-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Naukowcy z Columbia University i Weill Cornell Medicine podważyli właśnie wyniki całej dekady badań nad barierą krew-mózg. Donoszą, że komórki wykorzystywane do przeprowadzania tego typu badań nie są tym, czym się wydawało. Jednocześnie jednak uczeni odkryli sposób na poprawienie błędów, co daje nadzieję na stworzenie lepszego modelu bariery krew-mózg, dzięki czemu lepiej można będzie badać powstawanie chorób neurodegeneracyjnych i opracowywać leki zdolne do przekroczenia bariery. Bariera krew-mózg jest trudna do badania na ludziach, a pomiędzy ludźmi i zwierzętami istnieje sporo różnić w jej budowie. Dlatego też bardzo przydaje się możliwość badań tej bariery in vitro, mówi jeden z autorów najnowszych badań, profesor Dritan Agalliu z Columbia University. Model bariery in vitro został stworzony w 2012 roku. Wykorzystano w tym celu indukowane pluripotencjalne komórki macierzyste. Mają one zdolność do przekształcania się w niemal każdy typ komórek, w tym komórki wyścielające naczynia krwionośne w mózgu i rdzeniu kręgowym, które zapobiegają przedostawaniu się do centralnego układu nerwowego potencjalnie niebezpiecznych substancji Agalliu już wcześniej zauważył, że komórki wykorzystywane in vitro jako model bariery mózg-krew nie zachowują się jak normalne komórki śródbłonka obecne w mózgu. To wzbudziło moje podejrzenia. Zacząłem przypuszczać, że protokół wytwarzania komórek na potrzeby badań in vitro prowadzi do powstania nie takich komórek, jakie potrzebujemy, mówi uczony. Okazało się, że w tym samym czasie koledzy z Weill Cornell Medicine nabrali podobnych podejrzeń, więc połączyliśmy siły, by zbadać tę kwestię. Szczegółowa analiza wykazała, że komórkom produkowanym na potrzeby badań in vitro brakuje wielu kluczowych białek obecnych w naturalnych komórkach śródbłonka. Bardziej przypominały one tkankę nabłonkową, która w mózgu nie występuje. Naukowcy zidentyfikowali też trzy geny, które po aktywacji prowadzą do pojawienia się komórek bardziej przypominających komórki śródbłonka. Obecnie naukowcy pracują nad uzyskaniem komórek jak najbardziej podobnych do komórek śródbłonka obecnych w mózgu. Błędna identyfikacja komórek śródbłonka ludzkiego mózgu może być problemem również w przypadku innych typów komórek wytwarzanych z komórek pluripotencjalnych, takich jak astrocyty czy perycyty, mówi Agalliu. Uczony przypomina, że protokoły wytwarzania takich komórek zostały opracowane zanim jeszcze pojawiły się technologie pozwalające na badania i identyfikację pojedynczych komórek. Błędy w identyfikacji komórek bo duży problem, z którym społeczność naukowa musi sobie poradzić, by móc prowadzić badania nad takimi komórkami, jakie występują w ludzkim mózgu. To pozwoli nam wykorzystywać takie komórki do oceny genetycznych czynników ryzyka rozwoju chorób neurologicznych i opracowania leków poprawiających funkcjonowanie bariery krew-mózg, stwierdza Agalliu. « powrót do artykułu
-
- bariera krew-mózg
- model
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Powstał pierwszy w Polsce kontener uprawowy
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
W ramach współpracy spółek Hydropolis sp. z o.o. oraz EQ Development Wojciech Krajewski z Uniwersytetem Rolniczym w Krakowie została zbudowana pierwsza w Polsce, modułowa uprawa hydroponiczna z systemem kontroli warunków uprawy – kontener uprawowy. Twórcami dzieła jest zespół pracowników naukowych trzech wydziałów: Wydziału Rolniczo-Ekonomicznego, Wydziału Biotechnologii i Ogrodnictwa oraz Wydziału Inżynierii Produkcji i Energetyki: dr hab. inż. Tomasz Zaleski, prof. UR, dr inż. Anna Kołton, prof. UR, dr hab. inż. Jarosław Knaga. Mieszcząca się w 12 metrowym kontenerze morskim uprawa niskich warzyw liściastych i ziół może być prowadzona w prawie każdym miejscu na Ziemi, przez cały rok, zużywając przy tym mniej wody w porównaniu do tradycyjnego szklarniowego lub gruntowego systemu uprawy. Lampy LED – jedyne źródło światła, o odpowiednio dobranym promieniowaniu decydują o wielkości i jakości plonów oraz tempie wzrostu rośliny. Jak mówi dr hab. inż. Tomasz Zaleski, prof. UR, kierownik Katedry Gleboznawstwa i Agrofizyki oraz prodziekan Wydziału Rolniczo-Ekonomicznego, jest to pierwszy w Polsce kontener uprawowy zbudowany we współpracy Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie i firmy Hydropolis, wsparty finansowo w programie „Bon na Innowacje”. To bardzo innowacyjny projekt, który powstał dzięki połączeniu pasji, wiedzy, kreatywności i doświadczenia naukowców z zakresu rolnictwa, ogrodnictwa i inżynierii mechanicznej i stanowi spełnienie wizji i pozytywnej ambicji inwestora. Jak stwierdza Anna Węgiel, z firmy Hydropolis, jedna z pomysłodawców, poprzez tę uprawę, Hydropolis odpowiada na problemy świata, z którymi będziemy się mierzyć (przeludnienie, susza, zanieczyszczenie środowiska). Przez swoją mobilność oraz oszczędność wody innowacja pozwala na lokalną uprawę w miejscach nieprzystosowanych, np. centrach miast, jednocześnie ograniczając emisję zanieczyszczeń wywoływaną przez transport. Jak dodaje dr hab. inż. Tomasz Zaleski, prof. UR, kontener uprawowy został zbudowany na bazie morskiego kontenera chłodniczego z automatyczną kontrolą temperatury atmosfery, dzięki czemu jest przystosowany do uprawy w niemal każdych warunkach klimatycznych, a jedynym ograniczeniem jest dostęp do energii elektrycznej i wody. Naukowcy będą cały czas pracować nad ulepszeniem kontenera do uprawy we współpracy z Hydropolis. W celu dalszej pracy nad rozwijaniem i udoskonalaniem modułowego systemu uprawy, podpisano list intencyjny o współpracy nad tym projektem. « powrót do artykułu -
Wśród najbardziej popularnych zabiegów z zakresu medycyny estetycznej możemy wyróżnić mezoterapię. Zabieg ten jest także powszechnie stosowany w dermatologii. Jeszcze przed wprowadzeniem mezoterapii do oferty swojego salonu kosmetycznego, warto poznać specyfikę oraz sprzęt niezbędny do jej wykonania. W przygotowanym artykule odpowiemy na pytania: – Jak przebiega zabieg mezoterapii? – Jaki sprzęt jest używany do mezoterapii? Zdobyta wiedza z pewnością ułatwi Ci podjęcie decyzji o wprowadzeniu zabiegu mezoterapii do oferty swojego salonu. Jak przebiega zabieg mezoterapii? Mezoterapia to miejscowa i bezpośrednia aplikacja substancji odżywczych do warstwy skóry właściwej. Wstrzykiwane substancje wykazują właściwości lecznicze i regeneracyjne. Dzięki temu zabieg mezoterapii jest bardzo skuteczną formą walki z drobnymi zmarszczkami, rozstępami, cellulitem oraz zwiotczałą i odwodnioną skórą. Dzięki mezoterapii można także skutecznie zapobiec nasilonemu wypadaniu włosów. Jak widać, jeden zabieg ma wiele korzyści, co przekłada się na zainteresowanie dużej liczby klientów. Zabieg mezoterapii można podzielić na dwa rodzaje. Pierwszym jest mezoterapia bezigłowa. Polega ona na zastosowaniu metody elektropolacji w celu aplikacji substancji odżywczych do skóry. Do wykonania zabiegu wykorzystywane jest urządzenie wytwarzające prąd elektryczny o wysokiej częstotliwości. Drugim rodzajem jest mezoterapia igłowa. W tym przypadku wykorzystuje się specjalne strzykawki o bardzo cienkich igłach, za pomocą których wprowadzane są substancje odżywcze. Wybierając sprzęt do mezoterapii, będziesz kierować się zapewne rodzajem zabiegu oraz możliwościami finansowymi. Na pewno jednak nie możesz oszczędzać. Dobrej jakości sprzęt to gwarancja skuteczności przeprowadzanego zabiegu oraz wysoki poziom bezpieczeństwa dla klientów Twojego salonu. Jaki sprzęt jest używany do mezoterapii? Jeśli chcesz wykonywać w swoim salonie zabieg mezoterapii bezigłowej, to niezbędny będzie zakup urządzenia z płynną regulacją mocy. Urządzenie jest wyposażone w osobną głowicę do wykonywania zabiegu twarzy i ciała oraz osobną głowicę do zabiegu w okolicach oczu. Urządzenie jest także wyposażone w elektrodę, która ma zamykać obwód. Do wykonania zabiegu mezoterapii możesz także używać urządzenia wielofunkcyjnego. Musisz jednak wiedzieć, że koszt zakupu takiego kombajnu kosmetycznego jest kilkukrotnie wyższy od urządzenia dedykowanego do mezoterapii. Z drugiej strony kombajn daje dużo większe możliwości wykonywania zróżnicowanych zabiegów. Mezoterapia igłowa wymaga zakupu pneumatycznego pistoletu wtryskowego, który jest wyposażony w wiele igieł. Dzięki nim możliwe jest jednoczesne wykonanie wielu mikro nakłuć. Sprzęt do mezoterapii igłowej powinien być wyposażony w regulację głębokości nakłucia i czasu wtrysku oraz wybór trybu iniekcji. Pistolet pneumatyczny musi być wykonany z wysokiej jakości materiałów. Wybierając konkretny model, zwróć uwagę nie tylko na aspekt ekonomiczny, ale także na ergonomię. Pamiętaj także o konieczności wymiany mikroigieł po każdym zabiegu. Jeśli szukasz sprawdzonego dostawcy sprzętu dla salonów kosmetycznych, to wejdź na stronę https://abacosun.pl/. Znajdziesz tam ogromny wybór urządzeń, akcesoriów i kosmetyków, które powinny znaleźć się na wyposażeniu każdego salonu urody. « powrót do artykułu
-
- mezotarpia
- Abacosun
