitów, które można będzie umieścić na niskiej orbicie okołoziemskiej (LEO). Na łamach Nature Sustainability stwierdzają, że rosnąca emisja gazów cieplarnianych zmniejsza zdolność atmosfery do usuwania odpadków krążących wokół Ziemi. Badacze zauważyli, że dwutlenek węgla i inne gazy cieplarniane powodują, iż górne warstwy atmosfery się kurczą. Głównie interesuje ich termosfera, w której krąży Międzynarodowa Stacja Kosmiczna i większość satelitów. Gdy termosfera się kurczy, jej zmniejszająca się gęstość prowadzi do zmniejszenia oporów, a to właśnie opór aerodynamiczny jest tym czynnikiem, który powoduje, że kosmiczne śmieci – chociażby pozostałości po nieczynnych satelitach – opadają w kierunku Ziemi i płoną w atmosferze. Mniejszy opór oznacza, że odpady takie będą dłużej znajdowały się na orbicie, zatem ich liczba będzie rosła, a to zwiększa ryzyko kolizji z działającymi satelitami i innymi urządzeniami znajdującymi się w tych samych rejonach. Naukowcy przeprowadzili symulacje, których celem było sprawdzenie, jak emisja dwutlenku węgla wpłynie na górne partie atmosfery i astrodynamikę. Wynika z nich, że do roku 2100 pojemność najpopularniejszych regionów orbity zmniejszy się o 50–66 procent właśnie z powodu gazów cieplarnianych. Nasze zachowanie na Ziemi w ciągu ostatnich 100 lat wpływa na to, w jaki sposób będziemy używali satelitów przez kolejnych 100 lat, mówi profesor Richard Linares z Wydziału Aeronautyki i Astronautyki MIT. Emisja gazów cieplarnianych niszczy delikatną równowagę górnych warstw atmosfery. Jednocześnie gwałtownie rośnie liczba wystrzeliwanych satelitów, szczególnie telekomunikacyjnych, zapewniających dostęp do internetu. Jeśli nie będziemy mądrze zarządzali satelitami i nie ograniczymy emisji, orbita stanie się zbyt zatłoczona, co będzie prowadziło do większej liczby kolizji i większej liczby krążących na niej szczątków, dodaje główny autor badań, William Parker. Termosfera kurczy się i rozszerza w 11-letnich cyklach, związanych z cyklami aktywności słonecznej. Gdy aktywność naszej gwiazdy jest niska, do Ziemi dociera mniej promieniowania, najbardziej zewnętrzne warstwy atmosfery tymczasowo się ochładzają i kurczą. W okresie zwiększonej aktywności słonecznej są one cieplejsze i rozszerzają się. Już w latach 90. naukowcy stworzyli modele, z których wynikało, że w miarę ocieplania się klimatu na Ziemi, górne warstwy atmosfery będą się schładzały, co doprowadzi do kurczenia się termosfery i zmniejszania jej gęstości. W ciągu ostatniej dekady nauka zyskała możliwość precyzyjnych pomiarów oporu aerodynamicznego działającego na satelity. Pomiary te pokazały, że termosfera kurczy się w odpowiedzi na zjawisko wykraczające poza naturalny 11-letni cykl. Niebo dosłownie spada, w tempie liczonych w dziesięcioleciach. A widzimy to na podstawie zmian oporów doświadczanych przez satelity, wyjaśnia Parker. Naukowcy z MIT postanowili sprawdzić, w jaki sposób to zmierzone zjawisko wpłynie na liczbę satelitów, które można bezpiecznie umieścić na niskiej orbicie okołoziemskiej. Ma ona wysokość do 2000 kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Obecnie na orbicie tej znajduje się ponad 10 000 satelitów. Ich liczba jest już tak duża, że operatorzy satelitów standardowo muszą wykonywać manewry unikania kolizji. Każda taka kolizja oznacza nie tylko zniszczenie satelity, ale też pojawienie się olbrzymiej liczby szczątków, które będą krążyły na orbicie przez kolejne dekady i stulecia, zwiększając ryzyko kolejnych kolizji. W ciągu ostatnich 5 lat ludzkość umieściła na LEO więcej satelitów, niż przez wcześniejszych 60 lat. Jednym z głównych celów badań było sprawdzenie, czy sposób, w jaki obecnie prowadzimy działania na niskiej orbicie okołoziemskiej można będzie utrzymać w przyszłości. Naukowcy symulowali różne scenariusze emisji gazów cieplarnianych i sprawdzali, jak wpływa to na gęstość atmosfery i opór aerodynamiczny. Następnie dla każdego z tych scenariuszy sprawdzali jego wpływ na astrodynamikę i ryzyko kolizji w zależności od liczby obiektów znajdujących się na orbicie. W ten sposób obliczali „zdolność ładunkową” orbity. Podobnie jak sprawdza się, ile osobników danego gatunku może utrzymać się w danym ekosystemie. Z obliczeń wynika, że jeśli emisja gazów cieplarnianych nadal będzie rosła, to liczba satelitów, jakie można umieścić na wysokości od 200 do 1000 kilometrów nad Ziemią będzie o 50–66 procent mniejsza niż w scenariuszu utrzymania poziomu emisji z roku 2000. Jeśli „zdolność ładunkowa” orbity zostanie przekroczona, nawet lokalnie, dojdzie do całej serii kolizji, przez co pojawi się tyle szczątków, że orbita stanie się bezużyteczna. Autorzy badań ostrzegają, że niektóre regiony orbity już zbliżają się do granicy ich „zdolności ładunkowej”. Dzieje się tak głównie przez nowy trend, budowanie megakonstelacji olbrzymiej liczby małych satelitów, takich jak Starlink SpaceX. Polegamy na atmosferze, która oczyszcza orbitę z pozostawionych przez nas odpadów. Jeśli atmosfera się zmienia, zmienia się też środowisko, w którym znajdują się odpady. Pokazujemy, że długoterminowe możliwości usuwania odpadów z orbity są uzależnione od zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych, podsumowuje Richard Linares. Specjaliści szacują, że obecnie na orbicie znajduje się 40 500 odpadków o rozmiarach większych niż 10 cm, 1 milion 100 tysięcy odpadków wielkości od 1 do 10 cm oraz 130 milionów śmieci wielkości od 1 mm do 1 cm. Nawet te najmniejsze odpady stanowią duże zagrożenie. Średnia prędkość kolizji, do jakich między nimi dochodzi, to 11 km/s czyli około 40 000 km/h. « powrót do artykułu
  7. Na University of Cambridge zidentyfikowano geny powiązane z otyłością u ludzi i labradorów retrieverów.  Badacze znaleźli u tej rasy wiele genów łączących się z otyłością i wykazali, że te same geny łączą się też z otyłością u ludzi. Na szczęście niekorzystny wpływ genów może zostać przezwyciężony za pomocą diety i ćwiczeń. U labradorów genem najbardziej powiązanym z otyłością jest DENND1B. Ludzie również go posiadają, a naukowcy wykazali, że i u H. sapiens przyczynia się do otyłości. Okazało się, ze DENND1B bezpośrednio wpływa na szlak sygnałowy w mózgu odpowiedzialny za równowagę energetyczną organizmu, zwany szlakiem leptyna-melanokortyna. Kolejne cztery geny, które powiązano z otyłością u psów, ale wpływają na nią w mniejszym stopniu niż DENN1B, również znaleziono u ludzi. Geny te nie są uważane za oczywiste cele dla leków na otyłość, gdyż kontrolują inne ważne procesy biologiczne, których nie należy zakłócać. Jednak wyniki naszych badań pokazują, jak ważne są szlaki sygnałowe w kontrolowaniu apetytu i masy ciała, wyjaśnia jedna z głównych autorek badań, Alyce McClellan z Wydziału Fizjologii, Rozwoju i Neuronauk University of Cambridge. Zauważyliśmy, że psy z większym ryzykiem otyłości są bardziej zainteresowane pożywieniem. Badaliśmy, jak często psy prosiły właścicieli o jedzenie i czy były wybredne. Psy o wyższej skłonności do otyłości miały większy apetyt, dokładnie tak samo jak ludzie o większym genetycznym ryzyku otyłości, dodaje druga z główny autorek, Natalie Wallis. Naukowcy stwierdzili też, że właścicielom udawało się zapobiec otyłości u swoich pupili, jeśli kontrolowali ich dietę i zapewniali im odpowiednią ilość ruchu. Podobnie jak u ludzi, tak i u psów, o otyłości nie decydował jeden gen, ale cały ich zestaw. Badania psów pokazały nam coś ważnego. Właściciele szczupłych psów nie są lepsi od właścicieli psów otyłych. To samo jest ze szczupłymi ludźmi. Jeśli masz genetyczne predyspozycje do tycia i wokół jest dużo pożywienia, będziesz miał skłonność do przejadania się i przybierania na wadze. Aby temu zapobiec, trzeba włożyć wiele wysiłku, dodaje doktor Eleanor Raffan. Badania nad psami pozwoliły nam zmierzyć ich pragnienie jedzenia niezależnie od wysiłków wkładanych przez właścicieli w ich dietę i ruch. W przypadku ludzi takie badania są trudniejsze, gdyż oba elementy przyczyniające się do otyłości – genetyczna skłonność oraz siła woli wkładana w jej zapobieżenie – dotyczą tej samej osoby, wyjaśnia uczona. Psy są dobrym modelem do badań nad otyłością u ludzi. Otyłość rozwija się u nich z tych samych przyczyn środowiskowych, a ponieważ w ramach każdej z ras istnieje duże podobieństwo genetyczne, łatwiej jest łączyć geny z chorobą. Wśród ludzi, podobnie jak i wśród psów, ma miejsce epidemia otyłości. Szacuje się, że na nadwagę lub otyłość cierpi 40–60 procent psów. Labradory, które miały wariant genu najbardziej powiązany z otyłością – DENND1B – miały średnio o 8% tkanki tłuszczowej więcej, niż psy bez tego wariantu. Te badania pokazują, jak bardzo ludzie i psy są do siebie podobni genetycznie, dodaje Raffan. « powrót do artykułu
