Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37640
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Pojawiające się przedwcześnie uderzenia gorąca nigdy nie zwiastują niczego dobrego. Wiele kobiet uważa, że jest to oznaka zaczynającego się klimakterium – w końcu jest to jeden z najpopularniejszych objawów sugerujących, że rozpoczęła się menopauza. Prawda może być jednak zupełnie inna, dlatego warto poznać przyczyny pojawiania się fal gorąca oraz zimnych potów. Czym są uderzenia gorąca? Niezwykle łatwo jest rozpoznać uderzenia gorąca. Czym w rzeczywistości jest to zjawisko? Pojawia się niespodziewanie i przypomina falę ciepła, która rozchodzi się po naszym ciele. Najwrażliwsze miejsca to w tym przypadku głowa oraz szyja. Nierzadko można też zauważyć, że nasze policzki stają się ciepłe i różowieją. Gdy dosięgają nas takie uderzenia, to zazwyczaj towarzyszą im także wypieki. To nieprzyjemne i zarazem nietypowe uczucie może trwać nawet kilka minut. Zazwyczaj jednak ustępuje po kilkudziesięciu sekundach. Skąd właściwie biorą się te fale ciepła i dlaczego kojarzymy je z klimakterium? Podczas menopauzy w naszym organizmie dochodzi do zaburzeń w gospodarce hormonalnej. Poziom estrogenu nie jest prawidłowy, a skutkiem tego może być właśnie odczuwanie tej nieprzyjemnej fali ciepła. Mogą towarzyszyć jej też zimne poty. Inne objawy klimakterium  Kiedy pojawi się klimakterium, to najpewniej zauważymy jego charakterystyczne objawy. Często kobieta dowiaduje się o rozpoczęciu menopauzy w momencie, kiedy dostrzega nagły wzrost wagi lub odczuwa dyskomfort występujący głównie w okolicach miejsc intymnych. Skóra staje się mniej jędrna, a nasze samopoczucie nie jest już takie jak dawniej.  Występują problemy z zasypianiem, ale obecne jest także rozdrażnienie oraz huśtawka nastrojów. Dużo kobiet skarży się również na długotrwałe bóle głowy. Z większością objawów można poradzić sobie poprzez korzystanie z domowych sposobów – picie ziół, uprawianie sportu, przygotowywanie dań zawierających najważniejsze składniki odżywcze. Warto pamiętać, że jest to tylko etap przejściowy w naszym życiu i po upływie około 10 lat menopauza dobiegnie końca.  Uderzenia gorąca – co jeszcze mogą oznaczać? Chociaż rzeczywiście uderzenia gorąca mogą być objawem klimakterium, to jednak warto wiedzieć, że są też zwiastunem różnych chorób, które w danej chwili mogą być obecne w naszym organizmie. Na przykład falę ciepła poczujemy także wtedy, gdy mamy chore serce lub problemy z tarczycą bądź nadciśnieniem. Niestety, ale także przyjmowanie niektórych leków może skutkować pojawieniem się tego rodzaju skutków ubocznych. Czy to jednak wszystko? Otóż uderzenia gorąca odczujemy również przy niezdrowym stylu życia (czyli m.in. nieodpowiednim odżywianiu), przy występowaniu nadmiernej ilości stresu, a także przy nowotworach.  Dlatego, gdy tylko zauważymy niepokojące zmiany w naszym organizmie, to powinniśmy jak najszybciej umówić się na wizytę z lekarzem pierwszego kontaktu albo specjalistą. Warto upewnić się, czy jest to tylko naturalny proces zachodzący w ciele kobiety, czy jednak niepokojące sygnały od naszego organizmu.  « powrót do artykułu
