Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Przyszła misja NASA – Nancy Grace Roman Space Telescope (Roman lub RST), znana do niedawna jako WFIRST – może odkryć, że w Drodze Mlecznej jest więcej planet swobodnych niż gwiazd. Do takich wniosków doszli autorzy pracy Predictions of the Nancy Grace Roman Space Telescope Galactic Exoplanet Survey. II. Free-floating Planet Detection Rates opublikowanej na łamach The Astronomical Journal. Planeta swobodna to planeta, która nie krąży wokół żadnej gwiazdy. Autorzy artykułu stwierdzili, że teleskop RST będzie w stanie wykryć planety swobodne rejestrując izolowane epizody mikrosoczewkowania grawitacyjnego. Będzie wystarczająco czuły, by zarejestrować mikrosoczewkowanie powodowane przez obiekty do wielkości Marsa (0,1 masy Ziemi, M⊕) po wielkość gazowych olbrzymów (> M⊕). W przypadku tych pierwszych obiektów epizod mikrosoczewkowania będzie trwał kilka godzim, w przypadku gazowych olbrzymów może być to nawet kilkadziesiąt dni. Naukowcy przewidują, że misja odkryje około 250 planet swobodnych i o co najmniej rząd wielkości podniesie przewidywany obecnie górny limit liczby takich obiektów. To da nam wgląd w światy, których w inny sposób nie możemy obserwować. Wyobraźmy sobie naszą małą skalistą planetę wędrującą swobodnie przez wszechświat. Takie właśnie planety wykryje ta misja, mówi główny autor badań, Samson Johnson z The Ohio State University. Wszechświat może być pełen planet swobodnych, a my możemy o tym nie wiedzieć. Nigdy się tego nie dowiemy, jeśli nie zorganizujemy takich misji jak Roman – dodaje profesor Scott Gaudi. Jednym z zadań teleskopu Roman będzie próba stworzenia pierwszego spisu planet swobodnych. RST ma też wykrywać planety krążące wokół gwiazd. Astronomowie wiedzą, że planety swobodne istnieją, jednak nie do końca rozumieją, w jaki sposób dochodzi do ich uwolnienia z oddziaływania grawitacyjnego rodzimej gwiazdy. Przypuszcza się, że mogą być one wyrzucane z orbity gwiazdy w wyniku interakcji z innymi jej planetami oraz w wyniku przejścia w pobliżu innej gwiazdy. Nie można też wykluczyć, że formują się bez obecności gwiazdy. Teleskop Roman pozwoli też na testowanie teorii dotyczących powstawania takich planet. Johnson i jego grupa przewidują, że będzie on 10-krotnie bardziej czuły niż obecnie wykorzystywane narzędzia, które bazują na teleskopach znajdujących się na Ziemi. RST będzie badał przestrzeń pomiędzy Słońcem a centrum naszej galaktyki. Misja Nancy Grace Roman Space Telescope ma wystartować w 2025 roku. O jej perypetiach – jeszcze pod nazwą WFIRST – wielokrotnie informowaliśmy. Jej historia rozpoczęła się od niezwykłego prezentu, jaki NASA otrzymała od wywiadu. Później odwołania misji chciał prezydent Trump. A w końcu otrzymała ona zielone światło od NASA.     « powrót do artykułu
  2. Wysięgniki stworzone na potrzeby misji JUICE, jednej z dwóch największych misji realizowanych przez Europejską Agencję Kosmiczną, trafią za kilka dni do Niemiec, gdzie przejdą ostatnie testy magnetyczne – poinformowała w czwartek Astronika, polska firma, która je zbudowała. JUpiter ICy moons Explorer (JUICE) to pierwsza duża misja Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA), realizowana w ramach programu Cosmic Vision (Kosmiczna Wizja) na lata 2015-2025; jej łączny koszt sięga niemal 900 mln euro. Sonda będzie badała atmosferę największej planety Układu Słonecznego - Jowisza oraz jego księżyców: Europy, Kallisto i Ganimedesa. Sonda misji JUICE będzie wyposażona w różne instrumenty badawcze. Polska firma Astronika przygotowuje m.in. wysięgniki, na których końcach zamontowane będą sondy do pomiarów plazmy (Langmuir Probe – Plasma Wave Instrument - LP-PWI). W czwartek, w komunikacie prasowym przesłanym PAP Astronika poinformowała, że wykonane przez nią instrumenty zostaną w najbliższych dniach przetransportowane do Niemiec, gdzie przejdą ostatnie testy magnetyczne. Wcześniej instrumenty stworzone przez Astronikę przeszły szereg innych testów. Po ostatnich próbach w Niemczech zostaną przetransportowane do siedziby głównego integratora satelity – Airbus Defence and Space w niemieckim Friedrichshafen, gdzie pod koniec 2020 zostaną na stałe przyłączone do satelity badawczego, który w 2022 roku wyleci w kierunku Jowisza. Głównym zadaniem wysięgników będzie rozłożenie się na odległość 3 metrów od satelity badawczego i ustawienie czujników dokładnie pod kątem 135 st., aby umożliwić im badanie plazmy znajdującej się w magnetosferze Jowisza – czytamy w informacji przesłanej PAP. Jak twierdzi Łukasz Wiśniewski, członek zarządu Astroniki i manager projektu, stworzenie instrumentów wymagało od zespołu projektowego nieszablonowego podejścia i opracowania innowacji mających sprostać kosmicznym wyzwaniom. Stworzone na potrzeby misji JUICE urządzenia są niezwykle lekkie, ważą poniżej 1,3 kilograma. Musiały zostać zaprojektowane w taki sposób, żeby wytrzymać duże obciążenia, którym zostaną poddane, a także, aby podczas otwierania nie zniszczyły same siebie – mówi Wiśniewski cytowany w komunikacie. Dodał, że wysięgniki są wytrzymałe na ekstremalne temperatury. W czasie swojej podróży urządzenia stworzone przez polską firmę będą musiały wytrzymać zarówno temperaturę około 200 st. C w okolicach Wenus, jak i nawet -200 st. C, kiedy sonda znajdzie się w cieniu Jowisza. Jak wynika z informacji przesłanej PAP, polscy inżynierowie stworzyli pięć egzemplarzy lotnych instrumentów LP-PWI. Cztery z nich zostaną finalnie przyłączone do satelity i wyruszą w podróż w kosmos, a jeden służy jako egzemplarz zapasowy. Urządzenia zostały od początku zaprojektowane i wyprodukowane przez Polaków z wykorzystaniem szeregu innowacyjnych technologii – podkreślono. Jak informuje Astronika, oprócz urządzeń LP-PWI firma opracowała na potrzeby misji JUICE także drugi rodzaj mechanizmu - system anten pod nazwą RWI – Radio Wave Instrument. Mechanizm ten obecnie znajduje się w fazie testów, jednak docelowo również stanie się częścią sondy badawczej JUICE. Obydwa urządzenia zostały stworzone jako część projektów realizowanych we współpracy z Instytutem Fizyki Plazmy w Uppsali, Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk oraz japońskim Tohoko University. Start misji JUICE zaplanowany jest na połowę 2022 roku. Termin jest sztywno ustalony ze względu na korzystne, wzajemne ułożenie w tym czasie Ziemi, Wenus i Marsa. Sonda będzie bowiem korzystała z asyst grawitacyjnych tych planet. Po przebyciu 600 milionów kilometrów, próbnik znajdzie się na orbicie Jowisza w 2029 r., gdzie będzie prowadzić obserwacje przez co najmniej trzy lata. « powrót do artykułu
  3. Warszawski Ogród Zoologiczny we współpracy z dobrekonopie.pl rozpoczyna program badania wpływu olejku CBD pozyskiwanego z konopi siewnych na nastrój zwierząt z ZOO. Jako pierwsza zostanie poddana testom słonica Fredzia, która jest ostatnio zestresowana. Fryderyka jest niespokojna i wykazuje objawy stresu od czasu śmierci przewodniczki słoniowego stada, Erny. Słonica ma pewne problemy z ustaleniem swojej pozycji w stadzie. Olejek CBD będzie jej podawny wraz z pokarmem, ale pracownicy ZOO spróbują też podawać go bezpośrednio do jamy ustnej, gdyż olejek lepiej wchłania się przez błonę śluzową. Podawany zwierzętom olejek jest produkowany z zatwierdzonych odmian Cannabis sativa L., które nie zawierają psychoaktywnego tetrahydrokannabinolu. Wiele czynników może wpłynąć na pojawienie się stresu u słoni. Jak tłumaczy doktor Agnieszka Czujkowska, weterynarz z warszawskiego ZOO, stres może wynikać z konfliktów w stadzie, pogody czy zmiany otoczenia. Chcielibyśmy sprawdzić, w jaki sposób olejki CBD, czyli ekstrakty z kwiatów konopi, działają na słonie. Jak większość ogrodów zoologicznych prowadzimy badania, monitorujemy poziom hormonów stresowych i z krwi, i z kału, i w ten sposób będziemy wiedzieli, czy na pewno podawanie tych substancji zniweluje stres u słoni, mówi Czujkowska. Chodzi o to, żeby znaleźć naturalną substancję, która pozwoli w sytuacjach stresowych troszeczkę ustabilizować sytuację. Czyli nie od razu leki – tego chcielibyśmy uniknąć – ale tutaj staramy się ten stres rozładowywać urozmaiceniami, czyli różnymi pokarmami, różnymi zabawkami, czy też treningiem. Do tego dołączylibyśmy olejki CBD. « powrót do artykułu