  8. Megalodona – największą znaną rybę drapieżną – wyobrażamy sobie jako wielkiego żarłacza białego. Jednak najnowsze badania dowodzą, że kształt ciała tego olbrzyma bardziej przypominał żarłacza żółtego lub nawet dużego walenia. Ponadto ryba była znacznie większa, niż dotychczas uważano. Uczeni opublikowali wyniki swoich badań na łamach Palaeontologia Electronica. Naukowcy odeszli od tradycyjnej metody szacowania rozmiarów zwierzęcia na podstawie jego zębów. Skupili się na kręgosłupie, którego budowę porównali z kręgosłupami ponad 100 obecnie żyjących oraz wymarłych gatunków rekinów. W ten sposób byli w stanie bardziej precyzyjnie określić proporcje głowy, tułowia i ogona. Z ich badań wynika, że megalodon miał długość do 25 metrów i mógł ważyć nawet 94 tony. Jego ciało było przystosowane raczej do efektywnego pływania i zużywania jak najmniejszej ilości energii, a nie do wielokrotnie powtarzanych sprintów w pogoni za ofiarą. To najdokładniejsza z dotychczasowych analiz kształtu i rozmiarów ciała megalodona. Nie przypominał on wielkiego żarłacza białego, a raczej olbrzymiego żarłacza żółtego, z jego smuklejszym bardziej wydłużonym kształtem. Taki kształt pomaga efektywnie poruszać się w wodzie, mówi doktor Philip Sternes, biolog specjalizujący się w badaniu rekinów. Żarłacz biały przypomina kształtem torpedę. Jego ciało pozwala na gwałtowne przyspieszenie. Ma szeroką środkową część tułowia, która mocno zwęża się w kierunku ogona. Żarłacz żółty jest szczuplejszy, o bardziej jednorodnym kształcie i mniej widocznym zwężeniem. Fizyka pływania decyduje o tym, jak bardzo krępy czy szeroki może być wielki drapieżnik, dodaje biolog Tim Higham z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Riverside. Jest od specjalistą od badań nad poruszaniem się zwierząt w wodzie. Autorzy badań stwierdzili, że megalodon prawdopodobnie pływał z umiarkowaną prędkością, jednak był w stanie przyspieszyć, by zaatakować ofiarę. Biorąc pod uwagę jego rozmiary i kształt ciała, ciągłe szybkie pływanie byłoby nieefektywne energetycznie. Badania pokazały też, że megalodony, zaraz po przyjściu na świat, mogły mieć do 4 metrów długości. Niewykluczone zatem, że były od razu gotowe do polowania. Kluczowym elementem nowych badań było zauważenie, że żarłacz żółty jest najbardziej podobny do megalodona. Gdy naukowcy przeskalowali proporcje ciała żarłacza żółtego do oszacowanych przez siebie proporcji megalodona, uzyskali niemal idealną zgodność. « powrót do artykułu
  9. Inżynierowie misji Voyager wyłączyli niedawno CRS (Cosmic Ray Subsystem) na Voyagerze 1, a za dwa tygodnie wyłączą Low-Energy Charged Particle (LECP) na Voyagerze 2. Instrumenty, jak można domyślić się z ich nazw, odpowiadają za badanie promieniowania kosmicznego oraz niskoenergetycznych jonów. Po wyłączeniu wspomnianych urządzeń na każdej z sond będzą działały po 3 instrumenty naukowe. Odłączanie instrumentów ma na celu zaoszczędzenie energii i przedłużenie czasu działania sond – jedynych wysłanych przez człowieka obiektów, które opuściły Układ Słoneczny. Voyagery zasilane są przez radioizotopowe generatory termoelektryczne, generujące energię z rozpadu dwutlenku plutonu-238. Początkowo generatory wytwarzały energię o mocy około 475 W, jednak w miarę zużywania się paliwa tracą rocznie około 4,3 W. W przestrzeni kosmicznej przebywają już od 48 lat. Sposobem na poradzenie sobie ze zmniejszaniem mocy, jest wyłączanie kolejnych instrumentów. Jeśli byśmy nie wyłączali instrumentów, Voyagerom zostałoby prawdopodobnie kilka miesięcy pracy, mówi Suzanne Dodd. Na pokładzie każdej z sond znajduje się 10 identycznych instrumentów naukowych. Zadaniem części z nich było zabranie danych z gazowych olbrzymów Układu Słonecznego, zostały więc wyłączone zaraz po tym, jak sondy skończyły badania tych planet. Włączone zostały te instrumenty, które naukowcy uznali za potrzebne do zbadania heliosfery i przstrzeni międzygwiezdnej. Voyager 1 dotarł do krawędzi heliosfery w 2012 roku, Voyager 2 – w roku 2018. W październiku ubiegłego roku na Voyagerze 2 wyłączono instrument badający ilość plazmy i kierunek jej ruchu. W ostatnich latach instrument ten zebrał niedużą ilość danych, gdyż jest zorientowany w kierunku przepływu plazmy w ośrodku międzygwiezdnym. Voyager 1 przestał badać plazmę wiele lat temu, ze względu na spadającą wydajność urządzenia. Wyłączony właśnie CRS na Voyagerze 1 to zestaw trzech teleskopów badających m.in. protony z przestrzeni międzygwiezdnej i Słońca. Dane te pozwoliły określić, w którym miejscu i kiedy Voyager 1 opuścił heliosferę. LECP na Voyagerze 2, który ma zostać wkrótce wyłączony, bada różne jony, elektrony i promieniowanie kosmiczne zarówno z Układu Słonecznego, jak i spoza niego. Oba instrumenty wykorzystują obracające się platformy, mogą więc prowadzić badania w promieniu 360 stopni. Platformy wyposażono w silniki krokowe, które o obracały je co 192 sekundy. Na Ziemi platformy zostały przetestowane na 500 000 kroków. Tyle, ile potrzeba było, by misje doleciały do Saturna. Okazały się jednak znacznie bardziej wytrzymałe. Mają za sobą już ponad 8,5 miliona kroków. Voyagery miały zbadać zewnętrzne planety Układu Słonecznego i już dawno przekroczyły przewidywany czas działania. Każdy bit dodatkowych danych, które od tej pory udało się zebrać, to nie tylko wartościowa informacja dla heliofizyki, ale też świadectwo niezwykłych osiągnięć inżynieryjnych, stwierdza Patrick Koehn, odpowiedzialny za program naukowy Voyagerów. Inżynierowie NASA starają się, by instrumenty naukowe na sondach działały jak najdłużej, gdyż dostarczają unikatowych danych. W tak dalekich regionach kosmosu nie pracował jeszcze żaden instrument i przez najbliższe dziesięciolecia żaden nowy nie zostanie tam wysłany. Wyłączenie wspomnianych urządzeń oznacza, że sondy będą miały wystarczająco dużo energii, by działać przez około rok, zanim zajdzie konieczność wyłączenia następnych urządzeń. W tej chwili na Voyagerze 1 pracuje magnetometr i Plasma Wave Subsystem (PWS), odpowiedzialny za badanie gęstości elektronowej. Działa też LECP, który zostanie wyłączony w przyszłym roku. Na Voyagerze 2 działają zaś – nie licząc LECP, który wkrótce będzie wyłączony – magnetometr, PWS oraz CRS. W przyszłym roku inżynierowie wyłączą ten ostatni. Eksperci z NASA mają nadzieję, że dzięki tego typu działaniom jeszcze w latach 30. bieżącego wieku na każdym z Voyagerów będzie pracował jeszcze co najmniej 1 instrument naukowy. Czy tak się stanie, tego nie wiadomo. Trzeba pamiętać, że obie sondy od dziesięcioleci ulegają powolnej degradacji w surowym środowisku pozaziemskim. Obecnie Voyager 1 znajduje się w odległości ponad 25 miliardów kilometrów od Ziemi, a do Voyagera 2 dzieli nas 21 miliardów km. Sygnał radiowy do pierwszego z nich biegnie ponad 23 godziny, do drugiego – 19,5 godziny. W każdej minucie każdego dnia Voyagery badają zupełnie nieznane nam regiony, dodaje Linda Spilker z Jet Propulsion Laboratory. Oba pojazdy można na bieżąco śledzić na stronach NASA. « powrót do artykułu