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dziecko, które je zbyt dużo cukru i tłuszczu może doprowadzić do takich zmian mikrobiomu, które pozostaną na długie lata. Nawet jeśli jako dorosły będzie odżywiać się zdrowo. Takie wnioski płyną z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Kalifornijskim w Riverside (UC Riverside). Tamtejsi naukowcy przeprowadzili badania, które wykazały, że pod wpływem niezdrowego pożywienia podawanego na wczesnym etapie życia, mikrobiom dorosłych myszy zawierał mniej bakterii i były one mniej zróżnicowane. Badaliśmy myszy, ale obserwowane zjawisko jest takie samo, jakie występują u dzieci na typowej zachodniej diecie. Wysoka zawartość tłuszczu i cukru w dzieciństwie powoduje, że zmiany w mikrobiomie są obserwowane sześć lat po okresie dojrzewania, mówi fizjolog ewolucyjny Theodore Garland. Nasz mikrobiom to bakterie, wirusy, grzyby czy pasożyty żyjące wewnątrz organizmu i na skórze. Większość mikrobiomu znajduje się w jelitach i większość tych mikroorganizmów jest pomocnych. Stymulują układ odpornościowy, biorą udział w trawieniu pokarmów czy syntetyzowaniu składników odżywczych. W zdrowym organizmie utrzymywana jest równowaga pomiędzy przydatnymi i szkodliwymi mikroorganizmami. Jednak równowaga ta może zostać zaburzona chorobą, używaniem antybiotyków czy niewłaściwą dietą. W czasie badań zespół Garlanda podzielił myszy na cztery grupy. Połowa otrzymywała standardową zdrową dietę, połowa dietę zachodnią, a z tych grup połowa miała dostęp do kołowrotka, w którym mogła ćwiczyć, a połowa nie miała. Po trzech tygodniach eksperymentu wszystkie myszy przestawiono na dietę standardową i odebrano kołowrotki. Czternaście dni później naukowcy przystąpili do badania mikrobiomu myszy. Okazało się, że u myszy, które otrzymywały dietę zachodnią, doszło do znaczącej redukcji różnych gatunków bakterii, jak np. Muribaculum intestinale, które biorą udział w metabolizmie węglowodanów. Okazało się również, że mikrobiom jest wrażliwy na aktywność fizyczną. Liczba Muribaculum była wyższa u myszy na standardowej diecie, które miały dostęp do kołowrotka. U myszy na diecie zachodniej była ona niższa, niezależnie od tego, czy mogły korzystać z kołowrotka. Z innych badań wiemy, że u myszy, które ćwiczą, dochodzi do wzrostu liczebności bakterii z podobnych rodzin, co sugeruje, że sama aktywność fizyczna pozytywnie wpływa na mikrobiom. Spostrzeżenia naukowców z UC Riverside uzupełniają tę wiedzę i sugerują, że negatywny wpływ diety zachodniej na wczesnych etapach życia jest większy niż pozytywny wpływ ćwiczeń w tym samym okresie. Obecnie zespół Garlanda przygotowuje się do kolejnych badań, w czasie których mikrobiom będzie badany na dodatkowych etapach życia. Naukowcy chcą sprawdzić, w którym momencie zaczyna dochodzić do jego zmian i czy zmiany te utrzymują się jeszcze dłużej niż wykazały to obecne badania. Wyniki badań zostały opublikowane w Journal of Experimental Biology. « powrót do artykułu
-
Wiemy, co robi SARS-CoV-2, by uniknąć układu odpornościowego
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Naukowcy z Pittsburgh University opisali, w jaki sposób ewoluuje SARS-CoV-2 by uniknąć ataku ze strony przeciwciał. Okazuje się, że wirus usuwa fragmenty swojego kodu genetycznego. Jako, że fragmenty te częściowo należą do sekwencji opisującej kształt proteiny szczytowej (białka S), to po pewnym czasem zmiany w tej proteinie są na tyle duże, iż przeciwciała nie mogą się do białka przyczepić. Jako, że dochodzi tutaj do usunięcia fragmentu kodu genetycznego, to nie działają w tym przypadku mechanizmy, które naprawiają błędy w kodzie. Nie ma tutaj bowiem czego naprawiać. Nie możesz naprawić czegoś, czego nie ma. Gdy fragment znika, to znika na dobre. A jeśli znika coś, co decyduje o ważnej części wirusa, widzianej przez przeciwciało, to przeciwciała nie działają, mówi jeden z autorów badań, doktor Paul Duprex, dyrektor Center for Vaccine Research. Zespół Duprexa po raz pierwszy obserwował taką „grę w kotka i myszkę” pomiędzy wirusem a przeciwciałami u pewnego pacjenta z osłabionym układem odpornościowym, który przez 74 dni był zarażony SARS-CoV-2, aż w końcu zmarł an COVID-19. Te 74 dni to bardzo długi czas, w którym obie strony – wirus i układ odpornościowy – toczą między sobą swoistą wojnę ewolucyjną. Duprex poprosił następnie o pomoc doktora Kevina McCatharty'ego, który specjalizuje się w badaniu wirusa grypy, mistrza w unikaniu układu odpornościowego. Razem postanowili sprawdzić, czy to, co obserwowano u wspomnianego wyżej pacjenta jest szerszym trendem. Badania rozpoczęły się latem 2020 roku. Wówczas sądzono, że SARS-CoV-2 jest dość stabilnym wirusem. Duprex i McCarthy zaczęli analizować bazę danych, w której laboratoria z całego świata umieszczają informacje o zbadanych przez siebie wirusach. Im bardziej przyglądali się bazie, tym wyraźniej widzieli, że wirus cały czas usuwa fragmenty kodu, wzorzec powtarzał się wszędzie. Do delecji dochodziło w tych samych miejscach sekwencji genetycznej. Miejscach, w których wirus może tolerować utratę fragmentu kodu bez ryzyka, że straci możliwość dostania się do komórki. Już w październiku ubiegłego roku McCarthy zauważył delecje, które obecnie znamy pod nazwą „brytyjskiego wariantu”, czyli B.1.1.7. Wtedy jeszcze wariant ten nie miał nazwy, nie został zidentyfikowany, nie zarażał powszechnie. Jednak w bazie danych już został umieszczony. Nikt wówczas nie wiedział, że odegra on jakąś rolę w epidemii. Opublikowany w Science artykuł pokazuje, że SARS-CoV-2 prawdopodobnie poradzi sobie w przyszłości z istniejącymi obecnie szczepionkami i lekami. W tej chwili jednak nie jesteśmy w stanie stwierdzić, kiedy to nastąpi. Nie wiemy, czy dostępne obecnie szczepionki ochronią nas przez pół roku, rok czy pięć lat. Dopiero musimy określić, jak bardzo delecje te wpłyną na skuteczność szczepionek. W pewnym momencie będziemy musieli rozpocząć prace nad zmianą szczepionek, a przynajmniej przygotować się do tego, mówi McCarthy. « powrót do artykułu- 3 odpowiedzi
-
- SARS-CoV-2
- wirus
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Komórki jajowe mają kulisty kształt. Jednak po zapłodnieniu rozpoczyna się ich przemiana w ludzi, psy czy ryby. Tworzą się osie ciała, które decydują, gdzie jest głowa, a gdzie ogon (górna i dolna część ciała człowieka), gdzie brzuch, a gdzie plecy, gdzie strona lewa i strona prawa. Naukowcy z Marine Biological Laboratory (MBL) są pierwszymi, którym udało się obrazować sam początek reorganizacji komórek, która decyduje o ostatecznym kształcie organizmu. Najbardziej interesującym i tajemniczym zagadnieniem biologii rozwoju jest pochodzenie osi ciała u zwierząt, mówi współautor badań Tomomi Tani. Wraz z Hirokazu Ishim informują oni na łamach Molecular Biology of the Cell, że do rozwoju osi ciała przyczyniają się oboje rodzice. Matka odpowiada za oś brzuch-plecy, a ojciec za oś głowa-ogon. Do określenia planu ciała rozwijającego się embrionu u zwierząt konieczne jest wkład matki i ojca, mówi Tani. Najnowsze odkrycie nie tylko odpowiada na jedno z fundamentalnych pytań biologicznych, ale może pomóc w stwierdzeniu, dlaczego czasem rozwój przebiega nieprawidłowo. A taka wiedza może przydać się w tak różnych dziedzinach jak medycyna i rolnictwo. Obowiązująca teoria mówi, że to, jak zostaje ustalona oś ciała zależy od filamentów aktynowych wewnątrz komórki jajowej. Filamenty te odpowiedzialne są za ruch cytoplazmy, zmianę kształtu komórki oraz jej ruch. Odpowiadają też za ruch cytoplazmy po zapłodnieniu. Jednak dotychczas nikomu nie udawało się zobrazować tego procesu, gdyż odbywa się on bardzo szybko i na małych przestrzeniach wewnątrz żywej komórki. Tani i Ishii wykorzystali fluorescencyjny mikroskop polaryzacyjny – technologię opracowaną przed kilku laty m.in. przez uczonych w MBL, w tym Taniego. Technologia ta pozwala na obrazowanie zjawisk zachodzących na przestrzeni nanometrów. Za pomocą tej techniki naukowcy obserwowali aktynę w jajach osłonic z rodzaju Ciona. Dzięki spolaryzowanemu światłu i molekułom fluorescencyjnym uczeni byli w stanie obserwować orientację molekuł aktyny. Gdy Tani i Ishii przyjrzeli się niezapłodnionemu jaju, większość filamentów aktynowych miło przypadkową orientację. Po zapłodnieniu przez jajo przeszła fala jonów wapnia i filamenty aktynowe ułożyły się w jednym kierunku i skurczyły względem osi nachylonej o 90 stopni, pod kątem przyszłej osi brzuch/plecy. Następnie rozpoczął się ruch cytoplazmy. Tworzenie osi ciała rozpoczęło się zaraz po zapłodnieniu. Naukowcy kontynuują swoje badania. Ich długoterminowym celem jest odkrycie i opisanie sił działających w rozwijających się embrionie, które decydują o jego morfologii i strukturze. Mamy nadzieję, że badania nad molekularnym uporządkowaniem cytoszkieletu pozwolą nam przyjrzeć się zjawiskom mechanicznym, które decydują o morfologii organizmów wielokomórkowych,mówi Tani. Po lewej widzimy falę jonów wapnia przechodzących przez komórkę jajową po zapłodnieniu. Po prawej zaś – ruch cytoplazmy w tym samym jaju. Po lewej jajo przed i po zapłodnieniu. Po prawej zmiany orientacji filamentów aktynowych od czasu przed zapłodnieniem po pierwszy podział komórkowy po zapłodnieniu. « powrót do artykułu
-
- osie ciała
- kształt
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wyjście zwierząt z wody na ląd to jedno z najważniejszych wydarzeń w ewolucji. Kluczem do zrozumienia, jak do tego doszło, jest odkrycie, kiedy i jak wyewoluowały płuca i kończyny. Wykazaliśmy, że biologiczne podstawy do ich ewolucji istniały na długo przed tym, zanim pierwsze zwierzę wyszło na brzeg, mówi profesor Guojie Zhang z Uniwersytetu w Kopenhadze. Nie od dzisiaj wiemy, że człowiek oraz inne kręgowce wyewoluowały z ryb. Przed około 370 milionami lat na ląd zaczęły wychodzić pierwsze prymitywne czworonogi, ryby, które zmieniły płetwy na kończyny i były w stanie oddychać powietrzem atmosferycznym. Okazuje się jednak, że zmiana płetw na kończyny i umiejętność oddychania poza wodą są znacznie starsze. Naukowcy z Uniwersytetu w Kopenhadze przeprowadzili badania genetyczne, które dowiodły, że już 50 milionów przed wyjściem czworonogów na ląd istniał kod genetyczny umożliwiający zmianę płetw na łapy i pozwalający na oddychanie powietrzem atmosferycznym. Co więcej, geny te wciąż istnieją u ludzi i wielopłetwcowatych. Badania, opublikowane na łamach pisma Cell, zmieniają tradycyjne spojrzenie na ciąg wydarzeń, które doprowadziły do pojawienia się pierwszych zwierząt lądowych. Uczeni od pewnego czasu podejrzewają, że płetwy piersiowe wielopłetwcowatych, ryb potrafiących poruszać się po lądzie podobnie jak czworonogi, odpowiadają płetwom, jakie posiadał nasz wspólny przodek z rybami. Teraz, dzięki mapowaniu genomu wykonanemu przez uczonych z Kopenhagi, dowiadujemy się, że staw łączący metapterygium z radialiami płetw jest homologiem – czyli ma wspólne pochodzenie ewolucyjne – stawu łokciowego u człowieka. Sekwencja DNA kontrolująca rozwój stawu łokciowego H. sapiens istniała już u wspólnego przodka prymitywnych ryb i kręgowców lądowych i wciąż u nich istnieje. Jednak w pewnym momencie ewolucji sekwencję tę utraciły ryby z podgromady doskonałokształtnych. Wielopłetwcowate i niektóre inne prymitywne ryby posiadają parę płuc przypominających ludzkie płuca. Właśnie przeprowadzone badania wykazały, że ich płuca funkcjonują podobnie jak płuca niszczuki krokodylej i dochodzi u nich do ekspresji tych samych genów co w ludzkich płucach. Jednocześnie wykazano, że w tkance płuc i pęcherza pławnego mamy do czynienia z bardzo podobną ekspresją genów, co wskazuje, że są organami homologicznymi. Tak zresztą uważał już Darwin. Jednak o ile Darwin sądził, że pęcherz pławny przekształcił się w płuca, to obecne badania sugerują, że wyewoluował on z płuc. Ich autorzy sądzą, że nasi wcześni rybi przodkowie posiadali prymitywne płuca. W toku ewolucji część ryb zachowała te płuca, co pozwoliło im z czasem wyjść na ląd i przyczyniło się do pojawienia się czworonogów, a u części ryb z płuc powstał pęcherz pławny, prowadząc do powstania doskonałokształtnych. Badania te pokazują, skąd wzięły się różne organy naszego ciała i ich funkcję są zapisane w kodzie genetycznym. Niektóre z funkcji związanych z płucami i kończynami nie pojawiły się w czasie, gdy pierwsze zwierzęta wyszły na ląd, ale były zakodowane w genomie na długo zanim pierwsza ryba zaczęła prowadzić lądowy tryb życia. Co ciekawe, te sekwencje genetyczne są wciąż obecne w rybich „żywych skamielinach”, dzięki czemu możemy je badać, mówi Guojie Zhang. « powrót do artykułu