  2. Przed 90 laty w jaskini Marsoulas na południowym-zachodzie Francji, którą w paleolicie zamieszkiwali przedstawiciele kultury magdaleńskiej, znaleziono dużą muszlę ślimaka z gatunku Charonia lampas. Kolejnych 80 lat przeleżała ona w muzealnych zbiorach. Niedawno zainteresowali się nią naukowcy, którzy wykazali, że licząca 18 000 lat muszla to instrument dęty. Nie tylko wykazali, ale i na niej zagrali. Odkrywcy muszli sądzili, że służyła ona jako naczynie do picia. Teraz uczeni z kilku francuskich uniwersytetów i muzeów, wykorzystując tomograf komputerowy i inne metody obrazowania, stwierdzili, że muszla została pieczołowicie zmodyfikowana tak, by służyła jako instrument. O tym, że mamy do czynienia z instrumentem świadczą trzy elementy. Po pierwsze, uczeni zauważyli, że w jednym z końców muszli wykonano otwór. Po drugie, wokół otworu niego znaleziono resztki żywicy lub wosku, które najprawdopodobniej służyły do przymocowania pustej ptasiej kości służącej jako ustnik. Taka interpretacja jest tym bardziej uzasadniona, że znamy podobne instrumenty pochodzące z Nowej Zelandii. Hipotezę o instrumencie potwierdzają też próby przeprowadzone przy pomocy profesjonalnego muzyka. Co muszla mówi o ludziach, którzy ją wykonali? Archeolodzy mówią, że jest ona dowodem, iż życie tej grupy wcale nie było tak ciężkie, jak nam się wydaje. Mieszkańcy jaskini mieli najwyraźniej czas i energię, by tworzyć muzykę. Jako, że do tworzenia muzyki wystarczą nam usta, wykonanie muszli nie było czymś koniecznym. To tym bardziej czyni muszlę wyjątkową. Archeolog April Nowell z University of Victoria, która nie była zaangażowana w opisywane badania, mówi, że przedstawiciele kultury magdaleńskiej tworzyli złożoną społeczność. Mieli muzykę, sztukę, tekstylia, ceramikę. To nie byli prości ludzie, stwierdza. Muszla nie jest najstarszym znanym instrumentem. Tytuł ten należy do fletu sprzed 40 000 lat wykonanego z kości zwierzęcej.   « powrót do artykułu
  3. Ekspresja genów w łożysku pozwala na przewidzenie rozmiarów mózgu dziecka w momencie urodzenia oraz jego tempa wczesnego rozwoju poznawczego, które – w połączeniu z innymi czynnikami – może w późniejszym życiu doprowadzić do schizofrenii. Odkryty właśnie związek genów i rozwoju poznawczego jest silniejszy u chłopców. Autorami odkrycia są naukowcy z Lieber institute for Brain Development (LIBD) oraz Wydziału Medycyny University of North Carolina (UNC). Dzięki zidentyfikowaniu aktywacji specyficznych genów w łóżysku, które wydają się być unikatowe dla ryzyka schizofrenii, mogliśmy badać procesy biologiczne, które w przyszłości można będzie wykorzystać do rozpoczęcia leczenia w łonie matki i zmniejszenia ryzyka schizofrenii, mówi Daniel R. Weinberger z Lieber Institute. Dotychczas zapobiegania schizofrenii na tak wczesnym etapie rozwoju było nie tylko niemożliwe, ale nawet niewyobrażalne. Teraz wszystko się zmieniło. Winberger i jego koledzy opisali swoją pracę w artykule Placental genomic risk scores and early neurodevelopmental outcomes opublikowanym na łamach PNAS. Zrozumienie odchyleń od normalnego rozwoju mózgu może być kluczowym elementem zapobiegania chorobie, czytamy w artykule. Autorzy badań powołują się na 30 lat innych prac naukowych, które konsekwentnie sugerują, że schizofrenia – zwykle diagnozowana u dorosłych – może rozpoczynać się na na bardzo wczesnym etapie życia, być może już w okresie prenatalnym. Wiele badań wskazywało, że komplikacje w czasie ciąży, jak infekcje czy niedożywienie, są powiązane z większym ryzykiem wystąpienia schizofrenii. Z mózgach nienarodzonych dzieci stwierdzono ekspresję wielu genów wiązanych ze schizofrenią. W 2018 roku naukowcy z Lieber Institute stwierdzili, że niektóre takie geny są też aktywowane w łożysku, a do aktywacji dochodzi przede wszystkim wówczas, gdy pojawiają się jakieś komplikacje w ciąży, np. stan przedrzucawkowy czy