  10. W Ramat Shlomo, około 3 kilometrów na północny zachód od Starego Miasta w Jerozolimie archeolodzy trafili na niezwykle interesujący pochówek. Znajdował się on pod ołtarzem dawnego bizantyńskiego klasztoru. Szkielet był jednak bardzo słabo zachowany. Jednak dzięki wykorzystaniu analizy proteomu (badania pełnego zestawu białek) oraz peptydomiki (analizy peptydów) udało się stwierdzić, że należał on do kobiety. Okazało się, że mamy tutaj pierwszy archeologiczny dowód na ekstremalny ascetyzm wśród starożytnych mniszek. Dzięki temu naukowcy będą w stanie lepiej poznać historyczne zjawisko, które dotychczas znaliśmy wyłącznie z przekazów pisemnych. Kobietę znaleźliśmy w pojedynczym, dedykowanym jej, grobie. Uhonorowano ją pochówkiem pod ołtarzem – bema. Wokół rąk miała 12–14 żelaznych pierścieni, cztery pierścienie na szyki i co najmniej 10 pierścieni wokół nóg. Na brzuchu miała żelazne dyski, połączone z pierścieniami, przez co jej szkielet wyglądał, jakby była w zbroi, mówią badacze z Izraelskiej Służby Starożytności. Klasztor, w którym ją pochowano, działał od V do VII wieku. Na jego terenie znaleziono dotychczas kościół oraz krypty pod ołtarzem. W kryptach tych grzebano kobiety, mężczyzn i dzieci. Wyjątkiem była wspomniana kobieta, która otrzymała indywidualny pochówek. Oprócz żelaznych płyt i pierścieni połączonych łańcuchami, przy zmarłej znajdowały się inne żelazne przedmioty, na przykład krzyżyk. Ciężkie żelazne pierścienie nałożone na ciało nie były karą, a formą umartwiania się. Taką metodę ascetyzmu znamy ze źródeł historycznych. Teraz mamy jej pierwszy fizyczny dowód w odniesieniu do kobiety. Ta mniszka to przykład szeroko rozpowszechnionego zjawiska wśród starożytnych bizantyńskich mnichów, którzy oddawali się ekstremalnym praktykom umartwiania i kaleczenia ciała. Wśród opisywanych form ascezy znamy długotrwałe posty, owijanie łańcuchów i innych akcesoriów wokół ciała, przywiązywanie się do głazów, noszenie ciężarów, wiązanie się i mocowanie w taki sposób, który wymuszał postawę stojącą i pozbawiał snu, dobrowolne uwięzienie w wąskim ciasnym miejscu, jak wieże, jaskinie, cele w klasztorach czy wiszące klatki, życie na słupach lub drzewach, życie pod otwartym niebem i wystawianie się na wszelkie oddziaływania natury itp.itd. W niektórych przypadkach mnisi rzucali się w ogień lub wystawiali na ataki drapieżników, wyjaśniają Zubair ʼAdawi i Kfir Arbiv. Obaj naukowcy, który specjalizują się w badaniu ekstremalnego ascetyzmu, mówią, że zwyczaj obwiązywania się ciężkimi łańcuchami pochodzi z północnej Syrii i Anatolii. Stamtąd rozprzestrzenił się na Azję Mniejsza i dotarł do Europy, od Italii po Anglię oraz od Jerozolimy po Egipt. Ze źródeł wiemy, że w ten sposób umartwiały się też kobiety. Żyjący w V wieku teolog i biskup Teodoret z Cyru w swojej Historia religiosa wspomina o dwóch odwiedzanych przez siebie pustelnicach – Maranie i Cyrze – które przez 42 lata nosiły ciężkie łańcuchy. Nowe odkrycie umożliwi poznanie lepsze poznanie, niepośledniej przecież, roli kobiet w starożytnym monastycyzmie. Badacze przypuszczają, że „Mniszka w łańcuchach” przybyła z okolice Jerozolimy z Syrii, gdzie zetknęła się ze specyficzną formą umartwiania się. Dołączyła do społeczności mnichów i mniszek pochodzących z całego Bizancjum. Mogła być też miejscową mniszką, która zaadaptowała obcy zwyczaj. Oddające się ascezie zakonnice to fascynujące zjawisko warte badania. Te naprawdę wyjątkowe kobiety żyły i funkcjonowały w ściśle męskim patriarchalnym otoczeniu, które ograniczało ich możliwości. By móc oddawać się religijnym ideałom ascetycznym, które były wówczas domeną mężczyzn, musiały – jak mówi tradycja i legendy – udawać mężczyzn. Święta Pelagia (V w.) była słynną aktorką w Antiochii, znaną ze swej urody i bogactwa. Z czasem jednak zaczęła żałować swego grzesznego życia i się ochrzciła. By uciec od przeszłości, przebrała się za mężczyznę i udała się do Jerozolimy, gdzie oddawała się ekstremalnemu ascetyzmowi na Górze Oliwnej jako mnich Pelagios. Dopiero po jej śmierci odkryto, że była kobietą. Inna legenda mówi o świętej Marynie (znanej jako Maryna Syryjka, Maryna Mnich), która urodziła się na terenie dzisiejszego Libanu w bogatej rodzinie chrześcijańskiej. Gdy zmarła jej matka, ojciec Maryny postanowił zostać mnichem. Maryna ubłagała to, by towarzyszyć mu w klasztorze. By tego dokonać, udawała mężczyznę, mnicha Marynusa. Córka karczmarza z pobliskiej wsi, która zaszła w ciążę z żołnierzem, oskarżyła Marynusa, że to on jest ojcem jej dziecka. Maryna nie ujawniła swojej tożsamości, ale przyjęła karę. Została wyrzucona z klasztoru i miała wychowywać rzekomo swoje dziecko. Znosiła przy tym liczne upokorzenia. Po latach pozwolono jej wrócić do klasztoru, a po śmierci odkryto, że była kobietą. Te i inne historie pokazują, że poszukiwanie świętości było właściwe obu płciom, dodaje doktor Amit Re'em. « powrót do artykułu
  11. Wieś Trójca to jedna z najstarszych osad w dzisiejszym powiecie sandomierskim. W średniowieczu była ważnym punktem na tamtejszej sieci dróg. Zdaniem niektórych badaczy, mogła ona dać początek Zawichostowi. Tak czy inaczej, z czasem utraciła znaczenie na jego rzecz, a w 1954 roku stała się częścią Zawichostu. Jednak w środowisku archeologicznym o wsi zrobiło się głośno w latach 30. XX wieku. Wtedy bowiem na jej terenie przypadkowo odkryto skarb srebrnych monet. A kilka dni temu trafiono na kolejny – czwarty już – skarb w Zawichoście-Trójcy. Ten z lat 30. składał się z co najmniej 900 monet, przede wszystkim denarów krzyżowych saskich i polskich oraz denarów niemieckich i węgierskich. Został on zakopany po 1063 roku w dwóch glinianych naczyniach. Na kolejne odkrycie trzeba było czekać niemal 100 lat. W 2021 roku członkowie Nadwiślańskiej Grupy Poszukiwawczej Stowarzyszenia Mieszkańców Gminy Annopol „Szansa” znaleźli gliniane naczynie, a w nim 1900 monet, wybitych przede wszystkim przez synów Bolesława Krzywoustego – Władysława Wygnańca i Bolesława Kędzierzawego. W skarbie – ukrytym po 1165 roku –znajdowały się też pojedyncze monety Bolesława Krzywoustego, Bolesława Śmiałego i denary krzyżowe. W związku z odkryciem tego skarbu, jeszcze w tym samym roku do badań przystąpili naukowcy z Instytutu Archeologii UMCS wspomagani przez Stowarzyszenie „Szansa” i Stowarzyszenie „Wspólne Dziedzictwo” z Opatowa. Efektem ich prac było znalezienie 3. skarbu. Było to 58 monet i siekańców (fragmentów monet), ukrytych na początku XI wieku. To głównie monety niemieckie: denary krzyżowe, denary Ottona III, Ottona i Adelajdy i Henryka Świętego. Ponadto zidentyfikowano pojedyncze monety czeskie, arabskie i angielskie (Æthelreda II). W tym jednak przypadku nie wiadomo, jak skarb został schowany. Prowadzone w tym miejscu prace rolnicze spowodowały, że był on rozproszony na kilku metrach kwadratowych. Jakby tego było mało, w latach 2021–2024 znaleziono niemal 500 pojedynczych monet wczesnośredniowiecznych, setki zabytków z żelaza, kamienia, szkła, kości i fragmenty naczyń glinianych z XI–XIII wieku. Wśród bardziej interesujących znalezisk jest unikatowa bulla książęca czy grociki z jednej z najważniejszych bitew XIII wieku. Kolejnego odkrycia – 4. już skarbu – dokonano kilka dni temu w pasie drogowym przebiegającej przez Trójcę remontowanej drogi wojewódzkiej. Nadwiślańska Grupa Poszukiwawcza Stowarzyszenia Mieszkańców Gminy Annopol „Szansa” znalazła 19 placków srebrnych o łącznej wadze niemal 700 g. Niewykluczone, że było ich więcej, jednak naczynie, w którym się znajdowały, zostało uszkodzone podczas niwelacji terenu. Część skarbu mogła zostać wywieziona wraz z ziemią. Na podstawie pozostałości naczynia stwierdzono, że nowo odkryty skarb pochodzi z I połowy XI wieku, został więc ukryty w tym samym czasie, co skarb 3. Najnowsze odkrycie jest wyjątkowe. O ile trzy pierwsze skarby składały się niemal wyłącznie z monet, tutaj mamy wyłącznie placki lanego srebra. Na niektórych widać ślady cięcia na mniejsze kawałki. Można przypuszczać, że to srebrny półsurowiec pochodzący z przetopionych monet lub złomu, który został ukryty przez odlewnika lub jubilera. Już wcześniejsze badania archeologiczne pokazały, że w XI wieku w Trójcy istniały warsztaty zajmujące się wytopem ołowiu i srebra. To zaś pokazuje, że Trójca była nie tylko osadą handlową, przez którą przebiegały szlaki łączące Bałtyk z Morzem Śródziemnym oraz wschodnią i zachodnią część Europy, ale również miejscem wyspecjalizowanej produkcji metalurgicznej. « powrót do artykułu