- 42 odpowiedzi
-
- człowiek
- zwierzęta lądowe
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Budowlę pałacowo-sakralną na Ostrowie Lednickim (woj. wielkopolskie) zaczęto wznosić w latach 936–985. Datę dotyczącą jednej z prawdopodobnych siedzib Mieszka I uzyskano w trakcie nowych analiz fizykochemicznych. Tak dokładnych informacji na temat wieku nie uzyskano dotychczas dla żadnej z podobnie starych budowli z terenu Polski. Naukowcy są zgodni, że pierwsi Piastowie nie mieli stolicy; przemieszczali się między głównymi grodami kraju, gdzie znajdowały się tzw. palatia, czyli budowle rezydencjonalno-sakralne. Mieszko I mieszkał zapewne jednocześnie w Poznaniu, Gnieźnie i Ostrowie Lednickim. Od dawna wiadomo, że palatium na Ostrowie Lednickim składało się z dwóch części - kaplicy i rezydencji. Budowla powstała z głazów narzutowych. Wzniesiono z nich mury i fundamenty, które połączono zaprawą gipsową i wapienną. Kaplica ma kształt krzyża greckiego, a w jej ramionach są niewielkie absydy. W północnym i południowym ramieniu kaplicy znajdują się zagłębienia interpretowane przez część badaczy jako pozostałości basenów chrzcielnych. Od zachodu przylega do niej część rezydencjonalna zbudowana na planie prostokąta o wymiarach 14 na 31 m. Już wcześniej wiadomo było również, że palatium na Ostrowie Lednickim powstało w początkach istnienia państwa Piastów. Dotychczasowe wnioski na temat jego wieku oparte były jednak głównie o analizy architektoniczne. Teraz naukowcy przeanalizowali liczne, pobrane z murów średniowiecznej budowli drobinki węgla z zapraw, a także znalezione tuż przy pałacu fragmenty kości i ziarna zbóż. Wykorzystali do tego metodę radioaktywnego izotopu węgla (C14 AMS). Jak zastrzegają, samo wykonanie datowania tą metodą nie jest wystarczające i bywa niedokładne. Dlatego zastosowali jednocześnie metodę, która pozwala doprecyzować wiek budynku: modelowanie, wykonane w oparciu o statystykę bayesowską (nazwa pochodzi od XVIII–wiecznego matematyka Thomasa Bayesa). Do tego modelu wprowadzono uzyskane daty C14. Dzięki zastosowaniu nowoczesnej statystyki w przypadku badania palatium z Ostrowa Lednickiego udało się ustalić, że jego budowę rozpoczęto w latach 936-985 (z prawdopodobieństwem blisko 70 proc.). Analizy wykonał prof. Tomasz Goslar z Poznańskiego Laboratorium Radiowęglowego. Wszystko wskazuje na to, że budowę palatium rozpoczęto tuż po wzniesieniu mostów wiodących na wyspę - wskazuje w rozmowie z PAP koordynatorka nowego projektu badawczego, Danuta Banaszak z Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. W czasie wcześniejszych analiz dendrochronologicznych naukowcy ustalili datę ścięcia drzew, z których go wykonano - było to w latach 963-964. Oznacza to, że palatium wzniesiono w czasie rządów Mieszka I. Władca ten panował w latach 960-992. Jak dodaje Banaszak, z terenu Polski znanych jest co prawda kilka innych pozostałości po podobnych budowlach rezydencjonalnych (m.in. z Giecza, Poznania czy Przemyśla), jednak żadna nie zachowała się tak dobrze. Określenie ich wieku w tak precyzyjny sposób nie jest możliwe, gdyż nie udało się pobrać tak licznych próbek do analiz fizykochemicznych. Nasze najnowsze badania pozwalają określić lednickie palatium jako jedną z najstarszych budowli tego typu w Polsce, i to z bardzo dużym prawdopodobieństwem – podkreśla Banaszak. W trakcie najnowszych badań naukowcy odkryli też sześć niewielkich szkiełek. Znaleźli je przy zewnętrznych ścianach kaplicy pałacowej oraz w jej wnętrzu. Być może są to pozostałości po przeszklonych oknach kaplicy – uważa Banaszak. Dane dotyczące otworów okiennych i ich wykończenia w przypadku pozostałych budowli tego typu w Polsce nie są znane ze względu na ich fragmentaryczny stan zachowania. Banaszak zwraca również uwagę na kolejne ciekawe znalezisko: fragment tynku z częściowo zachowanym malunkiem. Odkryto go kilka lat temu przy północnej ścianie pałacowej kaplicy w warstwie, której wiek szacowany jest na 2. poł. XI/XII w. Teraz eksperci dokładnie się mu przyjrzeli. Najprawdopodobniej jest to fragment tynku z wnętrza kaplicy. Widoczna jest na niej półkolista linia, być może jest to fragment aureoli – sugeruje Banaszak. Dzięki analizom z wykorzystaniem m.in. skanera fluorescencji rentgenowskiej udało się ustalić, że ciemny pigment na tynku mógł być wykonany z czerni kostnej, czyli powstać przez wyprażanie kości lub czerni otrzymanej na bazie roślin. W skład pigmentu wchodzi też żelazo i miedź. Zdaniem ekspertów zaangażowanych w projekt, być może w ten sposób chciano nadać barwnikowi metaliczny połysk lub zielony odcień. « powrót do artykułu
-
- Mieszko I
- Ostrów Lednicki
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Pierwszy udany jednoczesny przeszczep twarzy i dłoni na świecie
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Zespół lekarzy z NYU Langone Health przeprowadził przeszczep twarzy i obu dłoni u 22-latka, który w wyniku wypadku samochodowego doznał ciężkich poparzeń ponad 80% powierzchni ciała. To pierwszy udany tego typu przeszczep łączony na świecie. Przeszczepione dłonie i twarz pochodziły od tego samego dawcy. Operacja rozpoczęła się rankiem 12 sierpnia zeszłego roku i trwała 23 godziny. Zespół, którym kierował Eduardo D. Rodriguez, dyrektor Face Transplant Program, składał się z ponad 140 osób. Pacjent to Joe DiMeo z Clark w stanie New Jersey. W lipcu 2018 r. doznał on oparzeń trzeciego stopnia ponad 80% powierzchni ciała (wracając z nocnej zmiany, zasnął za kierownicą; życie ocalił mu człowiek, który wyciągnął go z płonącego wraku). Mimo że DiMeo przeszedł ok. 20 operacji rekonstrukcyjnych, jego urazy nadal były rozległe; lekarze wspominają o amputacji opuszek palców, pokrywających twarz bliznach oraz o braku prawidłowo ukształtowanych ust i powiek. Wszystko to negatywnie wpływało na widzenie i codzienne funkcjonowanie chorego. Joe był idealnym kandydatem do tej operacji; jest bardzo zmotywowany i zaangażowany w odzyskanie niezależności [...] - podkreśla dr Rodriguez. Jak napisano w relacji prasowej NYU Langone, wcześniej przeprowadzono 2 inne jednoczesne przeszczepy twarzy i dłoni, ale w każdym z tych przypadków doszło do komplikacji: w jednym ręce trzeba było usunąć, w drugim pacjent zmarł wskutek powikłań. Niedługo po tym, gdy Joe wpisano na listę oczekujących na przeszczep (United Network for Organ Sharing, UNOS) w USA odnotowano pierwszy przypadek COVID-19. W marcu zeszłego roku w Nowym Jorku wstrzymano zabiegi planowe. Gdy liczba zakażonych rosła, pracowników służby zdrowia, w tym członków zespołu zajmującego się w Langone przeszczepami twarzy i kończyn górnych, oddelegowano do oddziałów covidowych. Mimo to trzon zespołu chirurgicznego nadal prowadził comiesięczne próby/ćwiczenia, by kiedy przyjdzie czas, operacja przebiegła sprawnie. Nim zidentyfikowano dawcę, DiMeo przez 10 miesięcy znajdował się na liście oczekujących na przeszczep. Operacja odbyła się 2 lata po wypadku. Lekarze z Nowego Jorku podkreślają, że wyniki badań immunologicznych nie napawały optymizmem (stwierdzono, że DiMeo jest tzw. trudnym biorcą). Gdy uwzględniono inne czynniki, np. strukturę kości czy karnację skóry, znalezienie idealnego dawcy zaczęło przypominać szukanie igły w stogu siana. Lokalnie poszukiwania dawcy dla DiMeo prowadzili pracownicy LiveOnNY - organizacji działającej na obszarze metropolitalnym Nowego Jorku. By powiększyć pulę potencjalnych dawców, NYU Langone rozszerzyła poszukiwania na agencje z całego kraju. Ostatecznie dawcę zidentyfikowała Gift of Life, organizacja obsługująca południe stanu New Jersey (South Jersey), Pensylwanię i Delaware. Dr Rodriguez udał się do Delaware, by przeprowadzić ocenę. Gdy wypadła ona pozytywnie, ciało dawcy przetransportowano do NYU Langone. Szpital współpracował z firmą Depuy Synthes and Materialise. Dzięki temu operację transplantacyjno-rekonstrukcyjną precyzyjnie zaplanowano za pomocą modelowania i druku 3D. Sześć zespołów operowało symultanicznie w salach dawcy i biorcy. W ciągu roku przećwiczyliśmy operację prawie 12 razy. W salach operacyjnych mieliśmy ludzi, którzy pilnowali, by wszystko szło zgodnie z planem (by personel medyczny nie wypadał z rytmu i nie zmieniał sekwencji działań). Ostatecznie poszło lepiej, niż oczekiwałem - opowiada dr Rodriguez. W czasie operacji jego zespół przeszczepił 1) obie dłonie aż do poziomu połowy przedramienia oraz 2) twarz z czołem, brwiami, uszami, nosem, powiekami i ustami (wraz z odpowiednimi fragmentami kostnymi). Dr Rodriguez przeprowadził później szereg drobniejszych operacji, które miały zoptymalizować uzyskane rezultaty. Dzięki ścisłemu monitoringowi układu odpornościowego udało się uniknąć wczesnego odrzucenia przeszczepu i bezpiecznie dostosować terapię immunosupresyjną do pacjenta - wyjaśnia transplantolog Bruce E. Gelb. Po operacji DeMeo spędził dłuższy czas w NYU Langone - najpierw na oddziale intensywnej terapii, potem na oddziale rehabilitacyjnym. Dwudziestego czwartego listopada Joe został wypisany i trafił do pobliskiego mieszkania zapewnionego przez myFace, organizację partnerską NYU Langone. Dzięki jej wsparciu bierze ambulatoryjnie udział w fizjoterapii, a także w terapii zajęciowej oraz mowy. Koniecznie zobaczcie film opowiadający o przebiegu operacji oraz animację poniżej. « powrót do artykułu- 3 odpowiedzi
