Search the Community
Showing results for tags 'wywiad'.
Found 12 results
-
Rozmawiamy z doktorem Radosławem Łazarzem, historykiem idei, melancholikiem Czym obecnie zajmuje się filozofia? Często podejrzewam, że zjadaniem samej siebie. Za postmodernistami kimkolwiek są, jeśli tylko są, mogę przyjąć, że grami różnego rodzaju kontekstami, tradycjami zwyczajami czy stylami myślenia. Możliwe również, że zajmuje się wnikliwym studiowaniem siebie samej. W coraz mniejszym stopniu jednak uczy życia. To zadanie wydaje się ją onieśmielać. W porównaniu z okresem klasycznym (V w. p.n.e.) filozofia traci swoisty monopol. Przestała funkcjonować jako Nauka. Rolę filozofii przyrody zastąpiły nauki ścisłe i one też służą współcześnie objaśnianiu światu, czyli budowaniu mądrości. Przestała też być „nauczycielką życia". W tej roli zastąpiły ją w wersji popularnej rozmaite poradniki lub dla bardziej wymagających rozmaite techniki pracy nad sobą czy treningi osobiste. Współczesna filozofia stała się po prostu jedną z wielu akademickich dyscyplin i być może dobrze jej z tym. Czy filozof może przeżyć uprawiając filozofię? Przeżyć? Tak, może przeżyć. W tym zawodzie raczej nie spotykamy się z trującymi substancjami wybuchającymi nagle paczkami czy przesyłkami listowymi. Oczywiście może przeżyć. Filozofia może być dobrym przygotowaniem do rozwijania samodzielnego myślenia, łatwiejszego pokonywania schematów czy stawiania ciekawych pytań. Może też być pomocna przy pracy z ludźmi ze względu na często pozyskiwaną w czasie studiów lub umacnianą, umiejętność uważnego obserwowania ludzi i świata. Przy współczesnym „tempie życia" refleksyjność może stać się ogromnym atutem na rynku pracy. Podobnie jak umiejętność szybkiego przystosowania się do zmiany warunków. W swojej pracy doktorskiej („Polska myśl polityczna XVI wieku w świetle koncepcji państwa Andrzeja Frycza Modrzewskiego i Stanisława Orzechowskiego") zajął się Pan związkami pomiędzy filozofią polityczną a dążeniem do szczęścia. Czy we współczesnej filozofii nadal istnieje nurt, który postrzega politykę jako cel do zapewnienia społeczeństwom szczęścia? Chciałbym móc odpowiedzieć: tak. Współcześnie jednak tego typu kwestie zostałyby uznane za zbyt roszczeniowe lub za zbyt totalne wizje. Bardziej prawdopodobne jest odwołanie się do „eudajmonizmu politycznego" przez historię filozofii. Równocześnie można stwierdzić, że jakąś część uwagi poświęca się szczęściu, jako takiemu ale jest to raczej szczęście jednostki niż całych grup społecznych. Czy widzi Pan takie dążenia, elementy takiej filozofii, u współczesnych partii politycznych w Polsce lub na świecie? Jak już wspomniałem kwestia powyższa formułowana w taki właśnie sposób jest dość drażliwa. Możemy przyjąć, że pewne kwestią związane z eudajmonią (szczęśliwością) zawsze będą bliskie człowiekowi, czy to jako jednostce czy jako pewnej sumie ludzi (społeczności, społeczeństwu). Istnieją dziś nurty odwołujące się do tradycji myślenia o szczęśliwości, ale nie mógłbym jednoznacznie stwierdzić, że przyjmują one szczęśliwość jako dobro naczelne. To znaczy takie, do którego dąży się przede wszystkim. Jest Pan zafascynowany postacią N.F.S. Grundtviga. Jak filozofia duńskiego luterańskiego pastora ma się do zagadnień szczęśliwości? Luteranizm i duchowni kojarzą się raczej z surowością obyczajów i wstrzemięźliwością, a cechy takie współczesny człowiek zaliczy raczej do "nieszczęśliwości". Można je też zaliczyć do ascezy. Co jest o tyle zabawne, że luteranizm neguje ascezę w jej właściwym dla katolicyzmu znaczeniu. Grundtvig wydaje się być dobrym przykładem połączenia kilku ważnych aspektów jego czasów. W uproszczeniu możemy powiedzieć, że jako Skandynaw silnie rozbudowuje myślenie społeczne, zwraca szczególną uwagę na humanistyczne aspekty bycia i stara się postrzegać innych przez pryzmat człowieczeństwa właśnie. Próbuje też dokonać w dość romantycznym duchu rekonstrukcji duńskiej tożsamości w oparciu o „tradycję wikińską". Dokonuje też reformy liturgicznej - wbrew dotychczasowym luterańskim zwyczajom stopniowo wprowadza zwyczaj cotygodniowej możliwości przystąpienia do komunii. Należy zaznaczyć, że w owym czasie (dzisiaj