Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36672
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    203

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Badacze z University of Cambridge i British Antarctic Survey przedstawili pierwsze bezpośrednie dowody, wskazujące, że lądolód Antarktydy Zachodniej doświadczył gwałtownego topnienia pod koniec ostatniej epoki lodowej. Dowody, znalezione w rdzeniu lodowym, wskazują, że około 8000 lat temu w przynajmniej jednym miejscu grubość lądolodu zmniejszyła się o 450 metrów w czasie krótszym niż 200 lat. To pierwszy pochodzący z Antarktydy dowód na tak szybką utratę lodu. Specjaliści od dawna ostrzegają, że Antarktyda Zachodnia jest zagrożona przez globalne ocieplenie, obawiają się, że w przyszłości może dojść do przekroczenia punktu, poza którym nastąpi jej gwałtowne zanikanie. Wyniki badań opublikowane właśnie na łamach Nature Geoscience pokazują, jak szybki może być to proces. Mamy pierwszy bezpośredni dowód, że ta masa lodu doświadczała szybkiego topnienia w przeszłości. To nie scenariusz, który istnieje wyłącznie w modelach. To może zdarzyć się naprawdę, jeśli lądolód utraci stabilność – mówi profesor Eric Wolff z University of Cambridge. Zachodnia Antarktyda jest szczególnie narażona, gdyż znaczna jej część spoczywa na skałach znajdujących się poniżej poziomu oceanu, lód jest więc podmywany od spodu przez coraz cieplejsze wody. Specjaliści, próbujący przewidzieć rozwój sytuacji w przyszłości, tworzą modele pokazujące, jak będzie zachowywał się lądolód w zależności od temperatury. Żeby jednak zbudować wiarygodny model, trzeba mieć jak najwięcej jak najbardziej dokładnych danych z przeszłości. Teraz zdobyto dane pokazujące, że proces utraty lodu na Antarktydzie może być naprawdę szybki. Chcieliśmy wiedzieć, co działo się z Antarktydą Zachodnią pod koniec ostatniej epoki lodowej, gdy temperatury na Ziemi rosły, chociaż nie tak szybko, jak obecnie. Badania rdzeni lodowych pokazują nam grubość i zasięg pokrywy lodowej, mówi wyjaśnia Isobel Rowell z British Antarctic Survey. Naukowcy zbadali 651-metrowy rdzeń pobrany w 2019 roku ze Skytrain Ice Rise. Obszar ten znajduje się blisko miejsca, w którym lądolód przechodzi w lodowiec szelfowy Ronne Ice Shelf. Badając rdzeń naukowcy analizowali izotopy pierwiastków tworzących wodę, które wskazują na temperaturę panującą w czasie, gdy na lód spadały kolejne warstwy śniegu budujące lądolód. Zmierzyli też ciśnienie panujące w uwięzionych w lodzie bąbelkach powietrza, co pozwoliło im określić grubość warstwy lodu. Okazało się, że 8000 lat temu doszło do gwałtownego zmniejszenia grubości warstwy. Gdy lód tracił grubość, cały proces odbywał się niezwykle szybko. Z całą pewnością został tu przekroczony punkt krytyczny, mówi Wolff. Naukowcy przypuszczają, że ciepłe wody oceanu podmyły wtedy Antarktydę Zachodnią, powodując odłączenie się jej części od skalistego podłoża. To wówczas powstał Ronne Ice Shelf i doszło do gwałtownego topnienia Skytrain Ice Rise, który nie był już ograniczony lądolodem. Badacze zauważyli tez, że zawartość sodu w lodzie – który trafia doń wraz z wodą morską przenoszoną przez podmuchy wiatru – zwiększyła się około 300 lat po tym, gdy warstwa lodu stała się cieńsza. To oznacza, że gdy lód się roztopił, lodowiec szelfowy zmniejszył swój zasięg tak, że otwarte wody oceaniczne znalazły się o setki kilometrów bliżej Skytrain Ice Rise niż poprzednio. Naukowcy już wcześniej wiedzieli z modeli komputerowych, że doszło do utraty lodu, jednak modele pokazywały, że stało się to pomiędzy 5000 a 12 000 lat temu. Teraz nie tylko możemy precyzyjnie datować to wydarzenie, ale wiemy też, jak szybko proces ten przebiegał. Zasięg lodu Antarktydy Zachodniej skurczył się szybko 8000 lat temu, a następnie ustabilizował na mniej więcej obecnym poziomie. Teraz najważniejsze pytanie brzmi, czy w ocieplającym się klimacie może dojść do ponownego zdestabilizowania tego obszaru i kurczenia się zasięgu lodu, dodaje Wolff. « powrót do artykułu
  2. Podczas wykopalisk przy Holborn Viaduct w Londynie archeolodzy znaleźli niezwykle rzadkie rzymskie łoże pogrzebowe. Co więcej, jest to pierwsze kompletne łoże tego typu odkryte na Wyspach Brytyjskich. Zostało wykonane z wysokiej jakości dębu, ma rzeźbione nogi, a poszczególne elementy zostały połączone drewnianymi kołeczkami. Przed umieszczeniem w grobie zostało rozłożone na części, jednak niewykluczone, że podczas pogrzebu niesiono na nim zwłoki. Prawdopodobnie łóżko miało służyć zmarłemu po śmierci. Trzeba bowiem przypomnieć, że na nagrobkach na całym terytorium Imperium Rzymskiego widzimy sceny z przedstawieniami pochowanych osób, które biesiadują, jakby były żywe. Na odkrytym cmentarzu naukowcy trafili też na szczątki ludzkie, szklane ampułki oraz wysokiej jakości biżuterię z gagatu i bursztynu. Wśród dóbr grobowych była też dekorowana lampka oliwna, na której przedstawiono pokonanego gladiatora. Eksperci sądzą, że pochodzi ona z lat 48–80, zatem z samego początku rzymskiego panowania. Wiemy, że Rzymianie chowali zmarłych wzdłuż dróg, poza centrami miast, więc nie byliśmy zaskoczeni, gdy w tym miejscu trafiliśmy na pochówki. W czasach rzymskich obszar ten położony był 170 metrów na zachód od murów miejskich i obok dużej drogi, która biegła tak, jak dzisiejsze Watling Street. Jednak stan zachowania zabytków, a przede wszystkim licznych zabytków drewnianych, dosłownie zwalił nas z nóg, cieszy się Heather Knight, odpowiedzialna za prace archeologiczne. W zachowaniu drewna pomógł fakt, że stanowisko znajduje się w pobliżu największej londyńskiej rzeki podziemnej River Fleet. Podmokły grunt zapewnił drewnu odpowiednie warunki. Dzięki nim zachowały się też zabytki znacznie młodsze. Archeolodzy trafili bowiem również na XVI-wieczny cmentarz, który mógł być powiązany z pobliskim kościołem St. Sepulchre. Po wielkim pożarze Londynu z 1666 roku cały ten region został przebudowany, powstały nowe domy, sklepy i magazyny, które przykryły pozostałości cmentarza. « powrót do artykułu
  3. Używanie dużych ilości marihuany wiąże się ze znacznym ryzykiem wystąpienia zaburzeń lękowych, informują kanadyjscy uczeni. Specjaliści z Bruyère Research Institute, University of Ottawa Department of Family Medicine, The Ottawa Hospital oraz Institute for Clinical Evaluative Sciences przeprowadzili najszerzej zakrojone badania dotyczące związku używania marihuany a zaburzeniami lękowymi. Przeanalizowali oni dane medyczne z lat 2008–2019 dotyczące ponad 12 milionów mieszkańców prowincji Ontario. Badacze sprawdzali, jakie jest prawdopodobieństwo rozwoju zaburzeń lękowych u osób, które trafiły na szpitalny oddział ratunkowy z powodu używania marihuany, w porównaniu z całą populacją badanych. Uzyskane przez nas wyniki sugerują, że osoby, które zostały przyjęte na szpitalny oddział ratunkowy z powodu marihuany są narażone zarówno na większe ryzyko rozwoju zaburzeń lękowych, jak i na pogorszenie się objawów, jeśli już wcześniej na zaburzenia takie cierpiały, mówi główny autor badań, doktor Daniel Myran. Analizy wykazały, że u 27,5% osób, które trafiły na SOR z powodu używania marihuany, w ciągu kolejnych trzech lat diagnozowano zaburzenia lękowe. W całej populacji odsetek ten wynosił zaś 5,6%, co – po uwzględnieniu innych czynników społecznych i zdrowotnych – oznaczało, że wspomniani użytkownicy marihuany byli narażeni na 3,9-krotnie większe ryzyko. U użytkowników marihuany przyjętych na SOR ryzyko ciężkich zaburzeń lękowych lub pogorszenia wcześniej zdiagnozowanych zaburzeń było 3,7-krotnie większe niż w całej populacji. Ponadto użytkownicy marihuany, których trzeba było leczyć na SOR, byli narażeni na 9,4-krotnie większe ryzyko późniejszej hospitalizacji lub przyjęcia na SOR z powodu zaburzeń lękowych niż pozostała część populacji. Mimo iż zwiększone ryzyko dotyczyło obu płci i wszystkich grup wiekowych, to na szczególnie mocno na rozwój zaburzeń były narażone osoby młode (10–24 lata) oraz mężczyźni. W środowisku naukowym wciąż trwa spór o to, czy używanie marihuany powoduje rozwój zaburzeń lękowych, czy też osoby z zaburzeniami lękowymi sięgają po marihuanę, by sobie z nimi poradzić. Wspomniane powyżej badania wskazują, że marihuana może pogarszać zaburzenia. Niezależnie od tego, jak wygląda związek przyczynowo-skutkowy, autorzy badań ostrzegają przed używaniem marihuany w celu radzenia sobie z lękiem. Brak bowiem dowodów, że marihuana pomaga, jej używanie może zamaskować inne objawy, a dostępne dowody wskazują, że jej używanie może pogarszać zaburzenia lękowe. « powrót do artykułu