  4. W Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym przy ul. Kamieńskiego we Wrocławiu urodziła się dziewczynka, której matka znajduje się w stanie wegetatywnym. Wrocławscy specjaliści podjęli się wyjątkowo trudnego zadania. U 36-letniej kobiety w 11. tygodniu ciąży doszło do zatrzymania akcji serca i głębokiego uszkodzenia mózgu. Lekarze utrzymali ciążę przez kolejne 22 tygodnie. Dziecko otrzymało 10/10 punktów w skali Apgar. Do zatrzymania krążenia u matki doszło w domu. Ratownicy medyczni długi czas prowadził długotrwałą akcję ratunkową, dzięki której udało się przywrócić krążenie. W szpitalu wykonano plastykę serca. Badania wykazały jedna, że u kobiety doszło do ciężkiego nieodwracalnego uszkodzenia mózgu w wyniku niedotlenienia. Jednocześnie okazało się, że pomimo zatrzymania krążenia, akcji ratunkowej i podanych leków 11-tygodniowe dziecko jest w dobrym stanie. Dlatego też zdecydowano się na utrzymanie kobiety przy życiu. Prowadzenie ciąży w takich warunkach jest niezwykle trudnym wyzwaniem. Trzeba bowiem prowadzić leczenie, zmagać się z powikłaniami po uszkodzeniu mózgu, nawracającymi infekcjami, a to wszystko w sytuacji, gdy ze względu na rozwijający się płód nie można podawać zbyt wielu leków. Lekarzom z Wrocławia udało się jednak utrzymać ciążę do czasu, aż dziecko stało się zdolne do samodzielnego życia. Dnia 17 sierpnia w 33. tygodniu ciąży wykonano cesarskie cięcie, w wyniku którego na świat przyszła zdrowa dziewczynka. Utrzymanie ciąży przez tak długi czas to jeden z najlepszych wyników w historii medycyny. « powrót do artykułu
  5. Teoria pętlowej grawitacji kwantowej (LQG) pozwala wyjaśnić pewne anomalie mikrofalowego promieniowania tła, z którymi nie poradziły sobie dotychczas inne teorie, twierdzi zespół naukowy pracujący pod kierunkiem Abhaya Ashtekara z Pennsylvania State University. Wyniki badań zostały opisane na łamach Physical Review Letters. Teoria grawitacji kwantowej opisuje historię wszechświata w kategorii „Wielkiego Odbicia”.  Bardziej znana teoria Wielkiego Wybuchu mówi, że wszechświat powstał z osobliwości, niezwykle małego punktu, z którego się rozszerzył. W teorii kwantowej grawitacji mamy zaś do czynienia ze stałą Plancka, najmniejszym możliwym rozmiarem. Zgodnie z nią wszechświat po okresie rozszerzania zacznie się kurczyć, a gdy osiągnie wielkość stałej Plancka, nastąpi odbicie i znowu zacznie się rozszerzać. Zatem wszechświat jest zjawiskiem cyklicznym. W teorii tej Wielki Wybuch jest albo pierwszym, albo kolejnym z serii Wielkich Odbić. Autorzy najnowszych badań skupili się na dwóch anomaliach mikrofalowego tła (CMB), zwanym też promieniowaniem reliktowym. To obecne w całym wszechświecie promieniowanie jest pozostałością po wczesnym etapie formowania się wszechświata. Jedna z tych anomalii ma związek z rozkładem energii CMB, w którym widoczne są niewielkie różnice temperatury. Druga anomalia ma związek z amplitudą soczewkowania CMB, czyli jego zagięcia podczas podróży w przestrzeni. Soczewkowanie to jest wynikiem rozkładu i gęstości materii, co z kolei jest związane z kwantowym fluktuacjami, do których dochodziło jeszcze przed rozszerzaniem się wszechświata. Jeśli teoria pętlowej grawitacji kwantowej jest prawdziwa, to Wielkie Odbicie powinno wpłynąć na CMB. Teoria ta stwierdza, że w momencie Wielkiego Odbicia zagięcie czasoprzestrzeni było większe niż kiedykolwiek później. Pętlowa grawitacja kwantowa przewiduje konkretną wartość zagięcia czasoprzestrzeni w momencie odbicia. Wartość ta jest podstawowym elementem tego, co obecnie obserwujemy. Innymi słowy, jeśli przewidywanie te są prawdziwe, to i obecnie powinniśmy obserwować pewne konkretne modyfikacje rozszerzającego się wszechświata, mówi Ashtekar. Olbrzymie zakrzywienie czasoprzestrzeni, jakie miało miejsce w momencie Wielkiego Odbicia, pozostawiło trwały ślad w mikrofalowym promieniowaniu tła. Długość fali fluktuacji  wywołanych tym zjawiskiem jest większa niż część wszechświata, jaką obserwujemy, więc nie jesteśmy w stanie wykryć jej bezpośrednio. Jednak jest ona skorelowana z falami o mniejszych długościach, które objawiają się w anomaliach CMB, których teoria Wielkiego Wybuchu nie potrafi wyjaśnić. Istnieje sześć podstawowych parametrów, które decydują o tym, co widzimy przyglądając się mikrofalowemu promieniowaniu tła. Dwa to pierwotne parametry związane z końcem okresu inflacji, a ich wartości wpływają na zakres mocy CMB. Dwa kolejne pochodzą z czasu pomiędzy końcem inflacji, gdy wszechświat liczył sobie 10-32 sekundy, a momentem, gdy około 379 000 lat później pojawiło się CMB. Dwa ostatnie parametry opisują to, co wydarzyło się pomiędzy pierwszą emisją CMB a dniem dzisiejszym. Chociaż teoria Wielkiego Wybuchu jest w stanie określić wartości tych parametrów, to LQC wprowadza do nich modyfikacje, które wyjaśniają obserwowane anomalie. W mikrofalowym promieniowaniu tła istnieje też trzecia anomalia, hemisferyczna. Otóż obie hemisfery CMB mają różną średnią energię. Tę anomalię wyjaśnił już Ivan Agullo z Louisiana State University, który również wykorzystał przy tym teorię pętlowej grawitacji kwantowej. Sam Agullo zapoznał się z pracą grupy Ashtekara i określił ją jako fantastyczną. Dowodzi ona, że fizyczne procesy, które miały miejsce w odległej przeszłości, przed epoką inflacji, mogą pozostawić ślady na współczesnym niebie, stwierdził. Ostatnią, wciąż niewyjaśnioną anomalią, jest różnica w pomiarach stałej Hubble'a. O problemie tym informowaliśmy już wcześniej. Ashtekar wskazuje jednak na pracę Alejandro Pereza z Aix-Marseille Universite, która jego zdaniem stanowi pierwszy krok ku wyjaśnieniu tej anomalii na gruncie LQC. « powrót do artykułu
  6. Zmumifikowane wąż, ptak i kot z kolekcji Centrum Egipskiego Uniwersytetu w Swansea zostały zeskanowane za pomocą mikrotomografu. Dzięki temu naukowcy zyskali zdjęcia 3D o rozdzielczości 100 razy większej niż w przypadku tomografu medycznego oraz wiedzę na temat życia i śmierci zwierząt ponad 2 tys. lat temu. Wcześniejsze badania zidentyfikowały AB77b, W531 i EC308 jako kota, ptaka i węża, teraz wiemy, że były to kot domowy, pustułka i kobra egipska. W skład zespołu prof. Richarda Johnstona z Uniwersytetu w Swansea wchodzili eksperci z Egypt Centre oraz z Uniwersytetów w Cardiff i Leicester. Egipcjanie mumifikowali różne zwierzęta, w tym ibisy, węże, koty czy psy. Czasem chowano je razem z właścicielami albo jako zapas pokarmu na  życie pośmiertne. Najczęściej jednak mumie zwierząt były ofiarami, kupowanymi przez ludzi odwiedzających świątynie. Zwierzęta hodowano lub chwytano. Ich ubojem i balsamowaniem zajmowali się zaś kapłani. Choć dostępne są inne metody skanowania starożytnych artefaktów bez ich uszkadzania, wszystkie mają swoje ograniczenia. Standardowe rtg. daje obraz dwuwymiarowy. Tomograf medyczny zapewnia co prawda obraz 3D, ale rozdzielczość pozostawia sporo do życzenia. Wykonanie mikrotomografii ujawniło natomiast wiele szczegółów (wyniki badań opublikowano na łamach pisma Scientific Reports). Na podstawie uzębienia stwierdzono, że kot był kociakiem, który nie osiągnął jeszcze wieku 5 miesięcy. Urazy kręgosłupa wskazują, że najprawdopodobniej został uduszony. Ptak najbardziej przypomina pustułkę zwyczajną (mikrotomografia pozwoliła wirtualnie zmierzyć kości). Wąż okazał się zmumifikowaną kobrą egipską (Naja haje). Dowody na uszkodzenie nerek sugerują pozbawianie wody; wydaje się, że odwodnienie zapoczątkowało rozwój dny moczanowej. Młoda kobra zginęła wskutek uderzenia głową o ziemię. Za pomocą mikrotomografii możemy przeprowadzać sekcję zwierząt, które zginęły w starożytnym Egipcie ponad 2 tys. lat temu - podkreśla prof. Johnston. Akademicy wydrukowali w 3D czaszki kota i węża. Model koci był 2,5-krotnie większy od oryginału, a wężowy aż 10-krotnie, co miało wspomóc identyfikację i analizy "śledcze". Dzięki rzeczywistości wirtualnej mogę zaś powiększyć czaszkę kota do rozmiarów domu i wędrować sobie po niej.       « powrót do artykułu