hipotrofia wewnątrzmaciczna. W czasie poprzednich badań wykryliśmy interakcję pomiędzy genetycznymi czynnikami ryzyka wystąpienia schizofrenii (GRS) a komplikacjami we życiu płodowym (ELC). Stwierdziliśmy, że prawdopodobieństwo wystąpienia schizofrenii jest wyższe, gdy pacjent ma za sobą historię ELC niż gdy jej nie ma, wyjaśniają autorzy najnowszych badań. Wyniki takie wskazywały, że rolę może tutaj odgrywać zdrowie samego łożyska, szczególnie gdy rozwijające się dziecko jest płci męskiej. Teraz naukowcy postanowili sprawdzić, czy w przypadku osób z historią ELC genetyczne czynniki ryzyka obecne w łożysku odgrywają jakąś rolę w rozwoju neurologicznym do 2. roku życia. Odkryliśmy, że łożyskowe czynniki ryzyka są negatywnie skorelowane z objętością przestrzeni wewnątrzczaszkowej (ICV) w badanej próbce ciąż pojedynczych i mnogich oraz, u dzieci z ciąż pojedynczych, jest skorelowane z gorszym rozwojem funkcji poznawczych w wieku 12 miesięcy oraz równie gorszym, chociaż już nie tak bardzo, rozwojem w wieku 24 miesięcy. Naukowcy odkryli tez, że u osób dorosłych, u których zdiagnozowano schizofrenię, te same geny, do których ekspresji dochodzi w łożysku, pozwalają przewidzieć rozmiary mózgu. Taki sam związek zauważono u noworodków z tą samą ekspresją genów w łożysku. Nie stwierdzono go jednak w grupie kontrolnej zdrowych dorosłych. Uzyskane wyniki sugerują, że – przynajmniej u osób z historią komplikacji w życiu płodowym – geny powiązane z reakcją łożyska na stres i ewentualnie związane ze schizofrenią, mogą wpływać na rozwój mózgu, kierując go w stronę ewentualnej choroby. Naukowcy podkreślają jednak, że na rozwój schizofrenii wpływa tak wiele czynników genetycznych i środowiskowych, że dzieci, w przypadku których stwierdzono występowanie niekorzystnej ekspresji genów, wcale nie muszą zachorować na schizofrenię. Weinberger zauważa, że większość dzieci, w których łożysku wystąpiły geny predestynujące do rozwoju schizofrenii, nie zachoruje, gdyż inne czynniki genetyczne i środowiskowe skompensują w późniejszym życiu niekorzystny wpływ genów z łożyska. Jednak w przypadku osób, u których obok genetycznych czynników ryzyka wystąpiły też komplikacje w czasie życia płodowego, późniejsza kompensacja może nie wystarczyć i dojdzie do rozwoju schizofrenii, szczególnie jeśli są mężczyznami. U większości osób ze zmienioną ścieżką rozwoju neurologicznego dochodzi do korekty i powrotu do prawidłowego rozwoju, jednak u niektórych rozwój podąża w jeszcze bardziej niewłaściwym kierunku i prowadzi do choroby, stwierdzają naukowcy. « powrót do artykułu
  4. Tłusty czwartek kojarzy się z pączkami. Czym różnią się współczesne pączki od tych wysmażanych kilka wieków temu? Jakie zwyczaje towarzyszyły świętowaniu końcówki karnawału? Na te pytania odpowiedziały specjalistki z Archiwum PAN w Warszawie oraz Instytutu Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności PAN w Olsztynie. Okazuje się, że ostatni czwartek przed rozpoczęciem wielkiego postu świętowano wystawnie już w XVI w. Ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, nie żałowali sobie tradycyjnych karnawałowych potraw. Serwowano mięso, głównie dziczyznę: pieczone sarny, kuropatwy, zajęcze combry czy szynki z dzika. Jadano także wykwintnie przyrządzony drób, indyki tuczone orzechami włoskimi, pieczone kapłony, jarząbki, pasztety. A wszystko to zapijano szlachetnymi winami reńskimi, burgundzkimi, węgierskimi, gdańską wódką i domowym nalewkami - opowiada dr Izabella Gass z Archiwum PAN. Do tego raczono się smażonymi słodkimi specjałami: racuchami, blinami, faworkami, pampuchami i pączkami. To właśnie ten zaadaptowany z zagranicznej kuchni smakołyk stał się wkrótce symbolem polskiego tłustego czwartku - wyjaśniono w komunikacie PAN-u. Od tego dnia rozpoczynał się ostatni tydzień karnawału (ostatki, mięsopust). Świętowaniu towarzyszyły nie tylko różne smakołyki, ale i tańce oraz zabawy. Był to okres najhuczniejszych bali i potańcówek. W miastach i na wsi wychodzono na dwór w przebraniach; przez miasta przechodziły korowody, na wsi grupy zapustników pukały do drzwi domostw, żądając datków (i jednocześnie przynosząc urodzaj). Zabawa kończyła się o północy we wtorek przed Środą Popielcową. Czy pączki sprzed wieków wyglądały jak dzisiejsze? Zgodnie z najstarszymi przepisami, były to drożdżowe kule nadziewane słoniną. Dr hab. inż. Małgorzata Wronkowska z Zakładu Chemii i Biodynamiki Żywności Instytutu Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności PAN w Olsztynie opowiada, że pączki ze słodkim nadzieniem (marmoladą/dżemem różanym) pojawiły się w Polsce w XVI w. Dodatki do pączków zmieniają się z czasem. Modyfikowany jest także ich skład. Pączki produkowane hurtowo mogą zawierać nie tylko naturalne składniki, dlatego dr Wronkowska apeluje, by czytać etykiety. « powrót do artykułu
  5. Dane z chińskiego detektora cząstek PandaX-II mogą wskazywać, że w ubiegłym roku eksperyment XENON1T zarejestrował sygnały świadczące o odkryciu nieznanych zjawisk fizycznych. Jak informowaliśmy, XENON1T zarejestrował dziesiątki nietypowych sygnałów, które można było interpretować na trzy sposoby. Najbardziej banalna z interpretacji to wystąpienie zanieczyszczenia, dwie pozostałe interpretacje to możliwe odkrycie nowych zjawisk, w tym przełomowe odkrycie cząstek ciemnej materii. Chińskie PandaX-II uzyskało właśnie dane, które mogą potwierdzać, że nie mamy do czynienia z zanieczyszczeniem, a rzeczywistym odkryciem. Znajdujący się we Włoszech XENON1T został zbudowany z myślą o poszukiwaniu słabo oddziałujących masywnych cząstek (WIMP), które mają stanowić ciemną materię. W czerwcu ubiegłego roku naukowcy pracujący przy tym eksperymencie poinformowali o zaobserwowaniu 53+/-15 sygnałów, których nie potrafili wyjaśnić. Jako że nie byli w stanie podać jednej możliwej interpretacji, zaproponowali cztery wyjaśnienia. Najbardziej banalne to rozpad beta trytu, który mógł zanieczyścić ksenon używany w detektorze. Trzy pozostałe interpretacje są już bardziej interesujące. Sygnały mogły być wywołane obecnością nowego typu neutrina, tworzących ciemną materię aksjonów ze Słońca albo też obecnością bozonowej ciemnej materii. Uczeni wyliczyli też prawdopodobieństwo dla wszystkich czterech interpretacji i uznali, że najmniej prawdopodobne, bo wynoszące 3,0 sigma, jest zarejestrowanie bozonowej ciemnej materii. Z kolei prawdopodobieństwo zanieczyszczenia trytem oraz odkrycia nowego neutrina wyliczono na 3,2 sigma. Najbardziej zaś prawdopodobne – szacowane na 3,4 sigma – jest odkrycie słonecznych aksjonów. Informacja o sygnałach z XENON1T wywołała spore poruszenie. Naukowcy zabrali się do pracy, próbując wyjaśnić obserwowane zjawiska. Na przykład fizycy teoretyczni zaproponowali kilka interesujących rozwiązań problemu dotyczącego aksjonów słonecznych. Gdyby bowiem rzeczywiście one istniały, to białe karły powinny mieć mniejszą jasność, niż mają. Jednymi z naukowców, którzy postanowili bliżej przyjrzeć się danym z XENON1T, byli uczeni z Uniwersytetu Jiao Tong z Szanghaju, na czele