  4. Znalazła się Pani w zeszłorocznym zestawieniu 100 najbardziej inspirujących i wpływowych kobiet świata BBC (BBC 100 Women 2023). Jak Pani odbiera to wyróżnienie? Co to dla Pani oznacza? Dla mnie najważniejsze jest to, że otrzymałam wyróżnienie za to, co dobrego faktycznie jestem w stanie wnieść w życie innych ludzi. Cieszę się, że to, co robię, ma duży potencjał dzielenia się z ludźmi dobrem i pięknem, a nie polega tylko na jakiejś rozkrzyczanej obecności w mediach. Bo sława trwa pięć minut, ale to, jacy jesteśmy dla innych i jak się w ich sercach zapiszemy, zostaje na zawsze. Nagrywa Pani przyrodę. Od czego rozpoczęła się ta pasja? Odkąd pamiętam, zawsze byłam bardzo wrażliwa na dźwięki, zwłaszcza te pochodzące z przyrody. Od wczesnego dzieciństwa zwracałam uwagę na miejskie wróble, na koniki polne na podmiejskich łąkach, na głosy żab w stawie... Impulsem, który zainspirował mnie do poważnego zainteresowania się dźwiękami ptaków, była seria kilkusekundowych, niskiej jakości nagrań ptaków, z którymi w wieku 10 lat zetknęłam się, przeglądając pewną komputerową encyklopedię PWN na płycie CD-ROM. Ta dziecięca ciekawość sprawiła, że zaczęłam zapamiętywać tamte ptasie głosy i wkrótce zapragnęłam znaleźć ich więcej. Pojawiły się pierwsze kasety, płyty kompaktowe, i to nie tylko z głosami ptaków, ale i płazów. W miarę jak moja fascynacja dźwiękami przyrody rosła i zaczynałam coraz bardziej szczegółowo odkrywać odgłosy zwierząt, wszystko, dosłownie „wszystko”, stało się dla mnie interesujące. Jednocześnie zaczęłam stopniowo rejestrować głosy ptaków, które słyszałam w najbliższym otoczeniu – tak powstały moje pierwsze nagrania. W drodze do szkoły i ze szkoły, przed lekcjami, przed domem, z balkonu, przez okno, na spacerach – nagrywałam wszystko i wszędzie, gdzie tylko mogłam. Na początku miałam zwykły rzężący dyktafon i sukcesem było, jeśli ptaka w ogóle było słychać... Dziś bym powiedziała, że nie da się tego słuchać, ale wtedy byłam zadowolona ze wszystkiego, co udało mi się uchwycić. Gdzie ukazywały się płyty z Pani nagraniami? Czytałam o współpracy z australijskim Listening Earth, polskim Solitonem czy słowackim wydawnictwem LOM. Ile wydała Pani do tej pory albumów? Znajdziemy Panią na serwisach streamingowych? Z wydawnictwem „Listening Earth” nawiązałam współpracę w roku 2015. Znałam ich już wtedy od dawna, bo odkryłam ich przypadkiem lata wcześniej dzięki... ich nagraniu dzikich papużek falistych z Australii (papugi to jedna z moich ulubionych grup ptaków). Opublikowałam tam trzy albumy: „Echoes from the ancient forest”, „Morning at the Lutownia river” oraz „Morning soundscapes from the Biebrza marshes”. W roku 2016 wydałam na rynek polski dwie płyty: „Echa krainy żubra” z Puszczy Białowieskiej i „Echa krainy łosia” z obszaru doliny Biebrzy. Ukazały się nakładem wydawnictwa Soliton, które też znałam już wcześniej poprzez ich serię nagrań przyrody. W tym samym roku dość przypadkowo zetknęłam się ze słowackim wydawnictwem LOM, które opublikowało płytę „Soundscapes of summer”, a rok później również płytę „Soundscapes of spring”. Docelowo mają one stanowić element cyklu poświęconego czterem porom roku, który planuję opublikować też w języku polskim poprzez wydawnictwo Soliton. Niedługo też w wydawnictwach LOM i Soliton ukażą się moje nagrania z wyprawy do rezerwatu Tambopata w Peru, którą odbyłam w roku 2017 – oba wydawnictwa mają już wszystkie materiały, czekamy tylko na publikację. Jeśli chodzi o obecność moich albumów w Internecie, wydawnictwo LOM udostępnia swoje płyty poprzez serwis Bandcamp, a wydawnictwo Soliton jest obecne w serwisach takich jak Spotify, chociaż ja nie śledzę bardzo dokładnie tego, gdzie konkretnie te publikacje się pojawiają. « powrót do artykułu
  5. Pięć niezależnych zespołów badawczych opublikowało artykuły [1, 2, 3, 4, 5] w których potwierdziły, że w grudniu 2022 roku w National Ignition Facility (NIF) doszło do pierwszej w historii fuzji jądrowej, z której uzyskano więcej energii niż dostarczono do kapsułki z paliwem celem zainicjowania reakcji. W NIF udowodniono, że możliwa jest produkcja dodatkowej energii z fuzji jądrowej i że można to uzyskać za pomocą technologii inercyjnego uwięzienia plazmy. To znaczące osiągnięcie naukowe. Jednak do komercyjnej produkcji energii z fuzji droga jest bardzo daleka, liczona w dziesięcioleciach. A niektórzy wątpią, czy będzie to kiedykolwiek możliwe. Fuzja jądrowa – czyli reakcja termojądrowa – to obiecujące źródło energii. Polega ona na łączeniu się atomów lżejszych pierwiastków w cięższe i uwalnianiu energii. To proces, który zasila gwiazdy.  Taki sposób produkcji energii na bardzo wiele zalet. Nie dochodzi tutaj do uwalniania gazów cieplarnianych. Na Ziemi są olbrzymie zasoby i wody i litu, z których można pozyskać paliwo do fuzji jądrowej, deuter i tryt. Wystarczą one na miliony lat produkcji energii. Takiego luksusu nie mamy ani jeśli chodzi o węgiel czy gaz ziemny, ani o uran do elektrowni atomowych. Tego ostatniego wystarczy jeszcze na od 90 (według World Nuclear Association) do ponad 135 lat (wg. Agencji Energii Atomowej). Fuzja jądrowa jest niezwykle wydajna. Proces łączenia atomów może zapewnić nawet 4 miliony razy więcej energii niż reakcje chemiczne, takie jak spalanie węgla czy gazu i cztery razy więcej energii niż wykorzystywane w elektrowniach atomowych procesy rozpadu atomów. Co ważne, w wyniku fuzji jądrowej nie powstają długotrwałe wysoko radioaktywne odpady. Te, które powstają są na tyle mało radioaktywne, że można by je ponownie wykorzystać lub poddać recyklingowi po nie więcej niż 100 latach. Nie istnieje też ryzyko proliferacji broni jądrowej, gdyż w procesie fuzji nie używa się materiałów rozszczepialnych, a radioaktywny tryt nie nadaje się do produkcji broni. Nie ma też ryzyka wystąpienia podobnych awarii jak w Czernobylu czy Fukushimie. Jednak fuzja jądrowa to bardzo delikatny proces, który musi przebiegać w ściśle określonych warunkach. Każde ich zakłócenie powoduje, że plazma ulega schłodzeniu w ciągu kilku sekund i reakcja się zatrzymuje. National Ignition Facility powstało w 2011 roku i potrzeba było 11 lat badań i ciągłych udoskonaleń, by w końcu osiągnąć zapłon i uzyskać więcej energii niż trafiło do kapsułki z paliwem. Jednak to co uzyskano, to zaledwie ok. 1% energii zużytej do zainicjowania całego procesu. Nie wspominając o tym, że w elektrowni komercyjnej konieczna byłaby jeszcze zamiana uzyskanej energii cieplnej w energię elektryczną. Co wiązałoby się z kolejnymi stratami. Istnienie zjawiska fuzji jądrowej zaproponował w 1915 roku amerykański chemik William Draper Harkins. Jest ono badane od około 100 lat, a wykorzystywane techniki możemy zaliczyć do dwóch kategorii. Jedna polega na uwięzieniu plazmy w polu magnetycznym. Tak działają tokamaki czy stellaratory. To metoda lepiej zbadana, uważana za bardziej obiecującą. Z niej będzie korzystała największy na świecie eksperymentalny reaktor ITER, budowany właśnie we Francji. Metoda druga wykorzystuje uwięzienie plazmy za pomocą pola elektrostatycznego. To inercyjne uwięzienie plazmy. Gdy stworzono lasery, niektórzy eksperci zaczęli rozważać możliwość użycia ich do zainicjowania fuzji jądrowej. Fizyk John Nuckolls z Lawrence Livermore National Laboratory stworzył koncepcję inercyjnego uwięzienia plazmy, w którym to lasery mają kompresować, podgrzewać i utrzymywać plazmę. Wielu ekspertów wątpi, czy ta metoda w ogóle nadaje się do komercyjnej produkcji energii. Musimy pamiętać, że NIF to infrastruktura badawcza, a nie komercyjna. Nie projektowano jej pod kątem wydajności, ale z myślą o uzyskaniu najpotężniejszych wiązek laserowych. Instalacja służy trzem celom: badaniom nad kontrolowaną fuzją jądrową, badaniom procesów zachodzących we wnętrzach gwiazd oraz stanowi część programu utrzymania, konserwacji i zapewnienia bezpieczeństwa broni atomowej, bez konieczności przeprowadzania testów nuklearnych. W NIF 192 lasery kierują potężną wiązkę na niewielki złoty cylinder – hohlraum – zawierający kapsułkę z paliwem. Gdy wiązki lasera trafiają w cylinder, ich energia jest absorbowana i wypromieniowywana w postaci promieniowania rentgenowskiego. Trafia ono do kapsułki paliwowej, zbudowanej z diamentowej skorupki pokrytej od wewnątrz deuterem i trytem. Niezwykle istotne jest, by hohlarum był jak najbardziej symetryczny. Tylko wtedy promieniowanie rentgenowskie rozkłada się równomiernie w kapsułce, dzięki czemu paliwo jest identycznie kompresowane z każdej strony, co pozwala na osiągnięcie bardzo wysokich temperatury i ciśnienia, koniecznych do zainicjowania fuzji. Parametry wiązek laserów również muszą być starannie dobrane tak, by nie rozpraszały się na powierzchni cylindra, co prowadzi do zmniejszenia efektywności i grozi uszkodzeniem elementów optycznych laserów. Dodatkową trudnością jest fakt, że gdy tylko światło lasera trafia w hohlraum, w kapsułce paliwowej tworzy się plazma, która wchodzi w interferencje z wiązką. To wyścig z czasem, w którym trzeba dostarczyć odpowiednią ilość energii do wnętrza kapsułki, zanim uniemożliwi to plazma. A to tylko niektóre z problemów, jakie napotykają naukowcy pracujący w NIF. Problemów tym poważniejszych, że wciąż słabo rozumiemy procesy zachodzące w tak ekstremalnych środowiskach jak wysokotemperaturowa plazma. NIF korzysta z najpotężniejszych laserów na świecie i jest w stanie użyć ich pełnej mocy tylko kilka razy w roku, co poważnie spowalnia badania. A gdy już kolejny raz lasery zostaną uruchomione i naukowcy przeprowadzą analizy wyników eksperymentu, to z powodu słabego rozumienia zachodzących zjawisk, trudno jest przewidzieć, jakie będą skutki wprowadzanych poprawek i jak przebiegnie kolejny eksperyment. Od grudnia 2022 roku w NIF przeprowadzono 6 kolejnych eksperymentów. Podczas 2 uzyskano tyle energii, ile wprowadzono do paliwa, a podczas 4 energii tej było znacznie więcej. To dobry znak, gdyż pokazuje, że specjaliści z NIF są coraz bliżej chwili, w której każdy z eksperymentów da nadmiarową energię. Jednak będą musieli poradzić sobie z faktem, że ilość energii uzyskiwana w różnych eksperymentach może znacznie się od siebie różnić. Nie jest to zaskoczeniem, gdyż jest to ściśle powiązane z tym, jak długo reakcja termojądrowa jest w stanie się podtrzymać, a na to z kolei mają wpływ minimalne różnice w konfiguracji eksperymentu. « powrót do artykułu