  12. Im więcej ludzi mieszka w mieście, tym bogatsza jest jego elita i tym większe nierówności społeczne, informują naukowcy z Instytutu Geoantropologii im. Maxa Plancka (MPI-GEA). Uczeni odkryli istnienie tego typu korelacji zarówno w miastach starożytnego Rzymu, jak i we wspólczesnych metropoliach. A wyniki ich analizy sugerują, że nierówności są wpisane w samo środowisko miejskie oraz proces rozrastania się miasta, niezależnie od kultury czy okresu historycznego. Nierówności, jakie widać w miastach każdego okresu historycznego kazały naukowcom zadać sobie pytanie, czy jest to przypadek czy też mają one jakieś głębsze przyczyny. Uczeni z MPI-GEA znaleźli uderzające podobieństwa ilościowe pomiędzy miastami starożytnymi a współczesnymi pod względem tego, jak powierzchnia miasta przekłada się na bogactwo jego elit. Wszystko wskazuje na to, że ten sam proces, który powoduje, że miasta są coraz bogatsze, przyczynia się do powstawania w nich nierówności. Nasze badania pokazują, że nierówności w miastach nie są czymś przypadkowym, co w nich występuje. To coś, co wraz z nimi się rozrasta według przewidywalnych wzorców związanych ze skalą miasta. Wygląda to tak, jakby nierówności nie były efektem ubocznym miasta rozwijającego się w konkretnych warunkach kulturowych czy gospodarczych, a były wbudowaną konsekwencją samego rozwoju miasta, mówi główny autor badań, Christopher Carleton. Uczeni przeanalizowali dane z miast Imperium Romanum i miast współczesnych, by sprawdzić, jak bogactwo, szczególnie bogactwo elit, zmienia się wraz z rozmiarami miasta. Dane dotyczące rzymskich miast brały pod uwagę liczbę pomników i dedykacji poświęconych patronom. W przypadku miast współczesnych brano pod uwagę zarówno bardzo wysokie budynki, jak Burj Khalifa czy Trump Tower, jak i liczbę miliarderów żyjących w danym mieście. Następnie za pomocą metod statystycznych badano związek pomiędzy rozmiarami miasta, a zamożnością elit. Analizy wykazały, że wraz ze powiększaniem się miasta, rośnie bogactwo jego elit, ale jest to wzrost podliniowy. Oznacza to, że w każdym kolejnym kroku wzrostu miasta elity bogacą się w coraz mniejszym stopniu. Innymi słowy, tempo akumulacji bogactwa przez elity spada w miarę rozwoju miasta. Czynniki wpływające na wzrost nierówności w miastach są więc bardziej skomplikowane, niż sądzono. Uczeni MPI-GEA rozszerzają obecnie swoje badania na kolejne obszary. Chcą na przykład sprawdzić, czy różne rodzaje planowania miasta miał różny wpływ na rozwój nierówności. Poszukują też historycznych przykładów miast w których udało się zapobiec wzrostowi nierówności i gdzie wszyscy mieszkańcy bogacili się w równym tempie warz z ich rozwojem. « powrót do artykułu
  13. Wydawana przez PWN seria „Wspaniałe eksperymenty dla dzieci” to świetna pozycja dla każdego dziecka i rodzica, który chce zainspirować swoje potomstwo. W każdym tomie znajdziemy po kilkadziesiąt eksperymentów. Zainspiruj swoje dziecko do odkrywania nauki poprzez fascynujące eksperymenty, które bawią i uczą jednocześnie! Seria „Wspaniałe eksperymenty dla dzieci” to doskonały wybór dla małych odkrywców i ich rodzin. Każda książka oferuje wyjątkowe doświadczenia naukowe, które wprowadzają w świat biologii, fizyki i kulinariów, zgodnie z ideą STEAM – łączenia nauki, technologii, inżynierii, sztuki i matematyki. Nowe tytuły w serii: Ciało człowieka (autor: Orlena Kerek) 40 eksperymentów, które pomagają zrozumieć funkcjonowanie ludzkiego ciała i układów fizjologicznych. Książka rozwija wiedzę o anatomii i zdrowiu poprzez zabawę, umożliwiając dzieciom poznanie swojego organizmu w praktyczny sposób. Kuchnia (autor: Megan Olivia Hall) 50 smacznych doświadczeń naukowych, które łączą gotowanie z odkrywaniem tajemnic chemii i fizyki. Dzieci i rodzice wspólnie uczą się o procesach zachodzących w kuchni, rozwijając umiejętności naukowe i inżynierskie. Fizyka (autor: Erica Colón) 40 eksperymentów wyjaśniających podstawowe prawa fizyki, które wpływają na codzienne życie. Dzięki książce dzieci uczą się formułować hipotezy, analizować dane i wyciągać wnioski – krok po kroku odkrywając świat fizycznych zjawisk. Dlaczego warto? Zabawa i nauka: Eksperymenty są proste, angażujące i pełne niespodzianek. Praktyczna wiedza: Nauka poprzez działanie pomaga dzieciom lepiej zapamiętać informacje. Rozwój umiejętności: Seria wspiera rozwój logicznego myślenia, kreatywności i współpracy. Rodzinny czas: Książki zachęcają do wspólnego odkrywania nauki, co sprzyja budowaniu relacji. Wejdźcie razem w świat nauki, gotowania i fascynujących odkryć z serią „Wspaniałe eksperymenty dla dzieci”!
  14. Z wiekiem u kobiet rozwija się mniej problemów poznawczych, niż u mężczyzn. Przyczyną takiego stanu rzeczy może być przebudzenie na późniejszych etapach życia nieaktywnego chromosomu X, który włącza geny pomagające utrzymać zdrowe połączenia w mózgu, donoszą naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco (UCSF). Kobiety posiadają dwa chromosomy X. Jeden z nich ulega inaktywacji, tworząc tzw. ciałko Barra (chromatynę płciową). Naukowcy z UCSF odkryli właśnie, że u myszy, która osiągnęła wiek odpowiadający 65. rokowi życia człowieka, ten uśpiony chromosom X rozpoczął proces ekspresji genów, co z kolei doprowadziło do polepszenia jakości połączeń między neuronami, poprawiając zdolności poznawcze zwierzęcia. W typowym scenariuszu ludzkiego starzenia się, mózgi kobiet wyglądają młodziej niż mózgi ich rówieśników, panie mają mniej deficytów poznawczych. Wyniki naszych badań pokazują, że uśpiony chromosom X budzi się na późniejszych etapach życia kobiet i prawdopodobnie spowalnia spadek zdolności poznawczych, mówi profesor neurologii Dena Dubal, jedna z głównych autorek badań. Naukowcy z dwóch różnych linii myszy laboratoryjnych stworzyli nową linię i wyciszyli w niej jeden z chromosomów X. Jako że dobrze znali DNA zwierząt, bez przeszkód mogli śledzić każdy ulegający ekspresji gen i połączyć go z konkretnym chromosomem. Następnie u 20-miesięcznych myszy – co odpowiada 65-letnim ludziom – badali ekspresję genów w hipokampie, regionie mózgu kluczowym dla uczenia się i zapamiętywania. Okazało się, że w różnych typach komórek hipokampu doszło do ekspresji około 20 genów, za którą to ekspresję odpowiadał nieaktywny chromosom X. Wiele z tych genów odgrywa rolę w rozwoju mózgu i niepełnosprawności intelektualnej. Jednym z genów, które szczególnie przykuły uwagę badaczy, jest PLP1. Gen ten pomaga w tworzeniu się osłonki mielinowej, która chroni aksony. W hipokampie starzejących się samic myszy ekspresja PLP1 była silniejsza niż u samców, co sugeruje na rolę aktywowanego drugiego chromosomu X. Naukowcy chcieli sprawdzić, czy rzeczywiście wyższy poziom PLP1 odpowiada za odporność mózgów samic na proces starzenia się. Doprowadzili więc do zwiększenia ekspresji PLP1 zarówno u starszych samic, jak i samców. Okazało się, że korzyści odniosły obie płci. Obecnie Dubal i jej zespół badają, czy i u starszych kobiet dochodzi do aktywacji drugiego chromosomu X. Już mają pierwsze wskazówki, że tak właśnie się dzieje. Wstępne badania tkanek mózgowych starszych kobiet i mężczyzn wykazały, że kobiety mają podwyższony poziom PLP1 w tych samych obszarach mózgu co samice myszy. Jeśli rzeczywiście okaże się, że za lepszy stan mózgów starszych pań odpowiada aktywacja drugiego chromosomu X i zwiększona ekspresja PLP1, być może powstaną terapie zapobiegające spadkowi zdolności poznawczych z wiekiem. « powrót do artykułu
  15. Naukowcy z Curtin University School of Earth and Planetary Sciences i Geological Survey of Western Australia, odkryli najstarszy na Ziemi krater uderzeniowy. Znaleźli go na obszarze North Pole Dome znajdującym się w regionie Pilbara, w którym znajdują się najstarsze skały na naszej planecie. Krater powstał 3,5 miliarda lat temu. Przed naszym odkryciem najstarszy znany krater uderzeniowy na Ziemi liczył sobie 2,2 miliarda lat, mówi profesor Tim Johnson i dodaje, że znalezienie starszego krateru w dużym stopniu wpływa na założenie dotyczące historii Ziemi. Krater zidentyfikowano dzięki stożkom zderzeniowym. To struktura geologiczna, która powstaje w wyniku szokowego przekształcenia skał. Stożki powstają w pobliżu kraterów uderzeniowych czy podziemnych prób jądrowych. W badanym miejscu stożki powstały podczas upadku meteorytu pędzącego z prędkością ponad 36 000 km/h. Było to potężne uderzenie, w wyniku którego powstał krater o średnicy ponad 100 kilometrów, a wyrzucone szczątki rozprzestrzeniły się po całej planecie. Wiemy, że takie zderzenia często miały miejsce na wczesnych etapach powstawania Układu Słonecznego. Odkrycie tego krateru i znalezienie innych z tego samego czasu może nam wiele powiedzieć o pojawieniu się życia na Ziemi. Kratery uderzeniowe tworzą bowiem środowisko przyjazne mikroorganizmom, takie jak zbiorniki z gorącą wodą, dodaje profesor Chris Kirkland. Olbrzymia ilość energii, jaka wyzwoliła się podczas uderzenia, mogła mieć wpływ na kształt młodej skorupy ziemskiej, wciskając jedne jej części pod drugie lub wymuszając ruch magmy w górę. Uderzenie mogło tez przyczynić się do powstania kratonu, dużego stabilnego fragmentu skorupy ziemskiej, będącego zalążkiem kontynentu. « powrót do artykułu