-
- przeszczep twarzy
- przeszczep dłoni
- (i 5 więcej)
-
W Lawrence Berkeley National Laboratory (LBNL) udało się dokonać pierwszych pomiarów długości wiązania atomowego einsteinu. To jedna z podstawowych cech interakcji pierwiastka z innymi atomami i molekułami. Mimo, że einstein został odkryty przed 70 laty, to wciąż niewiele o nim wiadomo. Pierwiastek jest bowiem bardzo trudny do uzyskania i wysoce radioaktywny. Einstein został odkryty w 1952 roku przez Alberta Ghiorso w pozostałościach po wybuchu bomby termojądrowej. W czasie eksplozji jądro 238U wychwytuje 15 neutronów i powstaje 253U, który po emisji 7 elektronów zmienia się w 253Es. Zespół naukowy pracujący pod kierunkiem profesor Rebeki Abergel z LBNL i Stosha Kozimora z Los Alamos National Laboratory, miał do dyspozycji mniej niż 250 nanogramów pierwiastka. Niezbyt wiele wiadomo o einsteinie. To spore osiągnięcie, że udąło się nam przeprowadzić badania z zakresu chemii nieorganicznej. To ważne, gdyż teraz lepiej rozumiemy zachowanie tego pierwiastka, co pozwoli nam wykorzystać tę wiedzę do opracowania nowych materiałów i nowych technologii. Niekoniecznie zresztą z udziałem einsteinu, ale również z użyciem innych aktynowców. Lepiej poznamy też tablicę okresową pierwiastków, mówi Abergel. Badania prowadzono w nowoczesnych jednostkach naukowych: Molecular Foundry w Berkeley Lab i Stanford Synchrotron Radiation Lightsource w SLAC National Accelerator Laboratory. Wykorzystano przy tym spektroskopię luminescencyjną i absorpcję rentgenowską. Jednak zanim przeprowadzono badania trzeba było pozyskać sam einstein. To nie było łatwe. Pierwiastek został wytworzony w High Flux Isotope Reactor w Oak Ridge National Laboratory. To jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można produkować einstein. Wytwarza się go bombardując kiur neutronami. Wywołuje to cały łańcuch reakcji chemicznych. I tutaj pojawił się pierwszy problem. Próbka była mocno zanieczyszona kalifornium. Uzyskanie odpowiedniej ilości czystego einsteinu jest bowiem niezwykle trudne. Zespół naukowy musiał więc zrezygnować z pierwotnego planu wykorzystania krystalografii rentgenowskiej, czyli techniki uznawanej za złoty standard przy badaniu struktury wysoce radioaktywnych próbek. Technika to wymaga bowiem otrzymania czystej metalicznej próbki. Konieczne stało się więc opracowanie nowej techniki badawczej, pozwalającej na określenie struktury einsteinu w zanieczyszczonej próbce. Z pomocą przyszli naukowcy z Los Alamos, który opracowali odpowiedni instrument utrzymujący próbkę. Później trzeba było poradzić sobie z rozpadem einsteinu. Uczeni wykorzystywali 254, jeden z bardziej stabilnych izotopów, o czasie półrozpadu wynoszącym 276 dni. Zdążyli wykonać tylko część zaplanowanych eksperymentów, gdy doszło do wybuchu pandemii i laboratorium zostało zamknięte. Gdy naukowcy mogli do niego wrócić, większość pierwiastka zdążyła już ulec rozpadowi. Mimo to udało się zmierzyć długość wiązań atomowych oraz określić pewne właściwości einsteinu, które okazały się odmienne od reszty aktynowców. Określenie długości wiązań może nie brzmi zbyt interesująco, ale to pierwsza rzecz, którą chcą wiedzieć naukowcy, badający jak metale łączą się z innymi molekułami. Jaki rodzaj interakcji chemicznych się pojawia, gdy badany atom wiąże się z innymi, mówi Abergel. Gdy już wiemy, jak będą układały się atomy w molekule zawierającej einstein, możemy poszukiwać interesujących nas właściwości chemicznych takich molekuł. Pozwala to też określać trendy w tablicy okresowej pierwiastków. Mając do dyspozycji takie dane lepiej rozumiemy jak zachowują się wszystkie aktynowce. A mamy wśród nich pierwiastki i ich izotopy, które są przydatne w medycynie jądrowej czy w produkcji energii, wyjaśnia profesor Abergel. Odkrycie pozwoli też zrozumieć to, co znajduje się poza obecną tablicą okresową i może ułatwić odkrycie nowych pierwiastków. Teraz naprawdę lepiej zaczynamy rozumieć, co dzieje się w miarę zbliżania się do końca tablicy okresowej. Możemy też zaplanować eksperymenty z użyciem einsteinu, które pozwolą nam na odkrycie kolejnych pierwiastków. Na przykład pierwiastki, które poznaliśmy w ciągu ostatnich 10 lat, jak np. tenes, były odkrywane dzięki użyciu berkelu. Jeśli będziemy w stanie uzyskać wystarczająco dużo czystego einsteinu, możemy wykorzystać ten pierwiastek jako cel w eksperymentach, w czasie których wytwarza się nowe pierwiastki. W ten sposób zbliżmy się do – teoretycznie wyliczonej – wyspy stabilności. Ta poszukiwana wyspa stabilności to teoretycznie wyliczony obszar tablicy okresowej, gdzie superciężkie pierwiastki mogą istnieć przez minuty, a może nawet dni, w przeciwieństwie do obecnie znanych superciężkich pierwiastków istniejących, których czas półrozpadu liczony jest w mikrosekundach. « powrót do artykułu
-
- einstein
- wiązanie atomowe
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Szczegółowe badania egipskiej mumii przechowywanej w Chau Chak Wing Museum na Uniwersytecie w Sydney ujawniły, że na tej australijskiej uczelni znajduje się jedyny w swoim rodzaju zabytek. Nigdy wcześniej nie znaleziono bowiem egipskiego pochówku przygotowanego w taki właśnie sposób. Uczeni z Sydney ze zdumieniem zauważyli, że badana mumia jest pokryta mułem. Muł umieszczono pomiędzy warstwami lnianych bandaży wykorzystanych do mumifikacji, więc nie był z zewnątrz widoczny. Badanie radiowęglowe ujawniło, że fragmenty lnu pochodzą z roku około 1207 przed Chrystusem, a analiza technik mumifikacyjnych wskazała na okres pomiędzy XIX a XX dynastią. Dzięki dodatkowym badaniom stwierdzono, że fragmenty mułu w okolicach głowy składają się z trzech warstw. To cienka (2,5–3,5 mm) podstawowa warstwa mułu pokryta białym kalcytowym pigmentem, na który nałożono czerwony barwnik. Nie wiadomo, czy cały „pancerz” z mułu został pomalowany na czerwono. Utwardzone „pancerze” mumii są znane z pochówków elity od początków Nowego Królestwa po XXI dynastię, czyli od 1550 do 943 roku p.n.e. Badania mumii przechowywanych w Muzeum Egipskim w Kairze ujawniło, że pomiędzy warstwami lnianych bandaży stosowano żywicę. Mumia z Sydney jest jedyną w swoim rodzaju. Niestety, niewiele o niej wiadomo. Mumię w trumnie nabył sir Charles Nicholson podczas swojej podróży do Egiptu w latach 1856–1857. Najprawdopodobniej pochodziła ona z Teb Zachodnich i została zakupiona w Luksorze. W 1860 roku Nicholson podarował ją Uniwersytetowi w Sydney. Inskrypcja na trumnie mówi, że wewnątrz pochowano kobietę imieniem Meruah. Polski archeolog Andrzej Niwiński datował trumnę na lata 1010–945 p.n.e. Ostatnia analiza ikonografii wskazuje na mniej więcej rok 1000. Początkowo sądzono, że w trumnie rzeczywiście spoczęła kobieta. Gdy jednak przed 15 laty przeprowadzono badania DNA stwierdzono, że zwłoki należą do mężczyzny, który zmarł znacznie wcześniej niż przygotowano trumnę. Na tej podstawie uznano, że miejscowi handlarze zabytkami wsadzili mumię do pustej trumny, by sprzedać kompletny zestaw. Jednak obecne badania podważają ten pogląd. Na podstawie obrazowania tomografem komputerowym stwierdzono, że pochowana osoba miała w chwili śmierci 26–35 lat, a na podstawie wyglądu kości miednicy, czaszki i żuchwy uznano, że najprawdopodobniej była to kobieta. Autorzy obecnych badań uważają, że przed laty doszło do zanieczyszczenia materiału biologicznego, stąd dlatego też badania DNA wskazywały na mężczyznę. Stwierdzono też liczne pośmiertne uszkodzenia ciała. Podsumowując autorzy badań uznali, że mamy tutaj do czynienia z kobietą w wieku 26–35 lat, której ciało – w różnych okresach starożytności i współczesności – było poddawane różnym zabiegom. Kobieta zmarła, została zmumifikowana i owinięta bandażami pod koniec Nowego Królestwa. Później, w nieznanych okolicznościach, ciało uległo uszkodzeniom, w tym poważnym złamaniom kości i oddzieleniom różnych części ciała. Jeszcze w starożytności podjęto się naprawy mumii, co wiązało się z ponownym owinięciem bandażami i nałożeniem pancerza z mułu. Warstwa mułu została pomalowana, przynajmniej w części okrywającej głowę. Później doszło do ponownych uszkodzeń ciała. Tym razem już w czasach współczesnych. Wykonano wówczas ponowne bandażowanie, tym razem bez rozwijania starych bandaży. Na skanach widoczne są też współczesne metalowe szpilki, którymi mocowano poszczególne elementy rozpadającej się mumii. Zdaniem australijskich naukowców, dodanie warstwy mułu miało na celu zarówno naprawienie uszkodzonej mumii, umożliwienie przejścia do świata zmarłych, jak i miało naśladować pochówki królewskiej elity, na której mumie po śmierci nakładano warstwę żywicy. Tezę o chęci upodobnienia badanej mumii do pochówku elity uprawdopodabnia fakt ozdobienia twarzy czerwonym barwnikiem. W czasach XXI dynastii twarze zmarłych mężczyzn z rodziny królewskiej były malowane na czerwono, a kobiet na żółto. Jednak kolorystyka, jak twierdzą autorzy najnowszych badań, nie przeczy identyfikacji mumii z Sydney jako żeńskiej, gdyż znamy też tebańskie pochówki z XIX i XX dynastii, gdzie twarze kobie malowano na ciemny brązowo-czerwony kolor. Mumia ta może być unikatowym przykładem naśladownictwa elitarnych pochówków wśród Egipcjan nie należących do rodu królewskiego, stwierdzają badacze. Artykuł Multidisciplinary discovery of ancient restoration using a rare mud carapace on a mummified individual from late New Kingdom Egypt został udostępniony na łamach PLOS ONE. « powrót do artykułu
-