  6. Koreańscy naukowcy znaleźli związek pomiędzy otyłością a spożyciem kimchi. Spożywanie 1–3 porcji kiszonki dziennie zmniejsza ryzyko rozwoju otyłości u mężczyzn, a kimchi z rzodkwi powiązane jest z mniejszym ryzykiem wystąpienia otyłości brzusznej u kobiet i mężczyzn. Głównymi składnikami kimchi są zwykle kapusta i rzodkiew. Warzywa są solone, doprawiane cebulą, czosnkiem, sosem rybnym i fermentowane. Danie zawiera dużo błonnika, bakterie sprzyjające zdrowiu mikrobiomu, witaminy i liczne polifenole. Już wcześniejsze badania wykazywały, że obecne w kimchi bakterie Lactobacillus brevis oraz L. plantarum chronią przed otyłością. Autorzy najnowszych badań chcieli sprawdzić, czy regularne spożywanie kimchi można połączyć ze zmniejszeniem ryzyka otyłości lub otyłości brzusznej. Naukowcy przeanalizowali dane dotyczące 36 756 mężczyzn i 78 970 kobiet. Średni wiek badanych wyniósł 51 lat. Osoby te brały udział w prowadzonych przez rząd Korei długoterminowych badaniach Health Examinees (HEXA), których calem jest sprawdzenie genetycznych i środowiskowych czynników ryzyka chorób u osób w wieku powyżej 40. roku życia. Uczestnicy tych badań wypełniali kwestionariusze, w których pytano między innymi o spożycie 106 produktów. Było wśród nich kilka rodzajów kimchi, a za pojedynczą porcję uznano – w zależności od jej rodzaju – od 50 do 95 gramów kiszonki. Badacze zauważyli, że w grupie osób spożywających do 3 porcji kimchi dziennie odsetek osób otyłych był o 11% niższy, niż w grupie, która jadła mniej niż 1 porcję dziennie. Jeśli chodzi o mężczyzn spożycie 3 lub więcej porcji dziennie baechu kimchi (z kapusty pekińskiej) było powiązane z 10% mniejszym ryzykiem otyłości i otyłości brzusznej. U kobiet zaś spożycie 2-3 porcji baechu dziennie wiązało się z 8% niższym ryzykiem otyłości, a 1-2 porcji była powiązana z o 6% niższym ryzykiem otyłości brzusznej. Panowie, którzy jedli 25 gramów kkakdugi kimchi (z rzodkwi koreańskiej) dziennie mieli o 8% niższe ryzyko otyłości brzusznej. U kobiet wystarczyło 11 gramów tego kimch dziennie, by ryzyko otyłości spadało o 11%. Autorzy analizy podkreślają, że prowadzili jedynie badania obserwacyjne, nie dały one więc odpowiedzi na pytanie, dlaczego spożywanie niewielkich ilości kimchi jest powiązane z mniejszym ryzykiem otyłości. Niewielkich, gdyż – jak zauważyli naukowcy – duże spożycie kimchi może być powiązane z rosnącym ryzykiem otyłości. Ponadto, podkreślają uczeni, kimchi zawiera dużo soli, zatem powinno być spożywane w umiarkowanych ilościach. Być może jednak potas, który obecny jest w fermentowanych warzywach, pomaga w pewnym przynajmniej stopniu zapobiegać negatywnemu wpływowi soli. « powrót do artykułu
  7. Przed 55 laty inżynier Herbert Saffir i dyrektor amerykańskiego National Hurricane Center Bob Simpson opracowali 5-stopniową skalę klasyfikacji huraganów, która od tamtej pory służy do szacowania potencjalnych szkód, jakie huragan może wyrządzić, gdy wejdzie na ląd. Teraz, w obliczu rosnącej temperatury oceanów, która powoduje powstawanie coraz silniejszych huraganów, pojawiło się pytanie, czy 5-stopniowa otwarta skala wystarczająco dobrze oddaje ryzyko. W skali Saffira-Simpsona do kategorii 1. należą huragany o prędkości wiatru 119–153 km/h, a w kategorii 5. znajdziemy wiatry o prędkości co najmniej 250 km/h. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy otwarta skala Saffira-Simpsona może doprowadzić do niedoszacowania ryzyk, a przede wszystkim, czy to niedoszacowanie może być problemem w ocieplającym się świecie, mówi Michael Wehner z Lawrence Berkeley National Laboratory. Przez całą karierę naukową zajmuje się on ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi oraz bada, do jakiego stopnia na powstanie każdego z nich miał wpływ człowiek. Wehner i James Kossin z First Street Foundation przeprowadzili szczegółowe analizy, w których wprowadzili hipotetyczną kategorię 6. do skali Saffira-Simpsona, i opublikowali swoje wnioski na łamach PNAS. Zaliczyli tam wiatry o prędkości co najmniej 309 km/h, a granicę kategorii 5. wyznaczyli badając rozpiętość prędkości wiatrów w niższych kategoriach. W wyniku globalnego ocieplenia w regionach występowania sztormów doszło do znacznego wzrostu temperatury powierzchni oceanów i troposfery. To ciepło dostarcza wiatrom dodatkowej energii. Gdy uczeni przeanalizowali dane dotyczące huraganów z lat 1980–2021 znaleźli pięć takich wydarzeń, które zakwalifikowali do stworzonej przez siebie kategorii 6. Wszystkie one miały miejsce w ciągu ostatnich 9 lat. Badacze nie skupiali się tylko na przeszłości. Przeprowadzili analizy wpływu zmian klimatycznych na intensywność huraganów w przyszłości. Wynika z nich, że jeśli średnie temperatury wzrosną o 2 stopnie Celsjusza w porównaniu z okresem przedprzemysłowym, ryzyko wystąpienia sztormów kategorii 6. w pobliżu Filipin wzrośnie o 50%, a w Zatoce Meksykańskiej się podwoi. Te dwa regiony, oraz Azja Południowo-Wschodnia, są najbardziej narażone na tak znaczy wzrost siły sztormów. Wehner i Kossin mówią, ze celem ich badań nie było zaproponowanie zmian w skali Saffira-Simpsona, a dodanie kolejnej kategorii nie rozwiąże problemu, jednak może posłużyć zwiększeniu świadomości na temat niebezpieczeństw związanych ze wzrostem siły huraganów. « powrót do artykułu
  8. W 2019 r. CERN opublikował wstępny raport projektowy nowego akceleratora cząstek. Future Circular Collider miałby być 4-dłuższy i 6-krotnie potężniejszy niż Wielki Zderzacz Hadronów. W ubiegłym roku rozpoczęto badania polowe w miejscu ewentualnej lokalizacji FCC. Potrwają kilka lat i obejmą ocenę oddziaływań na środowisko, badania sejsmiczne i geotechniczne. Zaś w ostatni piątek (2 lutego) CERN przedyskutował wstępne wnioski z przygotowywanego studium wykonalności FCC. Jeśli w CERN-ie zapadnie decyzja o budowie FCC to w ciągu 5 najbliższych lat organizacja zwróci się o zatwierdzenie planów. Na razie musimy poczekać na ukończenie prac nad studium wykonalności, które powinno powstać w 2025 roku. Ostateczna decyzja w CERN zapadnie nie wcześniej niż w 2028 roku. Jeśli będzie pozytywna, a projekt uzyska akceptację i finansowanie, to w 2048 roku powinien rozpocząć pracę zderzacz elektronów i pozytonów. Jego celem będzie dalsze badanie Bozonu Higgsa oraz oddziaływań słabych. Po kolejnych dziesięcioleciach, w roku 2070 miałyby rozpocząć się zderzenia protonów z protonami. Długość tuneli FCC miałaby wynieść niemal 91 kilometrów (tunele LHC mają 27 km), a energia zderzeń ma sięgnąć 100 teraelektronowoltów (TeV). LHC osiągą maksymalną energię zderzeń rzędu 14 TeV. Szacuje się, że koszt budowy FCC może wynieść 20 miliardów euro. Jednocześnie nie ustaje spór pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami FCC. Profesor Fabiola Gianotti, dyrektor generalna CERN mówi, że będzie to najpotężniejszy kiedykolwiek zbudowany mikroskop, służący do badania praw natury w najmniejszych skalach i największych energiach. Dodaje, że akcelerator może dać odpowiedź na liczne pytania z dziedziny fizyki oraz poszerzyć naszą wiedzę o wszechświecie. To urządzenie przyszłej generacji: większe, szybsze, potężniejsze, które może pozwolić na opisanie wielu szczegółów budowy wszechświata. Dzięki niemu poznamy cechy bozonu Higgsa i pola Higgsa, jakich nie jesteśmy w stanie badać za pomocą Wielkiego Zderzacza Hadronów. Dzięki FCC spojrzymy w inny sposób na ciemną materię i przetestujemy nowe pomysły z dziedziny fizyki, zapewnia profesor Tara Shears z University of Liverpool, która pracuje przy eksperymencie LHCb w CERN-ie. Nie wszyscy są jednak równie entuzjastycznie nastawieni. Sir David King, były główny doradca ds. naukowych rządu Wielkiej Brytanii stwierdził, że wydawanie miliardów euro na FCC jest lekkomyślne w obliczu znacznie większych wyzwań, jak zmiany klimatu. A doktor Sabine Hossenfelder z Munich Center for Mathematical Philosophy stwierdza, że nie ma najmniejszych dowodów na to, iż nowy zderzacz zdradzi nam coś, czego nie wiemy. Prawda jest taka, że najbardziej prawdopodobną rzeczą, która ta maszyna zrobi, będą dokładniejsze pomiary pewnych stałych Modelu Standardowego. I to wszystko. Nie sądzę, by znaczenie społeczne tego projektu uzasadniało tak duży wydatek. « powrót do artykułu
  9. Szkoła podstawowa Kinderfmanngasse znajduje się w historycznym centrum Wiednia. Gdy więc przystąpiono do jej gruntownego remontu, rozpoczęto prace archeologiczne. Okazało się, że 1900 lat temu, w miejscu, gdzie obecnie uczą się dzieci, stał duży rzymski budynek przemysłowy, prawdopodobnie cegielnia. A w jego pozostałościach znaleziono coś wyjątkowo interesującego – cegły oznaczone przez Legio XIII Gemina, legion, z którym Juliusz Cezar przekroczył Rubikon. Archeolodzy nie mają całkowitej pewności, że trafili na cegielnię, nie znaleźli bowiem jeszcze ostatecznego dowodu, jakim byłyby pozostałości pieca do wypalania cegieł, jednak plan podłogi wskazuje na takie właśnie przeznaczenie struktury. A stosy cegieł, które w przeszłości tworzyły filary podpierające podłogę, pod którą mieściło się hypocaustum – system centralnego ogrzewania – zostały oznaczone przez Legio XIII. Gdy była taka potrzeba, legiony zajmowały się produkcję cegieł w miejscach, w których stacjonowały. To dzięki nim rozprzestrzeniły się one po całej Europie. W I wieku Rzym wchłonął Noricum, obszar obejmujący znaczną część dzisiejszej Austrii i Słowenii. Około 100 roku, w celu zabezpieczenia granic, nad brzegiem Dunaju powstał fort Vindobona, dzisiejszy Wiedeń. W tym samym czasie cesarz Trajan przeniósł do Vindobony Legio XIII Gemina. Był to spadkobierca legionu Juliusza Cezara, z którym ten przekroczył Rubikon. Legion XIII został założony przez Cezara w 57 roku p.n.e., brał udział w wojnach w Galii oraz w wojnie domowej. W 45 roku p.n.e. Juliusz Cezar rozwiązał legion. W 41 roku p.n.e. został on ponownie powołany do życia przez Oktawiana Augusta. Zyskał wówczas przydomek Gemina. Brał udział w wojnach w całej Europie. Istniał do V wieku, kiedy to stacjonował w Egipcie. « powrót do artykułu