których stał Jianglai Liu. Chińczycy użyli do swoich badań detektora PandaX-II z Jinping Underground Laboratory w Syczuanie. Chociaż zawiera on nieco ponad 0,5 tony ksenonu (dla porównania, XENON1T korzysta z 3,2 tony), to uczeni z Państwa Środka prowadzili swoje badania dłużej, dzięki czemu uzyskali tylko o połowę danych mniej niż uczeni pracujący przy XENON1T. Naukowcy pracujący przy PandaX-II mają pewną przewagę. Dzięki przeprowadzonej w odstępie 3 lat kalibracji z użyciem metanu, są w stanie lepiej scharakteryzować sygnały generowane w ich urządzeniu przez tryt zanieczyszczający ksenon. Przeprowadzony przez nich eksperyment zwiększył prawdopodobieństwo, że XENEN1T dokonał rzeczywistego odkrycia. Wciąż nie wiadomo, czym jest to odkrycie. Ponadto Chińczycy nie byli w stanie z całą pewnością wykluczyć, że nie doszło do zanieczyszczenia. Obecnie w Chinach trwają prace nad zwiększeniem czułości PandaX-II. Masa urządzenia zostanie zwiększona do 6 ton, w tym masa samego ksenonu wyniesie 4 tony. Nowe urządzenie, PandaX-4%, rozpocznie pracę jeszcze w bieżącym roku. Również w bieżącym roku ma ruszyć zmodernizowany 8,3-tonowy XENOnT, a w USA rozpoczyna właśnie pracę 10-tonowy LUX-ZEPLIN. Dzięki nowym, większym i bardziej czułym detektorom powinniśmy w niedługim czasie dowiedzieć się, co tak naprawdę zarejestrował XENON1T. « powrót do artykułu
  6. Wczoraj o godzinie 13:07 czasu polskiego chiński pojazd Tianwen-1 wszedł na orbitę Marsa. Jest to pierwszy chiński pojazd pracujący w pobliżu Czerwonej Planety. Tym samym Chiny stały się, po Zjednoczonych Emiratach Arabskich, drugim krajem, który w bieżącym tygodniu umieścił swój pierwszy orbiter w pobliżu Marsa. Chiny dołączyły więc do niewielkiego grona krajów i organizacji (USA, UE, Indie, ZEA), które dowiodły, że są w stanie przeprowadzić misję w pobliżu Marsa. W przeszłości podobne misje przeprowadzał też ZSRR, jednak Rosja nie jest w stanie powtórzyć jego sukcesów. Po upadku ZSRR Moskwa podjęła dwie próby misji marsjańskich – Mars 96 w 1996 roku oraz Fobos-Grunt w 2011 roku – i obie spaliły na panewce. Chiny mają jednak znacznie bardziej ambitne plany. W maju od orbitera ma odłączyć się lądownik z łazikiem na pokładzie. Chiny spróbują posadowić swoje urządzenie na powierzchni Marsa. Dotychczas niewielu zdecydowało się na próbę lądowania na Marsie. Próbowały tego ZSRR, UE i USA. Jedynie USA mają na swoim koncie udane misje z lądowaniem. Obecnie na powierzchni Marsa pracują amerykańskie łaziki Curiosity oraz lądownik InSight. Jeśli Chinom uda się lądowanie, a ich pojazd podejmie pracę, Państwo Środka stanie się drugim krajem, który udowodni, że potrafi przeprowadzić taką misję. Zanim jednak do tego dojdzie do Marsa ma dotrzeć amerykańska misja Mars 2020 i za tydzień – 18 lutego – na powierzchni ma wylądować łazik Perseverance z helikopterem Ingenuity na pokładzie. Obecnie misja znajduje się w odległości około 13 800 000 kilometrów od Marsa i zbliża się do niego z prędkością 77 701 km/h (to prędkość względem Słońca). « powrót do artykułu