  16. Copernicus Climate Change Service poinformował, że łączny zasięg lodu morskiego na obu biegunach osiągnął na początku lutego rekordowo niskie wartości i pozostał na takim poziomie do końca miesiąca, bijąc w ten sposób rekord małego zasięgu z lutego 2023 roku. W Arktyce zasięg lodu był o 8% niższy niż wieloletnia średnia dla lutego. To już trzeci miesiąc z rzędu, gdy w tym regionie zostaje pobity niechlubny rekord dla danego miesiąca. Tutaj trzeba wspomnieć, że nie jest to rekordowo niski zasięg lodu w ogóle, gdyż obecnie lód morski w Arktyce zbliża się do swojego maksymalnego zasięgu, który osiągnie w marcu. Z kolei w Antarktyce lutowy zasięg lodu morskiego był o 26% niższy od średniej dla tego miesiąca. To 4. najniższy zasięg w historii. Eksperci przypuszczają – co można będzie potwierdzić w najbliższych dniach – że na przełomie lutego i marca lód morski w Antarktyce osiągnie drugi w historii pomiarów zasięg minimalny. Jednocześnie luty 2025 roku był trzecim najcieplejszym lutym w historii pomiarów. Średnie temperatury powietrza sięgnęły 13,36 stopnia Celsjusza i były o 0,63 stopnia wyższe od średniej z lat 1991–2020. To jednocześnie o 1,59 stopnia Celsjusza więcej niż szacowana średnia z lat 1850–1900. Był to jednocześnie 19. z ostatnich 20 miesięcy, w czasie którego średnia temperatura powietrza była o ponad 1,5 stopnia Celsjusza wyższa niż w czasach przedprzemysłowych. Mały zasięg lodu morskiego to gigantyczny problem dla zwierząt, które potrzebują go do przetrwania. To również wielki problem dla całej planety. Co prawda roztapianie się lodu pływającego nie podnosi poziomu oceanów, jednak im lodu mniej, tym ciemniejsza jest powierzchnia Ziemi, więc tym więcej energii ze Słońca jest absorbowane, a nie odbijane. To zaś przyspiesza globalne ocieplenie. « powrót do artykułu
  17. Nowe skamieniałe szczątki z Jaskini Swartkrans dowodzą, że jeden z naszych prehistorycznych kuzynów chodził w pozycji wyprostowanej, był bardzo mały i narażony na ataki drapieżników. Mowa tutaj o gatunku Paranthropus robustus, którzy żył na południu Afryki przed około 2 milionami lat. W tym samym czasie region ten zamieszkiwał Homo ergaster, nasz bezpośredni przodek. Już wcześniej w Jaskini Swartkrans – wykopaliska trwają tam od 1948 roku – znaleziono liczne szczątki P. robustus, dzięki czemu sporo wiemy o diecie i organizacji społecznej tego gatunku. Wiemy na przykład, że gatunek posiadał masywne szczęki i grube szkliwo zębów, co wskazuje na przystosowanie do żywności, którą trudno jest żuć. Ponadto niektóre czaszki i zęby P. robustus są wyjątkowo duże. Zdaniem naukowców pokazuje to, że samce były większe od samic, co sugeruje istnienie wśród nich poliginii, w której dominujący samiec łączy się z wieloma samicami. Dotychczas jednak znaleziska przynosiły głównie czaszki i zęby P. robustus, przez co nasze rozumienie postawy czy sposobu poruszania się tego gatunku było ograniczone. Właśnie się to zmieniło, gdyż znaleziono kość miedniczą, udową i piszczelową. Międzynarodowy zespół naukowy, na czele którego stali uczeni z University of Witwatersrand, wykazał, że wszystkie kości należały do tego samego, młodego dorosłego osobnika. Są one dowodem, że Paranthropus robustus poruszał się w pozycji pionowej. Potwierdzają też, że był bardzo mały. Osobnik ten, prawdopodobnie kobieta, miał w chwili śmierci około 1 metra wzrostu i ważył 27 kilogramów. Był więc mniejszy od najmniejszych znanych naszych przodków, takich jak Lucy (Austraopithecus afarensis) czy Hobbit z Flores (Homo floresiensis), mówi profesor Travis Pickering. Przez małe rozmiary ciała P. robustus był też narażony na ataki dzikich zwierząt, jak tygrys szablozębny czy wielka hiena, które występowały w okolicy. Takie przypuszczenie potwierdzają ślady znalezione na kościach. Są one identyczne ze śladami, jakie współczesne lamparty pozostawiają na szczątkach swoich ofiar. Wydaje się więc, że ta konkretna kobieta padła ofiarą drapieżnika. Co jednak nie znaczy, że jako gatunek P. robustus nie radził sobie z zagrożeniami. Musimy bowiem pamiętać, że przetrwał on ponad milion lat, a jego szczątki są znajdowane w towarzystwie kościanych i kamiennych narzędzi. « powrót do artykułu
  18. Soczewki od wieków wyglądają podobnie. Są zagięte, by skupiać padające światło. Zwiększając ich możliwości musimy zwiększyć rozmiary i masę. A to poważny problem, szczególnie w astronomii i astrofotografii. Istnieją co prawda lżejsze i cieńsze alternatywy, jednak są kosztowne, trudne w produkcji i mają ograniczone możliwości. Profesor Rajesh Menon i jego koledzy z University of Utah opracowali obiecujące rozwiązanie – płaskie soczewki o dużej aperturze, które równie efektywnie jak tradycyjne skupiają światło, zachowując jednocześnie kolory. Soczewki powiększają obserwowane obiekty dzięki zaginaniu i skupianiu światła. Im są większe, grubsze i cięższe, tym mocniej powiększają. W przypadku rozwiązań amatorskich ich wielkość i masa nie są dużym problemem. Jednak w teleskopach profesjonalnych i urządzeniach wysyłanych w kosmos, które obserwują galaktyki odległe od nas o miliony lat, wielkość soczewek może być tak poważnym problemem, że stają się one niepraktyczne. Dlatego profesjonalna astronomia wykorzystuje zwierciadła, które są znacznie cieńsze i lżejsze niż soczewki. Naukowcy od dawna próbują rozwiązać problem grubości i ciężaru soczewek, projektując płaskie urządzenia. Przykładem takiego rozwiązania jest soczewka Fresnela. Jest znacznie cieńsza od tradycyjnej soczewki o takiej samej ogniskowej. Jej wadą jest jednak brak możliwości odzwierciedlenia prawdziwych kolorów. Rajes Menon i jego zespół mają pomysł na płaskie soczewki o możliwościach podobnych do soczewek tradycyjnych, ale pozbawionych wad soczewki Fresnela. Z naszych obliczeń wynika, że można stworzyć płaskie soczewki dyfrakcyjne o dużej aperturze, które skupiałyby światło z całego widzialnego spektrum. W Utah Nanofab mieliśmy zasoby potrzebne do ich wyprodukowania, mówi Menon. Główną innowacją jest zastosowanie mikroskopijnie małych koncentrycznych pierścieni, które naukowcy nanieśli na powierzchnię swojej soczewki. W przeciwieństwie do krawędzi w soczewce Fresnela, które są zoptymalizowane pod kątem konkretnej długości fali światła, rozmiar i odległości pomiędzy pierścieniami nowej soczewki pozwala na odzwierciedlenie pełnego zakresu fal. Zaprojektowanie soczewek i sprawdzenie ich działania w zakresie od światła widzialnego po bliską podczerwień wymagało zaangażowania dużych mocy obliczeniowych i wielkich baz danych. Gdy już zakończono część teoretyczną i zoptymalizowano projekt, można było przystąpić do wytwarzania soczewek. Nie było to łatwe, gdyż wymagało niezwykle precyzyjnej kontroli wszystkich elementów. Wyprodukowane soczewki spełniły wszystkie założenia i pomyślnie przeszły testy, podczas których wykonano za ich pomocą zdjęcia Słońca i Księżyca. Ze szczegółami ich budowy można zapoznać się w artykule Color astrophotography with a 100 mm-diameter f/2 polymer flat lens. « powrót do artykułu