czasami również) w myśl najbardziej konserwatywnych luterańskich praktyk kościelnych można było uczestniczyć w Eucharystii cztery razy do roku. Zazwyczaj podczas najważniejszych świąt kościelnych (czyli w czasie: Bożego Narodzenia, Wielkiego Piątku, pierwszego dnia Wielkiej Nocy i Wniebowstąpienia lub Zielonych Świątek). Pod pewnymi względami Grundtvig stanowi opozycję wobec swojego bardziej znanego rodaka z tego samego czasu S. Kierkegaarda. Obaj przeżywają silne napięcia emocjonalne i opracowują własne metody postępowania sobie z nimi. O obu można twierdzić, że są nieszczęśliwi lub niezbyt szczęśliwi, ale usilnie poszukują recepty przeciw własnym problemom i znajduję ją w relacji z Bogiem. Obaj zajmują się aktywnie problematyką wiary, ale dochodzą do odmiennych wniosków. Kierkegaard koncentruje się wokół indywidualnego przeżywania relacji z Bogiem, Grundtvig natomiast zwraca uwagę na jej społeczny charakter a indywidualne przeżycie owej relacji wyraża poprzez treści związane z Sakramentem Ołtarza. W dodatku silny humanitaryzm Grundtviga przekłada się na jego inkluzyjne podejście do innych. Wbrew częstym w jego epoce poglądom rozważał on choćby równe traktowanie chrześcijan i niechrześcijan, wszyscy oni są ludźmi a kryterium wiary/religii nie powinno być decydujące w kontaktach z innymi. Innym Pańkim konikiem jest monarchia Franciszka Józefa. Czy to właśnie ten szczęśliwy kraj i szczęśliwe czasy, w których chciałby Pan żyć? Ten kraj piwem i piwem płynący? Nie, żyję tu i teraz a mrzonki o innych czasach są tylko i wyłącznie próbami ucieczki od tego co tu i teraz. Są, jak sądzę, próbami odrzucenia odpowiedzialności za nas samych. Podąża Pan śladami dobrego wojaka Szwejka, odwiedza miejsca, w których był, kolekcjonuje przewodniki, nawet te po nieistniejących państwach i miejscach. To jeszcze filozofia czy już szukanie szczęścia w praktyce? To raczej praktykowanie pewnych, być może specyficznych odmian turystki. Podejmowanie gry ze światem możliwym i lekkie puszczanie oczka do świata istniejącego. W pewnym sensie to filozofowanie w podróży. Nie tylko fizycznej, przez miejsca, ale również podróży w czasie i między światami. Taka intelektualna igraszka.
- 4 replies
-
- Radosław Łazarz
- filozof
-
(and 3 more)
Tagged with:
-
Umówiliśmy się na wywiad z autorem bloga DoskonaleSzare i z profesorem Malinowskim z Zakładu Fizyki Atmosfery UW. Jeśli ktoś ma jakieś pytania dotyczące klimatu, globalnego ocieplenie i pokrewnych to zapraszam: http://forum.kopalni...doskonaleszare/ Blog DoskonaleSzare to wróg numer 1 polskich sceptyków. Można go znaleźć tutaj: http://doskonaleszare.blox.pl/html
- 11 replies
-
- wywiad
- globalne ocieplenie
-
(and 1 more)
Tagged with:
-
W ubiegłym roku ktoś założył na Facebooku fałszywy profil admirała US Navy Jamesa Stavridisa i zaprosił do niego wielu wysokich rangą oficerów, urzędników zajmujących się obronnością i polityków. Osoby te, dopisując się jako znajomi, ujawniły wiele swoich prywatnych danych, takich jak adresy e-mail, zdjęcia, numery telefonów czy dane swoich bliskich. Najprawdopodobniej profil został założony przez jedną ze służb wywiadowczych. I chociaż oficjalnie nikt nikogo nie oskarża, The Telegraph twierdzi, że zdaniem ekspertów fałszywka została stworzona przez chiński wywiad. Wybór Stavridisa nie był przypadkowy. Admirał jest szefem Naczelnego Dowództwa Połączonych Sił Zbrojnych w Europie. Przedstawiciele NATO zapewniają, że nie doszło do wycieku żadnych poufnych informacji, gdyż nikt w serwisie społecznościowym nie porusza tego typu tematów. Istniało już wiele fałszywych profili najwyższych dowódców. Wraz z Facebookiem je usuwamy. Nie wiemy, czy założyli je Chińczycy. Dla Facebooka najważniejsze jest usuwanie takich profili. Chcemy być przede wszystkim pewni, że opinia publiczna nie jest wprowadzana w błąd. Media społecznościowe odegrały ważną rolę podczas kampanii w Libii. Odzwierciedlały one poglądy opinii publicznej i otrzymaliśmy dzięki nim olbrzymią ilość informacji dotyczących lokalizacji jednostek bojowych libijskiego reżimu. To nam otworzyło oczy. Dlatego też chcemy, by ludzie ufali mediom społecznościowym - stwierdził rzecznik NATO.