  7. Do jutra ludzkość zużyje tyle zasobów, ile Ziemia wyprodukuje do końca bieżącego roku. Earth Overshoot Day, to dzień, w którym w danym roku ludzie zużywają całość zasobów, jakie planeta jest w stanie w tym roku zastąpić. Od lat 70. ubiegłego wieku dzień ten zwykle następuje coraz wcześniej. Tym razem, z powodu pandemii, Earth Overshoot Day nastąpił później niż w roku ubiegłym. Organizacja Global Footprint Network, która wylicza, kiedy nastąpi Earth Overshoot Day stwierdziła, że w bieżącym roku nastąpi on 22 sierpnia. W ubiegłym roku przypadł on na 29 lipca. To zaś oznacza, że ludzkość zużyła o 9,3% zasobów mniej, niż w roku ubiegłym. Jednak, jak mówi prezydent Global Footprint Network Mathis Wackernagel, nie mamy czego świętować. Taki stan rzeczy osiągnęliśmy nie dlatego, że tak zaplanowaliśmy, ale dlatego, iż wydarzyła się katastrofa. Earth Overshoot Day jest wyliczany z uwzględnieniem całego ludzkiego zapotrzebowania na żywność, energię, domy i drogi. Na tej podstawie specjaliści wyliczają, że obecnie ludzkość zużywa o 60% więcej zasobów, niż Ziemia jest w stanie odnowić. To jest tak, jak z pieniędzmi. Możemy wydawać więcej, niż mamy, ale nie może to trwać wiecznie, mówi Wackemagel. Przedstawiciele Global Footprint Network mówią, że pandemia pokazała, iż ludzkość jest w stanie w krótkim czasie zmienić swoje zwyczaje dotyczące konsumpcji. To bezprecedensowa okazja, by zastanowić się nad naszą przyszłością. Jak zauważył szef WWF International, pandemia pokazała, jak bardzo marnotrawny, niszczący i niemożliwy do utrzymania jest nasz stosunek do natury. Wezwał do podjęcia działań, które spowodują, że rozwój gospodarczy nie będzie wiązał się z degradacją środowiska. Możemy się rozwijać, ale nie kosztem planety, gdyż wiemy, że kryzys planety oznacza kryzys społeczeństwa, a zatem i kryzys gospodarczy. « powrót do artykułu
  8. W położonym u stóp Kilimandżaro kenijskim Parku Narodowym Amboseli ma miejsce prawdziwy baby boom wśród słoni. W bieżącym roku urodziło się już ponad 170 młodych, w tym – co jest prawdziwą rzadkością – bliźnięta i to dwie pary. Dla porównania, jak informuje Amoseli Trust For Elephants (ATE), w bardzo dobrym roku 2018 zanotowano 113 urodzin. Porównanie z rokiem 2018 jest jak najbardziej na miejscu, gdyż ciąża słoni trwa 2 lata. Głównym powodem zwiększenia populacji słoni są obfite deszcze w ciągu ostatnich dwóch lat. Okresy baby boom są zwykle związane z tego typu zmianami, mówi Tal Manor z ATE. Rok 2019 był rokiem obfitych opadów, które spowodowały powodzie. Doszło do zniszczenia upraw, zginęli też ludzie. Deszcze nadeszły po suszy, która panowała w regionie od lat. Dla słoni obfite deszcze oznaczają obfitszą roślinność i mniej zgonów z głodu i odwodnienia. Kolejnym powodem jest konsekwentnie prowadzona walka z kłusownikami. To zaś oznacza, że w Kenii słonie są bardziej bezpieczne niż w innych krajach Czarnego Lądu. W 2018 roku kłusownicy zabili w Kenii 80 słoni, w 2019 – gdy zaczęły obowiązywać bardziej surowe przepisy dotyczące kar za kłusownictwo – liczba zbitych słoni spadła do 34. Wszystko wskazuje na to, że w roku 2020 jeszcze mniej słoni padnie ofiarą kłusowników. Od początku roku do początku sierpnia zabito 7 słoni. Kenijska populacja słoni powoli rośnie, dodaje Manor. Jak informuje Kenya's Wildlife Service, populacja słoni zwiększyła się z 16 000 w roku 1989 do 34 800 w roku 2019. Głównymi zagrożeniami dla słoni są zmiany klimatu, kłusownictwo oraz konflikty z rolnikami, którym zwierzęta niszczą uprawy. Pomimo wzrostu kenijskiej populacji słonie wciąż są gatunkiem zagrożonym. Największym wyzwaniem, obok kłusownictwa, będzie dla nich utrata habitatu związana z rozrostem ludzkiej populacji. Jeszcze w roku 1930 w Afryce żyło około 10 milionów słoni. Tylko w latach 2007–2014 populacja tych zwierząt spadła o 1/3, utraciliśmy wówczas 144 000 słoni. Obecnie żyje ich w Afryce jedynie 415 000. « powrót do artykułu
  9. Polsko-niemiecki zespół naukowy zaobserwował niedawno grupę gwiazd najbliższych czarnej dziurze w Drodze Mlecznej i stwierdził, że znajduje się wśród nich najszybsza znana nam gwiazda.  Niektóre z badanych gwiazd znajdują się wewnątrz orbity gwiazdy S2, która jeszcze do niedawna była uważana za najbliższą czarnej dziurze w Drodze Mlecznej. Czarna dziura znajdująca się w centrum naszej galaktyki nosi nazwę Sagittarius A* (Sgr A*), dlatego też pobliskim jej gwiazdom nadano nazwy od S4711 do S4715. Gwiazdy te badał Michał Zajączek z Centrum Fizyki Teoretycznej w Warszawie we współpracy z naukowcami z Uniwersytetu w Kolonii i Instytutu Radioastronomii im. Maxa Plancka. Z grupy tej najbardziej interesujące okazały się S4711 oraz S4714. Badania wykazały, że S4711 ma masę 2,2 mas Słońca i okrąża czarną dziurę w ciągu zaledwie 7,6 roku i zbliża się do niej na odległość zaledwie 143,7 (± 18,8) jednostek astronomicznych. Jest więc gwiazdą o najkrótszym okresie orbitalnym i najmniejszej średniej odległości do Sgr A*. Z kolei S4714 jest najszybszą znaną nam gwiazdą. Co prawda okrąża ona czarną dziurę w ciągu 12 lat, jednak jej orbita jest eliptyczna, dzięki czemu przez dłuższy czas jest poddawana większemu oddziaływaniu ze strony Sgr A*. Z przeprowadzonych badań wynika, że S4714 zbliża się do Sgr A* na odległość zaledwie 12,6 j.a. (± 9,3 j.a.). W takiej odległości osiąga gigantyczną prędkość 23 928 km/s (± 8840 km/s), co stanowi aż 8% prędkości światła. Szczegóły badań opublikowano w artykule S62 and S4711: Indications of a population of faint fast moving stars inside the S2 orbitS4711 on a 7.6 year orbit around Sgr A*. « powrót do artykułu
  10. "Xin chào! Wietnam dla dociekliwych" to szósty tom serii "Świat dla dociekliwych" Wydawnictwa Dwie Siostry. Z opatrzonego słowniczkiem fascynującego przewodnika po Wietnamie - krainie smoków, pól ryżowych i pływających wiosek - dowiemy się, gdzie rośnie pieprz, jak wygląda myszojeleń, czy żółw może uratować kraj przed wrogiem i po co w dżungli tunele. Jak tłumaczą autorki książki, Tôn Vân Anh i Monika Utnik-Strugała, Wietnamczycy wierzą, że są wnukami smoka i delikatnych mgieł. I że to po nich odziedziczyli wrażliwość, hart ducha i siłę woli. Wietnam, kraj, w którym Nowy Rok jest świętowany przez dwa tygodnie, ma nietypowy kształt: jest długi na ponad 1600 km i bardzo wąski. Wygląda, jakby był ściągnięty w talii. Z czym się kojarzy mieszkańcom? Jak się okazuje, niektórym z literą S, a innym ze smokiem z Hanoi w roli oka. Większość porównuje go jednak do đòn gánh, czyli koszy połączonych bambusowym drągiem. Połykając kolejne strony dowiemy się, że Wietnam to prawdziwy tygiel kulturowy, bo mieszkają tu aż 54 grupy etniczne. By poznać jakiś kraj, musimy zdobyć choć garść informacji o jego języku, savoir-vivrze czy imionach (w pięknie ilustrowanym przewodniku jest ich na szczęście całkiem sporo). Dla zrozumienia kultury pomocne mogą się też okazać przesądy, a te są zupełnie różne od polskich. Tôn Vân Anh i Utnik-Strugała podkreślają, że Wietnamczycy nigdy nie podnoszą z ulicy zgubionych przez kogoś pieniędzy - wg nich, wypadły, by uwolnić właścicielkę lub właściciela od nieszczęścia. Kto je weźmie, zabierze nieszczęście ze sobą. Największego pecha przynosi zaś niewłaściwe wymiatanie śmieci. Tym, którzy zgłodnieli podczas zwiedzania, przyda się wiedzieć, jakie są najpopularniejsze wietnamskie dania. To, oczywiście, zupa phở i krokiety po wietnamsku (nem cuốn i chả giò na południu oraz nem rán na północy). Na końcu książki zamieszczono zresztą kilka przepisów. Poza tym Wietnam, w którego kalendarzu obowiązują dwie daty - pierwsza podana według kalendarza słonecznego, druga wg księżycowego - bywa nazywany owocowym rajem. Jest się więc czym posilić... Nie chcąc zdradzać licznych smaczków, których w książce nie brakuje, zachęcamy do lektury. Naprawdę warto!