  19. Symbol, widoczny na pochodzącym z I wieku przed Chrystusem przęśliku, który znaleziono w 2017 roku podczas wykopalisk w La Peña del Castro w pobliżu La Ercina w hiszpańskiej prowincji León, może być jednym z najstarszych przykładów użycia pisma tak daleko na północy Półwyspu Iberyjskiego. Zdaniem Eduardo Gonzáleza Gómeza de Agüero na przęśliku znajduje się jedna z liter zachodniego wariantu pisma celtyberyjskiego [PDF]. Podczas wykopalisk w 2017 roku archeolodzy trafili na magazyn, w którym znaleźli kosz z nasionami, resztki peklowanej wołowiny, narzędzia oraz przęślik z symbolem. Symbol ten – V – odpowiada dźwiękowi N z zachodniej wersji alfabetu celtyberyjskiego. Prawdopodobnie oznaczono w ten sposób właściciela przęślika. Jeśli tak, mógł być to też symbol prestiżu, gdyż przęślik jest jedynym podpisanym przedmiotem w osadzie. Podpis odróżniał właściciela od innych mieszkańców. Takie podpisy są znajdowane są na znajdujących się bardziej na południe od prowincji León terenów zamieszkanych przez lud nazwany przez Rzymian Vaccaei, którego wpływy kulturowe rozciągały się na północ. Alfabetyczny symbol jest więc widocznym znakiem przemian, jakie zachodziły w La Peña del Castro – zwiększania się liczby ludności, jej różnicowania się społecznego i ekonomicznego, intensyfikacji handlu z dalszymi regionami Półwyspu. Archeolodzy znaleźli trzy przedmioty, które uznali za przęśliki. Na dwóch z nich widnieją dekoracje z kropek i linii. Na trzeciej zaś widzimy linie ułożone w kształt V. Symbol jest wykonany bardzo precyzyjnie, rozpoczynają się w tej samej odległości od krawędzi przęślika. Osoba, która go wykonała, najpierw zaznaczyła odpowiednie punkty, później między nimi przeciągnęła linie. Symbol ten nie ma nic wspólnego z ozdobami na pozostałych dwóch przęślikach. Materiał, z którego wykonano przęśliki pochodzi z kopalń Puebla de Lillo, położonych nieco ponad 30 kilometrów na północ od La Peña del Castro. Dlatego też badacze sądzą, że przęślik i napis powstały na miejscu, nie jest to import z zewnątrz. Biorąc pod uwagę, jak unikatowe jest to znalezisko dla tego regionu, archeolodzy nie wykluczają, że przynajmniej część mieszkańców osady pochodziła z innych obszarów, na których praktykowano podpisywanie przedmiotów. Najstarsze dowody osadnictwa w La Peña del Castro pochodzą z X wieku p.n.e. Największy rozkwit osada przeżywała w VI–III w. p.n.e. i II-I w. p.n.e. W I wieku przed naszą erą została spalona i opuszczona. O piśmie celtyberyjskim niewiele wiemy. Zachowały się krótkie inskrypcje, których nie potrafimy odczytać. Wydaje się, że najstarsze z nich pochodzą z II wieku p.n.e., najmłodsze zaś z I wieku p.n.e. « powrót do artykułu
  20. W świecie, gdzie nazwy takie jak Coca-Cola czy Apple rządzą nie tylko rynkiem, ale i naszą świadomością, łatwo można odnieść wrażenie, że znaki towarowe są domeną tylko gigantów. Większość z nas na co dzień styka się z produktami tych globalnych korporacji, a ich logo stały się niemal synonimami swoich kategorii produktowych. Jednak czy rzeczywiście to tylko one mają wyłączność na posiadanie znaku towarowego? Kto jeszcze może stać się właścicielem tego cennego narzędzia ochrony własności intelektualnej? Odpowiedź znajdziesz w tym artykule.   Dlaczego warto postawić na formalną ochronę? Znak towarowy to unikatowy symbol, np. nazwa lub logo, które służą do identyfikacji produktów lub usług jednej firmy i odróżnienia ich od produktów lub usług innych firm. W znaku towarowym może zawierać się również kombinacja elementów słownych, wizualnych oraz kolorystycznych, które tworzą rozpoznawalny i unikatowy „obraz” danej marki. Posiadanie zarejestrowanego znaku towarowego ma fundamentalne znaczenie w prowadzeniu biznesu. Przede wszystkim stanowi on narzędzie do ochrony własności intelektualnej, zabezpieczając przed nieuczciwą konkurencją oraz naśladowaniem. Dzięki temu przedsiębiorcy mogą budować silną i rozpoznawalną markę, która zyskuje zaufanie klientów. Ponadto, znak towarowy ma znaczący wpływ na wartość firmy. W momencie, gdy marka jest silna i rozpoznawalna, może stanowić znaczący atut, na przykład przy sprzedaży przedsiębiorstwa czy pozyskiwaniu inwestorów. Posiadanie zastrzeżonego znaku towarowego to również gwarancja, że firma ma wyłączność na jego używanie w określonym obszarze geograficznym, co w praktyce otwiera drogę do ekspansji i rozwoju na szerszą skalę. W kontekście marketingowym, znak towarowy jest nieodłącznym elementem strategii budowania marki, umożliwiającym kreowanie pozytywnego wizerunku i lojalności klientów. W dobie cyfryzacji i ogromnej konkurencji na rynku, znak towarowy stanowi klucz do sukcesu, umożliwiając przedsiębiorstwu wyróżnienie się na tle konkurencji. Zobacz również: https://znakitowarowe-blog.pl/kto-moze-zarejestrowac-znak-towarowy/   Czy marka jest tylko dla firm? Rejestracja znaku towarowego w Urzędzie Patentowym jest procesem otwartym nie tylko dla wielkich korporacji, ale także dla szerokiego spektrum podmiotów. Kto może ubiegać się o zastrzeżenie znaku towarowego? Po pierwsze, każda osoba fizyczna, niezależnie od tego, czy prowadzi działalność gospodarczą, czy nie, ma prawo do zarejestrowania znaku towarowego. Obejmuje to również obcokrajowców, co pokazuje, że system ten jest otwarty i dostępny dla przedsiębiorców z różnych zakątków świata. Osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą (JDG) także mogą skorzystać z tego prawa. Dodatkowo, spółki cywilne, będące połączeniem co najmniej dwóch osób fizycznych, również mogą ubiegać się o rejestrację znaku towarowego. Poza tym, różnego rodzaju osoby prawne mają także możliwość rejestracji znaku towarowego. Wśród nich znajdują się spółki kapitałowe, co otwiera drzwi dla różnych przedsiębiorstw biznesowych, aby zabezpieczyć swoje znaki handlowe. Znacznie szersze spektrum możliwości pojawia się, gdy spojrzymy na instytucje publiczne i nie tylko, które mają to prawo. Mowa tu o jednostkach samorządu terytorialnego, uczelniach, fundacjach, a nawet związkach zawodowych i partiach politycznych. Nie można zapomnieć także o organach administracji rządowej oraz państwowych jednostkach organizacyjnych, które nie posiadają osobowości prawnej, ale działają w imieniu Skarbu Państwa. Także one mogą zarejestrować znak towarowy, co stanowi narzędzie w budowaniu i ochronie wizerunku różnych instytucji państwowych.   Zgłaszać znak na firmę czy prywatnie? Rejestracja znaku towarowego jest decyzją strategiczną. Można to zrobić, rejestrując znak towarowy na osobę fizyczną lub firmę. Oto pięć argumentów za każdym z tych podejść. Rejestracja na osobę fizyczną Bez potrzeby zakładania firmy — Jako osoba prywatna, nie musisz przechodzić przez formalności związane z zakładaniem firmy, aby zarejestrować znak towarowy. Własność marki zanim powstanie — Nawet jeśli Twoja marka dopiero ma powstać, możesz zabezpieczyć swoje prawa do niej, zanim jeszcze rozpoczniesz działalność. Aport znaku towarowego do spółki — Posiadając znak towarowy, możesz wnieść go jako aport do spółki, co może być cennym wkładem w jej wartość. Możliwość udzielania licencji — Jako właściciel znaku towarowego masz prawo udzielania licencji na jego używanie, co może być źródłem dochodu. Ochrona przed zajęciem przez komornika — Jeśli znak towarowy nie jest zarejestrowany na firmę, komornik nie może zająć go w ramach egzekucji długów firmy. Rejestracja na firmę Zwiększenie wartości firmy — Znaki towarowe są aktywami, które mogą znacząco zwiększyć wartość firmy, szczególnie w przypadku jej sprzedaży. Łatwość egzekwowania praw — Firma ma formalną legitymację do egzekwowania swoich praw, co ułatwia dochodzenie roszczeń w przypadku naruszeń. Możliwość licytacji w przypadku bankructwa — W trudnych momentach, zarejestrowany znak towarowy może zostać wystawiony na licytację, aby pokryć część długów firmy. Narzędzie w negocjacjach i transakcjach finansowych — Zarejestrowany znak towarowy może być używany jako atut w negocjacjach handlowych oraz jako zabezpieczenie w transakcjach finansowych. Dostęp do dofinansowania — Tylko firmy mogą ubiegać się o dofinansowanie na rejestrację znaku towarowego, zarówno na szczeblu krajowym, jak i unijnym, co może znacznie obniżyć koszty związane z tym procesem. Każda z opcji ma swoje plusy, dlatego wybór zależy od indywidualnej sytuacji przedsiębiorcy i planów na przyszłość związanych z danym znakiem towarowym.   