  7. Późne popołudnia września i października to czas najwyższego ryzyka wypadku drogowego z udziałem łosia. Najmniejsze ryzyko takiej kolizji przypada na godziny poranne i południowe w pozostałych miesiącach roku – informują naukowcy z Białowieży, Białegostoku i Lublina po analizie danych z 20 lat. Jeszcze dekadę temu łosie występowały niemal wyłącznie na wschodzie Polski; dziś można je spotkać niemal w całym kraju. Ich najbardziej liczne populacje nadal są obecne w Polsce wschodniej i północno–wschodniej. Wypadkom drogowym z udziałem łosi przyjrzeli się bliżej naukowcy z Instytutu Biologii Ssaków PAN (IBS PAN) w Białowieży, Uniwersytetu w Białymstoku i Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie. Swoje wnioski opublikowali w artykule na łamach Transportation Research Part D”. Badania dotyczyły ostatnich dwudziestu lat. Naukowcy zebrali informacje o ponad 300 wypadkach komunikacyjnych z udziałem łosi w Polsce, o których raportowano na stronach internetowych policji, straży pożarnej oraz lokalnych gazet. Chcieli sprawdzić, czy wypadki z udziałem łosi wykazują wyraźny wzorzec czasowy; czy ryzyko kolizji ma związek z aktywnością zwierząt, czy raczej z natężeniem ruchu drogowego albo warunkami pogodowymi. Aby odpowiedzieć na te pytania, dane o kolizjach naukowcy zestawili z danymi pochodzącymi z telemetrii satelitarnej 37 łosi z doliny Biebrzy oraz z obszaru Polesia czy intensywnością ruchu drogowego. Uwzględnili też informacje o warunkach pogodowych, przede wszystkim obecności opadów i mgły. Większość raportowanych wypadków miała miejsce w północno–wschodniej i wschodniej Polsce. Jednak pojedyncze wypadki rejestrowane były również w zachodniej i południowej części kraju – podsumował dla PAP dr Tomasz Borowik z IBS PAN, odpowiedzialny za analizę danych. Wykazaliśmy, że wypadki z udziałem łosia charakteryzowała wyraźna zmienność czasowa. W ujęciu dobowym największe ryzyko kolizji występowało w pierwszych godzinach po zapadnięciu zmroku, natomiast sezonem o wyraźnie większym prawdopodobieństwie wypadków była wczesna jesień: okres od września do października. Zaobserwowany wzorzec czasowy kolizji był najsilniej powiązany z dobową i sezonową zmiennością aktywności łosi. Zwierzęta te są szczególnie aktywne w o zmierzchu i o świcie, kiedy intensywnie żerują, natomiast wczesna jesień jest okresem wzmożonej aktywności związanej z okresem rozrodczym (bukowiskiem) – opowiadał. To oznacza, że największe ryzyko kolizji auta z łosiem przypada na dni września i października, a konkretniej – na porę między godziną 16:00 a 20:00. Najmniejsze ryzyko jest w środku dnia, od ok. godz. 7:00 do 14:00, w ciągu całego roku – z wyjątkiem jesieni. Wtedy też w środku dnia ryzyko trochę rośnie" – precyzuje dr hab. Michał Żmihorski z IBS PAN w Białowieży. Naukowcy porównywali też, jakie czynniki ryzyka kolizji mają największe znaczenie. Stwierdzili, że aktywność łosi wpływa na ryzyko ich kolizji z pojazdem aż dziesięć razy bardziej, niż choćby intensywność ruchu drogowego w danym dniu roku i o danej porze doby. Ryzyko kolizji ma też związek z czynnikami pogodowymi – dodają autorzy badania. Według ich ustaleń w czasie opadów deszczu ryzyko kolizji było mniejsze, natomiast obecność mgieł je podwyższała. Mechanizmy odpowiadające za te zależności nie są obecnie jasne i wymagają przede wszystkim lepszego rozpoznania wpływu pogody na zachowanie kierowców – zastrzegają. Naukowcy podkreślają, że informacje o kolizjach drogowych z udziałem dzikich zwierząt pojawiają się w mediach niemal każdego dnia. Takie zdarzenia to ważny problem, gdyż często kończą się kalectwem lub śmiercią uczestników ruchu i zwierząt. Generują też niemałe koszty związane z leczeniem i rehabilitacją poszkodowanych, naprawą pojazdów czy też opóźnieniami transportowymi – napisali w informacji przesłanej PAP. W ostatnich latach w Polsce przybywa wypadków z udziałem łosi, co może mieć związek z nasileniem ruchu drogowego, a także zwiększaniem zasięgu występowania tego gatunku i