-
O łacinie, prawach zwierząt, starożytności i komputerach
KopalniaWiedzy.pl posted a topic in Wywiady
Rozmawiamy z doktorem habilitowanym Gościwitem Malinowskim, profesorem Instytutu Studiów Klasycznych, Śródziemnomorskich i Orientalnych Uniwersytetu Wrocławskiego, starożytnikiem, filologiem klasycznym, hellenistą. Profesor Malinowski jest założycielem Instytutu Konfucjusza na Uniwersytecie Wrocławskim Filologia klasyczna kojarzy się z łaciną, greką... czym poza tym się zajmuje? Poznanie języka to właściwie dopiero bilet wstępu do badań naukowych czy pracy twórczej. Znając język możemy przystąpić do badań nad językiem, literaturą, kulturą i historią. I tak się składa, że łacina i greka umożliwiają badania i nad antykiem, i nad średniowieczem, i nad początkami epoki nowożytnej. Tak że co kto lubi. Metryka Homera, tragedia grecka, ustroje polityczne, wojskowość macedońska, prawo rzymskie, teologia i Ojcowie Kościoła, filozofia scholastyczna, poezja renesansowa, botanika siedemnastowieczna wyliczać można by długo, to wszystko stoi otworem przed filologiem klasycznym. Czy, a jeśli tak to w jaki sposób, filologia klasyczna korzysta ze zdobyczy techniki? Filologia klasyczna należy do tych nauk humanistycznych, które chyba najszybciej zaczęły korzystać z możliwości, jakich dostarczyła komputeryzacja badań naukowych. Już wcześniej szczupłość źródeł antycznych w porównaniu np. z obfitością archiwów późnośredniowiecznych czy nowożytnych, sprawiła że filolodzy klasyczni nie chcieli uronić żadnej informacji o antyku dostępnej nam dzisiaj. Stąd od początku powstawały indeksy, konkordancje, korpusy zabytków, leksykony, tezaurusy, realne encyklopedie itd. Kiedy okazało się, że można do katalogowania i rejestrowania zabytków antycznych użyć maszyn liczących, filolodzy klasyczni zaczęli to robić jako pierwsi z humanistów. Pomysł stworzenia bazy danych zawierającej wszystkie greckie teksty starożytne i bizantyjskie zrodził się równolegle z pomysłem peceta, komputera osobistego. Dlatego też obecnie filolog jest właściwie nie tyle przykuty do biblioteki, ile do internetu. Bibliografia L’Annee Philoloqiue daje mu pewność, że żadna publikacja naukowa w jego temacie od 1928 r. w górę nie zostanie przeoczona. Thesaurus Linguae Graecae umożliwia wyszukanie dowolnej sekwencji literowej w tekstach greckich, w pełnym korpusie tekstów greckich. Podobnej bazy dla inskrypcji greckich dostarcza Packard Humanities, papirolodzy mają swoje bazy Trismegistos i inne. Badacze literatury łacińskiej, literatury łacińskiej średniowiecza itd. swoje. Właściwie mając dostęp do dobrej biblioteki uniwersyteckiej on-line, jestem w stanie zrobić w ciągu jednego dnia rekonesans badawczy na dowolny temat z dziedziny antyku. Wiele osób sądzi, że wydawanie pieniędzy na nauki humanistyczne jest marnotrawstwem oraz że budżet powinien finansować tylko nauki techniczne. Filologia klasyczna wydaje się jedną z najbardziej "niepraktycznych" nauk humanistycznych. Co odpowiedziałby Pan zwolennikom tak skrajnie "praktycznego" podejścia do szkolnictwa wyższego? Powiedziałbym, że w takim myśleniu tkwi podstawowy błąd. Otóż z założenia z budżetu finansuje się wyłącznie rzeczy „niepraktyczne”, gdyż rzeczy „praktyczne” powinny być poddawane działaniu rynku i w ten sposób uzyskiwać finansowanie. Nauki techniczne powinny utrzymywać się wyłącznie z zamówień przemysłu, gdyż ich celem jest rozwiązywanie technologicznych problemów produkcji. Natomiast z budżetu finansuje się rzeczy niepraktyczne, które nie mają bezpośredniego przełożenia na rynek, ale jednak się przydają społecznościom. Takie niepraktyczne rzeczy to policja, wojsko (w Europie w większości przypadków niepraktyczne od 1945 r.), budowle publiczne, sztuka, drogi (jeździ się miło, ale kto wyłożyłby własne pieniądze na ich budowę) i wreszcie nauka (nie tylko humanistyka, ale także np. nauki ścisłe, jak fizyka czy astronomia). Nie ma natomiast lepszej dla społeczności formy finansowania nauki niż utrzymywanie publicznego szkolnictwa wyższego. W akademiach naukowych uczeni są bowiem zamknięci w wieży z kości słoniowej, na uniwersytetach przekazują swoje osiągnięcia kolejnym rocznikom studentów. Studentów, którzy nie powinni na uniwersytecie uzyskiwać żadnej praktycznej umiejętności, gdyż nie taka jest rola uniwersytetów. Praktykę przyniesie życie zawodowe, uniwersytet ma natomiast przekazać wiedzę i nauczyć radzenia sobie z tą wiedzą. I dlatego studia humanistyczne, jeśli oparte są na zdrowych podstawach, czyli w naszym europejskim wydaniu na językach klasycznych, umożliwiają nie gorzej od innych zdobycie wiedzy w jakimś zakresie i co ważniejsze dla formacji intelektualnej danego człowieka zdobycie praktycznej umiejętności radzenia sobie z wiedzą, analizowania, syntetyzowania, katalogowania, planowania etc., etc. I dlatego osoba z