  10. Naukowcy z MIT i Harvard Medical School opracowali nową technikę mikroskopową, dzięki której mogli lepiej niż dotychczas przyjrzeć się tkance mózgu i zobaczyć nowe struktury oraz komórki. Dzięki niej odkryli, że niektóre guzy mózgu, uważane za mało agresywne, zawierają więcej podejrzanych agresywnych komórek, niż sądzono. To sugeruje, że guzy te mogą być bardziej niebezpieczne niż się przypuszcza. Naukowcy mają nadzieję, że ich technika pozwoli lepiej i dokładniej diagnozować guzy, umożliwiając wybór bardziej skutecznych metod leczenia. Zaczynamy rozumieć, jak istotne dla rozwoju guzów są interakcje pomiędzy neuronami, synapsami, a otaczającą je tkanką mózgu. Wielu z tych rzeczy nie jesteśmy w stanie zobaczyć za pomocą konwencjonalnych technik. Teraz widzimy to w skali nano i próbujemy zrozumieć te interakcje, mówi główny autor badań, Pablo Valdes z University of Texas. Nowa technologia korzysta z mikroskopii ekspansyjnej (ExM), opracowanej w 2015 roku przez profesora Edwarda Boydena z MIT, jednego ze współautorów obecnych badań. Przed laty Boyden i jego zespół uznali, że zamiast używać potężnych i drogich mikroskopów do uzyskania obrazów w wysokiej rozdzielczości, warto powiększyć badaną tkankę tak, by uzyskać obraz o wysokiej rozdzielczości za pomocą zwykłego mikroskopu. Badaną tkankę, po oznaczeniu interesujących ich komórek czy protein, umieścili w żelu, który zwiększa objętość pod wpływem wody, usunęli z tkanki białka trzymające ją razem i poddali żel działaniu wody, która zwiększyła objętość żelu. Otrzymują w ten sposób trójwymiarowy fluorescencyjny powiększony odlew badanej tkanki. Powiększenie próbki ma znakomite znaczenie dla mikroskopii optycznej, która jest ograniczona przez limit dyfrakcyjny, który nie pozwala na obserwowanie obiektów mniejszych niż połowa długości fali światła, za pomocą których je obrazujemy. TO oznacza, że standardowa mikroskopia optyczna nie pozwala na obrazowanie struktur mniejszych niż około 200 nanometrów. ExM umożliwiła zaś obserwowanie struktur wielości około 70 nm, co wcześniej było możliwe wyłącznie za pomocą specjalistycznych kosztownych urządzeń, jak skaningowe mikroskopy elektronowe. Naukowcy od lat rozwijają ExM, jednak dotychczas mieli problem z obserwowaniem białek. Ulegały one bowiem zniszczeniu przez substancje dodawane podczas przygotowywania próbek. Teraz opracowali nową technikę, która pozwala rozdzielić tkankę w celu jej powiększenia, ale nie niszczy białek. Po powiększeniu próbki białka są oznaczane, a całość jest wielokrotnie obrazowana. Za każdym razem uczeni obrazują 3-4 różne białka, a do ich oznaczania używają przeciwciał, które nie mogły dostać się do białek, gdy próbka nie była rozciągnięta. Otwieramy przestrzenie pomiędzy białkami tak, że przeciwciała mogą dotrzeć do ciasnych miejsc, w które wcześniej nie mogły się przedostać. Okazało się, że możemy powiększyć tkankę, możemy zrobić więcej luzu między białkami i możemy obrazować wiele protein w tej samej próbce dzięki wielokrotnemu ich oznaczaniu, wyjaśnia Valdes. Rozwijając swoją technikę naukowcy korzystali zarówno z tkanki zdrowej, jak i z próbek dwóch rodzajów glejaka, jednego o niskim, a drugiego o wysokim stopniu złośliwości. Podczas badań, by zidentyfikować agresywne komórki glejaka, uczeni oznaczali wimentynę. To białko obecne w wysoce agresywnych glejakach. I zauważyli, że w próbkach glejaków o niskim stopniu złośliwości znajduje się znacznie więcej komórek zawierających wimentynę, niż jest znajdowanych za pomocą innych metod. To pokazuje nam, że niektóre z tych guzów mogą być bardziej złośliwe, niż wynika z badań za pomocą standardowych technik, wyjaśnia Valdes. Agresywne glejaki są praktycznie nieuleczalne. Dlatego naukowcy mają nadzieję, że dzięki swojemu odkryciu i nowej technice obrazowania będą w stanie określić, które molekuły należy wciąć na cel podczas opracowywania przyszłych terapii. « powrót do artykułu
  11. Robotnicy zakończyli kopanie wielkich podziemnych jaskiń, w których w przyszłości zostaną zbudowane olbrzymie wykrywacze cząstek Deep Underground Neutrino Experiment (DUNE). To międzynarodowy projekt, w którym udział bierze też Polska. Nasz kraj bierze udział w rozbudowie kompleksu akceleratorowego w Fermilab. PIP-II, urządzenie zdolne do generowania wiązek protonów o mocy przekraczającej 1 megawat, będzie najpotężniejszym na świecie źródłem neutrin. Jego najważniejszym zadaniem będzie dostarczanie neutrin dla Deep Underground Neutrino Experiment. W jaskiniach znajdujących się 1,5 kilometra pod ziemią zmieszczą się 4 wykrywacze DUNE, każdy wysokości 7-piętrowego budynku. Dzięki nim naukowcy będą mogli badać neutrina, jedne z najbardziej tajemniczych cząstek we wszechświecie. Poszukają odpowiedzi na pytania, dlaczego wszechświat zbudowany jest z materii, w jaki sposób z eksplodujących gwiazd rodzą się czarne dziury, czy neutrina mają związek z ciemną materią, a może z innymi – nieznanymi jeszcze – cząstkami. Gigantyczne detektory zostaną wypełnione argonem, a czujniki będą rejestrowały interakcje pomiędzy neutrinami a atomami argonu. W każdej sekundzie przez nasze ciała przenikają biliony neutrin. Nic o tym nie wiemy, ani nie odczuwamy skutków działania tych cząstek, gdyż niemal nie wchodzą one w interakcje z materią. I my, i nasza planeta jesteśmy dla nich przezroczyści. Niezwykle rzadko zdarza się, że neutrino zderzy się z inną cząstką. I właśnie śladów takich zderzeń będzie poszukiwał DUNE. Neutrina będą wysyłane w kierunku detektorów ze wspomnianego już PIP-II, położonego niemal 1300 kilometrów na wschód od DUNE. Cząstki przelecą przez ziemię i skały, dotrą do detektorów DUNE, w których czujniki odnotują wszelkie interakcje. Ukończenie budowy jaskiń to niezwykle ważny etap całego projektu. Dzięki niemu jeszcze w bieżącym roku rozpoczniemy instalowanie detektorów, mówi dyrektor projektu Chris Mossey. Stworzenie jaskiń na głębokości 1,5 kilometra pod ziemią nie było proste. Najpierw powstał szyb, przez który opuszczono rozmontowany ciężki sprzęt. Tam go ponownie złożono i przez dwa lata robotnicy rozkopywali i wysadzali skały. Spod ziemi wydobyto niemal 800 000 skał, które przetransportowano na powierzchnię i zasypano nimi pobliską kopalnię odkrywkową Open Cut. Za kilka miesięcy pod ziemią rozpocznie się instalacja stalowego rusztowania, które będzie utrzymywało pierwszy z detektorów. Twórcy DUNE planują, że będzie on gotowy do pracy pod koniec 2028 roku. W projekcie DUNE bierze udział ponad 1400 inżynierów i naukowców z ponad 200 instytucji z 36 krajów. Przetestowali oni już technologie i proces konstrukcyjny pierwszego z detektorów, a produkcja jego komponentów idzie pełną parą. « powrót do artykułu
  12. Filozof eksperymentalny Jonathon Keats z University of Arizona jest autorem projektu o nazwie Millennium Camera. W jego ramach na Tumamoc Hill w Tucson w Arizonie ustawiono aparat, który przez 1000 lat będzie fotografował miasto. Został on skierowany w stronę osiedla Star Pass na zachodzie od wzgórza. Ma nie tylko rejestrować przeszłość dla ludzi z przyszłości. Keats chce, by projekt stał się przyczynkiem do dyskusji na temat działań obecnie żyjących pokoleń i ich wpływu na przyszłość. Aparat, by przetrwać 1000 lat, musi być niezwykle prosty. I taki właśnie jest. Na stalowym słupie umieszczono niewielki miedziany cylinder, do którego światło wpada przez miniaturową dziurkę w blaszce z 24-kratowego złota. Światło pada na warstwę barwnika olejnego wykonanego na bazie marzanny barwierskiej. Przez 1000 lat pod wpływem światła liczne warstwy barwnika będą stopniowo blakły, rejestrując obraz Tucson. Nie wiemy, co będzie za tysiąc lat. Wiele osób pesymistycznie patrzy w przyszłość. Czy ludzie będą posiadali technologie pozwalające odczytywać zdjęcia wykonane za pomocą obecnie używanych technik fotografii cyfrowej, czy w ogóle będą posiadali jakiekolwiek zaawansowane technologie? Ponadto żadna z obecnie istniejących technologii rejestracji obrazu nie pozwala na rejestrowanie go przez tak długi czas, jak założył sobie Keats. Stąd też pomysł na powoli blaknący naturalny barwnik. Tysiąc lat to dużo czasu i jest wiele powodów, dla których może to nie zadziałać. Za tysiąc lat ten aparat może nie istnieć. Mogą go unicestwić siły natury czy ludzkie działania, stwierdza filozof. Jeśli jednak aparat przetrwa, to uczony wyobraża sobie, że najbardziej stałe z cech krajobrazu będą na obrazie najbardziej ostre. Oczywiście w naturze nie ma niczego stałego, zatem nawet te stałe fragmenty mogą być nieco rozmazane. Natomiast najbardziej zmienne fragmenty obrazu, będą najmniej ostre, A tam, gdzie będzie dochodziło do znacznych zmian, otrzymamy nałożone na siebie obrazy. Przyjmijmy scenariusz, w którym wszystkie widoczne w kamerze budynki znikną w ciągu 500 lat. W efekcie na obrazie zobaczymy wyraźne góry oraz półprzezroczyste budynki, wyglądające jak duchy. Wszystkie te zmiany będą zarejestrowane na kolejnych warstwach, które – złożone razem – utworzą końcowy obraz, stwierdza filozof. I ma nadzieję, że nikt aparatu nie będzie otwierał przez 1000 lat, to jeśli to zrobi, nie zostanie zarejestrowany obraz, o jaki mu chodzi. Decyzję o miejscu postawienia aparatu poprzedziły intensywne konsultacje z wieloma osobami. Tumamoc Hill to ważne miejsce dla mieszkańców Tucson. Służy nam ono zarówno do dosłownej, jak i metaforycznej, obserwacji przewijających się tutaj pokoleń – wyjaśnia filozof. Znajdują się tam prehistoryczne petroglify, pozostałości osadnictwa sprzed wieków czy cmentarz Apaczów. Znajdziemy tam też liczne przekaźniki radiowe i telewizyjne, rezerwat ekologiczny czy niewielkie obserwatorium astronomiczne. Keats chciałby zamontować na Tumamoc jeszcze co najmniej jeden aparat, skierowany w inną stronę, najlepiej na wschód, by oba urządzenia były jakby lustrzanym odbiciem i pokazywały, jak ludzie wchodzą w interakcje ze środowiskiem. Ma jednak znacznie bardziej ambitne plany. Chciałby, żeby podobne urządzenia stanęły na całym świecie. Jedną z kamer planuje ustawić w chińskim Chongqing, kolejną w Griffith Park w Los Angeles, a w maju Millennium Camera stanie w austriackich Alpach. « powrót do artykułu