wzrostem jego liczebności. Wyniki nowych analiz oznaczają praktyczne informacje dla drogowców – potencjalnie ważne w kontekście ograniczania skali wypadków z udziałem dzikich zwierząt. Nasze badania pokazały, że ryzyko kolizji wyraźnie zmienia się w czasie, zatem ewentualne działania zapobiegające można dostosować do tego wzorca i wprowadzać je w czasie najwyższego ryzyka, a w pozostałych okresach, kiedy ryzyko kolizji jest istotnie niższe, z nich rezygnować. Dobrym rozwiązaniem mogłoby być wprowadzenie okresowych ograniczeń prędkości oraz znaków ostrzegawczych w okresach zwiększonego ryzyka kolizji – sugeruje dr Tomasz Borowik z IBS PAN w Białowieży. Warto również położyć większy nacisk na edukację kierowców – gdyby byli świadomi, kiedy ryzyko kolizji jest największe, mogliby dostosować prędkość jazdy do tego okresowego zagrożenia – dodaje. Autorzy analiz podkreślają, że jest to pierwsze tak kompleksowe badanie czasowego wzorca kolizji z udziałem łosi w Centralnej Europie. Wyrażają nadzieję, że wyniki znajdą zastosowanie w praktyce, co pozwoli ograniczyć liczbę kolizji i związanych z nimi szkód. « powrót do artykułu
  8. W górach Brooks Range na Alasce znaleziono szklane koraliki wyprodukowane w Wenecji. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że trafiły one do Ameryki wiele lat przed jej odkryciem przez Kolumba. W trzech lokalizacjach na Alasce przetrwało co najmniej 10 takich koralików, które przed Kolumbem przebyły drogę z Wenecji na Syberię i stamtąd do Ameryki Północnej. O ich odkryciu poinformowano na łamach pisma American Antiquity. Jednym z autorów artykułu jest Mike Kunz, archeolog z należącego do University of Alaska Museum of the North w Fairbanks. Kunz przez trzy dekady pracował w Bureau of Land Management jako ekspert od dawnych mieszkańców Alaski. W ramach swoich obowiązków zawodowych wielokrotnie odwiedzał Punyik Point. To niezamieszkałe obecnie miejsce służyło jako obóz sezonowy wielu pokoleniom Inuitów. Znajduje się ono na starym szlaku handlowym pomiędzy Morzem Beringa a Oceanem Arktycznym. Kunz przypuszcza, że było dobrym miejscem do rozbicia obozu jesienią i wiosną. Stamtąd Inuici wyruszali polować na migrujące karibu. Jeśli zaś z jakiegoś powodu karibu nie było, to niedaleko są bogate w łososie wody", mówi Kunz. Prace archeologiczne są prowadzone w Punyik Point od kilkudziesięciu lat. To tam William Irving z University of Wisconsin znalazł w latach 50. i 60. ubiegłego wieku dwa turkusowe szklane koraliki, każdy z otworem pośrodku. W latach 2004–2005 Kunz, Robin Mills i kilku innych naukowców prowadzili w Punyik Point wykopaliska w miejscach najbardziej narażonych na erozję. Znaleźli tam nieco miedzianych ozdób przypominających płaskie okrągłe kolczyki oraz kilka innych fragmentów metalu mogących stanowić kiedyś część naszyjnika lub bransoletki. Znaleźli też coś jeszcze – trzy kolejne koraliki. Archeolodzy często znajdują koraliki na stanowiskach archeologicznych w Ameryce Północnej. Służyły one jako środek wymiany Europejczykom w handlu z miejscową ludnością. To właśnie m.in. za koraliki Peter Minuit kupił w 1626 roku wyspę Manhattan. Kunz i Mills rzadko znajdowali koraliki na Alasce. Wiedzieli, o wcześniejszym znalezisku Irvinga. Jednak w przeciwieństwie do niego dysponowali akceleratorową spektrometrią mas, pozwalającą na datowanie radiowęglowe. Również, co niezwykle ważne, znaleźli też materię organiczną, pozwalającą na przeprowadzenie datowania. Wokół jednego z kawałków metalu owinięty był sznurek wykonany z