wyższym wykształceniem, która na studiach była w stanie nauczyć się dwóch trudnych języków starożytnych, i w oparciu o te języki potrafiła rozwiązywać problemy naukowe posługując się logicznym rozumowaniem, taka osoba poradzi sobie z wiedzą w każdej innej dziedzinie: administracji publicznej, biznesie, logistyce etc. Co więcej dzięki spędzeniu kilku lat na zdobywaniu wiedzy w jakimś wycinku, taka osoba ma pojęcie o obcym kraju, o własnej historii, o doktrynach filozoficznych itd., czyli jest w stanie wziąć udział w zbiorowej refleksji społecznej nad podstawowym pytaniem: „po co i jak żyć”. Z tego też powodu uważam, że kształcenie humanistów, ale dobrych humanistów, a nie atrap humanistopodobnych, jest jak najbardziej praktyczną działalnością, przynoszącą społeczności posiadającej własnych lojalnych humanistów wielokrotnie większe zyski, niż społeczności takowych humanistów pozbawionej, która nawet posiadając jednostki z praktyczną wiedzą zawodową ponosić będzie straty z braku osób potrafiących wytyczyć dla niej sensowne cele. « powrót do artykułu-
- wywiad
- Gościwit Malinowski
- (and 7 more)
-
Wywiadu zgodził się nam udzielić dr hab. Gościwit Malinowski, profesor Instytutu Studiów Klasycznych, Śródziemnomorskich i Orientalnych Uniwersytetu Wrocławskiego. Starożytnik, filolog klasyczny, hellenista. Zwolennik obowiązkowego nauczania języka łacińskiego uczniów klas humanistycznych i studentów kierunków humanistycznych. Profesor Malinowski jest założycielem Instytutu Konfucjusza na Uniwersytecie Wrocławskim. Szczególnie interesują go literatura grecka, historia i kultura świata starożytnego, relacje świata śródziemnomorskiego z Chinami oraz historia, kultura i literatura Polski i Europy XV i XVI wieku. Zaproponujcie własne pytania wywiadu.
- 5 replies
-
- Gościwit Malinowski
- wywiad
-
(and 1 more)
Tagged with:
-
Rozmawiamy z Adamem Kiepulem, absolwentem Wydziału Elektroniki Politechniki Wrocławskiej (1996), który od 1997 pracuje w Dolinie Krzemowej jako inżynier aplikacji procesorów i rdzeni MIPS, kolejno w Philips Semiconductors, NEC Electronics oraz PMC-Sierra. Na czym polega Pańska praca? Inżynier aplikacji musi odnaleźć się w różnych rolach. Podstawowym obowiązkiem jest udzielanie wsparcia technicznego klientom, począwszy od odpowiedzi na proste pytania o architekturę czy cechy użytkowe procesora aż po rozwiązywanie złożonych problemów technicznych. Na przykład jeśli system klienta nie pracuje prawidłowo to inżynier aplikacji jest na „pierwszej linii frontu” - współpracuje z deweloperami po stronie klienta, aby zidentyfikować sekwencję instrukcji i innych zdarzeń, która z takiego czy innego powodu nie daje spodziewanych rezultatów. Następnie, jeśli okaże się, że wina nie leży po stronie programu czy problemu z płytą lub innym komponentem, tylko po stronie procesora, inżynier aplikacji współpracuje z projektantami poszczególnych części procesora, aby znaleźć błąd i opracować jego „obejście”. Do obowiązków należy także opracowywanie specjalnych przykładowych programów specyficznych dla danego procesora i jego architektury, testowanie i ocena narzędzi (kompilatorów, debuggerów itp.), a czasem również ręczna optymalizacja kodu klienta w celu uzyskania lepszej wydajności na danym procesorze. Do tego dochodzi tworzenie wszelkiego rodzaju dokumentacji jak instrukcje użytkownika, noty aplikacyjne itp., opracowywanie i przeprowadzanie szkoleń technicznych dla klientów, pomoc i towarzyszenie specjalistom od marketingu czy sprzedaży w spotkaniach z klientami, reprezentowanie firmy na specjalistycznych targach, seminariach itd. Jak wygląda droga z polskiej politechniki do Krzemowej Doliny? Czego się trzeba uczyć, by pracować w takiej firmie jak Pańska? Wydaje mi się, że zawsze najważniejsze jest, aby mieć jasno postawiony cel i wytrwale pracować nad jego realizacją. Przydatny jest także łut szczęścia. To brzmi na pewno jak banał, ale w wielu przypadkach naprawdę istotne jest to, aby znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i do tego jeszcze być na to w pełni przygotowanym. Techniką, a elektroniką i komputerami w szczególności, interesowałem się od dzieciństwa. Mając chyba 13 lat przeczytałem w jednym z pierwszych numerów magazynu „Bajtek” historię o Jobsie i Wozniaku czyli o powstaniu firmy Apple. Pamiętam, że ten właśnie artykuł oraz nieco późniejszy - o Dolinie Krzemowej i jej „klimatach”, jak się to dziś mówi - były dla mnie niczym swego rodzaju olśnienie i stały się wyraźnymi impulsami, które spowodowały, że nagle zrozumiałem, iż kiedyś po prostu muszę „tam” być. Wtedy znaczyło to znacznie więcej niż dziś. Były to ostatnie lata PRL-u i dla większości ludzi takie postanowienie nastolatka, który nie skończył jeszcze 8-klasowej wówczas podstawówki, wydawało się zwyczajną dziecinną mrzonką. Jednak wszystko co wtedy i później