  13. Wiele osób pomniejsza skutki globalnego ocieplenia lub zaprzecza, by było ono spowodowane działalnością człowieka. Profesor Florian Zimmermann z Uniwersytetu w Bonn postanowił sprawdzić, czy nie jest to skutkiem naturalnej tendencji człowieka do tzw. rozumowania umotywowanego. To sposób myślenia, który pozwala nam zachować dobry obraz samych siebie i usprawiedliwić swoje zachowanie. Wnioski, do których doszedł Zimmermann, mogą z jednej strony napawać optymizmem, z drugiej zaś strony wcale nie skłaniają do radości. Przykładem rozumowania umotywowanego może być np. przypadek osoby, która wielokrotnie w ciągu roku lata na wakacje samolotem. Jeśli zwrócimy jej na to uwagę w kontekście olbrzymiej emisji węgla, jaka jest związana z tymi lotami, osoba taka będzie zapewne argumentowała, że samolot i tak bez niej by poleciał, że jeden czy kilka lotów nie zmieniają sytuacji, czy w końcu zaprzeczy wpływowi antropogenicznej emisji na klimat. Innymi słowy, rozumowanie motywowane to zjawisko, w ramach którego akceptujemy tok rozumowania wspierający nasz tok rozumowania i krytykujemy poglądy przeciwne. Do tego dochodzi błąd konfirmacji, w ramach którego preferujemy tylko informacje wpasowujące się w nasze poglądy. Zimmerman i Lasse S. Stoetzer, również z Uniwersytetu w Bonn, sprawdzali, jaką rolę rozumowanie umotywowane spełnia w poglądach na zmiany klimatu. Do swoich badań zaangażowali 4000 dorosłych Amerykanów. W ramach pierwszego z eksperymentów przypisali ich losowo do jednej z dwóch grup. Badani mieli do dyspozycji po 20 dolarów. Osoby, które trafiły do pierwszej grupy mogły zdecydować, między jakie 2 organizacje – walczące z ociepleniem klimatu – podzielą te pieniądze. Członkowie drugiej grupy nie musieli dawać pieniędzy organizacjom, mogli je zatrzymać. Jednak każdy, kto zdecydował, że weźmie pieniądze dla siebie, musiał powiedzieć, dlaczego tak zrobił. Jednym z usprawiedliwień, mogło być zaprzeczenie istnieniu zmian klimatu, mówi Zimmerman. Niemal 50% osób z drugiej grupy zatrzymało pieniądze. Jako że do obu grup przypisywano losowo to, bez obecności rozumowania umotywowanego, obie grupy powinny przejawiać podobne postawy wobec antropogenicznych zmian klimatu. Jeśli jednak osoby, które zatrzymały dla siebie pieniądze, wykorzystałyby rozumowanie umotywowane, druga grupa powinna, jako całość, przejawiać większy sceptycyzm wobec wpływu człowieka na zmiany klimatyczne. Naukowcy nie zauważyli w drugiej grupie śladów typowego rozumowania umotywowanego. A spostrzeżenie to potwierdzili w dwóch kolejnych eksperymentach. Innymi słowy, nasze badania nie dały żadnych podstaw by sądzić, że osoby odrzucające wpływ człowieka na zmiany klimatu wykorzystywały przy tym ten sposób samooszukiwania się, mówi Zimmerman. Z jednej strony to dobra informacja, bo wynik badań może oznaczać, że dostarczenie takim osobom lepszych informacji może zmienić ich postawę. Gdyby zaś osoby takie naginały rzeczywistość, to bardzo trudno byłoby je przekonać kolejnymi faktami do zmiany poglądów. Jednak wnioski z badań Zimmermanna nie są tak optymistyczne. W naszych badaniach widzimy pewne wskazówki sugerujące, że mamy tutaj do czynienia z pewną odmianą rozumowania umotywowanego. Wygląda na to, że zaprzeczanie antropogenicznym zmianom klimatu stało się częścią identyfikacji politycznej pewnych grup społecznych, mówi uczony. Innymi słowy, niektóre osoby definiują się politycznie poprzez zaprzeczanie wpływowi człowieka na zmiany klimatu. To istotna cecha ich tożsamości, szczególnie w kontraście do przeciwników politycznych, zatem może ich po prostu nie obchodzić to, co na temat zmian klimatycznych mówi nauka. « powrót do artykułu
  14. Gdy 40 lat temu w torfowisku Glen Affric odkryto fragment tkaniny, nikt nie przypuszczał, jak wyjątkowy to zabytek. Przeprowadzone przed rokiem badania wykazały, że tkanina pochodzi z XVI wieku i jest to najstarszy zachowany szkocki tartan. Na terenie Szkocji znajdowano starsze fragmenty ubrań, jednak ten jest najstarszym, na którym widać wzór tartanu – liczne przecinające się pod kątem prostym linie, zabarwione na różne kolory. Teraz każdy może kupić tartan z wzorem sprzed wieków. Firma House of Edgar zaangażowała do pomocy Petera MacDonalda, najwybitniejszego historyka tartanu i dyrektora ds. badań i zbiorów w Scottish Tartans Authority. To organizacja, której celem jest promowanie i zachowanie tradycji szkockiego tartanu. We współpracy z Macdonaldem jak najdokładniej odtworzono wzór i kolorystykę najstarszego szkockiego tartanu, zwanego Glen Affric Tartan. Badania naukowe sprzed roku ujawniły, że do produkcji najstarszego tartanu wykorzystano zieleń, żółć i czerwień. Dokładnie przyjrzano się też rodzajowi splotu i go odtworzono. Codziennie pracuję nad nowymi wzorami, ale to było wyjątkowe doświadczenie, jedyna w życiu okazja, by odtworzyć część historii, stwierdziła projektantka Emma Wilkinson z House of Edgar. Miałem przyjemność badać zabytek z Glen Affric. Analizy barwników, datowanie radiowęglowe i inne dokładne badania oraz współpraca z House of Edgar pozwoliły przywrócić ten tartan to życia, cieszy się MacDonald. Tartan, który tak bardzo kojarzy nam się obecnie ze Szkocją, jest nowożytnym wynalazkiem. Jednoznaczne odniesienia pisane do tartanu pojawiają się dopiero w XVII wieku. Najstarsze znane przedstawienie w sztukach wizualnych to obraz „Highland Chieftain” Johna Michaela Wrighta, z którego możemy się dowiedzieć, że podobny do współczesnego wzór był stosowany około 1660 roku. Pochodzące z późniejszych wieków obrazy wskazują, że stosowano przypadkowe wzory krat i dowolnie je mieszano. Dopiero pod koniec XVIII wieku tartan stał się symbolem narodowego stroju Szkocji, a w XIX wieku konkretne wzory tartanów zaczęły być kojarzone z konkretnymi klanami. « powrót do artykułu
  15. Homo sapiens pojawił się w północnej części Europy ponad 45 000 lat temu, na wiele tysięcy lat zanim z południa zniknął neandertalczyk. Szczątki znalezione w jaskini Ilsenhöhle w Ranis w Niemczech pozwalają też po raz pierwszy zidentyfikować przedstawiciela technokompleksu LRJ (Lincombian-Ranisian-Jerzmanowician). To zespół europejskich kultur archeologicznych, do którego należy m.in. kultura jerzmanowicka. Odkrycie dokonane przez międzynarodowy zespół naukowy kierowany przez specjalistów z Instututu im. Maxa Plancka może rozstrzygnąć spór o to, kto – neandertalczyk czy człowiek współczesny – był twórcą LRJ. Charakterystyczne dla technokompleksu (przemysłu) LRJ częściowo dwustronnie obrobione ostrza liściowate spotyka się w całej Europie, od Walii po wschodnią Polskę. Obecnie większość badaczy uznaje, że LRJ jest dziełem neandertalczyka, chociaż pojawiały się głosy mówiące, że nosicielem tej kultury był Homo sapiens. Odkrycie w Ilsenhöhle pozwala połączyć ten przemysł z obecnością przedstawicieli naszego gatunku. Jaskinia w Ranis dostarcza nam najstarszych dowodów obecności Homo sapiens na wyższych szerokościach geograficznych w Europie. Okazuje się, że kamienne artefakty, o których sądziliśmy, że były wytwarzane przez neandertalczyka, to w rzeczywistości wczesne narzędzia H. sapiens. To całkowicie zmienia nasz dotychczasowy pogląd na ten okres w historii. H. sapiens dotarł na północny zachód Europy na długo zanim neandertalczyk zniknął z południowo-zachodniej części kontynentu, mówi profesor Jean-Jacques Hublin, emerytowany dyrektor Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka w Lipsku. Hublin stał na czele zespołu, który w latach 2016–2022 prowadził ponowne wykopaliska w Ranis. Ich celem było poszukiwanie śladów, które mogli przeoczyć archeolodzy prowadzący prace w latach 30. XX wieku, dokładniejsze określenie stratygrafii i chronologii stanowiska oraz zidentyfikowanie cech charakterystycznych technokompleksu LRJ. Na dnie wykopu 8-metrowej głębokości badacze trafili na ślady LRJ. Trafiliśmy na 1,7-metrową skałę, przez którą wcześniejsi badacze się nie przedostali. Po jej ręcznym usunięciu odkryliśmy ślady LRJ oraz ludzkie szczątki. To było sporym zaskoczeniem, bo dotychczas nigdzie w warstwach LRJ nie znaleziono szczątków człowieka. To była nagroda za ciężką pracę, mówi Marcel Weiss z Uniwersytetu Fryderyka i Aleksandra w Erlangen i Norymberdze. Archeolodzy znaleźli tysiące niewielkich fragmentów kości. Analizy zooarcheologiczne wykazały, że jaskinia była zajmowana na przemian przez hieny jaskiniowe, niedźwiedzie jaskiniowe i niewielkie grupy ludzi. Mimo że ludzie zajmowali ją przez krótkie okresy, żywili się mięsem wielu gatunków zwierząt, w tym nosorożców włochatych czy koni. Kości były co prawda silnie pofragmentowane, ale świetnie się zachowały, co pozwoliło na wykorzystanie najnowszych technik badawczych z dziedziny archeologii, genetyki i proteomiki, wyjaśnia Geoff Smith z University of Kent. Proteomika to nauka zajmująca się badaniem białek. Paleoproteomika to stosunkowo nowa dziedzina wiedzy, która pozwala identyfikować niezidentyfikowane wcześniej szczątki kostne. W Ranis pozwoliła nam ona na zidentyfikowanie pierwszych ludzkich szczątków związanych z warstwą LRJ. Następnie poddaliśmy je dalszym analizom DNA, datowania radiowęglowego i badaniom stabilnych izotopów, dodaje Dorothea Mylopotamitaki z Instytutu im. Maxa Plancka. Ponadto naukowcy przeprowadzili nowe analizy kości znalezionych w czasie prac wykopaliskowych w latach 1932–1938. Skupili się na poszukiwaniu ewentualnych fragmentów ludzkich kości. I udało im się takie kości zidentyfikować. W sumie w materiale z dawnych i obecnych wykopalisk znaleziono 13 fragmentów ludzkich kości. Potwierdziliśmy, że należą one do gatunku Homo sapiens. Co interesujące, część kości miała takie same mitochondrialne DNA, nawet fragmenty z różnych wykopalisk. To oznacza, że albo kości te należały do tego samego człowieka, albo są to szczątki ludzi spokrewnionych po linii matki, dodaje Elena Zavala z University of California w Berkeley. Równie ważnym osiągnięciem było znalezienie DNA ssaków w warstwie LRJ. Obecnie trwają analizy, które mają dać odpowiedź na pytanie, jakie gatunki trafiły do jaskini. Naukowcy przeprowadzili też datowanie radiowęglowe kości zwierzęcych z różnych warstw, by odtworzyć chronologię miejsca wykopalisk. Szczególnie skupili się na tych kościach, które nosiły ślady obróbki przez człowieka. Dzięki temu mogli dowiedzieć się, kiedy ludzi zajmowali jaskinię. Badania te wykazały wysoką zgodność pomiędzy datowaniem kości H. sapiens, kości zwierząt z warstwy LRJ i kości zwierząt obrabianych przez człowieka. To wskazuje na bardzo silny związek pomiędzy szczątkami ludzi, a LRJ. Dowody wskazują na to, że Homo sapiens sporadycznie bywał w tej jaskini już 47 500 lat temu, wyjaśnia Helen Fewlass z Instytutu Francisa Cricka w Londynie. Analizy stabilnych izotopów z kości i zębów zwierząt wykazały, że w czasie gdy w okolicach Ranis przebywał H. sapiens był tam stepn, na którym panował bardzo zimny klimat kontynentalny. Warunki były podobne do tych, jakie obecnie występują na Syberii i w północnej Skandynawii. A w warstwie odpowiadającej LRJ widać, że doszło do dalszego ochłodzenia. To dowód, że nawet pierwsi H. sapiens, którzy dotarli tak daleko na północ Europy potrafili zaadaptować się do takich warunków. Dotychczas sądzono, że taka zdolność adaptacji pojawiła się u naszego gatunku tysiące lat później. Być może zimne stepy z wielkimi stadami zwierząt były bardziej atrakcyjne dla ludzi, niż dotychczas sądziliśmy, dodaje Sarah Pederzani z Universidad de La Laguna na Teneryfie. Wyniki badań zostały opublikowane w trzech artykułach [1, 2, 3], które ukazały się na łamach Nature. « powrót do artykułu