  11. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przyznało Centrum Promieniowania Synchrotronowego SOLARIS dotację na rozbudowę hali eksperymentalnej. Do 2022 roku powiększy się ona o ponad 2000 m2. W nowej części zostaną wybudowane 4 linie badawcze, których umiejscowienie w obecnie istniejącej przestrzeni byłoby niemożliwe, ponieważ wymagają one dużej odległości próbki od źródła promieniowania synchrotronowego. Będzie to przede wszystkim przeznaczona do badań strukturalnych linia SOLCRYS, której stacje końcowe umożliwią m.in. analizy struktury białek, wirusów, kwasów nukleinowych i polimerów. Badania te dostarczają wiedzy o molekularnych podstawach funkcjonowania organizmów żywych oraz o architekturze makrocząsteczek, dzięki czemu znajdują zastosowanie m.in. w naukach biologicznych, medycynie (projektowanie leków), chemii i naukach materiałowych. SOLCRYS będzie jedyną tego rodzaju infrastrukturą badawczą nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Około 200 m2 nowej powierzchni zaspokoi potrzeby laboratorium badań wykorzystujących technikę kriomikroskopii elektronowej. Zostanie tu przeniesiony mikroskop Krios G3i Cryo-TEM, który w poprzednim roku tymczasowo zainstalowano w części magazynowej hali. Wygospodarowana zostanie również przestrzeń na drugi, komplementarny, kriomikroskop elektronowy, który wkrótce trafi do SOLARIS dzięki funduszom europejskim (Program Operacyjny Inteligentny Rozwój). Postępy w rozwoju kriomikroskopii elektronowej zrewolucjonizowały w ostatnich latach biologię strukturalną i zaowocowały długą listą badań z przełomowymi rezultatami, publikowanymi w najbardziej prestiżowych czasopismach naukowych. Pozostała przestrzeń posłuży do stworzenia laboratorium preparatyki próbek. Dodatkowo, aby zapewnić komfort naukowcom, którzy będą przyjeżdżać do SOLARIS, zostaną wydzielone pomieszczenia pracy cichej. Realizacja inwestycji rozpocznie się niezwłocznie po uzyskaniu niezbędnych pozwoleń. Budowa nowej części hali eksperymentalnej powinna się zakończyć w 2022 roku. Narodowe Centrum Promieniowania Synchrotronowego SOLARIS zostało wybudowane w latach 2010-2015 przy Uniwersytecie Jagiellońskim. Inwestycję dofinansowała Unia Europejska ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego. Znajduje się w nim synchrotron - źródło wyjątkowego światła, czyli promieniowania elektromagnetycznego (synchrotronowego). Promieniowanie to jest wykorzystywane do badań w wielu dziedzinach nauki: od fizyki, chemii i medycyny po archeologię i historię sztuki. Krakowski ośrodek to pierwsza i jedyna tego typu infrastruktura badawcza w Europie Środkowo-Wschodniej. Na świecie funkcjonuje kilkadziesiąt takich ośrodków badawczych, które mają ogromny wpływ nie tylko na rozwój nauki w krajach, w których działają, ale też na innowacyjność oraz konkurencyjność ich gospodarek. « powrót do artykułu
  12. Specjaliści z Niemieckiego Synchrotronu Elektronowego (DESY – Deutsches Elektronen-Synchrotron) i Uniwesytetu w Hamburgu osiągnęli ważny krok milowy na drodze do stworzenia akceleratora cząstek przyszłości. Po raz pierwszy w historii laserowy akcelerator plazmowy pracował bez przerwy dłużej niż przez dobę. Urządzenie LUX było uruchomione przez 30 godzin. To przybliża nas do momentu, gdy ten innowacyjny akcelerator cząstek będzie mógł pracować w trybie ciągłym. Najwyższy czas, by technologia ta wyszła z laboratorium i znalazła zastosowanie w praktyce, mówi dyrektor Wydziału Akceleratora w DESY, Wim Leemans. Przed kilku laty brał on udział w stworzeniu w USA wyjątkowego lasera BELLA. Fizycy mają nadzieję, że technologia laserowych akceleratorów plazmowych pozwoli na budowę kompaktowych akceleratorów o unikatowych właściwościach, które znajdą liczne zastosowania. W technologii tej impuls laserowy tworzy falę plazmy w cienkim zbiorniku kapilarnym. Plazma to gaz, którego molekuły zostały pozbawione elektronów. W LUX gazem tym jest wodór. Impulsy lasera żłobią sobie drogę w gazie, pozbawiając molekuły wodoru elektronów i usuwając je na bok. Wzbudzone impulsem światła elektrony uzyskują dużą energię i są niesione przez dodatnio naładowaną falę plazmy przed nimi, wyjaśnia Andreas Maier, który stał na czele grupy badawczej DESY. Technika ta pozwala na uzyskanie nawet 1000-krotnie większych przyspieszeń cząstek niż za pomocą najpotężniejszych tradycyjnych akceleratorów. Można więc przyspieszać je do olbrzymich prędkości na krótkich odcinkach. A to oznacza, że laserowe akceleratory plazmowe mogą być potężnymi kompaktowymi urządzeniami, które znajdą zastosowanie zarówno w naukach podstawowych jak i w medycynie. Technika wymaga jeszcze dopracowania i przed naukowcami jest sporo problemów technicznych do rozwiązania. Teraz, gdy możemy uruchamiać nasze wiązki przez dłuższy czas, łatwiej nam będzie rozwiązać te problemy, dodaje Maier. Podczas rekordowo długiej pracy naukowcom udało się uzyskać ponad 100 000 wiązek elektronów. Wiązka była generowana w mniej niż sekundę. Dzięki temu zdobyto olbrzymie ilości danych dotyczących pracy akceleratora. Teraz możemy na przykład precyzyjnie zidentyfikować, w którym miejscu lasera generowane są niepożądane fluktuacje wiązki. Wiemy więc, gdzie zacząć prace nad poprawą jej jakości. To zaś podstawa do opracowania aktywnych technik stabilizacji wiązki, podobnych do tych, jakie są wykorzystywane w tradycyjnych wielkich akceleratorach, stwierdza Leemans. Naukowcy mówią, że ich system już teraz mógłby pracować dłużej niż 30 godzin, ale celowo zatrzymali go po 30 godzinach. Po pierwszym takim udanym eksperymencie powtarzali go jeszcze trzykrotnie. To dowodzi, że laserowe akceleratory plazmowe mogą generować powtarzalny i kontrolowalny impuls. To pozwala na dalszy rozwój tej technologii, podsumowuje Leemans. O szczegółach można przeczytać na łamach Physical Review X. Zainteresowanie laserowymi akceleratorami plazmowymi szybko rośnie. Niedawno informowaliśmy, że europejskie konsorcjum EuPRAXIA chce zbudować praktyczny akcelerator plazmowy. Obecnie na świecie istnieje około 20 takich prototypowych urządzeń. « powrót do artykułu
  13. W komunikacji z młodymi matki nietoperzy posługują się specjalną mową skierowaną do dziecka, zwaną też mową matczyną (ang. baby talk czy child-directed speech, CDS). Ich wokalizacje mają bowiem inną barwę i wysokość niż zawołania skierowane do dorosłych nietoperzy. Mówiąc do dzieci, dorośli ludzie stosują przesadną intonację i podwyższony ton głosu. Ma to przyciągnąć uwagę dzieci i ułatwić im naukę języka. U zwierząt matki często angażują się w wokalizacje skierowane do młodych, ale czy to także wiąże się ze zmianą głosu? By się tego dowiedzieć, duet z Instytutu Badań Tropikalnych Smithsona (STRI) skupił się na kieszennikach dwupręgich (Saccopteryx bilineata), nietoperzach występujących w lasach nizinnych od Meksyku po Brazylię i Boliwię. Kieszenniki cechują się dużym repertuarem wokalnym, znajdującym wyraz zarówno podczas obrony terytorium, jak i godów. Nagrania zrealizowano w ciągu 3 kolejnych sezonów badawczych (między majem a wrześniem w latach 2015-17) w 3 miejscach na terenie Ameryki Środkowej. Utrwalano zachowania głosowe i społeczne młodych, a