robiłem, było kolejnymi logicznymi krokami przybliżającymi mnie do tego celu. Pilnie uczyłem się matematyki, fizyki oraz języka angielskiego, a jednocześnie pochłaniałem literaturę i magazyny z dziedziny elektroniki i informatyki. Archaiczny już dziś język BASIC poznałem jeszcze koło 6. klasy dzięki kursom Rolanda Wacławka w „Młodym Techniku”. Pod koniec podstawówki znałem już język maszynowy procesora Z80 (serca m.in. komputera Sinclair ZX Spectrum) jak również podstawy techniki cyfrowej i systemów mikroprocesorowych. W liceum nauczyłem się jeszcze języka maszynowego procesorów 6502 / 6510, na których oparte były popularne wówczas 8-bitowe komputery domowe Atari i Commodore. Już wtedy potrafiłem „od zera” napisać złożony program w assemblerze, wykorzystujący rejestry sprzętu, przerwania itp. Taka wiedza i doświadczenie są niezwykle istotne i ogromnie procentują podczas studiów, jak również później – już w karierze zawodowej. Wydaje mi się, ze ogromną zaletą, ale też jednocześnie swego rodzaju słabością polskiego systemu kształcenia technicznego na poziomie wyższym jest ogromny nacisk na podstawy teoretyczne. Na studiach zapoznajemy się z teoriami, które najwybitniejsze umysły opracowały np. 80 lat temu, bez których dziś po prostu nie byłoby elektroniki i informatyki. To z jednej strony wymusza i kształtuje pewną dyscyplinę intelektualną, sposób myślenia oraz zdobywania wiedzy. Z drugiej jednak strony na polskich politechnikach, w porównaniu z zachodnimi, poświęca się znacznie mniej czasu na stronę praktyczną i faktyczne przygotowanie do zawodu inżyniera. Być może teraz jest nieco inaczej, ale tak było w połowie lat 90., kiedy ja kończyłem studia. Jeśli miałbym doradzać dzisiejszym uczniom i studentom, którzy chcieliby przeżyć podobną przygodę za granicą, to zachęcałbym do dwóch rzeczy: język(i) oraz praktyczna wiedza związana z zawodem i daną specjalnością. Jeśli pracuje się w kraju anglosaskim to oczywiście wystarczy angielski, jednak jeśli myśli się o pracy np. we Francji, Szwajcarii czy Norwegii to równie ważna jest znajomość miejscowego języka. Jeśli ktoś chciałby projektować procesory, to na pewno musi opanować nie tylko teoretyczne podstawy elektroniki i techniki cyfrowej, ale także języki opisu układów jak VHDL i Verilog, jak również języki programowania, zwłaszcza skryptowe jak np. PERL. Jeszcze jedna uwaga: nie chcę nikogo zniechęcać, ale obawiam się, że dziś dostać się do Doliny Krzemowej jest dużo trudniej niż w r. 1997, kiedy ja tu przyjechałem. Mój przypadek jest dobrą ilustracją tego, że niezbędne są sprzyjające okoliczności oraz szczęście. W 1996 skończyłem Elektronikę na Politechnice Wrocławskiej. Moją specjalizacją były oczywiście systemy mikroprocesorowe. Jeszcze pod koniec studiów wysłałem do oddziału Philips Semiconductors w Zurychu podanie o przyjęcie na praktykę i, ku memu ogromnemu zaskoczeniu, zostałem przyjęty, mimo, że liczba miejsc jest bardzo ograniczona, a liczba podań jest naprawdę ogromna. Jako praktykant przez 4 miesiące zajmowałem się testowaniem układów scalonych, które sterują wyświetlaczami LCD w telefonach komórkowych. Miałem okazję wykazać się tam wiedzą zdobytą podczas studiów, ale myślałem wciąż o prawdziwych procesorach, a kiedy dowiedziałem się, że oddział w Dolinie Krzemowej poszukuje inżyniera do grupy projektującej rdzenie MIPS, bez wahania wysłałem swoje CV. Po dwóch rozmowach kwalifikacyjnych przez telefon, dzięki opinii przełożonych z Zurychu otrzymałem propozycję pracy w tej grupie jako inżynier aplikacji. Był to moment przełomowy. Jednak należy pamiętać, że były to inne czasy – szczyt prosperity w Dolinie Krzemowej, kiedy panował prawdziwy głód wysoko wykwalifikowanych pracowników i sprowadzano ich z całego świata, w oparciu o specjalną wizę H1B, sponsorowaną przez pracodawcę, który musiał udowodnić, iż nie jest w stanie znaleźć odpowiednio wykwalifikowanego kandydata na dane stanowisko wśród obywateli USA. Od tamtej pory jednak wiele się zmieniło. Wielki upadek „bańki” tzw. dot-com’ów, a także przeniesienie licznych stanowisk pracy do Indii i Chin zaowocowały masowymi zwolnieniami. Wielu fachowców wróciło do swoich krajów, a liczni Amerykanie o wysokich kwalifikacjach nie mogą obecnie znaleźć pracy. Obawiam się, że w tej sytuacji moja droga, tzn. poprzez wizę H1B, dziś jest praktycznie niemożliwa. Jednak wciąż można się tu dostać. Jeden z możliwych sposobów to studia na amerykańskiej uczelni. To jednak wciąż nie gwarantuje, iż później będzie można tu legalnie pozostać i podjąć pracę. Dlatego lepszym rozwiązaniem wydaje mi się podjęcie pracy w Polsce lub innym kraju Unii, a następnie przeniesienie do oddziału amerykańskiego. Nie muszę też chyba wspominać, że zdolni naukowcy pracujący na polskich uczelniach mają dodatkowe atuty i możliwości współpracy z firmami z Doliny.