  16. Badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara przeprowadzili największą w historii kwerendę danych dotyczących światowych złóż wody podziemnej. Objęła ona niemal 1700 zbiorników. Kierowała nami ciekawość. Chcieliśmy lepiej zrozumieć światowe zasoby wody podziemnej i w tym celu przeanalizowaliśmy miliony pomiarów dotyczących tego zagadnienia, mówi współautorka badań, Debra Perrone z Environmental Studies Program. Naukowcy przez trzy lata analizowali dane, które obejmowały 300 milionów pomiarów wykonanych w 1,5 milionie odwiertów w ciągu ostatnich 100 lat. Uzyskane dane wykorzystali następnie podczas analizy ponad 1200 publikacji naukowych opisujących w sumie 1693 zbiorniki wód podziemnych. Ich badania wykazały, że poziom wody zmniejsza się w 71% zbiorników, a w wielu miejscach proces ten przyspiesza. Od roku 2000 jest on znacznie szybszy niż w dekadach wcześniejszych. Ubywanie wody w zbiornikach podziemnych jest bardziej powszechne w krajach o bardziej suchym klimacie, a najszybciej ubywa jej w tych miejscach, gdzie w klimacie suchym i półsuchym prowadzona jest działalność rolnicza. Takie zjawisko podpowiadała intuicja. Jednak czym innym jest intuicja, a czym innym wykazanie zjawiska na podstawie konkretnych danych, stwierdza główny autor badań, profesor Scott Jasechko. Są też miejsca, gdzie poziom wód podziemnych jest stabilny lub nawet rośnie. Ubytki z lat 80. i 90. ubiegłego wieku zostały uzupełnione w 16% zbiorników. To pokazuje, że ludzie mogą odwrócić niekorzystny trend jeśli podejmą świadomy wysiłek, dodaje uczony. Tak na przykład dzieje się w Tuscon w Arizonie, gdzie woda z rzeki Kolorado jest wykorzystywana do uzupełnienia podziemnych złóż. Złoża te są traktowane jako zabezpieczenie na przyszłość. Wodę można co prawda przechowywać też w sztucznych zbiornikach budowanych na ziemi. Jednak w miejscach o odpowiedniej budowie geologicznej znacznie taniej, bezpieczniej i z mniejszymi szkodami dla środowiska jest składować ją w naturalnych zbiornikach podziemnych. Jednak takie działania mają swoją cenę. Potężna niegdyś rzeka nie przypomina już samej siebie i niewiele wody dociera do jej delty w Zatoce Kalifornijskiej. W przeszłości, zanim ludzie zaczęli budować zapory czy kierować wodę do podziemnych zbiorników, Kolorado zapewniała życie na jednym z największych pustynnych estuariów na świecie. Obecnie mokradła u jej ujścia praktycznie nie istnieją. Jednak nawet tam, gdzie poziom wody w podziemnych zbiornikach jest stabilny, pobieranie z nich wody może powodować, że woda płynąca po powierzchni będzie w większym stopniu wnikała pod ziemię. Perrone i Jasechko zbadali też zmiany opadów dla okolic 542 zbiorników i stwierdzili, że 90% złóż wód podziemnych, w których ubytek wody przyspiesza, leży w miejscach, które w ciągu ostatnich 40 lat stały się bardziej suche. Najprawdopodobniej z powodu mniejszych opadów zbiorniki są w mniejszym stopniu uzupełniane, a jednocześnie rośnie zapotrzebowanie na wodę, która się w nich znajduje. Z drugiej jednak strony, gdy robi się bardziej wilgotno, zbiorniki mogą się napełnić. Tego typu monitoring daje nam informację o podaży i popycie. Pozwala nam to zrozumieć, które z używanych studni głębinowych już wyschły lub wyschną, jeśli poziom wód podziemnych nadal będzie spadał, mówi Jasechko. Teraz naukowcy skupiają się na badaniach wpływu zmian klimatu na podziemne złoża wody. Niedawno informowaliśmy, że pod naszymi stopami znajduje się więcej wody, niż we wszystkich lodowcach i lądolodach. « powrót do artykułu
  17. W królewskim pochówku w Chochkitam w pobliżu Petén w Gwatemali znaleziono wspaniałą jadeitową maskę. Przedstawia ona boga burzy. Maskę wykonano z kawałków jadeitu, a oczy i usta wypełniono muszlami małży z rodzaju zawiaśników (Spondylus). Dzięki półprzezroczystym muszlom maska prezentuje się szczególnie wspaniale, gdy jest podświetlona od tyłu. Zabytek datowany jest na rok 350. Piramida w Chochkitam umykała uwadze archeologów, jest ukryta pod gęstą roślinnością. Wiedzieli jednak o niej złodzieje, którzy ją eksplorowali. W 2021 roku naukowcy mapujący strukturę za pomocą LIDAR zauważyli komorę grobową, do której przestępcy nie zdołali dotrzeć. Archeolodzy podjęli więc wykopaliska i w końcu trafili na kości oraz kamienną skrzynkę z przedmiotami ofiarnymi. Znajdował się w niej garnek, muszle ostryg, kawałek kości oraz jadeitowe kostki. Jak się okazało, były to kawałki maski. Zabytki te, umiejscowienie komory grobowej oraz dwie duże plakietki z jadeitu, 13 muszli małży Spondylus oraz żądło płaszczki – odniesienie do męskości – dowiodły, że mamy tutaj do czynienia z pochówkiem lokalnego władcy. Znaleziska przewieziono do Holmul Archeological Project Laboratory w mieście Antigua, gdzie zajęli się nimi eksperci. Z kawałków jadeitu złożyli wspaniałą maskę. A jeden z nich zauważył, że na kościach, które początkowo uznano za szczątki zmarłego, znajdują się delikatne nacięcia. Dwie kości nie należały do zmarłego, ale dzięki nim odkryto, kim był. Co niezwykłe, jedno z przedstawień pokazuje króla trzymającego głowę majańskiego boga. Tego samego, którego reprezentuje jadeitowa maska. Specjalista od epigrafii Majów, Alexandre Tokovinine z University of Alabama, odczytał napis na kościach. Dowiedzieliśmy się zatem, że władca nazywał się Itzam Kokaj Bahlan (bóg słońca/ptak/jaguar). Natomiast bóg znany jest archeologom jako Yax Wayaab Chanhk G1 i został opisany jako „pierwszy czarnoksiężnik bóg deszczu”. Władca Chochkitam żył około 350 roku, czyli na początku epoki klasycznej Majów. Inne dowody znalezione w miejscu wykopalisk wskazują, że był wasalem znacznie potężniejszych władców. W tym czasie dominującymi ośrodkami były Tikal i Teotihuacan. Grobowiec Bahlana może rzucić wiele światła na słabo poznany wczesny okres klasyczny kultury Majów. Dlatego prace wykopaliskowe są kontynuowane w nadziei, że dowiemy się czegoś więcej na temat stosunków królów Chochkitam z ówczesnymi potęgami świata Majów. « powrót do artykułu
  18. Po zaciekłej aukcji 285-letnia cytryna została sprzedana za 1400 funtów. Owoc jest zasuszony, ale zachował swój kształt. Znaleziono go w dolnej szufladzie XIX-wiecznej komody. Spadkobiercy przeglądali przedmioty odziedziczone po wuju i uznali, że mebel może być wartościowy, dlatego postanowili go pokazać specjalistom z Brettells Auctioneers & Valuers w Newport w hrabstwie Shropshire. Jak powiedział Daily Mail właściciel domu aukcyjnego David Brettell, cytryna przyjechała w zwykłej orientalnej komodzie z końca XIX w. Leżała [nie wiadomo jak długo] z tyłu jednej z szuflad, więc ją wyjęliśmy. Wg Brettella, była dowodem miłości, przywiezionym z Indii. Na skórce widnieje napis: podarowana 4 listopada 1739 roku pannie E. Baxter przez pana P. Lu Franciniego. Trochę dla zabawy postanowiono wystawić nietypowe znalezisko na aukcję. Założono, że wysuszona na wiór cytryna sprzeda się za ok. 40-60 funtów. Nic bardziej mylnego... Licytacja rozpoczęła się od 40 funtów. Nagle stawka wzrosła do 340 funtów, później do 440 i więcej – opowiada Brettell. Po osiągnięciu kwoty 700 funtów zostało już tylko dwóch licytujących. Jak poinformowano, wygrał klient z Wielkiej Brytanii, który po doliczeniu dodatkowych opłat musiał wydać na upragniony owoc nieco ponad 1400 funtów. Co ciekawe, komoda, w której schowano cytrynę, osiągnęła już dużo niższą cenę ok. 32 GBP. « powrót do artykułu
  19. Misja Artemis 3, w ramach której ludzie mają wrócić na Księżyc, będzie lądowała w pobliżu bieguna południowego Srebrnego Globu. Jednak, jak się okazuje, nie jest to zbyt bezpieczny region. Naukowcy z University of Maryland poinforomwali właśnie, że – z powodu kurczenia się Księżyca – na jego biegunie południowym istnieją uskoki, które powiązano z silnym trzęsieniem zarejestrowanym ponad 50 lat temu przez sejsmometry Apollo. Analizy komputerowe wykazały, że niektóre stoki mogą być szczególnie podatne na osunięcia księżycowego gruntu. Stygnięcie jądra Księżyca przez ostatnich kilkaset milionów lat spowodowało, że jego obwód skurczył się o kilkadziesiąt metrów. Księżyc przypomina wysychające winogrono, z tą różnicą, że jest sztywny. Jego kurczeniu się często towarzyszy aktywność sejsmiczna, pojawiają się uskoki tektoniczne. Uczeni z Maryland opublikowali w Planetary Science Journal artykuł, w którym powiązali szereg uskoków znajdujących się na biegunie południowym z silnym trzęsieniem gruntu księżycowego odnotowanym przez Apollo. Nasze modelowania pokazuje, że płytko położone epicentra trzęsień mogą prowadzić do silnych wstrząsów na biegunie południowym, mówi główny autor badań, Thomas R. Watters. Planując misje załogowe należy brać pod uwagę rozkład młodych uskoków, które mogą być aktywne oraz ich potencjał formowania nowych uskoków. Wstrząsy na Księżycu mogą zagrażać przebywającym tam ludziom. Tym bardziej, że – w przeciwieństwie do krótkotrwałych wstrząsów na Ziemi – mogą one trwać wiele godzin. A w latach 70. Apollo Passive Seismic Network zanotował wstrząs o magnitudzie 5, który trwał przez całe popołudnie. Naukowcy połączyli z tym wstrząsem uskoki widoczne na zdjęciach wykonanych przez Lunar Reconnaissance Orbiter. Ich istnienie oznacza, że takie wstrząsy mogą zniszczyć księżycową bazę. Współautor badań, profesor Nicholas Schmerr, przypomina, że od miliardów lat Księżyc bombardowany jest przez asteroidy czy komety, które ciągle wyrzucają w górę fragmenty skał i pyłu. W wyniku tego procesu powstała przetworzona powierzchnia składające się z materiału o rozmiarach od liczonych w mikrometrach, po wielkość skał. A wszystko to jest luźno scalone. W takich luźnych osadach istnieje duże prawdopodobieństwo wstrząsów i osunięć. Naukowcy pracują teraz nad zidentyfikowaniem najbardziej niebezpiecznych regionów w pobliżu bieguna południowego. Badania te przygotują nas do tego, co może czekać ludzi na Księżycu. Pozwolą opracować sprzęt lepiej przystosowany do aktywności sejsmicznej Księżyca czy też trzymać astronautów z daleka od najbardziej niebezpiecznych regionów, dodaje Schmerr. « powrót do artykułu