także skierowane do młodych wokalizacje dorosłych samców i samic. Sesje odbywały się w dziennych schronieniach kieszenników (co najmniej 2 razy na tydzień i kolonię). W 2015 r. nagrania odbyły się w stacji terenowej STRI na wyspie Barro Colorado. Zdobyto zapis wokalizacji 6 samic z 4 kolonii. W 2016 r. sesja miała miejsce w kostarykańskim rezerwacie Curú. Tym razem utrwalono wokalizacje 7 samic z 3 kolonii. Ponadto nagrano skierowane do młodych wokalizacje 11 dorosłych samców z 4 kolonii. W 2017 r. nagrania miały miejsce w stacji terenowej STRI w Gamboa (w okolicy Kanału Panamskiego). Uzyskano zapis skierowanych do młodych wokalizacji 11 dorosłych samców z 3 kolonii. W pierwszych trzech miesiącach życia, gdy młode S. bilineata zaczynają eksperymentować ze swoją "mową", reakcje samic i samców są różne. Dzięki nagraniom zauważono, że matki wchodzą z "gaworzącymi" młodymi w interakcje, co można interpretować jako dodatnie sprzężenie zwrotne związane z próbami wokalnymi potomstwa. Podobnie jak u ludzi, wokalizacje skierowane do młodych miały w przypadku samic inną barwę i wysokość niż zawołania skierowane do dorosłych nietoperzy. Samce także komunikowały się z młodymi, ale ich zadanie było inne: polegało na przekazywaniu sygnatury wokalnej grupy. Wokalizacje separacyjne młodych bardziej przypominają wokalizacje samców z tej samej kolonii niż innych samców. Wyniki te sugerują, że wokalizacje dorosłych samców służą jako wzór do rozwoju sygnatur grupy w zawołaniach młodych - wyjaśnia Mirjam Knörnschild. Uczone podkreślają, że pierwszy raz opisano u nietoperzy zjawisko przypominające baby talk/CDS. Sugeruje to, że komunikacja rodzic-potomstwo jest u tych zwierząt bardziej złożona niż wcześniej sądzono. Uzyskane przez nas wyniki pokazują, że społeczna informacja zwrotna podczas rozwoju wokalnego jest ważna nie tylko u ludzi [...] - podsumowuje Ahana Aurora Fernandez, która brała udział w opisanych badaniach jako doktorantka z Wolnego Uniwersytetu Berlińskiego. Wyniki badań ukazały się w piśmie Frontiers in Ecology and Evolution. « powrót do artykułu
  14. Po raz pierwszy w historii kolekcję obrazów z Pałacu Buckingham można będzie oglądać nie w samym pałacu, a w publicznej galerii. Sale, w których obecnie wiszą wielkie dzieła sztuki, będą remontowane. W związku z tym 65 niezwykłych obrazów zostanie tymczasowo przeniesionych do pobliskiej Queen's Gallery. Wystawę „Masterpieces From Buckingham Palace” można będzie zwiedzać od 4 grudnia 2020 do 31 stycznia 2022. W latach 80. XIX wieku król Jerzy IV zatrudnił architekta Johna Nasha, by ten stworzył galerię obrazów Buckingham Palace. Za czasów tego władcy kupiono około połowy z kolekcji, składającej się z obrazów takich mistrzów jak Rembrandt, van Dyck czy Vermeer. Zwykle dzieła te można oglądać jedynie latem, gdy Pałac jest otwarty dla zwiedzających. Po raz pierwszy osoby postronne mogły podziwiać królewską galerię obrazów za czasów królowej Wiktorii. Turystów wpuszczano, gdy rodziny królewskiej nie było w Buckingham Palace. Jak informuje Kabir Jhala z Art Newspaper, cała Royal Collection, którą zarządza Royal Collection Trust, składa się z 7000 obrazów, 500 000 druków i 30 000 akwarel i rysunków oraz fotografii, ceramiki, rzeźb, klejnotów i innych artefaktów. Zwykle obrazy te można oglądać w galerii, ale jest to galeria pałacowa. Znajdują się one we wspaniałych wnętrzach, większość odwiedzających przybywa, by zwiedzić cały pałac. Mało kto ma na celu wyłącznie obejrzenie malarstwa holenderskich mistrzów. Poza tym zwiedzać można tylko latem, mówi Desmond Shawe-Taylor, odpowiedzialny za nadzór nad królewskimi obrazami. Kontekst publicznej galerii sztuki jest więc zupełnie inny niż oglądanie obrazów w niezwykłych pałacowych wnętrzach. Wśród najważniejszych obrazów, jakie można będzie podziwiać są „Lekcja muzyki”, jeden z zaledwie 34 ocalałych obrazów Vermeera, „Judyta z głową Holofernesa” Alloriego, „Budowniczego okrętów z żoną” Rembrandta czy portret kupca Andrei Odoniego autorstwa Lorenzo Lotto. « powrót do artykułu
  15. W Atlantyku znajduje się nawet 10-krotnie więcej plastikowych odpadów niż dotychczas sądzono, wynika z badań przeprowadzonych przez Katsiarynę Paortsatovą i Richarda Lampitta z brytyjskiego Narodowego Centrum Oceanografii w Southampton. Pod samą powierzchnią Oceanu Atlantyckiego może pływać więcej plastiku niż dotychczasowe szacunki przewidywały dla całego oceanu. Naukowcy pobrali próbki wody w 12 miejscach na liczącym 10 000 kilometrów długości odcinku pomiędzy Southampton a Falklandami. Próbki pobierano do głębokości nie większej niż 200 metrów i poszukiwano w nich trzech najbardziej rozpowszechnionych plastikowych odpadów: polietylenu, polipropylenu i polistyrenu. Na podstawie tych badań wyliczyli, że w górnej 200-metrowej warstwie wód Atlantyku pływa łącznie od 11,6 do 21,1 milionów ton mikroplastiku o wymiarach od 32 do 651 mikrometrów. Jeśli uznamy, że koncentracja mikroplastiku, zmierzona przez nas w górnej 200-metrowej warstwie wody jest reprezentatywna dla całej objętości oceanu, którego średnia głębokość wynosi 3000 metrów, to w Oceanie Atlantyckim może znajdować się około 200 milionów ton plastikowych odpadów, mówi Richard Lampitt. Koncentracja mikroplastiku w wodzie może sięgać nawet 3700 fragmentów na metr sześcienny, czyli może być większa niż koncentracja planktonu. Plastik trafia do oceanów nie tylko wtedy, gdy jest celowo tam wyrzucany lub też gdy prowadzona jest zła gospodarka odpadowa. Zawsze, gdy używamy plastiku, nie mamy pewności, gdzie w końcu on trafi. Wiatr wywiewa plastikowe odpady z wysypisk, spływają one z wodami opadowymi. Bogatsze kraje wysyłają też swoje plastikowe odpady do krajów biedniejszych, gdzie teoretycznie mają być one przetworzone, jednak w rzeczywistości często trafiają na otwarte wysypiska i do rzek. Jedynym sposobem na ograniczenie liczby plastikowych odpadów jest unikanie korzystania z plastiku. Dopiero zaczynamy poznawać rozmiary zanieczyszczenia plastikiem. Wiemy, że plastikowe odpady znajdowane są na najodleglejszych, bezludnych wyspach, a na powierzchnię planety każdego roku opadają setki ton plastikowego pyłu. Plastik naleziono w całym łańcuchu pokarmowym. Jest on też obecny w organizmach ludzi. Zjadamy go, zjadając zwierzęta, które wcześniej go pochłonęły. Dopiero jednak pojawiają się pierwsze metody wykrywania mikroplastiku w organizmie człowieka. Wciąż nie wiemy, jaki ma on wpływ na nasze zdrowie. Każdego roku plastikowe odpady zabijają około 100 milionów zwierząt morskich. « powrót do artykułu