Czy prawo ochronne może być na kilka osób? Właścicielem znaku towarowego może być kilka podmiotów – zarówno osób fizycznych, jak i prawnych. Choć taka koncepcja może przynieść pewne korzyści, jak podział kosztów czy połączenie zasobów, niesie za sobą również pewne wyzwania. Gdy kilka stron jest zaangażowanych w posiadanie i zarządzanie marką, kluczowe jest, aby określić ich wzajemne prawa i obowiązki. Z tego powodu sporządzenie umowy jest nie tylko zalecane, ale w przypadku zgłaszania znaku towarowego w Polsce do Urzędu Patentowego Rzeczypospolitej Polskiej (UPRP) jest to wymagane. Brak takiego dokumentu nie tylko przedłuży procedurę zgłoszeniową, ale może także skomplikować ewentualne przyszłe spory dotyczące marki. Taka umowa powinna regulować między innymi: Odpowiedzialność za przedłużenie ochrony — umowa powinna precyzyjnie określać, który z właścicieli będzie odpowiedzialny za wszelkie formalności związane z przedłużeniem okresu ochrony znaku towarowego. Zasady korzystania ze znaku — bardzo ważnym elementem jest określenie, w jaki sposób współwłaściciele mogą korzystać ze znaku towarowego, aby unikać późniejszych konfliktów i nieporozumień. Działania w przypadku naruszenia znaku — umowa powinna zawierać zapisy dotyczące procedury reagowania na ewentualne naruszenia praw do znaku, w tym wskazanie, kto będzie miał kompetencje do podejmowania konkretnych działań prawnych. Zasady związane z ewentualnym zakończeniem współwłaścicielstwa — umowa powinna regulować procedurę związaną z możliwością zakończenia współwłaścicielstwa, wskazując, na jakich zasadach mogłoby do tego dojść. Aby zapewnić, że wszelkie aspekty są odpowiednio uwzględnione i aby uniknąć potencjalnych przeszkód w procesie zgłoszeniowym, skorzystaj  z usług rzecznika patentowego. Specjalista ten posiada niezbędną wiedzę i doświadczenie, aby pomóc w przygotowaniu właściwej treści umowy oraz poprowadzić całe postępowanie przed urzędem patentowym. Pamiętaj, że prawidłowo przygotowana umowa to nie tylko spełnienie formalności, ale przede wszystkim narzędzie, które chroni interesy wszystkich właścicieli znaku towarowego, zapewniając spokój i pewność w zakresie korzystania z tego cennego aktywa. « powrót do artykułu
  21. W Archiwum Państwowym Szlezwiku-Holsztynu odkryto kawałek materiału z Tkaniny z Bayeux. O niezwykłym znalezisku niewiele w tej chwili wiadomo, poza tym, że do Niemiec trafiło ono w czasie II wojny światowej. Tkanina z Bayeux, jedno z najwspanialszych dzieł sztuki europejskiej, to ręcznie haftowane XI-wieczne płótno o długości niemal 70 metrów, na którym przedstawiono historię podboju Wysp Brytyjskich przez Normanów. Archiwum Szlezwiku-Holsztynu oświadczyło, że szczegóły na temat znaleziska zostaną zaprezentowane podczas konferencji prasowej zaplanowanej na 25 marca. Dotychczas poinformowano, że materiał pochodzi z majątku specjalizującego się w tekstyliach archeologa Karla Schlabowa, który przywiózł go podczas II wojny światowej. W 1940 roku Tkanina wpadła w ręce Niemców, który interesowali się nią ze względów rasowych. Schlabow (zm. w 1984 r.) był członkiem Niemieckiego Dziedzictwa (Deutsches Ahnenerbe), założonej w 1935 roku przez SS pseudonaukowej organizacji, która miała promować hitlerowskie teorie rasowe. Wchodził w skład grupy, która w czasie wojny badała Tkaninę. W 1941 roku w czasie badań usunięto fragment materiału, którym podszyto tkaninę. Już wiadomo, że fragment ten zostanie zwrócony Francji jeszcze w bieżącym roku. « powrót do artykułu
  22. WHO ocenia, że około 70% ludności świata doświadcza potencjalnie traumatycznych wydarzeń, z czego u około 5,6% rozwija się zespół stresu pourazowego (PTSD). Zatem około 3,9% ludności świata cierpi lub cierpiała na PTSD. Może on zostać wywołany gdy jesteśmy świadkami lub ofiarami wypadków, przestępstw, katastrof czy wojen. U większości osób PTSD samodzielnie ustępuje, niektórzy zmagają się z chorobą przez wiele lat. Prowadzi ona do pojawienia się depresji, lęków czy uzależnień. Badania nad populacjami krajów rozwiniętych wskazują, że PTSD jest powiązany ze zmniejszoną wrażliwością na kortyzol lub testosteron, co prowadzi do spłaszczenia rytmu dobowego tych hormonów. Jednak ewolucyjne podstawy tego związku nie są znane. Badania były prowadzone głównie w rozwiniętych krajach uprzemysłowionych, nie wiadomo zatem, czy ta zmniejszona wrażliwość na hormony to wynik ewolucyjnego przystosowania naszego gatunku, czy też wynika ona z czynników właściwych społeczeństwom uprzemysłowionym. Sytuację jeszcze bardziej zaciemnia fakt, że badania nad PTSD i hormonami prowadzono dla różnych rodzajów traum oraz różnorodnych grup z PTSD i bez PTSD. Trudno więc na ich podstawie wyciągnąć jednoznaczne wnioski. Naukowcy z Arizone State University i Naval Postgraduate School są pierwszymi, którzy postanowili przyjrzeć się PTSD u zamieszkującego Kenię pasterskiego ludu Turkana. Przebadano 60 mężczyzn w wieku 18–65 lat. Są on tradycyjnie zarażeni na wysoki poziom stresu, gdyż często biorą udział w śmiertelnie niebezpiecznych międzyetnicznych najazdach, których celem jest kradzież krów. W tym czasie wędrują nawet 100 kilometrów, by znaleźć inną grupę etniczną i ukraść jej krowy. Muszą być też gotowi na szybkie wycofanie się, pościg, walkę, ryzyko zasadzki czy atak podczas snu. U 28% mężczyzn z badanego obszaru stwierdzono występowanie objawów PTSD. Badanym, wśród których były osoby z objawami PTSD i bez nich, trzykrotnie różnych momentach pobrano próbki śliny, by określić i porównać profile kortyzolu i testosteronu. I okazało się, że – w przeciwieństwie od dotychczasowych badań – profil hormonalny Turkana z PTSD nie różnił się znacząco od profilu hormonalnego osób bez objawów stresu pourazowego. To sugeruje, że związek pomiędzy PTSD a dobowymi zmianami poziomu hormonów może być różny u różnych populacji, a udokumentowane na uprzemysłowionym Zachodzie zjawiska mogą być powiązane z innymi czynnikami, właściwymi dla naszego trybu życia czy kultury. Nie znaleźliśmy jasnego powiązania pomiędzy PTSD a spłaszczeniem dobowego rytmu kortyzolu u mężczyzn Turkana, którzy dość często biorą udział w walce. Znaleźliśmy dowody, że zaraz po przebudzeniu się poziom testosteronu jest niższy u mężczyzn z PTSD. Wyniki naszych badań sugerują, że PTSD nie musi prowadzić do spłaszczenia profilu kortyzolu, stwierdzają autorzy badań. Zauważają przy tym, że Turkana, którzy pasą własne krowy i kradną krowy innych plemion są bardzo aktywni fizycznie. Niemal codziennie pokonują duże odległości w trudnym terenie. Tymczasem badania na populacji Zachodu pokazały, że wyższy poziom aktywności fizycznej wiąże się z większymi zmianami poziomu kortyzolu. Wysoki poziom aktywności fizycznej może być jedną z przyczyn, dla których mężczyźni Turkana, nawet ci, u których występują objawi PTSD, nie mają spłaszczonego profilu kortyzolu. O ile jednak poziom kortyzolu po przebudzeniu nie był powiązany z PTSD, to poziom testosteronu po przebudzeniu był niższy u mężczyzn z PTSD. Ze szczegółami badań można zapoznać się w pracy Little evidence that posttraumatic stress is associated with diurnal hormone dysregulation in Turkana pastoralists. « powrót do artykułu
  23. Pod wodami zatoki Lüderitz nurkowie odkryli, że Shark Island otaczają ludzkie kości i zardzewiałe, stalowe kajdany. Ludzie, których zmuszono do ich noszenia i których szczątki leżą pod wodą, zostali niemal całkowicie wymazani z namibijskiej i światowej historii. Nazwy ludów, do których należeli – Hererowie, Witbooiowie Nama, Nama z Bethanie – dla większości ludzi spoza Namibii nic nie znaczą. To właśnie tam, na jednym z najmniej gościnnych wybrzeży Afryki, w dzisiejszej Nambii, dawnej niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej powstał pierwszy obóz zagłady. To w nim i podobnych mu miejscach Hererowie i Nama mieli zostać wytępieni. Na początku XX wieku w tym miejscu po raz pierwszy w praktyce zrealizowano idee, które już kilka dekad później na masową skalę naziści wprowadzili w Polsce i całej Europie Środkowej i Wschodniej. Ludobójstwo w Afryce. Niemieckie zbrodnie kolonialne to jednocześnie tytuł i precyzyjny, i mylący. Bo tylko z pozoru książka Davida Olusogi i Caspera. W Erichsena traktuje o epizodzie niewiele znaczącym w historii świata. To, co wydarzyło się w dzisiejszej Nambii na początku XX wieku miało swoją kontynuację kilka dekad później w naszej części świata i dotknęło rodzin każdego z nas. A to tylko jeden z powodów, dla których warto po książkę sięgnąć. Zacznijmy od najbardziej prozaicznego z nich. Książka jest po prostu świetnie napisana. Autorzy nie zanudzają. Czyta się ją czasami jak powieść przygodową, innym razem jak sensacyjną. Jednak sens nie został zatracony. To wciąż książka