- 4 replies
-
- Adam Kiepul
- inżynier
-
(and 4 more)
Tagged with:
-
Bradleyowi Manningowi, 22-letniemu analitykowi wywiadu, który przekazał tajne dane serwisowi Wikileaks, przedstawiono oskarżenie. Będzie on sądzony w dwóch sprawach - jedna składa się z ośmiu zarzutów kryminalnych, w drugiej usłyszy on cztery zarzuty złamania regulaminu wojskowego. Najpoważniejsze oskarżenie dotyczy złamania ustawy o szpiegostwie. Przewiduje ona karę śmierci za przekazanie tajnych informacji obcemu rządowi. W przypadku Manninga wzięto pod uwagę fakt, że przekazał je "tylko" nieupoważnionej stronie trzeciej. Najprawdopodobniej grozi mu za to od 50 do 70 lat więzienia. Wyrok może zostać skrócony, jeśli Manning będzie współpracował lub za dobre zachowanie. Jednocześnie wysoki rangą przedstawiciel Departamentu Obrony poinformował, że adwokaci Juliana Assange, założyciela Wikileaks, nie próbowali kontaktować się z Pentagonem. Sam Assange twierdzi coś przeciwnego. Reakcję na sprawę Manninga są zróżnicowane. Jedni twierdzą, że jest męczennikiem za sprawę, gdyż wśród ujawnionych przez niego informacji są filmy pokazujące np. jak amerykańscy żołnierze zabijają cywili. Inni z kolei twierdzą, że motywacje Manninga wcale nie są czyste i stracił on wiarygodność ujawniając m.in. 260 000 telegramów przesyłanych do ambasad USA, bez sprawdzenia co w tych telegramach się znajduje. O ile ujawnienie filmów można uznać za czyn szlachetny, porównywalny np. z ujawnieniem dokumentów korporacji dokonującej przestępstwa, to już przekazanie Wikileaks telegramów wygląda po prostu na atak na amerykańską dyplomację, a nie ujawnienie przestępstwa. Tym bardziej, że Manning, przekazując je stwierdził, że "Hillary Clinton i tysiące dyplomatów na całym świecie dostaną ataku serca". Pod adresem Adriana Lamo, hakera, który wydał Manninga gdy ten się z nim skontaktował w sprawie dokumentów, posypały się pogróżki, włącznie z groźbami odebrania życia. Wokół samego Wikileaks także gromadzą się czarne chmury, Witryna ma za zadanie ujawniać najróżniejsze nieprawidłowości i przestępstwa. Jednak około 70% tekstów dotyczy rządu USA lub Iraku. Skłania to niektórych do publicznego zadawania pytań, czy przypadkiem Wikileaks nie działa jak wroga Stanom Zjednoczonym agencja wywiadu. Oliwy do ognia dolewa fakt, że źródła finansowanie Wikileaks są tajne, a sam Assange, który bardzo dużo podróżuje po świecie, co musi przecież sporo kosztować, nigdy nie odpowiedział na pytanie, dlaczego Wikileaks nieproporcjonalnie często atakuje działania władz USA.