  16. Dom aukcyjny Dreweatts sprzedał liczącą 5000 lat glinianą tabliczkę zawierającą opis procesu produkcyjnego piwa oraz, co najważniejsze, prawdopodobnie najstarszy znany nam podpis. To właśnie podpis spowodował, że tabliczka jest niezwykle cennym przedmiotem. Znalazło to zresztą odbicie w samej aukcji. Przedmiot, wyceniany na 90 000 funtów, osiągnął cenę 145 000 funtów. Po doliczeniu wszelkich opłat nabywca zapłacił zań 175 000 GBP. Tabliczka o wymiarach około 7,5x7,5 centymetra powstała w 3100 roku przed Chrystusem w mieście Uruk. Wyraźne piktogramy przedstawiają proces produkcji piwa w świątyni Inanna. Widzimy tam ziarno, ceglany budynek z kominem (prawdopodobnie browar) oraz ziarno w dzbanach, symbolizujące piwo. Kropki i inne symbole to najprawdopodobniej cyfry. Jeśli specjaliści dobrze odczytują tabliczkę, to jest ona zapisem zamówienia opiewającego na dostarczenie 29 086 miar ziarna (niemal 135 000 litrów) w ciągu 37 miesięcy. Najbardziej interesujące są dwa symbole znajdujące się w górnym lewym rogu zabytku. Jeden z nich ma kształt prostokąta podzielonego na dwie części, a drugi to znajdujący się pod nim symbol w kształcie liścia.  Odczytuje się je jako „KU” oraz „SIM” i najprawdopodobniej oznaczają imię urzędnika odpowiedzialnego za spisanie tabliczki. To zaś oznacza, że mamy tutaj do czynienia z najstarszym znanym nam podpisem, a Kushim jest pierwszą znaną nam z imienia osobą, o której wiemy, że potrafiła pisać. Imię to pojawia się też na 17 innych tabliczkach. Na niektórych z nich towarzyszy mu tytuł „Sanga” oznaczający zarządcę świątyni. « powrót do artykułu
  17. Naukowcy próbują pracować mimo utrudnień związanych z COVID-19. Czasem panująca na świecie sytuacja skłania ich (podobnie jak barmanów tworzących drinki określane mianem quarantini) do nadawania nazw inspirowanych pandemią. Tak było w przypadku grzybów Diabolocovidia i Laboulbenia quarantenae. Rodzaj Diabolocovidia reprezentuje gatunek D. claustri. Znaleziono go na liściach palmy Serenoa repens. Członek rodziny próchnilcowatych (Xylariaceae) został opisany na łamach periodyku Persoonia. Znalezienie nowego grzyba nie było trudne, podkreśla patolog leśny Jason Smith. Podczas wizyty innego współautora badań na terenie wokół laboratorium Smitha na Uniwersytecie Florydzkim w Gainesville leżały opadłe nakrapiane liście. To wskazuje na pewne szersze zjawisko - nowe grzyby można znaleźć także w odwiedzanych na co dzień miejscach. W drugim przypadku biolog z Purdue University, Danny Haelewaters, miał być na wyprawie. Zamiast tego utknął w West Lafayette w Indianie. Współautor artykułu z MycoKeys, André De Kesel, pracuje w Ogrodzie Botanicznym w Meise w Belgii. Nie przeszkodziło im to jednak w ukończeniu studium. L. quarantenae jest ektopasożytem należącego do biegaczowatych chrząszcza Bembidion biguttatum. Dotąd znajdowano go wyłącznie w Ogrodzie Botanicznym w Meise. Nie ma dowodów, by grzyb pasożytował na innych gatunkach żywicielskich. « powrót do artykułu
  18. Ryjoskoczek somalijski został ponownie odkryty. Ten niewielki owadożerny ssak był ostatnio widziany w 1968 roku i znajdował się na liście „25 najbardziej poszukiwanych zaginionych gatunków” prowadzonej przez Global Wildlife Conservation. Dotychczas z muzealnych zbiorów znanych było 39 osobników, z których część zgromadzono przed setkami lat. Teraz na łamach PeerJ naukowcy donoszą, że gatunek został znaleziony w Dżibuti. W ubiegłym roku zespół naukowcy w skład którego wchodzili Steven Heritage z Duke University, zmarły niedawno Galen Rathbun, światowej klasy ekspert od ryjkonosowatych z Kalifornijskiej Akademii Nauk oraz Houssein Rayaleh z Association Dijbouti Nature, podjęli trud odnalezienia ryjoskoczka somalijskiego. Uczeni dostali bowiem wiarygodne informacje, że gatunek ten, znany poprzednio wyłącznie z terenu Somalii, może występować w Dżibuti. Rayleh, dżibutański ekolog i ekspert od ptaków był przekonany, że widział ryjoskoczka, a lokalni mieszkańcy, którym pokazywano zdjęcia okazów muzealnych byli przekonani, że gatunek przetrwał. Rozmowy z mieszkańcami, badania odchodów oraz wiedza o terenie, w jakim mogą występować ryjoskoczki i gdzie mogą chronić się przed drapieżnikami, przyniosły oczekiwane rezultaty. Naukowcy ustawili 1259 pułapek w 12 lokalizacjach i próbowali zwabić tam zwierzęta na masło orzechowe, płatki owsiane i drożdże. Jeden z przedstawicieli nowo odkrytego gatunku złapał się już w pierwszą ustawioną pułapkę. W sumie naukowcy zaobserwowali 12 zwierząt i wykonali pierwsze w historii zdjęcia oraz nagrania wideo żywego ryjoskoczka somalijskiego. Wstępne analizy przyniosły bardzo dobre informacje. Wydaje się, że populacja jest równie liczna jak innych ryjoskoczków. Ponadto zwierzęta żyją w terenie, w którym nie widać żadnych zagrożeń. Jest on suchy, niegościnny dla ludzi, jest więc mało prawdopodobne, by rozwinęło się tam rolnictwo czy osiedla mieszkaniowe. Zwykle gdy ponownie odkrywamy zaginiony gatunek, to znajdujemy 1 lub 2 osobniki i musimy bardzo szybko działać, by uchronić gatunek przed wyginięciem, mówi Robin Moore, jeden z liderów programu Search for Lost Species. Tym razem jest inaczej. Najnowsze badania to również hołd złożony znanemu ekspertowi Galenowi Rathbunowi, który zaledwie kilka miesięcy po wyprawie badawczej zmarł na czerniaka. Rathbun przez dekady badał ryjkonosowate, do których należą ryjoskoczki. To jemu zawdzięczamy większość wiedzy na temat tych zwierząt. Uczony odkrył dwa nieznane wcześniej gatunki – sorkonosa szarolicego i Macroscelides micus. Jednym z najważniejszych odkryć obecnych badań jest spostrzeżenie, że ryjoskoczek somalijski jest najbliżej spokrewniony z ryjkonosowatymi z Maroka i RPA. To zaś oznacza, że od dziesięcioleci posługujemy się zła klasyfikacją. Ryjoskoczek somalijski  nie należy do rodzaju Elephantulus, a do nowo utworzonego rodzaju Galegeeska. Zatem właściwa nazwa systematyczna gatunku powinna brzmieć nie Elephantulus revoilii, a Galegeeska revoilii. « powrót do artykułu
  19. Zachodnie regiony USA nawiedziła fala olbrzymich upałów. W jej wyniku zanotowano najwyższą temperaturę na Ziemi. Fale upałów mogą być zabójcze. Szacuje się, że każdego roku w samych Stanach Zjednoczonych zabijają one średnio ponad 600 osób, czyli więcej niż huragany (średnio ok. 17 ofiar rocznie), tornada (ok. 80 ofiar) czy powodzie (ponad 100 ofiar rocznie). Dlatego też grupa ekspertów ds. klimatu i zdrowia publicznego proponuje, by fale upałów również miały przypisane nazwy, podobnie jak huragany. Grupa o nazwie Extreme Heat Resilience Alliance (EHRA) mówi, że nadawanie nazw oraz klasyfikowanie fal upałów pomoże w zwiększeniu świadomości dotyczącej niebezpieczeństwa, pozwoli lepiej się przygotować i – na co liczą przede wszystkim – uratuje życie wielu ludziom. Przedstawiciele EHRA przypominają, że do roku 2050 aż 3,5 miliarda ludzi na świecie będzie doświadczało fal upałów. Zjawiska takie, z powodu zmian klimatu, będą bowiem coraz częstsze, coraz dłuższe i coraz bardziej intensywne. Nadanie nazwy fali upałów to łatwo sposób na przekazanie informacji o niebezpieczeństwie, a przypisanie jej do konkretnej kategorii pozwoli na poinformowanie o ryzyku, jakie ze sobą niesie, mówi Kath Baughman-McLeod. Podczas takich wydarzeń na szczególne niebezpieczeństwo narażone są osoby po 65 roku życia oraz ludzie cierpiący na chroniczne schorzenia, jak cukrzyca czy choroba Alzheimera. Ponadto podczas fali upałów zwiększa się zapotrzebowanie na energię elektryczną do klimatyzacji, co z kolei może spowodować przeciążenia sieci i wyłączenia prądu. A to zagraża zdrowiu i życiu osób podłączonych do różnych urządzeń medycznych czy też potrzebujących leków, które muszą być przechowywane w lodówkach. Inicjatywa nadawania nazw i kategoryzowania fal upałów pojawiła się Kalifornii, jednak z czasem być może zostanie zaakceptowana w innych krajach. Do tego jednak konieczna będzie współpraca takich organizacji jak np. Światowa Organizacja Meteorologiczna. Jednym z podstawowych zadań byłoby stworzenie definicji, czym jest fala upałów. Z tym może być jednak spory kłopot. Jak zauważa profesor Larry Kalkstein z University of Miami, definicje fal upałów używane przez różne profesjonalne organizacje bardzo się od siebie różnią. Czy ważniejsza jest temperatura maksymalna, czy minamalna? A może najważniejszy jest czas trwania. Nasze badania wskazują, że fale upałów na początku lata są groźniejsze dla zdrowia niż te z końca lata. W jaki sposób uwzględnić to w systemie klasyfikacji?. Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że niebezpieczeństwo stwarzane przez falę upałów jest zależne od warunków lokalnych, jak np. wilgotności czy temperatur, do jakich przyzwyczajeni są mieszkańcy. To pokazuje, że stworzenie szeroko akceptowalnej definicji i systemu klasyfikacji fal upałów nie będzie proste. « powrót do artykułu
  20. Wody powodziowe dotarły do palców stóp Wielkiego Buddy z Leshan. Wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO 71-m posąg normalnie stoi wysoko nad linią wody, ale obecnie region zmaga się z powodziami. Wg agencji informacyjnej Xinhua, wody zalały palce rzeźby pierwszy raz od powstania Chińskiej Republiki Ludowej w 1949 r. Będąca jednym z największych posągów Buddy na świecie statua jest popularną atrakcją turystyczną. Jej oglądanie stanowi część wycieczek wytyczonych wzdłuż rzeki Jangcy i Trzech Przełomów Jangcy. Gdy poziom wód niebezpiecznie się podniósł, ewakuowano 180 turystów. W poniedziałek w nocy przedstawiciele lokalnej policji i obsługi stanowiska ułożyli na platformie pod stopami posągu worki z piaskiem, ale we wtorek rano woda i tak sięgnęła palców. Gdy powódź uderzyła w Ya'an i Leshan, ewakuowano ponad 100 tys. osób. Czasowo zamknięto rezerwat przyrody Jiuzhaigou, który także jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.   « powrót do artykułu
  21. W latach 50. robotnicy układający kanalizację na Chapel Yard w brytyjskim Yarm, odkryli uszkodzony hełm. Znalezisko, znane lokalnie jako „hełm wikinga” stało się formalnie własnością Yarm Town Council, który wypożyczył je Preston Park Museum. Tam hełm znajdował się przez ostatnich kilkadziesiąt lat. Dotychczas jednak nikt go dobrze nie zbadał, a wiek znalezisko budził spory wśród specjalistów. W ostatnich latach zbadania hełmu podjął się emerytowany wykładowca Durham University, doktor Chris Caple. O ich wynikach poinformował właśnie na łamach Medieval Archeology. Naukowiec i jego koledzy skupili się przede wszystkim na zbadaniu, czy hełm jest autentyczny, a jeśli tak, to w jaki sposób zdołał przetrwać tyle lat w podmokłym terenie na brzegach rzeki Tees. Już samo znalezienie wikińskiego hełmu w Yarm to spora niespodzianka. Jedynym lokalnym znaleziskiem pochodzącym z okresu wikingów jest bowiem krzyż z IX wieku, przechowywany obecnie w katedrze w Durham. Z kolei w pobliskim Kirklevington znaleziono fragmenty rzeźb z tych czasów. Naukowcy sądzą, że Yarm było miejscem odbywania targów. Hełm pochodzi sprzed założenia miasta, a znaleziono go w zakolu rzeki, w miejscu, do którego mogły przybijać statki. Hełm wykonano z żelaznych płyt i obręczy połączonych razem z pojedynczą gałką na górze. Pod częścią chroniącą czoło znajduje się maska osłaniająca twarz. W dolnej części osłony czoła widać otwory, które mogły służyć do mocowania plecionej z metalu siatki dodatkowo chroniącej twarz. Hełm jest uszkodzony, jednak uszkodzenia te prawdopodobnie powstały w wyniku działania pługa lub innego narzędzia rolniczego w czasie, gdy zabytek leżał już w ziemi. Sposób wykonania i brak ozdób dowodzą, że hełm miał zastosowanie praktyczne. Był używany w walce, a nie służył jako ozdoba i wyznacznik statusu społecznego. Jego obwód jest podobny do obwodu innych średniowiecznych hełmów i prawdopodobnie był on noszony kapturze grubości około 16 mm. Sam hełm ma grubość 1-2 milimetrów. Szczegółowa analiza wykazała, że hełm wykonano z żelaza o składzie typowym dla okresu wczesnego średniowiecza. W Europie północno-zachodniej pomiędzy VI a VIII wiekiem hełmy były rzadkością. Wiele przetrwało dlatego, że były symbolami statusu, a nie praktyczną ochroną głowy, więc trafiały do grobów po śmierci właściciela. W IX-X wieku hełmy rozpowszechniają się jako przedmioty praktycznego użytku. Jest ich więcej, ale rzadko są dekorowane. Rzadko też zachowują się do naszych czasów, gdyż nie trafiały do grobów, ale po śmierci dotychczasowego właściciela były używane przez kolejną osobę. Dlatego też hełm z Yarm jest zaledwie drugim, po hełmie z norweskiego Gjermundbu, znanym nam zabytkiem z tego okresu. Wszyskto wskazuje na to, że hełm z Yarm został wykonany i był używany w X wieku w północnej Anglii. « powrót do artykułu
  22. Lodowce na Grenlandii skurczyły się tak bardzo, że nawet gdyby dzisiaj globalne ocieplenie zostało zatrzymane, to lodowce te nadal będą traciły więcej masy niż jej zyskują. Analiza danych satelitarnych z niemal 40 lat wykazała, że lodowce pokrywa lodowa Grenlandii przekroczyła punkt zwrotny, poza którym opady śniegu nie są w stanie zrównoważyć utraty lodu. Chcieliśmy zbadać, w jaki sposób w zmieniają się w czasie akumulacja i utrata lodu. A odkryliśmy, że ilość lodu, która spływa do oceanów jest znacznie większa niż ilość śniegu akumulującego się na powierzchni lodowców, mówi główna autorka badań, Michalea King z Ohio State University. King wraz z zespołem analizowała dane satelitarne z ponad 200 dużych lodowców, które spływają do oceanu otaczającego Grenlandię. Dane te pokazują, ile lodu odrywa się od lodowców oraz ile się topi i spływa do wody. Widać w nich też, ile śniegu opada na lodowce. Naukowcy zauważyli, że w latach 80. i 90. masa lodowców zwiększała się. Masa zyskiwana dzięki opadom nieco przewyższała masę traconą w wyniku cielenia się i topnienia. We wspomnianych dekadach średnia roczna utrata lodu wynosiła około 450 gigaton, co było równoważone opadami. Później zaś, zaledwie w ciągu 5–6 lat doszło do znacznego przyspieszenia utraty lodu. Około roku 2000 lodowce zaczęła się zwiększać i osiągnęła poziom około 500 gigaton. Jednak opady śniegu nie zwiększyły się, w związku z czym obecnie lodowce więcej masy tracą, niż jej zyskują. Naukowcy wyliczyli, że przed rokiem 2000 szansa, że lodowce zyskają lub stracą na masie była taka sama dla każdego roku. Jednak w obecnym klimacie prawdopodobieństwo rocznego przyrostu netto masy lodowców pojawia się raz na 100 lat. King zauważa, że od roku 1985 lodowce Grenlandii cofnęły się średnio o 3 kilometry. Do tak dużej utraty masy doszło, gdyż wiele z nich ma kontakt z wodą oceaniczną. Ciepła woda z jednej strony prowadzi do topnienia lodowców, z drugiej zaś utrudnia ich przyrost. I to właśnie wysoka temperatura wód oceanicznych jest przyczyną, dla której Grenlandia nadal będzie tracić pokrywę lodową, nawet jeśli globalne ocieplenie zostałoby natychmiast powstrzymane. Szczegóły badań zostały opublikowane na łamach Nature. « powrót do artykułu