Pomimo stosowania powłok nieprzywierających, żywność często przywiera do patelni. Nawet, jeśli dodatkowo użyjemy oleju. Dlaczego tak się dzieje postanowili dowiedzieć się naukowcy z Czeskiej Akademii Nauk, którzy opublikowali wyniki swoich badań na łamach Physics of Fluids. Uczeni badali właściwości oleju na płaskiej powierzchni. W czasie eksperymentów użyli patelni z powłoką nieprzywierającą, na którą wlali olej. Nad patelnią została umieszczona kamera, dzięki której można było obserwować, jak szybko w centralnym punkcie patelni powstaje suche miejsce, które się rozszerza. Powstawanie takiej plamy zaobserwowano zarówno na patelniach z powłoką ceramiczną, jak i z teflonu. Eksperymentalnie wyjaśniliśmy, dlaczego żywność przywiera do centralnego miejsca na patelni. Jest to spowodowane tworzeniem się suchego miejsca w wyniku konwekcji termokapilarnej, mówi autor badań, Aleksander Fedorczenko. Gdy patelnia nagrzewa się od spodu, w oleju pojawia się gradient temperatury. W miarę wzrostu temperatury, spada napięcie powierzchniowe, pojawia się też gradient temperatury od cieplejszego środka do chłodniejszych części zewnętrznych. Działanie gradientu prowadzi zaś do pojawienia się konwekcji termokapilarnej, która przemieszcza olej ku zewnętrznym obszarom patelni. Gdy powłoka oleju na środku patelni staje się zbyt cienka, pęka, gdyż napięcie powierzchniowe jest osłabione przez wysoką temperaturę. Aby uniknąć pojawienia się niechcianych suchych miejsc, należy zwiększyć grubość warstwy oleju, umiarkowanie podgrzewać patelnie, całkowicie zmoczyć jej powierzchnię olejem, używać patelni z grubym dnem lub ciągle mieszać żywność przygotowywaną na patelni, mówi Fedorczenko. « powrót do artykułu
- 19 odpowiedzi
-
- powłoka nieprzywierająca
- patelnia
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W ostatnim tygodniu stycznia 8 instytucji naukowych podpisało list intencyjny w sprawie koordynacji działań na rzecz rozwoju polskich badań kwantowych. Inicjatywa ma być parasolem nad aktywnościami, prowadzonymi w różnych ośrodkach naukowych w Polsce. Naukowcy liczą też na wsparcie władz publicznych i ustanowienie długofalowego programu rozwoju badań kwantowych, podobnego do tych, które funkcjonują w innych krajach. List intencyjny został podpisany przez przedstawicieli Uniwersytetu Warszawskiego, Uniwersytetu Gdańskiego, Centrum Fizyki Teoretycznej PAN (CFT PAN), Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Instytutu Fizyki PAN oraz Politechniki Wrocławskiej. Chcemy być głosem środowiska i partnerem do rozmów z władzami publicznymi o wykorzystaniu technologii kwantowych, m.in. dla wzmocnienia pozycji gospodarczej Polski – podkreślił prof. Konrad Banaszek z Uniwersytetu Warszawskiego. Prof. Marek Żukowski z Uniwersytetu Gdańskiego uważa, że podpisanie listu jest szansą na stworzenie silnej organizacji, która odegra ważną rolę w Europie. Konsorcjum będzie pomocne w działaniach na arenie krajowej i w kontaktach z kołami biznesowymi, coraz bardziej świadomymi korzyści z potencjału technologii kwantowych. Nasze środowisko powinno mówić jednym głosem w dialogu z instytucjami państwowymi. Naukowcy są zgodni co do tego, że zastosowanie technologii kwantowych może przynieść rewolucyjne zmiany w wielu dziedzinach życia, np. w symulacjach układów złożonych, bankowości, telekomunikacji i cyberbezpieczeństwie, metrologii, robotyce czy medycynie. Jak wyjaśniają, ośrodki naukowe i koroporacje technologiczne w USA skupiają się na m.in. na budowie komputera kwantowego, zaś w Europie prowadzone są zaawansowane badania nad sensorami kwantowymi i łącznością kwantową. Fizyka kwantowa, możliwość inżynierii pojedynczych układów fizycznych otwiera nowe perspektywy technologiczne, z czego zdają sobie sprawę wszystkie mocarstwa naukowe na świecie. Stawką tego wyścigu jest zdobycie przewagi i odniesienie jak największych korzyści społeczno-ekonomicznych – wyjaśnia prof. Marek Kuś z CFT PAN, członek Strategicznego Komitetu Doradczego Quantum Technologies Flagship. Quantum Technologies Flagship to 10-letni program, zapoczątkowany przez UE w listopadzie 2018 r. Ponadmiliardowy budżet ma pomóc zapewnić Europie rolę lidera w technologiach kwantowych. Potencjał technologii kwantowych chcą wykorzystać władze wielu krajów. W 2018 roku Kongres USA uchwalił National Quantum Initiative Act, a nadzorowaniem prac na poziomie federalnym zajmuje się specjalnie powołane do życia National Quantum Coordination Office przy Białym Domu. W ubiegłym roku Niemcy przeznaczyły 2 miliardy euro na prace nad komputerem kwantowym, a prezydent Macron zapowiedział właśnie, że w ciągu pięciu lat Francja zainwestuje 1,8 miliarda euro w rozwój technologii kwantowych. Nie możemy też zapominać o ostatnich osiągnięciach Chińczyków, którzy stworzyli pierwszą zintegrowaną sieć kwantową, przesłali splątane fotony pomiędzy dronami, a niebagatelną rolę w ich pracach odegrał Polak profesor Artur Ekert, jeden z pionierów kwantowej kryptografii. « powrót do artykułu
- 16 odpowiedzi
-
- technologie kwantowe
- komputer kwantowy
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Członkowie egipsko-dominikańskiej misji archeologicznej pracującej w mieście Taposiris Magna odkryli 16 wykutych w skale grobowców w stylu popularnym w epoce rzymskiej i greckiej. Znaleziono tam liczne, słabo zachowane mumie, wśród nich mumię z językiem wykonanym ze złota. Miasto Taposiris Magna zostało założone w III wieku przed naszą erą przez faraona Ptolemeusza II Filadelfosa. Nazwa miasta oznacza „wielki grób Ozyrysa”, którą Plutarch utożsamia ze znajdującą się w mieście świątynią tego boga. Mumie z okresów greckiego i rzymskiego są zwykle źle zachowane. Jak wyjaśniają przedstawiciele egipskiego Ministerstwa ds. Starożytności, złota folia uformowana w kształt języka została włożona w usta jednej z mumii podczas specjalnego rytuału, który miał zapewnić, że zmarły będzie mógł wypowiedzieć się w zaświatach przed sądem Ozyrysa. Jak mówi kierująca wykopaliskami doktor Kathleen Martinez, wśród najcenniejszych mumii są dwie, w przypadku których zachowały się resztki kartonażu. Na jednym z nich zachowały się złocenia, w tym przedstawienie Ozyrysa. Druga z mumii ma na głowie atef, koronę Ozyrysa, udekorowaną rogami oraz kobrą na czole. Na piersi mumii znajduje się pozłacany szeroki naszyjnik, z którego zwisa głowa jastrzębia, symbolu Horusa. To nie jedyne godne uwagi znaleziska. Odkryto też żeńską maskę pogrzebową, osiem złotych liści reprezentujących liście laurowe oraz osiem realistycznych ceramicznych masek marmurowych z epok rzymskiej i greckiej. Już wcześniej ten sam zespół odkrył w świątyni w Taposiris Magna m.in. liczne monety z imieniem i wizerunkiem królowej Kleopatry VII oraz fundamenty świątyni, które datowano na czasy Ptolemeusza IV Filopatora. « powrót do artykułu
-
W tym roku słynny festiwal w Wenecji przenosi się do Internetu
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
W tym roku miłośnicy słynnego karnawału w Wenecji muszą się liczyć ze zmianą jego dotychczasowej formuły. W 2020 r. impreza została skrócona, w 2021 r. odbędzie się zaś wyłącznie w Sieci. Na witrynie wydarzenia jest ono reklamowane jako tradycyjne, emocjonalne, cyfrowe. Przeniesiony do Internetu karnawał odbędzie się w dniach 6-7 lutego i 11-16 lutego. Z powodu zmiany formuły nie będzie, oczywiście, Lotu Anioła, czyli zjazdu młodej wenecjanki na linach z dzwonnicy na placu św. Marka. Nie ma też mowy o balach w pałacach czy spektaklach pod gołym niebem. Po raz pierwszy nie będzie też masowej sprzedaży pamiątkowych masek. Jak podkreśla korespondentka PAP-u, Sylwia Wysocka, właściciele sklepów nie zamówili masek, bo nie wiedzieli, czy będą mogli pracować. W mieście od dłuższego czasu prawie nie ma turystów. Nadal obowiązuje zakaz podróży między regionami bez uzasadnionego powodu, co oznacza, że w Wenecji nie pojawiają się nawet Włosi z innych części państwa. Wcześniej wenecjanie narzekali na zjeżdżające na karnawał tłumy (ich liczba przekraczała możliwości miasta, paraliżując pracę komunikacji wodnej i przejazd wąskimi uliczkami), teraz jednak dojmująca cisza i pustki robią swoje. Organizatorzy tegorocznego Carnevale di Venezia przekonują, że odbiorca będzie się mógł nacieszyć czarem karnawału bez względu na miejsce zamieszkania. A wszystko to dzięki bogatemu programowi wirtualnych wydarzeń. Tegoroczny karnawał jest reklamowany jako eksplozja zabawy, improwizacji [...] i muzyki. Transmisja z renesansowego pałacu Ca' Vendramin Calergi będzie prowadzona na oficjalnych profilach w serwisach społecznościowych, a także w lokalnej stacji telewizyjnej Televenezia. Organizatorzy wspominają o 3 wirtualnych pokojach (Venice Carnival Virtual Rooms). W przypadku Kids Carnival zapowiadane są warsztaty, występy czy konkurs na najlepszą dziecięcą maskę. Uczestnicy w wieku nastoletnim (Teen Carnival) będą mogli wziąć udział w tutorialach, konkursach, a także spotkaniach z influencerami. Organizowany na zakończenie karnawału konkurs na najlepszą maskę także odbędzie się w Sieci (La Maschera più Bella); dodatkową atrakcją mają być m.in. wywiady. Już wkrótce rozpoczną się zapisy. « powrót do artykułu -
Gdy na całym świecie zaobserwowano drugą falę epidemii COVID-19 za jej przyczynę uznano poluzowanie obostrzeń. Jednak prawda może być zgoła inna. Jak bowiem twierdzą autorzy artykułu Dynamika płynów i epidemiologia. Zmienność pór roku a dynamika transmisji, opublikowanego na łamach pisma Physic of Fluids wydawanego przez Amerykański Instytut Fizyki, dwie fale pandemii rocznie są nieuniknione, gdyż są bezpośrednio powiązane z tym, co nazywamy zmiennością pogodową. Autorzy badań, Talib Dbouk i Dimitris Drikakis z Uniwersytetu w Nikozji, wykorzystali symulacje dynamiki płynów do obliczenia koncentracji wirusa w zakażonej ślinie. Na tej podstawie stworzyli indeks AIR (Airborne Infection Rate). Skojarzyli go z prostym modelem epidemiologicznym i na tej podstawie stwierdzili, że to pogoda odpowiada za pojawienie się dwóch fal epidemii. Przełożyliśmy uzyskane przez nas wyniki na liczbę przypadków zachorowań i transmisję w trzech miastach, Nowym Jorku, Paryżu i Rio de Janeiro. Uzyskane przez nas wyniki wskazują, że dwie fale epidemii rocznie są nieuniknione, gdyż są bezpośrednio powiązane z tym, co nazywamy zmiennością pogodową. Dbouk i Drikakis twierdzą, że zwiększona liczba zachorowań powiązana jest ze zmianami temperatury, relatywnej wilgotności oraz prędkości wiatru. Podsumowując swoje badania, naukowcy stwierdzają, że pogoda odgrywa ważną rolę w przebiegu pandemii i należy brać ją pod uwagę. Dwie fale pandemii rocznie są prawdopodobnie naturalnym zjawiskiem powiązanym bezpośrednio ze zmiennością pogodową. To zaś każe podać w wątpliwość sensowność szeroko zakrojonych restrykcyjnych lockdownów. Zdaniem badaczy, działania takie jak powszechne testowanie, śledzenie sieci kontaktów społecznych, używanie elektronicznych urządzeń śledzących, badanie wszystkich osób wjeżdżających do kraju, ścisła kwarantanna w wyznaczonych miejscach mogą spowolnić rozprzestrzenianie się choroby, jednak nie powstrzymają drugiej fali. « powrót do artykułu