  20. Na dnie Pacyfiku, niedaleko miejsca zaginięcia legendarnej Amelii Earhart i jej nawigatora, Petera Noonana, zauważono obiekt, którego kształt przypomina samolot. Zarejestrowano go za pomocą sonaru na zachód od miejsca, gdzie Earhart miała lądować. Jak przekonują przedstawiciele firmy Deep Sea Vision z USA, na obrazie radarowym widać kształt odpowiadający budowie samolotu Earhart. Zgadzają się też rozmiary znaleziska. Obiekt leży na głębokości około 5000 metrów. Earhart była pierwszą kobietą i drugim człowiekiem na świecie, który jako pilot dokonał samotnego przelotu nad Atlantykiem. W 1937 roku podjęła próbę okrążenia kuli ziemskiej wzdłuż równika. Amelia i jej nawigator zaginęli 2 lipca. Lecieli wówczas z Lae w Papui Nowej Gwinei na lotnisko na wyspie Howland. Był to najdłuższy (4100 km) odcinek ich podróży, jaki mieli przebyć bez lądowania. Wszystko wskazuje na to, że Earhart nie znalazła niewielkiej wyspy, skończyło im się paliwo i śmiałkowie utonęli wraz z samolotem. Przez kilkadziesiąt lat pojawiło się wiele hipotez dotyczących losów Earhart i Noonana, podjęto też wiele wypraw poszukiwawczych. W 2010 roku Liz Smith, była pracownica NASA, wysunęła hipotezę zwaną jako Date Line. Smith zaproponowała, że Noonan przekraczając linię zmiany daty zapomniał o cofnięciu kalendarza pokładowego z 3 na 2 lipca. To spowodowało błąd w nawigacji, w wyniku którego samolot znalazł się o niemal 100 kilometrów bardziej na zachód niż powinien. Właściciele firmy DSV, Tony i Lloyd Romeo, uznali hipotezę Smith za na tyle interesującą, że bliżej się jej przyjrzeli. Stwierdzili, że po 17 godzinach wyczerpującego lotu Noonan rzeczywiście mógł popełnić taki błąd. Jeśli więc Smith miała rację, to samolotu należy szukać na obszarze, którego nikt wcześniej nie sprawdzał. Zorganizowali ekspedycję, w której wzięło udział 16 specjalistów, i w ciągu 90 dni przeszukali 13 500 kilometrów kwadratowych dna Pacyfiku. Poszukiwania prowadzili za pomocą zmodyfikowanego autonomicznego pojazdu podwodnego HUGIN 6000, w którym m.in. przebudowano sonar tak, by obejmował pas dna o szerokości 1600 metrów, zamiast standardowych 450 metrów. Braci nie dziwi fakt, że na sonarze samolot wygląda na nietknięty. Zawsze uważaliśmy, że Earhart zrobiła wszystko, by łagodnie wylądować na wodzie i dlatego sygnatura na sonarze ma tak wyraźny kształt samolotu, stwierdzają. O tym, czy mają rację, przekonamy się, gdy będzie można zobaczyć zdjęcia samego wraku. « powrót do artykułu
  21. Zapraszamy na kolejne wyjątkowe spotkanie młodych naukowców, 13. edycję Neuronus Neuroscience Forum. To wyjątkowe wydarzenie, organizowane przez studentów UJ, od lat gromadzi naukowców z całego świata. Neuronus jest jedną z najważniejszych w Europie konferencji poświęconych neuronauce. Celem organizatorów jest zapewnienie badaczom możliwości podzielenia się odkryciami i wiedzą oraz nawiązanie kontaktów pomiędzy specjalistami z różnych dziedzin neurobiologii. Spektrum zagadnień poruszanych podczas Neuronusa jest imponujące – od genetycznego podłoża niepełnosprawności intelektualnej po rozważania o poznawczych modelach postrzegania twarzy i od najnowszych badań dotyczących autyzmu po zastosowanie interfejsów mózg-komputer w biologii oraz medycynie. Konferencja składa się z czterech bloków tematycznych: Cognitive Neuroscience, Biological Neuroscience, Computational Neuroscience oraz Medical Neuroscience. Pierwszy dotyczy badań psychofizjologicznych związanych z przetwarzaniem emocji i percepcją. W drugim prezentowane są kwestie związane z badaniami podstawowych mechanizmów neurobiologii, np. podłoża chorób neurodegeneracyjnych. W bloku Computational Neuroscience omówione zostaną badania z zakresu neuroinformatyki, czyli na przykład rozwój sztucznych sieci neuronowych. Blok ostatni skupia się na zagadnieniach z neurologii i psychiatrii, prezentowane są w nim na przykład przypadki kliniczne dotyczące chorób układu nerwowego. Podczas konferencji, która odbędzie się 25–27 kwietnia 2024 roku w Auditorium Maximum UJ, odbędą się wykłady, prezentacje czy sesje posterowe. Wśród zaproszonych gości znajdą się Quentin Huys (Max Planck Institute, Niemcy), Sebastian Haesler (Katholieke Universiteit Leuven, Belgia), Jim Haxby (Dartmouth College, USA), Andrew Holmes (University of Newcastle, USA), Gaia Novarino (Institute of Science and Technology, Austria), Katharina Wulff (Umeå Universitet, Szwecja) i Phlippe Schyns (University of Glasgow, Szkocja). Zaś dzień przed rozpoczęciem konferencji, 24 kwietnia, odbędą się warsztaty dla młodych naukowców. Poruszone zostaną na nich kwestie analizy danych naukowych i kariery w neurobiologii. Więcej informacji znajdziemy na stronie http://www.neuronusforum.pl/ oraz w mediach społecznościowych: Facebooku, Instagramie i X. « powrót do artykułu
  22. Ubiegły tydzień przyniósł świetne informacje dla dzieci cierpiących na neuropatię słuchową DFNB9. Ta choroba dziedziczona autosomalnie recesywnie spowodowana jest mutacją w genie kodującym otoferlinę. Jej skutkiem jest poważna lub całkowita utrata słuchu. Przed tygodniem na łamach The Lancet ukazał się artykuł opisujący wyniki terapii genowej, w ramach której przywrócono słuch 5 dzieciom z DNFB9. Badania prowadzono w Chinach, a brali w nich udział naukowcy z Uniwersytetu Fudan w Szanghaju i Uniwersytetu Harvarda. Najpierw naukowcy przebadali 425 osób pod kątem możliwości zastosowania u nich terapii genowej AAV1-hOTOF. Do leczenia zakwalifikowali 6 dzieci z głębokim ubytkiem słuchu. U każdego z nich badanie ABR (rejestracja słuchowych potencjałów wywoływanych pnia mózgu) wykazało próg słyszenia powyżej 95 dB. Terapia wykorzystywała wektor wirusowy związany z adenowirusami (AAV) jako nośnik ludzkiego transgenu OTOF (AAV1-hOTOF). Uczestnikom badań wstrzyknięto do ślimaka pojedynczą dawkę AAV1-hOTOF. Przez kolejnych 26 oceniano skutki uboczne oraz efekty leczenia. Jedno z dzieci otrzymało dawkę 9x1011 vg (vector genomes), a pięciorgu podano 1,5x1012 vg. U dzieci zaobserwowano łącznie wystąpienie 48 skutków ubocznych, z czego 46 (96%) były to wydarzenia klasyfikowane na poziomie 1 i 2 (łagodne oraz umiarkowane), zanotowano też dwa przypadki poważnych efektów ubocznych, w tym jeden związany ze spadkiem liczby neutrofili we krwi. Wszystkie skutki uboczne minęły. Zastosowana terapia poprawiła słuch 5 z 6 pacjentów. U dziecka, które otrzymało dawkę 9x1011 vg już po 4 tygodniach próg słyszenia poprawił się z ponad 95 dB na 68 dB, w 13. tygodniu wynosił już 53 dB, a po 26 tygodniach spadł do 45 dB. Natomiast u pozostałej czwórki, u której zanotowano poprawę, po 26 tygodniach próg słyszenia poprawił się z ponad 95 dB do 55, 48, 40 i 38 decybeli. Wyniki badań pokazały, że zastosowana metoda leczenia jest bezpieczna i efektywna w przypadku DFNB9, a nie można wykluczyć, że będzie działała także w przypadku innych genetycznych przypadków utraty słuchu. Dodatkowo badacze przekonali się, że możliwe jest bezpieczne podanie AAV do ucha wewnętrznego. Większość genów w naszym genomie występuje w dwóch kopiach (allelach). Jeden z alleli może być "silniejszy" i mówimy wówczas o allelu dominującym (A), a allel "słabszy" nazywamy allelem recesywnym (a). Allel dominujący koduje cechę dominującą, która jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, natomiast allel recesywny koduje cechę recesywną, która u potomstwa się nie ujawnia, chociaż jest dziedziczona. Jednak cecha ta może się ujawnić, jeśli dziecko odziedziczy od obojga rodziców allel recesywny kodujący tę samą cechę. Organizm, który posiada oba allele dominujące, (AA) to homozygota dominująca. Organizm z oboma allelami recesywnymi (aa) to homozygota recesywna. Natomiast organizm Aa to heterozygota. Jeśli zatem matka i ojciec są bezobjawowymi nosicielami allelu recesywnego (Aa), który – jak w przypadku DNFB9 – zawiera mutację w genie kodującym otoferlinę, to ich potomstwo może odziedziczyć kombinacje AA, Aa, aA lub aa. W przypadku pierwszym dziecko nie posiada genu recesywnego, w przypadku drugim i trzecim jest jedynie jego nosicielem, ale choroba się nie ujawnia, w przypadku czwartym dochodzi zaś do ujawnienia się choroby. I właśnie wówczas mówimy o chorobie dziedziczonej autosomalnie recesywnie. « powrót do artykułu