  23. Gdy Caroline Arcini i jej koledzy ze Szwedzkiego Muzeum Historii Naturalnej odkryli zwłóknienie w płucach biskupa Pedera Winstrupa, postanowili bliżej się temu przyjrzeć. Mieli nadzieję, że ciało duchownego odsłoni kolejne tajemnice. O badaniach zwłok biskupa, jednego z najlepiej zachowanych ciał z XVII wieku, pisaliśmy już przed 5 laty. Wówczas w trumnie u stóp zmarłego znaleziono... wcześniaka urodzonego w 5 lub 6 miesiącu ciąży. Teraz zwłóknienia płuc odkrywają inny, ważniejszy, rozdział dziejów ludzkości. Szwedzcy naukowcy podejrzewali, że zwłóknienia to ślad po przebytej gruźlicy. Badania DNA to najlepszy sposób, by to sprawdzić, mówi Arcini. Obecnie podejrzewa się, że nawet 25% ludzkości miało kontakt z jedną z bakterii z grupy Mycobacterium tuberculosis complex. Winstrup mógł być jedną z osób, które zachorowały podczas pandemii „białej dżumy” jak mówiono o gruźlicy. Gruźlica jest tą chorobą, która zbiera największe śmiertelne żniwo wśród wszystkich chorób bakteryjnych. A jej szerokie rozpowszechnienie w świecie sugeruje, że patogen wyewoluwał bardzo dawno i rozprzestrzenił się dziesiątki tysięcy lat temu, wraz z migrującymi ludźmi. Naukowcy nie mogą się jednak zgodzić, co do historii gruźlicy. W 2014 roku uczeni z Arizona State University i Uniwersytetu w Tybindze zrekonstruowali trzy genomy gruźlicy z Ameryki Południowej sprzed kontaktu z Hiszpanami i na tej podstawie stwierdzili, że gruźlica pojawiła się nie później niż 6000 lat temu. Jednak badania te spotkały się ze sporym sceptycyzmem ze strony środowiska naukowego. Odkrycie zwłóknienia w płucach biskupa dało nam okazję do przyjrzenia się gruźlicy u Europejczyka sprzed setek lat. Gdybyśmy mogli zrekonstruować genom prątka gruźlicy z płuc biskupa Winstrupa, którego datę śmierci znamy co do dnia, dałoby nam to bezpieczny niezależny punkt odniesienia, umożliwiający skalibrowanie naszych szacunków odnośnie wieku tej choroby, mówi Kirsten Bos z Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka. Okazało się, że w płucach duchownego rzeczywiście znaleziono DNA prątka gruźlicy i, co ważne, było ono w świetnym stanie. Porównanie genomu z ciała duchownego, o którym dokładnie wiemy, kiedy zmarł, pozwoliło na lepsze skalibrowanie wieku innych genomów pochodzących ze zwłok sprzed setek lat. Badania potwierdziły, że gruźlica pojawiła się stosunkowo niedawno, nie jest chorobą sprzed dziesiątków tysięcy lat. To najmocniejszy z dotychczasowych dowodów, potwierdzający teorię, że gruźlica pochodzi z neolitu, mówi Susanna Sabin, która stała na czele grupy naukowej wykonującej rekonstrukcję genomu. Wszystko wskazuje więc na to, że radykalna zmiana stylu życia ludzi, do jakiej doszło w neolicie, przyczyniła się do pojawienia się gruźlicy. Ludzie zaczęli prowadzić osiadły tryb życia, mieszkali blisko zwierząt, w coraz większych grupach, co ułatwiało pojawianie się i transmisję różnych chorób. Wydaje się, że rewolucja neolityczna odegrała ważną rolę w pojawieniu się wielu patogenów atakujących człowieka, mówi współautorka badań, Denise Kuhnert. Naukowcy mówią, że jedynym jeszcze silniejszym dowodem dotyczącym historii gruźlicy mogłoby być znalezienie genomu Mycobacterium tuberculosis complex w jeszcze starszym ciele niż zwłoki Winstrupa. Jest jednak mało prawdopodobne, by jeszcze starsze zwłoki zachowały się równie dobrze. « powrót do artykułu
  24. „Rebuilding Notre Dame” to wyjątkowy dokument, którego twórcy wykorzystali rzeczywistość wirtualną, dzięki czemu umieścili widza wewnątrz katedry Notre Dame. Podczas trwającej 18 minut wirtualnej podróży zobaczymy katedrę sprzed tragicznego pożaru z kwietnia ubiegłego roku oraz możemy obejrzeć ją w stanie, w jakim znajduje się obecnie. Twórcami „Rebuilding Notre Dame” są specjaliści z firmy FlyView, która nabyła od firmy Targo nagrania wykonane na potrzeby filmu dokumentalnego. Zarejestrowany materiał jest niezwykły. Dzięki niemu możemy bowiem obejrzeć miejsca niedostępne dla turystów. Targo otrzymała bowiem zgodę na filmowanie w zakrystii czy poddasza, co pozwoli nam zajrzeć tam, gdzie nigdy byśmy osobiście nie dotarli. Po pożarze w Notre Dame właściciele Targo zdali sobie sprawę, że jest inna historia do opowiedzenia, mówi dyrektor FlyView, Arnaud Houette. Chcemy, by ludzie mieli wrażenie przebywania w Notre Dame i czuli emocje, które wszyscy czuliśmy w ubiegłym roku, dodaje. W „Rebuilding Notre Dame” wykorzystano też ujęcia z drona, które w czasie pożaru były wykonywane przez służy ratownicze. Wysłuchamy też wywiadów z rektorem katedry Patrickiem Chauvetem i burmistrz Paryża, Anną Hidalgo. Koszt obejrzenia dokumentu to 19 euro. Część z zarobionych pieniędzy jest przeznaczonych na odbudowę katedry. Dotychczas „Rebuilding Notre Dame” obejrzało około 10 000 osób. Twórcy chcą, by docelowo było to 100 000 osób.   « powrót do artykułu
  25. Architekci i badacze morza z Uniwersytetu Hongkońskiego (HKU) opracowali nową metodę odtwarzania raf za pomocą drukowanych w 3D i wypalanych kafli. Wszyscy mają nadzieję, że zwiększą one szanse koralowców z Parku Morskiego Hoi Ha Wan na przeżycie. Projekt jest realizowany na zlecenie Departamentu Rolnictwa, Rybołówstwa i Ochrony Środowiska (AFCD). Płytki rafowe powstały dzięki współpracy architektów z Laboratorium Fabrykacji Robotycznej i naukowców morskich ze Swire Institute of Marine Science (SWIMS). Park Morski Hoi Ha Wan jest ośrodkiem bioróżnorodności. Niestety, w ostatnich latach proces bioerozji połączył się tu z bieleniem; epizody masowego obumierania w latach 2015-16 stawiają przyszłość społeczności koralowców pod znakiem zapytania. By zregenerować rafę, zaprojektowano terakotowe płytki. W lipcu br. zainstalowano je w 3 rejonach Parku Morskiego: u wybrzeży Wyspy Księżycowej (Moon Island) i Coral Beach, a także w osłoniętej zatoczce w pobliżu Marine Life Centre WWF-u (łącznie mają one powierzchnię 40 m2). Wykorzystano płytki "obsadzone" koralowcami z rodzajów Acropora, Platygyra i Pavona. Przyjmują one różne formy wzrostowe, tworząc zróżnicowany habitat dla innych istot. Naukowcy ze SWIMS będą badać wyniki odtworzenia raf za pomocą mono- i polikultur. Monitoring potrwa 1,5 roku. Z gliny wydrukowano 128 płytek o średnicy 600 mm. Wypalono je w temperaturze 1125°C. Podczas projektowania uwzględniono warunki panujące w hongkońskich wodach (chciano zapobiec gromadzeniu osadów); zakamarki stanowią zaś dobre miejsce przyczepu dla koralowców. Wykorzystane materiały są bardziej przyjazne środowisku niż beton i metal. Poza tym terakota jest porowata i, jak wyjaśnia Dave Baker, ma dobrą powierzchniową mikrostrukturę. Robotyczny druk 3D zapewnia kilka korzyści. Wg kierownika zespołu Christiana Lange, w ten sposób produkcja staje się łatwiejsza i bardziej wydajna; w krótkim czasie można bowiem tworzyć duże elementy. Oprócz tego ekipa jest w stanie uzyskiwać płytki o różnymi wyglądzie (nie jest to możliwe przy zastosowaniu zwykłej formy). W ramach pilotażowego badania wszystkie płytki wydrukowano wg tego samego wzoru, ale w następnych podejściach zespół chce przetestować wpływ innych wzorów na koralowce. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...