-
Firma SpaceX przeprowadziła drugi test rakiety Starship, która w przyszłości ma zawieźć astronautów na Marsa. Test Starship SN9 przebiegł podobnie jak przeprowadzona przed 2 miesiącami próba Starship SN8. Wszystko przebiegało zgodnie z planem do czasu lądowania, kiedy to eksplozja zamieniła pojazd w kulę ognia. Najnowszy pojazd SpaceX wystartował wczoraj o godzinie 19:25 czasu polskiego. Pięćdziesięciometrowa rakieta sprawowała się jak należy, lot przebiegał prawidłowo, bez zakłóceń przeprowadzono sekwencyjne wyłączenie wszystkich trzech silników Raptor. Starship osiągnął zakładaną wysokość 10 kilometrów i obrócił się na bok tak, jak będzie to miało miejsce podczas jego powrotu w ziemską atmosferę. Niedługo później pojawiły się kłopoty. Gdy ponownie odpalono silniki, które miały ustawić pojazd w pozycji pionowej, jeden z silników najprawdopodobniej nie uruchomił się prawidłowo. Starship uderzył w ziemię pod kątem i eksplodował. Test zakończył się więc podobnie, jak próba z grudnia, jednak nie można wykluczyć, że tym razem przyczyny rozbicia rakiety były inne. Federalna Administracja Lotnicza (FAA), która reguluje starty rakiet, oświadczyła, że będzie nadzorowała śledztwo w sprawie katastrofy. Mimo, że był to testowy lot bezzałogowy, zostanie przeprowadzone śledztwo, którego celem będzie określenie głównej przyczyny problemu oraz wypracowanie przyszłych działań zwiększających bezpieczeństwo całego programu prowadzonego przez firmę, czytamy w oficjalnym komunikacie. Warto tutaj przypomnieć, że przed testem doszło do nieporozumień pomiędzy FAA a SpaceX. W ubiegłym tygodniu firma Muska przygotowała Starship SN9 do testu, napełniła zbiorniki i była gotowa do jego przeprowadzenia. Jednak zgoda na wykonanie testu nie nadchodziła. Musk wyraził swoją frustrację na Twitterze, stwierdzając, że coś jest nie tak z zespołem, który ze strony FAA nadzoruje SpaceX. Stosowane przez nich przepisy zostały opracowane na potrzeby prowadzenia kilku testów rocznie, z rządowych stanowisk startowych, za pomocą jednorazowych rakiet. W tym tempie ludzkość nigdy nie poleci na Marsa. FAA wydała zgodę na test dopiero w poniedziałek po południu. Niedługo potem dowiedzieliśmy się, skąd wynikała zwłoka. Okazało się, że grudniowy test Starship SN8 był... samowolką SpaceX. Odbył się on bez zgody FAA. SpaceX poprosiła o zgodę na start, mimo że nie wykazała, iż fala ciśnieniowa wywołana ewentualną eksplozją nie będzie groźna dla osób postronnych. W tej sytuacji FAA nie wydała zgody na test, a SpaceX mimo wszystko przeprowadziła test. Nawet, gdyby tamten test był w pełni udany, to takie postępowanie oznaczało naruszenie licencji SpaceX. A udany nie był i doszło do eksplozji. FAA zażądała od SpaceX przeprowadzenia śledztwa, w tym przeglądu zasad bezpieczeństwa, procesu podejmowania decyzji oraz dyscypliny tego procesu, dowiadujemy się z oświadczenia FAA. Firmie nakazano również zaprzestanie testów zagrażających ludziom, do czasu, aż nie spełni ona wymagań stawianych przez FAA. Koncern Muska dostosował się do tych żądań, otrzymał więc zgodę na wczorajszy test. FAA uznaje kwestię grudniowego startu za zakończoną i nie będzie wyciągała dalszych konsekwencji. Jak widzimy, SpaceX może liczyć na wyjątkową przychylność urzędników. Jared Zambrano-Stout, były pracownik w biurze ds. komercyjnych usług transportu kosmicznego w FAA mówi, że był zaskoczony oświadczeniem FAA. SpaceX naruszyła warunki licencji i wygląda na to, że nie poniesie żadnych konsekwencji, stwierdził zdumiony. Zambrano-Stout, który jest obecnie jednym z dyrektorów w firmie prawniczej Meeks, Butera and Israel mówi, że nie zna żadnego innego przypadku, by FAA nie udzieliła zgody na start i by jakakolwiek firma przeprowadziła start bez zgody FAA. Zadaniem FAA nie jest zapobieganie startom. Wręcz przeciwnie. Ich zadaniem jest umożliwienie przeprowadzania startów, stwierdza. Myślę, że nie znajdziemy przypadku, by FAA przed grudniem ubiegłego roku kiedykolwiek nie zezwoliła SpaceX na zrobienie tego, co firma chciała, dodaje. Stosowane przez FAA zasady mają na celu upewnienie się, że osoby postronne nie zostaną poszkodowane. Obecnie firma SpaceX regularnie świadczy usługi wysyłania satelitów na orbitę i dostarczania zaopatrzenia na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Przeprowadziła też dwukrotne loty załogowe na zlecenie NASA, a na bieżący rok planowane są kolejne loty. Wiele osób sceptycznie podchodzi jednak do zapowiedzi Muska, który twierdzi, że w ciągu najbliższych lat wyśle ludzi na Marsa. Elon Musk znany jest z niedotrzymywania terminów. Można tutaj przypomnieć, że w 2019 rkou twierdził, że już w tym samym roku odbędzie się pierwszy test Starship na dużej wysokości, a pierwsze loty orbitalne będą miały miejsce w na początku roku 2020. Zamiast tego firma zanotowała serię porażek, spowodowanych nieprawidłowym spawaniem. SpaceX przygotowała już Starship SN10. Widać ją zresztą na stanowisku startowym na poniższym filmie. Jej test test może odbyć się jeszcze w bieżącym miesiącu. « powrót do artykułu
- 17 odpowiedzi
-
Wskazaniem do operacji u 72-letniej kobiety były dwa przerzuty raka piersi do wątroby. Lokalizacja pierwszej zmiany nowotworowej w segmencie II/III pozwalała na wykonanie laparoskopowej resekcji części segmentu III i segmentu II wątroby. Położenie drugiej zmiany w tylnej części segmentu VII, wysoko pod przeponą, wykluczało możliwość dostępu laparoskopowego. W tej sytuacji, jedyną i najmniej inwazyjną metodą usunięcia tego guza była resekcja wątroby z dostępu przez prawą jamę opłucnową i przez przeponę. W pierwszym etapie wykonano część laparoskopową operacji a następnie, po zmianie ułożenia chorej, przeprowadzono etap torakoskopowy. Operacja trwała 240 minut. Przebieg pooperacyjny był niepowikłany i chora w stanie ogólnym bardzo dobrym opuściła Klinikę w czwartej dobie po operacji – mówi prof. Tadeusz Wróblewski. To właśnie on odpowiadał za przeprowadzenie pierwszej w Polsce operacji, podczas której guzy wątroby usuwano za pomocą laparoskopu i torakoskopu. Zabieg przeprowadzono w Uniwersyteckim Centrum Kliniczym Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Wykonanie takiego zabiegu oznacza, że w Polsce możliwe będzie przeprowadzenie małoinwazyjnego leczenia osób, u których guz na wątrobie umieszczony jest pod przeponą, gdzie nie można uzyskać dostępu za pomocą laparoskopu. Dotychczas jedynym rozwiązaniem była operacja otwarta. Podczas operacji profesorowi Wróblewskiemu towarzyszyli doktorzy Wacław Hołówko i Jan Stypułkowski, za stronę anestezjologiczną odpowiadały doktor Marta Dec i pielęgniarka Ewa Królicka, a instrumentariuszkami były Marzena Kaczmarska i Agnieszka Szwonder. Zaledwie 2 miesiące temu zespół profesora Wróblewskiego przeprowadził pierwszy w Polsce w pełni laparoskopowo i jednoczasowo potrójny zabieg, o którym również informowaliśmy. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- guz wątroby
- laparoskop
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Od VI wieku w Bazylice świętych Dwunastu Apostołów przechowywane są szczątki św. Jakuba (zw. Mniejszym) i św. Filipa – dwóch z uczniów, którzy podążali z Jezusem. Naukowcy z Uniwersytetu Południowej Danii przeprowadzili właśnie badania, których celem było określenie autentyczności relikwii. Gdy chrześcijaństwo uzyskało status religii państwowej i zaczęto budować coraz więcej kościołów, do wielu z nich przenoszono szczątki świętych, które wydobywano z ich dotychczasowych miejsc pochówku. Pierwszym znanym przypadkiem przeniesienia szczątków świętego do kościoła był transfer św. Babylasa (zm. 253), patrona Antiochii. W 354 roku jego doczesne szczątki trafiły z cmentarza w Antiochii do kościoła, który specjalnie w tym celu wybudował cezar Konstancjusz Gallus. Praktyka taka natychmiast zyskała na popularności i już w kolejnym roku do kościołów w Konsantynopolu trafiły szczątki świętych Tymoteusza, Andrzeja i Łukasza. Na nic zdała się krytyka tego typu działań wyrażana przez tak znaczne osobistości jak biskup Atanazy Wielki czy mnich Szenute z Atripe. W całym Cesarstwie wykopywano ciała świętych i relikwie przenoszono do kościołów, gdzie oddawano im cześć. Nie inaczej było ze szczątkami apostołów. Bazylika świętych Dwunastu Apostołów początkowo była kościołem św. Jakuba i Filipa, których szczątki są tam do dzisiaj przechowywane. Nie wiadomo, kto je przeniósł, ani skąd. A duńscy uczeni postanowili właśnie zweryfikować informacje, że fragmenty kości piszczelowej, udowej i kawałki zmumifikowanej stopy należą do uczniów Jezusa. Tradycja mówi, że to, co pozostało z kości piszczelowej i stopy jest pozostałościami po św. Filipie, a resztki kości udowej to fragmenty ciała św. Jakuba Mniejszego. Wszystko wskazuje na to, że tak uważano od VI wieku. Badań podjął się profesor Kaare Lund Rasmussen z Uniwersytetu Południowej Danii, który stał na czele zespołu złożonego ze specjalistów z holenderskiego Uniwersytetu w Groningen, włoskiego Uniwersytetu w Pizie, brytyjskiego Cranfield Forensic Institute, włoskiego Papieskiego Instytutu Archeologii Chrześcijańskiej oraz Muzeum Narodowego Danii. Naukowcy uznali, że szczątki św. Filipa są zbyt zanieczyszczone, by można było przeprowadzić wiarygodne datowanie radiowęglowe. Udało się za to datować fragmenty kości udowej. Zachowana kość udowa nie należy do św. Jakuba. Pochodzi ona od osoby, która urodziła się 160–240 lat później niż święty, poinformował profesor Rasmusen. Mimo, że nie jest to fragment ciała św. Jakuba, zabytek ten rzuca światło na bardzo wczesne i słabo poznane dzieje wczesnego chrześcijaństwa, dodaje uczony. Mamy wszelkie podstawy przypuszczać, że ten, kto przeniósł szczątki do kościoła, naprawdę wierzył, iż należą one do świętego. Musiały zostać zabrane z chrześcijańskiego grobu, więc należą do jednego z wczesnych chrześcijan. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że również szczątki, których nie udało się datować, należą do chrześcijanina. Możemy sobie wyobrazić, że gdy władze wczesnego Kościoła poszukiwały ciała apostoła, który żył setki lat wcześniej, sprawdzano stare chrześcijańskie cmentarze, czytamy w artykule opublikowanym na łamach Heritage Science. « powrót do artykułu