  23. W dzisiejszym świecie, pełnym zaawansowanych technologii, koncepcja Smart Living staje się coraz bardziej powszechna. Innowacyjne rozwiązania elektroniczne przenikają do naszych domów, miejsc pracy i czasu wolnego, sprawiając, że nasze codzienne życie staje się bardziej komfortowe i efektywne. Inteligentne domostwa - rewolucja w naszych mieszkaniach Jednym z kluczowych obszarów, w których technologia odgrywa kluczową rolę, jest inteligentne domowe środowisko. Od kamer bezpieczeństwa, czujników i automatycznych odkurzaczy po systemy oświetlenia sterowane aplikacją, nasze domy stają się bardziej zintegrowane i dostosowane do naszych potrzeb. Wprowadzenie inteligentnych urządzeń umożliwia nam zarządzanie wieloma aspektami naszego otoczenia za pomocą jednego kliknięcia, oferując niezwykły komfort użytkowania i oszczędność czasu. Śledzenie zdrowia w epoce technologii Integracja technologii z naszym życiem zdrowotnym dynamicznie się rozwija i polepsza jakość naszego życia. Nowoczesny smartwatch umożliwia nam śledzenie naszej aktywności fizycznej, monitorowanie snu, a nawet kontrolowanie parametrów zdrowotnych. To nie tylko ułatwia dbanie o nasze zdrowie, ale także dostarcza cennych informacji, które mogą być wykorzystane do personalizacji naszego podejścia do kondycji fizycznej i psychicznej. Xiaomi - więcej niż telefony Firma Xiaomi zasłynęła ze swoich telefonów, ale ma też w swojej ofercie szeroką gamę produktów tworzonych z myślą o najnowszych trendach w dziedzinie Smart Living. Warto zwrócić uwagę na ofertę dostępną w autoryzowanym sklepie online https://mi-store.pl/, gdzie znajdziemy nowoczesne rozwiązania w dziedzinie urządzeń osobistych oraz wyposażenia domu. W sklepie internetowym odkryjemy pełen wachlarz inteligentnych urządzeń, które przyczynią się do ułatwienia życia codziennego. Inteligentne technologie dostępne w sklepie nie tylko ułatwią nam zarządzanie domem, ale również wpływają na nasze zdrowie i styl życia. Aplikacje do monitorowania aktywności fizycznej, inteligentne zegarki sportowe i wagi sprawdzające różne parametry naszego ciała stają się nieodłącznym elementem codziennego życia, motywując nas do utrzymania zdrowego trybu życia. Dbając o zdrowie, powinniśmy zadbać też o czas wolny. Motywem przewodnim produktów Smart Home jest pełna kontrola za pomocą aplikacji. Dzięki niej dużą część kontroli nad naszymi domami wykonamy za pomocą jednego palca. W aplikacji zintegrujemy grzejniki, odkurzacze i rzeszę innych urządzeń codziennego użytku. Nowoczesność w zasięgu ręki - podsumowanie Smart Living staje się nie tylko trendy, ale również koniecznością dla wielu z nas. Współczesna technologia oferuje nam nieograniczone możliwości poprawy naszego codziennego życia, zarówno w domu, jak i poza nim. Dzięki Xiaomi możemy mieć dostęp do najnowszych rozwiązań Smart Living, które uczynią nasze życie bardziej komfortowym, zdrowszym i dostosowanym do naszych indywidualnych potrzeb. Sprawdź teraz i ciesz się inteligentnym życiem! « powrót do artykułu
  24. Na pochodzącym z X/XI wieku cmentarzu w pobliżu wsi Ostriv 80 km na południe od Kijowa nad rzeką Roś, archeolodzy odkryli pochówki kobiet z owijającymi szyję naszyjnikami z brązu. Najbliższe podobne naszyjniki znaleziono na północnym-wschodzie Polski we wsi Szurpiły w pobliżu granicy z Litwą. Na cmentarzu w Ostrivie znajduje się ponad 100 pochówków kobiet i mężczyzn. Dotychczas znaleziono tam broń, biżuterię, archeolodzy stwierdzili, że część zmarłych chowano w drewnianych trumnach, a u stóp niektórych z nich pozostawiono wiadra. Cmentarz został odkryty w 2017 roku i od tego czasu zespół Wsiewołoda Iwakina i Wiaczesława Baranowa z Narodowej Akademii Nauk Ukrainy prowadzi tam prace badawcze. Szybko stało się jasne, że mamy do czynienia z wyjątkowym miejscem. Niestety, z powodu napaści Rosji na Ukrainę badania nie idą zgodnie z planem, niektórzy członkowie zespołu badawczego nie żyją, inni służą w wojsku. Prace prowadzone są więc w ograniczonym zakresie. Niedawno Iwakin i Baranow zaprezentowali swoje wnioski podczas spotkania Amerykańskiego Instytutu Archologicznego. W przypadku około 1/3 grobów stwierdzono obecność drewnianych konstrukcji, prawdopodobnie trumien. Zmarli byli chowani na plecach, z wyprostowanymi kończynami. Większość grobów ma orientację z głową na północ, chociaż zdarzają się też zorientowane na zachód lub południe. W niektórych grobach znaleziono zaś wiadra. Orientacja grobów i ich wyposażenie są podobne do praktyk ludów kręgu kultury zachodniobałtyjskiej, jednak oni zwykle kremowali swoich zmarłych, tymczasem na badanym cmentarzu nie znaleziono tego typu pochówków. Bałtowie nie stosowali też wiader w grobach. Dodatkowym elementem wskazującym na łączność z Bałtami są wspomniane już naszyjniki kobiet. Mamy więc tutaj biżuterię typową dla Bałtów, na której brak śladów napraw, co może wskazywać, że stosunkowo niedawno trafiła na badany teren. Zorientowanie ciał na linii północ-południe nie jest typowe dla tego regionu, a najbliższą analogią jest cmentarz elity z centralnej Polski z miejscowości Bodzia. Znaleziona broń jest za to typowa dla Rusi Kijowskiej. A pochówki z wiadrami i niektórymi innymi elementami są znane z XI-wiecznych Prus, Pomorza i Mazowsza. Musimy pamiętać, że czasy, w których powstał cmentarz to okres intensywnych kontaktów i wymiany kulturowej, głównie pomiędzy północą a południem. Powstawały w tym czasie pierwsze państwa ruskie, które ulegały chrystianizacji. Podobnie zresztą prowadzona była w tym okresie chrystianizacja Bałtów. Znaleziony na cmentarzy kamienny ołtarz mógł służyć obrzędom chrześcijańskim, pogańskim lub jednym i drugim. Skąd jednak taka mieszanina kulturowa w tym regionie? Badacze sądzą, że to między innymi pozostałość po Polakach (Lachach) przesiedlonych przez Jarosława Mądrego. W „Powieści minionych lat”, staroruskim latopisie, który opisuje dzieje państwa ruskiego od początku po XII wiek i jest podstawowym źródłem wiedzy o początkach Rusi Kijowskiej, czytamy, że pod koniec X wieku Grody Czerwieńskie należały do Lachów. Najprawdopodobniej wchodziły w skład państwa Mieszka I. W 981 roku zostały one podbite przez władcę Rusi Kijowskiej Włodzimierza I Wielkiego. Po kilkudziesięciu latach odzyskał je Bolesław Chrobry. Nie pozostały one jednak przy Polsce długo. Jak bowiem dowiadujemy się z „Powieści”, w roku 1031 "Jarosław i Mścisław zebrali wojów mnogich, poszli na Lachów i zajęli Grody Czerwieńskie znowu, i spustoszyli ziemię lacką, i mnóstwo Lachów przywiedli, i rozdzielili ich. Jarosław osadził swoich nad Rosią, i są do dziś". Zatem Jarosław Mądry, jeden z najwybitniejszych władców Rusi Kijowskiej, przesiedlił mieszkańców Grodów Czerwieńskich nad dopływ Dniepru, rzekę Roś. Jeszcze do końca X wieku był to obszar niemal niezamieszkały, istniały tam niewielkie rozrzucone osady. Już poprzednik Jarosława, Włodzimierz Wielki, rozpoczął budowę fortyfikacji w oparciu o Ros i jej dopływy. Miała być to linia broniąca Ruś Kijowską przed zagrożeniem z południowego-wschodu. Jarosław kontynuował politykę Włodzimierza tak intensywnie, że do drugiej połowy XI wieku południowe granice Rusi Kijowskiej były chronione przez liczne forty. To jednak wymagało obecności ludzi, dlatego Jarosław celowo zasiedlał te obszary. Gdy przymusowo osiedlił tam Lachów z Grodów Czerwieńskich w okolicy mieszkali już Bałtowie, którzy wyemigrowali na te tereny. Doszło więc do połączenia obyczajów Bałtów, Lachów i miejscowej ludności, czego bardzo dobrym przykładem jest cmentarz we wsi Ostriv. Więcej na temat badań w Ostriv można przeczytać w artykułach opublikowanych w sieci: 1, 2, 3. « powrót do artykułu
  25. Jeden z największych i najważniejszych projektów naukowych polskiej humanistyki, Polski Słownik Biograficzny (PSB), ukazuje się od 1935 roku. Pracują nad nim naukowcy z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. Przez ostatnich 90 lat pracowało przy nim ponad 4000 specjalistów z kraju i zagranicy. Od 2022 roku tworzona jest lista haseł, które znajdą się w serii uzupełniającej słownika. Projekt zbliża się do końca, a na liście znajdzie się 30 tysięcy haseł. Ze słownika można korzystać on-line. Niezwykle interesującym elementem są grafy pokazujące połączenia pomiędzy poszczególnymi postaciami, jak na przykład fakt, że opisane osoby brały udział w pracach tych samych organizacji, uczestniczyły w tych samych wojnach itp. itd. Z kolei w sekcji „Labirynt wiedzy” znajdziemy szereg fraz powiązanych z daną postacią, np. „emigracja do Francji”, „śmierć po długiej chorobie”, „krąg Piłsudskiego”, „ucieczka ze szpitala więziennego” czy „publicystyka historyczna”, które przeniosą nas do listy osób opisanych tymi samymi frazami. Dotychczas opublikowaliśmy 54 tomy, liczące łącznie 35 tysięcy stron. Można na nich znaleźć ponad 28 500 życiorysów najwybitniejszych Polaków. Oprócz królów, książąt, polityków i wodzów, także pisarzy, malarzy, rzeźbiarzy, architektów, ludzi teatru i filmu, uczonych, sportowców, duchownych i świętych, postaci pierwszoplanowych, mniej znanych, a czasem zupełnie zapomnianych. Biogramy publikujemy w porządku alfabetycznym, obecnie jesteśmy przy literze T – wyjaśnia profesor Andrzej Romanowski, redaktor naczelny PSB. W drugiej serii PSB znajdą się biogramy osób, które nie trafiły dotychczas do słownika ze względu na zbyt późną datę śmierci, cenzurę w okresie PRL oraz przyjęte zasady kwalifikacji. Lista haseł obejmuje osoby zmarłe do końca 2020 roku, a więc naprawdę wiele ważnych postaci. Wśród brakujących nazwisk znajdują się tak istotne dla Polski osoby jak Jan Paweł II, Czesław Miłosz, Stanisław Lem, Marek Hłasko czy Józef Beck, dodaje profesor Romanowski. Wiele informacji można było uzupełnić w słowniku dopiero po upadku komunizmu. Na przykład frazę „zmarł po 1939 roku” wolno było zamienić na „zamordowany w Katyniu”. Ze słownika dowiemy się kim był Jan Nepomucen Awedyk, Izabela Ryx (z domu Kropiwnicka), Stefan Magnus czy Anna Barbara Libera. Hasła zostały opracowane niezwykle starannie i opatrzone bardzo bogatą bibliografią. Autorzy odwołali się do licznych źródeł, dokumentów oficjalnych czy pamiętników. Możemy więc przeczytać, że wspomniany tutaj Stefan Magnus, kasztelan krakowski, był przynajmniej dwukrotnie żonaty, przy czym, wg katalogu biskupów krakowskich, powtórny związek małżeński zawarł za życia dotychczasowej żony; wedle tych przekazów, kiedy nie pomogły napomnienia kościelne, a nawet ekskomunika, biskup ostentacyjnie, przy biciu w dzwony, wyjeżdżał z Krakowa ilekroć Stefan do niego wjeżdżał. W najnowszej historiografii przypadek Stefana interpretuje się jako dowód, że jeszcze w 2. poł. XII w. zdarzały się wśród polskiego możnowładztwa małżeństwa niekanoniczne. Prace nad listą haseł do serii uzupełniającej zakończą się w ostatnich dniach kwietnia. Wcześniej Zakład Polskiego Słownika Biograficznego zorganizuje konferencję popularnonaukową, w czasie której przybliży pracę nad bieżącymi zeszytami oraz listą nazwisk kwalifikujących się do serii uzupełniających. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...