- 1 reply
-
- Julian Assange
- Wikileaks
-
(and 2 more)
Tagged with:
-
Grupa brytyjskich badaczy opublikowała właśnie raport pt. "Netykieta w małżeństwie". Wynika z niego, że e-maile czy SMS-y partnera przegląda aż 1/5 żon i mężów (Computers in Human Behavior). Specjaliści z Londyńskiej Szkoły Ekonomii oraz Uniwersytetu w Oksfordzie i Nottingham Trent University analizowali dane dotyczące ok. tysiąca par ze Zjednoczonego Królestwa. Średni wiek wynosił 49, a staż małżeństwa 19 lat. Przeciętnie pary miały 1,6 dziecka. Nasze wyniki pokazują, że natężenie działań wywiadowczych jest zaskakująco wysokie. Jednym z najbardziej zadziwiających odkryć było stwierdzenie, że żony szpiegują częściej od mężów. To kontrastuje z wynikami studiów sugerujących, że kobiety są mniej uzdolnione technologicznie od mężczyzn. Wydaje się, że są w stanie pokonać bariery, kiedy czują, iż stawką jest ich związek – opowiada szefowa zespołu badawczego Ellen Helsper. Brytyjczycy analizowali odpowiedzi na pytania dotyczące wykorzystania Internetu. Do czytania maili małżonka przyznało się 8% panów i 14% pań. W 10% małżeństw oboje partnerzy śledzili elektroniczną korespondencję drugiej ze stron. Gdy psycholodzy pytali o SMS-y, do podobnych praktyk przyznało się 7% mężczyzn i znów niemal 2-krotnie więcej, bo 13% kobiet. Ponownie wzajemne śledzenie ujawniono w 10% par. Jedna na dziesięć żon i 6% mężów przeglądało historię witryn odwiedzanych przez partnera. W 4% związków tego rodzaju problem braku zaufania dotyczył obu stron. Niewielki odsetek mężów i żon uciekał się do zainstalowania oprogramowania monitorującego aktywność w Sieci bądź podawania się w Internecie za kogoś innego, by w ten sposób przetestować wierność swojej drugiej połowy (po 1%). Bez względu na przyczynę monitorowania, rozpowszechnienie prowadzenia wywiadu było o wiele większe, niż początkowo zakładaliśmy, z jedną parą na każde trzy, w której co najmniej jeden z partnerów śledził poczynania męża/żony za pomocą odpowiedniego narzędzia technologicznego.
-
Brytyjski historyk odnalazł dokumenty, z których dowiadujemy się, ile MI5 płaciło Benito Mussoliniemu za jego usługi. Późniejszy dyktator Włoch wykonywał przez jakiś czas zadania na zlecenie brytyjskiego wywiadu. Mussolini, 34-letni dziennikarz, rozpoczął karierę polityczną w 1917 roku, a pomogły mu w niej pieniądze od Brytyjczyków. W zamian za pisanie artykułów, w których nawoływał do niewycofywania się Włoch z wojny, otrzymywał 100 funtów tygodniowo. To spora kwota, odpowiednik dzisiejszych 6000 GBP. Aktywność Mussoliniego nie kończyła się jednak na dziennikarstwie. Wysyłał on też weteranów wojennych, by rozbijali wiece przeciwników wojny. Wielkiej Brytanii zależało, by Włochy, bardzo niepewny sojusznik, nie wycofały się z udziału w wojnie, stąd też opłacali takich ludzi jak Mussolini. Wypłaty dla przyszłego Il Duce zatwierdzał sir Samuel Hoare, rezydent MI5 w Rzymie, który miał pod sobą 100 oficerów działających w całych Włoszech. Hoare, późniejszy lord Templewood, już w 1954 roku w swoich wspomnieniach nadmienił, że Mussolini był jego agentem. Dopiero teraz jednak historyk Peter Martland odnalazł dokumenty, z których wiemy, ile Duce zarabiał. Mussolini, który był w tym czasie wydawcą Il Popolo d'Italia otrzymywał pieniądze od MI5 co najmniej przez rok. Wysyłane przez niego grupy rozbijające pacyfistyczne wiece stały się zalążkiem faszystowskich czarnych koszul. "Ostatnią rzeczą, jakiej Brytyjczycy potrzebowali, było zatrzymanie przez protestujących fabryk w Mediolanie. Płacili więc dużo pieniędzy człowiekowi, który był wówczas dziennikarzem. Jednak w porównaniu z 4 milionami funtów, które Wielka Brytania wydawała każdego dnia na prowadzenie wojny, była to minimalna kwota" - mówi Martland. Dodaje przy tym: "nie mam na to żadnego dowodu, ale przypuszczam, że Mussolini, który był znanym bawidamkiem, wydawał sporą część tych pieniędzy na kobiety".
-
W serwisie eBay sprzedawano już najbardziej niezwykłe rzeczy. Jednak pewna transakcja zainteresowała służby specjalne. Otóż na brytyjską aukcję trafił aparat należący do pracownika... brytyjskiego wywiadu. Nikona sprzedano za 17 funtów, a jego nowy właściciel odkrył, że nie wykasowano z niego niezwykle interesujących informacji. Mógł więc zapoznać się z nazwiskami członków Al-Kaidy, zdjęciami ich odcisków palców, danymi dotyczącymi studiów, które ukończyli oraz obejrzeć fotografie wyrzutni rakiet. Potwierdzamy, że przejęliśmy aparat po tym, jak kupiec poinformował nas o swoim odkryciu - powiedział przedstawiciel specjalnej jednostki policji z Hertfordshire. Przedstawiciele wywiadu prowadzą w tej sprawie śledztwo - dodał. To jedna z wielu ostatnich wpadek osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Niedawno wysoki rangą urzędnik zostawił w pociągu ściśle tajne dokumenty dotyczące al-Kaidy i brytyjskich sił w Iraku, a w styczniu bieżącego roku brytyjskie Ministerstwo Obrony zgubiło laptopa z danymi 600 000 rekrutów. Z kolei w sierpniu jedna z firm prowadzących interesy z brytyjskim rządem zgubiła dane osobowe wszystkich więźniów w Walii i Anglii.