- 170 odpowiedzi
-
- Bazylika świętych Dwunastu Apostołów
- Filip
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Pod koniec stycznia zakończyły się badania telemetryczne wilka Gustava, o którego niezwykłej liczącej 10.000 kilometrów podróży z Niemiec do Polski informowaliśmy w połowie grudnia. Jak podkreślają naukowcy z Katedry Ekologii i Zoologii Kręgowców Uniwersytetu Gdańskiego (UG), to nie oznacza, że jego losy nie będą już monitorowane. Będą, tylko innymi metodami. Biolodzy wyjaśniają, że obroże telemetryczne wyposaża się obecnie w mechanizm zwalniający (drop-off). Dzięki temu zwierzęta nie muszą ich nosić przez całe życie; to ważne, gdyż obroża jest dość ciężka (1,5-3% masy ciała). Dr Frank-Uwe F. Michler z Hochschule für nachhaltige Entwicklung Eberswalde (HNEE), który założył Gustavowi obrożę, powiadomił naukowców z UG że po 22 miesiącach badań nadszedł moment rozpięcia obroży słynnego wilka. Ponieważ oprócz przesyłanych na bieżąco informacji o lokalizacji obroże telemetryczne zapisują zdecydowanie więcej danych, których przesłanie poprzez sieć GSM nie jest możliwe, [...] zespół (w składzie Małgorzata Warda, Małgorzata Witek i dr Maciej Szewczyk) niezwłocznie udał się w teren z misją odzyskania obroży. Jej zlokalizowanie nie zajęło naukowcom zbyt wiele czasu. Leżała w miejscu odpoczynku Gustava i jego partnerki - w lesie sosnowym z gęstym podszytem z jeżyn. Ponieważ para dość często chowa się w jeżynowych zaroślach, wybrankę Gustava nazwano roboczo Jeżynką. Jak będą wyglądać badania Gustava bez telemetrii? Na pewno ułatwi je fakt, że Gustavowi udało się spotkać towarzyszkę życia. Od tego czasu wilk porusza się bowiem po ściśle określonym terytorium, wykorzystując stosunkowo powtarzalnie te same trasy, miejsca znakowań i odpoczynku, co pozwala na regularne nagrywanie zachowań wilków za pomocą fotopułapek. Sprawdzając lokalizacje młodego samca z kilku miesięcy, zespół określi jego strategie łowieckie. Oprócz tego biolodzy zamierzają kontynuować badania genetyczne i analizy diety. « powrót do artykułu
-
Węgiel, jeden z najbardziej rozpowszechnionych pierwiastków we wszechświecie, jest podstawowym budulcem organizmów żywych. Cieszy się więc szczególnym zainteresowaniem naukowców. Wiemy, że struktura krystaliczne węgla ma wpływ na jego właściwości. Naukowcy obliczyli, że przy ciśnieniu przekraczającym 1000 GPa powinno dojść do zmiany struktury atomowej tego pierwiastka. Naukowcy z Oksfordu i LLNL poddali właśnie węgiel rekordowemu ciśnieniu 2000 GPa. To 5-krotnie więcej niż w jądrze Ziemi. Takie ciśnienie może panować we wnętrzach niektórych egzoplanet. Odkryliśmy, że – ku naszemu zaskoczeniu – w takich warunkach nie doszło do żadnej przewidywanej zmiany fazy w węglu. Zachował on swoją krystaliczną strukturę do najwyższego ciśnienia, jakiemu go poddaliśmy. Te same ultrasilne wiązania, które są odpowiedzialne za to, że przy ciśnieniu atmosferycznym diament bezterminowo zachowuje swoją strukturę, prawdopodobnie zapobiegają zmianie fazy przy ciśnieniu przekraczającym 1000 GPa, mówi główna autorka badań, fizyk Amy Jenei z Lawrence Livermore National Laboratory (LLNL). Eksperymenty były prowadzone w ramach programu Discovery Science, dzięki któremu zewnętrzne zespoły badawcze mają łatwy dostęp do jednego z flagowych ośrodków LLNL – National Ignition Facility (NIF). Profesor Justin Wark z University of Oxford, który odpowiadał za teoretyczną część badań stwierdził, że, prowadzony przez NIF projekt Discovery Science przynosi olbrzymie korzyści środowisku akademickiemu. Nie tylko daje nam możliwość przeprowadzenia eksperymentów, których nigdzie indziej przeprowadzić się nie da, ale – co bardzo ważne – daje studentom, którzy przecież w przyszłości będą naukowcami, szansę pracy w unikatowej jednostce badawczej. Podczas eksperymentów, w których udział brali też naukowcy z University of Rochester i University of York, wykorzystano wysokoenergetyczne źródło laserów w NIF do poddania stałej formy węgla ciśnieniu sięgającemu 2000 GPa. Strukturę próbki badano za pomocą rentgenografii strukturalnej. Jednocześnie niemal 2-krotnie pobito rekord ciśnienia, przy którym wykorzystano tę technikę. Badania wykazały, że nawet przy tak ekstremalnych ciśnieniach węgiel zachował swoją strukturę, co wskazuje na istnienie wysokoenergetycznych barier zapobiegających przejściu fazowemu. Wciąż otwarte pozostaje pytanie, czy we wnętrzach egzoplanet istnieje mechanizm pozwalający przezwyciężyć tę barierę i umożliwiający pojawienie się przewidywanych form węgla. Potrzebne są kolejne badania z wykorzystaniem alternatywnych metod kompresji lub innej formy węgla, wymagającej mniejszych energii do wywołania zmiany struktury. O wynikach badań poinformowano na łamach Nature. « powrót do artykułu
-
Od 29 stycznia do 12 lutego na skwerze w Parku Kieszonkowym im. Papcia Chmiela w Krakowie można oglądać wystawę ilustracji "Z tuszuś powstał, w tusz się obrócisz". Krakowskie Stowarzyszenie Komiksowe zorganizowało ją, by oddać hołd zmarłemu niedawno rysownikowi. Do wykonania ilustracji zaproszono krakowskich twórców komiksu. W ciągu niecałego tygodnia powstał zbiór osobistych prac. Ich autorami są: Łukasz Godlewski, Tomasz Grządziela, Aleksandra Herzyk, Joanna Karpowicz, Karolina Plewińska, Łukasz Ryłko, Szymon Szelc, Rafał Szłapa i Ewa Zaremba. Otwarcie wystawy zbiega się w czasie z pośmiertną premierą ostatniej książeczki z przygodami Tytusa, Romka i A'Tomka. Choć Papcio nie narysuje już dla nas żadnej nowej przygody, to trzej harcerze i ich zabawne powiedzonka, z których wiele weszło do języka potocznego, pozostaną z nami na zawsze - podkreślono w opisie wydarzenia na Facebooku. Jak pamiętają fani zmarłego w nocy z 21 na 22 stycznia Henryka Jerzego Chmielewskiego, słowami "z tuszuś powstał, w tusz się obrócisz" Papcio Chmiel powołał do życia Tytusa. Tymi samymi słowami Krakowskie Stowarzyszenie Komiksowe postanowiło pożegnać rysownika. Stowarzyszenie dziękuje artystom za prace, Zarządowi Zieleni Miejskiej za przygotowanie skweru i opiekę nad wystawą, Urzędowi Miasta Krakowa za ekspresowe wydanie zgody, a Muzeum Fotografii za wypożyczenie systemu ekspozycyjnego. Pada też deklaracja: we współpracy z Zarządem Zieleni Miejskiej w Krakowie będziemy regularnie wracać na skwer z nowymi komiksami. Początek wystawy "Z tuszuś powstał, w tusz się obrócisz" zbiegł się w czasie z datą premiery ostatniego komiksu Henryka Jerzego Chmielewskiego pt. "Tytus, Romek i A'Tomek pomagają księciu Mieszkowi ochrzcić Polskę, z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani". Miała ona miejsce 28 stycznia. Na pewno ten ostatni album historyczny najwięcej kłopotów sprawił Papciowi, który miał już mniej sił, słabo widział, miał kondycję słabszą, ale dzielnie mobilizował się i kontynuował tę pracę. Gdzieś koło grudnia zakończył ostatni rysunek, tzw. planszę. On sygnalizował, że ma ogromną chęć dożyć wydania tego albumu. Przykro mi jest, że minęliśmy się z Papciem o te parę dni - podkreślił Tomasz Woyda z wydawnictwa Prószyński w wypowiedzi dla audycji "Pierwsze słyszę" radiowej Czwórki. « powrót do artykułu
-
Naukowcy z University of Massachusetts Amhers odkryli, w jaki sposób spowodować, by przedmioty poruszały się, korzystając wyłącznie z przepływu energii w otoczeniu. Ich badania mogą przydać się w licznych zastosowaniach – od produkcji zabawek po przemysł wojskowy. Wszędzie tam, gdzie potrzebne jest zapewnienie źródła napędu. Ponadto pozwolą nam w przyszłości więcej dowiedzieć się o tym, jak natura napędza niektóre rodzaje ruchu. Profesor Al Crosby, student Yongjin Kim oraz Jay Van den Berg z Uniwersytetu Technologicznego w Delft (Holandia) prowadzili bardzo nudny eksperyment. Jego częścią było obserwowanie, jak wysycha kawałek żelu. Naukowcy zauważyli, że gdy długi pasek żelu schnie, tracąc wilgoć wskutek parowania, zaczyna się poruszać. Większość tych ruchów była powolna, jednak od czasu do czasu żel przyspieszał. Te przyspieszenia miały związek z nierównomiernym wysychaniem. Dodatkowe badania ujawniły, że znaczenie ma tutaj kształt i że żelowe paski mogą „zresetować się”, by kontynuować ruch. Wiele zwierząt i roślin, szczególnie tych małych, korzysta ze specjalnych elementów działających jak sprężyny i zatrzaski, co pozwala im bardzo szybko się poruszać, znacznie szybciej niż zwierzęta korzystające wyłącznie z mięśni. Dobrym przykładem takiego ruchu są takie rośliny jak muchołówki, a w świecie zwierzęcym są to koniki polne i mrówki z rodzaju Odontomachus. Niestabilność to jedna z metod, którą natura wykorzystuje do stworzenia mechanizmu sprężyny i zatrzasku. Coraz częściej wykorzystuje się taki mechanizm by umożliwić szybki ruch małym robotom i innym urządzeniom. Jednak większość z tych mechanizmów potrzebuje silnika lub pomocy ludzkich rąk, by móc kontynuować ruch. Nasze odkrycie pozwala na stworzenie mechanizmów, które nie będą potrzebowały źródła zasilania czy silnika, mówi Crosby. Naukowcy wyjaśniają, że po zaobserwowaniu poruszających się pasków i zbadaniu podstaw fizyki wysychania żelu, rozpoczęli eksperymenty w celu określenia takich kształtów, które z największym prawdopodobieństwem spowodują, że przedmiot będzie reagował tak, jak się spodziewamy i że będzie poruszał się bez pomocy silnika czy ludzkich dłoni przeprowadzających jakiś rodzaj resetu. To pokazuje, że różne materiały mogą generować ruch wyłącznie dzięki interakcji z otoczeniem, np. poprzez parowanie. Materiały te mogą być przydatne w tworzeniu nowych robotów, szczególnie małych, w których trudno jest zmieścić silniki, akumulatory czy inne źródła energii, stwierdza profesor Crosby. Ta praca to część większego multidyscyplinarnego projektu, w ramach którego próbujemy zrozumieć naturalne i sztuczne systemy, pozwalające na stworzenie w przyszłości skalowalnych metod generowania energii na potrzeby ruchu mechanicznego. Szukamy też materiałów i struktur do przechowywania energii. Odkrycie może znaleźć wiele różnych zastosowań w Armii i Departamencie Obrony, mówi doktor Ralph Anthenien, jeden z dyrektorów Army Research Office. Badania Crosby'ego są finansowane przez U.S. Army Combat Capabilities Development Command. Więcej na ten temat przeczytamy w artykule Autonomous snapping and jumping polymer gels. « powrót do artykułu