historyczna, opowiadająca jednak historię tak przerażającą, aktualną i – wbrew pozorom – nam bliską, że nie potrzebuje żadnych ubarwień czy efektów specjalnych, by wciągnąć czytelnika bez reszty. Po drugie, opowiada o przerażającym, słabo znanym i przemilczanym, epizodzie historycznym. O zaplanowanym i konsekwentnie prowadzonym ludobójstwie oraz o stworzeniu na potrzeby tego planu obozów zagłady, w którym „rasy niższe” miały zniknąć, zgładzone niewolniczą pracą. Obóz na Shark Island był największym z nich. Nie jest jednak bohaterem opowieści. Są nim ludzie, ich motywy, działania, kierująca nimi ideologia. Obóz jest symbolem, kulminacją ciągu masakr, gwałtów i zbrodni takich jak wypędzenie ludzi na pustynię, by zginęli tam z pragnienia. W końcu zaś – i ten aspekt może być szczególnie interesujący dla polskiego czytelnika – autorzy pokazują analogie pomiędzy tym, co Niemcy zrobili Afryce Południowo-Zachodniej, a tym, co niedługo później zrobili w Europie. Analogie same zresztą się nasuwają. Kolonialne patrole wyszukujące i mordujące tubylców – głównie kobiety i dzieci – to nic innego, jak późniejsze Einsatzgruppen. Nie są nam też obcy lekarze dokonujący na więźniach eksperymentów, ludzie zabijani głodem i ciężką pracą, czy prywatne firmy korzystające z siły roboczej zapewnianej przez obozy zagłady. Również koncepcje przestrzeni życiowej, czystek etnicznych i kolonizacji zdobytych terenów kojarzymy z naszej historii. Widzimy, że obozy II wojny światowej nie były aberracją, szaleństwem nazizmu, chwilowym amokiem, w który wpadli Niemcy zafascynowani Hitlerem. Były owocem polityki prowadzonej konsekwentnie przez dziesięciolecia przez państwo niemieckie. Olusoga i Erichsen wcale nie uciekają od takich skojarzeń. Wręcz przeciwnie. Trzy ostatnie rozdziały poświęcili pokazaniu związków między teorią i praktyką nazizmu, a teorią i praktyką działań wdrożonych w Afryce Południowo-Zachodniej. A związki te są rozliczne. Od koncepcji filozoficznych i rasowych, po prawne i praktyczne realizowanie ludobójczych planów. Od osobistych związków urzędników, uczonych, żołnierzy, polityków i oficerów z afrykańską kolonią i nazizmem, po symbole, jak brunatne koszule SA, które zostały uszyte jako zapasowe umundurowanie kolonialnych Schutztruppe. Nigdy do Afryki nie dotarły i z czasem z zalegających w magazynach mundurów skorzystały bojówki partii Hitlera. Herero i Nama przetrwali. Jednak w świecie, który tak dobrze pamięta hitlerowskie obozy zagłady, nigdy nie upowszechniła się wiedza o tym, skąd się one wzięły, gdzie narodziła się ich idea i gdzie po raz pierwszy sprawdzono je w praktyce. Prawda była skrzętnie ukrywana przez 100 lat. O zagładzie tych ludów mówiono głośno tylko raz, gdy po I wojnie światowej wykorzystano działania Niemiec do uzasadnienia odebrania im afrykańskich kolonii. Kilkanaście lat temu temat mocniej zaistniał w świadomości publicznej. Być może Ludobójstwo w Afryce Olusogi i Erichsena spowoduje, że nigdy już z niej nie zniknie.
  24. Supererupcje wulkaniczne uznawane są za jedne z niewielu wydarzeń, które mogą sprowadzić na Ziemię katastrofę na skalę globalną. Związane z nimi hipotezy mówią, że olbrzymia ilość związków siarki wyrzucona podczas erupcji do stratosfery i utrzymująca się tam przez wiele lat, mogą prowadzić do wielkich zmian klimatycznych. Jednak w ciągu ostatnich tysiącleci nie doszło do żadnej supererupcji, a odnośnie starszych wydarzeń tego typu mamy problemy z ich dokładnym datowaniem. Dlatego też trudno jest zbadać ich rzeczywisty wpływ na klimat. Naukowcom ze szkockiego St. Andrews University udało się właśnie datować supererupcję Atitlán Los Chocoyos. To jedna z największych erupcji czwartorzędu. Dane z rdzeni lodowych i osadów morskich pozwoliły na stwierdzenie, kiedy do niej doszło, a dzięki porównaniu ich z uzyskanymi dotychczas informacjami na temat temperatur panujących na Ziemi, naukowcy stwierdzili, że Los Chocoyos nie wywołała długotrwałego ochłodzenia. Supererupcje to erupcje wulkaniczne, podczas których do atmosfery zostaje wyrzucone ponad 1000 km3 materiału. W Skali Eksplozywności Wulkanicznej (VEI) mają one najwyższą wartość wynoszącą 8. Słynne erupcje, jak ta Wezuwiusza z 79 roku czy Mount St. Helens z 1980 miały VEI = 5, erupcja Krakatau z 1883 to VEI=6, a Tambora z 1815 roku miała VEI=7. Wartość VEI=8 oznacza, że erupcja jest co najmniej 10-krotnie potężniejsza, niż VEI=7. Autorzy badań stwierdzili, że do erupcji Los Chocoyos doszło 79 500±3400 lat temu. Wulkan wyrzucił około 1220 km3 materiału. W tym czasie nie doszło do długotrwałego, liczonego w dekadach lub stuleciach, ochłodzenia klimatu. Erupcja nie zapoczątkowała nowej epoki lodowej. Wyniki te pokazują, że klimatyczne skutki supererupcji są krótkotrwałe, nawet gdy do stratosfery trafi – jak w tym przypadku – 226±48 milionów ton siarki. Klimat wrócił do normy sprzed erupcji w ciągu kilku dziesięcioleci. Ostatnią supererupcją była Oruanui na Nowej Zelandii. Miała ona miejsce około 25 700 lat temu. Chociaż supererupcje zdarzają się częściej, niż dotychczas sądzono, są one i tak niezwykle rzadkie. Prawdopodobieństwo, że w ciągu najbliższych 100 lat dojdzie do takiego wydarzenie oszacowano na 0,12%. « powrót do artykułu
  25. Upały mogą przyspieszać biologiczne starzenie się u starszych osób, ostrzegają badacze z Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Okazuje się bowiem, że osoby mieszkające w regionach, w których ma miejsce więcej bardzo gorących dni mają wyższy średni wiek biologiczny, niż mieszkańcy regionów, gdzie takie dni zdarzają się rzadziej. Wiek biologiczny to wskaźnik, który pokazuje, jak nasz organizm funkcjonuje na poziomie molekularnym, komórkowym i systemowym. Jeśli nasz wiek biologiczny jest większy, niż wiek chronologiczny, jesteśmy narażeni na wyższe ryzyko zachorowań i śmierci. Nie od dzisiaj wiadomo, że ekstremalne fale upałów są powiązane z negatywnymi skutkami dla zdrowia i wyższym ryzykiem zgonu – szczególnie u osób starszych – jednak dotychczas nie było jasne, jak przekładają się one na wiek biologiczny. Naukowcy z Kalifornii sprawdzili, jak zmienia się wiek biologiczny ponad 3600 Amerykanów. W badaniu wzięły osoby w wieku 56 lat i wyższym. Uczeni przez sześć kolejnych lat pobierali ich krew i badali zachodzące zmiany epigenetyczne. Analizowali je i określali wiek biologiczny każdego w zbadanych w momencie pobierania próbki. Następnie zmiany wieku biologicznego porównywali z danymi dotyczącymi wyjątkowo upalnych dni i ich liczby w miejscu zamieszkania badanych. Uczeni odkryli, że istnieje silna korelacja pomiędzy liczbą wyjątkowo upalnych dni w roku, a przyspieszeniem biologicznego starzenia się. Było to widoczne także po wzięciu pod uwagę różnych czynników społecznych, ekonomicznych i demograficznych, jak styl życia, spożycie alkoholu, papierosów i inne czynniki. Osoby mieszkające na obszarach, gdzie przez połowę roku temperatury sięgają 32 stopni Celsjusza lub więcej – jak na przykład mieszkańcy Phoenix w Arizonie – doświadczyły 14 dodatkowych miesięcy biologicznego starzenia się, w porównaniu z osobami, mieszkającymi na terenach, gdzie liczba takich upalnych dni jest mniejsza niż 10 w roku. Starzały się szybciej tylko z tego powodu, że mieszkały w bardziej ciepłym miejscu, mówi jedna z autorek badań, doktor Eun Young Choi. Związek pomiędzy wyższymi temperaturami a szybszym biologicznym starzeniem się wykazały wszystkie trzy wykorzystane zegary epigenetyczne. Autorki podkreślają, że podczas badań wykorzystały indeks upału, którym posługuje się National Weather Service, gdyż bierze on pod uwagę nie tylko samą temperaturę powietrza, ale też jego wilgotność. Ma to olbrzymie znaczenie ze względu na tzw. temperaturę mokrego termometru. Niedawno okazało się bowiem, że upały są dla ludzi znacznie bardziej niebezpieczne, niż się dotychczas wydawało. Naprawdę chodzi tutaj o kombinację temperatury i wilgotności. Szczególnie w odniesieniu do starszych osób, gdyż one nie pocą się w taki sam sposób jak młodsi. Z wiekiem nasza skóra coraz mniej efektywnie odprowadza nadmiar ciepła. Jeśli wówczas znajdujesz się w ciepłym wilgotnym miejscu, słabo się chłodzisz, wyjaśnia doktor Jennifer Ailshire. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...