-
Amerykańskie agencje wywiadowcze poinformowały, że wykorzystują swój własny rodzaj Wikipedii. Chodzi tutaj nie tyle o znaną sieciową encyklopedię, co o sposób tworzenia zbioru informacji, który ona wykorzystuje. John Negroponte, szef utworzonego w 2004 roku urzędu, który stoi na czele wszystkich służb wywiadowczych USA, poinformował, że dostęp do Intellipedii mają w tej chwili pracownicy 16 agencji, którzy mogą dowolnie dodawać i edytować umieszczone w niej informacje. Istnieją trzy wersje szpiegowskiej encyklopedii. Od 17 kwietnia, kiedy to projekt powołano do życia, w najbardziej tajnej wersji Intellipedii – w której umieszczono informacje zaklasyfikowane jako "ściśle tajne” - zarejestrowało się 3600 użytkowników i utworzono ponad 28 tysięcy definicji. Istnieją również wersje, w których umieszczane są materiały oznaczone jako "tajne” oraz "ważne, ale jawne”. Z encyklopedii mogą korzystać też pracownicy narodowych laboratoriów oraz Administracji Bezpieczeństwa Transportu. Bardzo możliwe, że w przyszłości właśnie mechanizm Wikipedii zostanie wykorzystany do dostarczania prezydentowi USA codziennego raportu wywiadowczego. Część ekspertów obawia się, że udostępnianie w sieci tajnych informacji tysiącom osób, które nawet się nie znają, może być niebezpieczne. Okazuje się jednak, że taki sposób wymiany danych bardzo ułatwia pracę agencjom, a właśnie chęć polepszenia koordynacji pomiędzy tajnymi służbami leżała u podstaw reform, których wynikiem było powołanie do życia urzędu sprawowanego obecnie przez Negroponte. Ponadto, jak argumentują zwolennicy Intellipedii, umieszczone w niej dane są bardziej precyzyjne niż w tradycyjnych raportach, bowiem informacje dotyczące tej samej kwestii mogą być edytowane przez setki czy tysiące specjalistów w danej dziedzinie. Oficerowie wywiadu są tak entuzjastycznie nastawieni do Intellipedii, że planują udostępnić ją swoim kolegom z Wielkiej Brytanii, Kanady i Australii. Co więcej, dostęp do niektórych informacji mogliby zyskać nawet... Chińczycy, których wiedza może być przydatna np. do tworzenia raportów dotyczących globalnych zagrożeń epidemiami.
-
Dokumenty ujawnione przez The National Archives (TNA) pokazały, że brytyjski wywiad próbował odgadnąć plany Hitlera, studiując jego... horoskop. Węgier Ludwig von Wohl (niekiedy przedstawiający się jako de Wohl) przekonał szefostwo, że potrafi odtworzyć przepowiednie Karla Ernsta Kraffta, prywatnego astrologa fuhrera. Ponieważ niemiecki przywódca przywiązywał do nich dużą wagę, w ten sposób można było ponoć przewidzieć jego posunięcia. Nie wszystkim podobała się podobna taktyka prowadzenia działań wojennych. Niektórzy przedstawiciele MI5 podkreślali, że von Wohl to zwykły szarlatan, w dodatku skrajnie zarozumiały. Inni uważali, że jest bardzo sprytny i potrafi świetnie odtworzyć mentalność oraz tok rozumowania Hitlera. Mimo że mało kto wierzył w błękitną krew płynącą w żyłach Węgra, został on zwerbowany przez sekcję propagandową Kierownictwa Operacji Specjalnych SO2. Mianowano go kapitanem. W 1940 von Wohl został wysłany z cyklem wykładów do USA. Jego zadanie polegało na przekonaniu słuchaczy, że Hitlera można pokonać. Gdyby mu się to udało, oznaczałoby to przystąpienie Stanów do wojny. Wystąpienia i wywiady prasowe Węgra zostały naprawdę dobrze przyjęte. Po powrocie na Wyspy de Wohl zadeklarował, że rozszyfruje przepowiednie Karla Ernsta Kraffta przygotowane dla Hitlera. Szwajcar ukończył studia matematyczne. Miał smykałkę do statystyki, ale szczególnie interesowały go astrologia i planety. Przez dziesięć lat po opuszczeniu murów uniwersytetu pracował nad dziełem "Cechy astrobiologii". Stworzył też własną teorię: typokosmię (przepowiadanie przyszłości na podstawie badania osobowości). Z jego usług, poza Hitlerem, korzystali też inni naziści: Rudolf Hess i Heinrich Himmler. Krafft cieszył się estymą wśród niemieckich okultystów i profetów. Jego werdykty opierały się w dużej mierze na wyliczeniach związanych z datą urodzin. Plan von Wohla przypadł do gustu paru ważnym osobom, m.in. admirałowi Johnowi Godfreyowi, dyrektorowi Wywiadu Marynarki Wojennej. Węgier zdołał też przekonać do siebie (i swoich rozwiązań) przedstawicieli Kierownictwa Wojny Politycznej i Operacji Specjalnych. Sceptyczni pozostali członkowie MI5 i MI6. Teraz można już z całą pewnością stwierdzić, że rację mieli ci ostatni. Historycy podkreślają, że podczas działań wojennych Hitler nie kierował się przepowiedniami astrologicznymi...