-
Duchowość Soliga najlepszym sposobem na ochronę tygrysa
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Wierzenia nie są zwykle brane pod uwagę w wysiłkach na rzecz ochrony przyrody. Wiele jednak wskazuje, że wartości duchowe jednego z indyjskich plemion pomagają chronić tygrysy. Lud Soliga zamieszkuje Ghaty Zachodnie w Indiach i czci tygrysy bengalskie. Jak twierdzi Shadi Atallach, ekonomista z Wydziału Rolnictwa i Ekonomii Konsumenckiej z University of Illinosi, który specjalizuje się w zasobach naturalnych, duchowość Soliga chroni tygrysy. Atallach przeczytał o Soliga w artykule BBC. Serwis informował, że w latach 2010–2014, po tym, jak Soliga uzyskali prawa własności do ziem swoich przodków, liczba tygrysów zwiększyła się dwukrotnie. Dziennikarze twierdzili, że lokalne plemię czci tygrysy i że oddawanie im czci powoduje, że ludzie ci są najlepszymi obrońcami tych zwierząt. Przeszukaliśmy literaturę specjalistyczną z dziedziny ekonomii ochrony środowiska i nie znaleźliśmy niczego, co potwierdzałoby takie twierdzenia. ie było niczego, co brałoby pod uwagę wartości duchowe w ochronie ekosystemu. Atallah i jego kolega Adrian Lopes postanowili sprawdzić, czy wierzenia lokalnej społeczności mogą mieć wpływ na ochronę przyrody. Naukowcy przeprowadzili więc studium przypadku, w którym oceniali duchową wartość tygrysa bengalskiego dla plemienia Soligas i jak wartości te przekładają się na ochronę gatunku. Naukowcy wykorzystali metody modelowania bioekonomicznego, na podstawie których stworzyli cztery alternatywne scenariusze. Badali co się dzieje, gdy Soliga mają i gdy nie mają praw do ziemi przodków oraz gdy za kłusownictwo grożą lub nie grożą grzywny. Wyniki analizy były jasne. Najlepszą ochronę tygrysów zapewniało nadanie plemieniu praw do ziemi przodków. Z przeprowadzonych obserwacji wynika, że jeśli odbierze się Soliga prawa własności i nie karze grzywną za kłusownictwo, gatunek znika w ciągu 49 lat. Wprowadzenie samych grzywien jedynie oddala moment wyginięcia gatunku o kolejnych 9 lat. Nie zapobiega jednak wyginięciu, mówi Atallah. Zdaniem uczonego, gdy członkowie plemienia mogą kultywować wiarę przodków, czcić tygrysy i mają prawa do ziemi, na której one zamieszkują, z mniejszym prawdopodobieństwem szukają szybkiej nagrody w postaci pieniędzy za nielegalne zabicie tygrysa. Przeliczanie wartości duchowych na pieniądze jest działaniem kontrowersyjnym. Jednak jeśli nie uwzględniamy tych wartości w wyliczeniach ekonomicznych, to de facto uznajemy, że ich wartość pieniężna wynosi 0, stwierdza Atallah. Uczony wyjaśnia, że modele bioekonomiczne biorą pod uwagę takie dane jak status gatunku, tempo jego rozmnażania, działania takie jak prawa własności, grzywny, wartość generowaną przez turystykę itp. Dotychczas jednak nie brano w nich pod uwagę wartości duchowych lokalnych społeczności. Jeśli nadamy wartość kwestiom duchowym tak, jak nadajemy są ekoturystyce, będziemy mogli uwzględnić tego typu usługi na poziomie decyzji administracyjnych, stwierdza Atallah. W ramach działań na rzecz ochrony środowiska często oddziela się ludzi od zwierząt. Dochodzi na przykład do wypędzenia rdzennej ludności z rezerwatu przyrody. To kontrowersyjne zarówno z etycznego, jak i humanitarnego punktu widzenia. Atallah i Lopes pokazują, że obecność rdzennej ludności daje wymierne korzyści, gdyż ludność ta często najlepiej chroni swoje otoczenia. Indian Forest Rights Act daje co prawda lokalnym plemionom prawa do ziemi przodków, jednak plemiona muszą dostarczyć dokumentację potwierdzającą ich roszczenia. Brak takiej dokumentacji czasem prowadzi do wypędzenia plemienia. Jeśli rząd ma zdecydować, którego z instrumentów politycznych użyć, to nasze badania pokazują, że wydanie pieniędzy na zapewnienie lokalnej społeczności praw do ziemi jest znacznie bardziej efektywne, niż wydawanie pieniędzy na łapanie i karanie kłusowników. Jeśli zależy ci na przetrwaniu gatunku, to najlepszym sposobem na jego zapewnienie jest nadanie praw własności ludziom, którzy szanują ten gatunek, dodaje Atallah. « powrót do artykułu -
Decyzją ministra kultury, dziedzictwa narodowego i sportu na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego wpisano carillonową muzykę w Gdańsku, chodzenie z kozą na Kujawach i hafciarstwo z nadwiślańskiego Urzecza. Carillonowa muzyka w Gdańsku Carillon (pol. karylion) to zespół przynajmniej 23 zestrojonych ze sobą dzwonów wieżowych, na których można grać za pomocą klawiatury połączonej systemem drutów i przekładni z sercami; po naciśnięciu klawisza serce uderza w czaszę nieruchomego dzwonu. Wykorzystywane są 2 klawiatury: manuałowa i pedałowa. Klawisze przypominają kołki; można na nich grać pięściami lub palcami. Warto też wspomnieć o mechanizmie do gry automatycznej. Jak podkreślono w komunikacie Ministerstwa, w przypadku carillonów stacjonarnych gra się kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Dźwięk jest więc za każdym razem inaczej odbierany przez słuchaczy, bo zależy to od natężenia miejskiego gwaru, a także warunków atmosferycznych. W Gdańsku znajdują się aż 3 karyliony koncertowe: carillon w Ratuszu Głównomiejskim (zbudowany w 1561 r., po zniszczeniach wojennych odbudowany w 2000 r.), największy ze wszystkich 50-dzwonowy carillon w kościele św. Katarzyny oraz carillon mobilny (zainstalowany na specjalnej przyczepie, składa się z 48 dzwonów o wadze od 9 do 845 kg). Chodzenie z kozą na Kujawach Chodzenie z kozą to zwyczaj obchodzenia domów na terenie Kujaw przez grupy przebierańców pod koniec karnawału [...]. Jest to kontynuacja dawnych ludowych praktyk o charakterze magicznym, których celem było zapewnienie urodzaju. Zapustnicy przebierają się za zwierzęta-symbole płodności i sił wegetatywnych, np. niedźwiedzia czy konia. Krystyna Pawłowska, etnograf z Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej we Włocławku, tak opisała pierwszoplanową postać, czyli kozę. Jest to mężczyzna pod białą płachtą, trzymający w dłoni drąg zakończony drewnianą kozią głową z kłapiącą szczęką. Koza, będąca jednym z najstarszych zwierząt udomowionych przez człowieka, w zapustnych zespołach symbolizuje płodność w odniesieniu do ludzi, zwierząt i ziemi. Z tak wyobrażonym zwierzęciem odgrywano różne scenki, a jego symboliczna śmierć oznaczała nadejście zimy. Z kolei ożycie kozy przepowiadało wiosnę. Jako symbol płodności często pojawiała się w rymowankach przywołujących urodzaj lub obietnicę nowego życia: "Gdzie koza chodzi, tam się żytko rodzi, kędy jej tropy, powstają kopy; Gdzie koza chodzi, tam panna za mąż wychodzi - dodaje Włodzimierz Moch w tekście pt. "Świętowanie na Kujawach w świetle słownictwa gwarowego" (Język. Religia. Tożsamość, 2019 nr 2, PDF). Wśród przebierańców pojawiają się jeszcze pan młody i panna młoda, diabeł czy śmierć. Występują również postaci obcych i dwoiste: dziad na babie czy żywy na umarłym (postać ta symbolizuje triumf życia nad śmiercią, zwycięstwo wiosny i wegetacji nad zimową martwotą). Jak można się domyślić, obecnie ukryte znaczenia odchodzą na dalszy plan, a uczestnikom grup zależy bardziej na przypominaniu starych zwyczajów i przyciąganiu uwagi obserwujących. Hafciarstwo z nadwiślańskiego Urzecza Hafciarstwo z mikroregionu Urzecze jest umiejętnością wykonywaną przez kobiety mieszkające po obu stronach Wisły na południe od Warszawy lub mieszkające obecnie w Warszawie, ale wywodzące się z Urzecza. Sztukę haftowania ściegiem łańcuszkowym czarną nicią bawełnianą przekazuje się przez bezpośrednią naukę. Hafty są wykonywane na podstawie zachowanych chust czepcowych i koszul kobiecych. Wykorzystuje się wyłącznie motywy roślinne. Sztuka hafciarska z regionu Urzecza po II wojnie światowej zaczęła ulegać zanikowi w związku z coraz większą popularnością stroju miejskiego. Obecnie kontynuuje ją niewielkie grono depozytariuszek, które jednak zajmują się coraz bardziej aktywnie działalnością popularyzatorską poprzez prowadzenie warsztatów dla grupy chętnych. Z pewnością spory wpływ na przetrwanie tej tradycji wywarło funkcjonowanie zespołów regionalnych, które zamawiały haftowane koszule i chusty. Niemniej istnieje on również w obiegu prywatnym, szczególnie w postaci obrusów i serwet przeznaczonych na prezenty ślubne. Coraz więcej osób zamawia również haftowane koszule dla podkreślenia swojego związku z regionem. Jak napisano na stronie Gminy Konstancin-Jeziorna, wysiłek zachowania tradycji został podjęty przez grupę współpracującą i wspieraną merytorycznie przez Stowarzyszenie Odrodzenia Urzecza, które przeprowadziło procedurę i przygotowało wniosek do Narodowego Instytutu Dziedzictwa. Depozytariuszkami haftu urzeckiego są Grażyna Leśniak z Cieciszewa, Elżbieta Piskorz-Branekova z Warszawy, Marianna Król z Góry Kalwarii, a także Marianna Drabarek z Nadbrzeża i Wioletta Koczyk z Kępy Nadbrzeskiej. Odrębność Urzecza dostrzegali etnografowie Oskar Kolberg oraz Jan Stanisław Bystroń i Kornel Kozłowski. Na nowo mikroregion został "odkryty" przez doktora Łukasza Maurycego Stanaszka, kierownika Pracowni Antropologicznej w Państwowym Muzeum Archeologicznym w Warszawie. Na witrynie Gminy Konstancin-Jeziorna wyjaśniono, że z Urzeczem związane są m.in.: piękne wilanowskie stroje, unikatowy czarny haft roślinny czy też oryginalna kuchnia (urzeckie przysmaki sytocha i barszcz chrzanowo-buraczany w 2016 r. otrzymały certyfikat Dziedzictwa Kulinarnego Mazowsza). Krajowa Lista Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego jest prowadzona przez ministra kultury, dziedzictwa narodowego i sportu. Wnioski o umieszczenie zjawisk dziedzictwa niematerialnego na Liście przyjmuje zaś Narodowy Instytut Dziedzictwa. Wnioski mogą być składane przez społeczności lokalne, organizacje pozarządowe, instytucje i osoby prywatne. Szczegółowe informacje na temat procedury znajdują się na stronie niematerialne.nid.pl. « powrót do artykułu
-
- carillon
- carillonowa muzyka
- (i 3 więcej)