włókien roślinnych. Naukowcy wysłali go więc do datowania. Gdy nadeszły wyniki mało się nie przewróciliśmy. Okazało się, że roślina rosła w XV wieku, mówi Kunz. Uzyskane wyniki potwierdziły też kolejne podobne znaleziska. To najstarszy znany nam materiał z Europy, który przybył do Nowego Świata drogą lądową, mówi Kunz. Datowanie sznurka i węgla drzewnego znalezionych w pobliżu koralików wykazało, że musiały one przybyć do Punyik Point pomiędzy rokiem 1440 a 1480. W jaki sposób trafiły tam z Wenecji? W XV wieku rzemieślnicy z Wenecji sprzedawali swoje wyroby klientom z Azji. Niewykluczone więc, że koraliki powędrowały Jedwabnym Szlakiem na wschód, do Chin, stamtąd zaś trafiły na północ, na dzisiejszy rosyjski Daleki Wschód. Później zaś, w kajaku jakiegoś kupca lub myśliwego, zostały przewiezione na Alaskę. Kunz i Mills sądzą, że koraliki z Punyik Point oraz dwóch innych miejsc prawdopodobnie trafiły najpierw do Shashalik, dawnego centrum handlu, znajdującego się na północ od Kotzebue i zachód od Noatak. Stamtąd zaś przebyły setki kilometrów w głąb Alaski. Ktoś wykorzystał koraliki w biżuterii, którą zgubił lub porzucił w Punyik Point. « powrót do artykułu
  9. Użycie kosmetyków w Chinach ma długą historię. Jednak jej początki nie są jasne. Prawdopodobnie kosmetyki produkowane dla szerokiej klienteli pojawiły się w Okresie Wiosen i Jesieni (770–480 p.n.e.). Niewiele jednak wiadomo o wczesnych metodach ich wytwarzania i użycia. Nieco światła na ten temat mogą rzucić najnowsze badania chińsko-niemieckiego zespołu, których wyniki opublikowano na łamach pisma Archeometry. Badania dotyczące historii kosmetyków w Chinach opierają się niemal w całości na relacjach pisanych, z których wiele powstało znacznie później niż prawdopodobne początki przemysłu kosmetycznego. Ponadto metody produkcji często były trzymane w tajemnicy, zatem z przekazów pisemny nie możemy ich poznać. Naukowcy donoszą, że na stanowisku Liujiawa w grobie M49, w którym pochowano mężczyznę z klasy wyższej, znaleziono zapieczętowany pojemnik, w którym najprawdopodobniej znajdowały się kosmetyki. Stanowisko Liujiawa, południowym krańcu Wyżyny Lessowej, to miejsce, w którym w przeszłości istniała stolica państwa Rui, która istniała pomiędzy wczesnym a środkowym Okresem Wiosen i Jesieni. Multidyscyplinarny zespół naukowy z Uniwersytetu Chińskiej Akademii Nauk, Akademii Archeologii Shaanxi, Uniwerytetu Pekińskiego oraz Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka, przeprowadził specjalistyczne badania zawartości pojemnika. Wykorzystano m.in. techniki ATR-FTIR, XRD, SEM, analizę stabilnych izotopów i inne techniki. Badania wykazały, że wewnątrz znajduje się tłuszcz zwierząt przeżuwających wymieszany z monohydrokalcytem pochodzącym z miękkich osadów wapiennych (mleka wapiennego) z jaskiń. Autorzy badań stwierdzają, że mamy tutaj do czynienia z wczesnym przykładem produkcji kosmetyków na terenie Chin i – wraz z innymi podobnymi pojemnikami z taką zawartością pochodzącymi z tego samego okresu – dowodem na narodziny przemysłu kosmetycznego. Co więcej, wykorzystanie mleka wapiennego wskazuje na związek pomiędzy wczesnym taoizmem a produkcją kosmetyków na potrzeby arystokracji. Badacze, opierając się na przeprowadzonej przez siebie analizie oraz starożytnych tekstach z zaleceniami lekarzy stwierdzili, że badana przez nich substancja nie miała zastosowań medycznych, a była kremem upiększającym do twarzy. O ile wiemy, jest to najwcześniejszy znany przykład użycia tłuszczu przeżuwaczy jako nośnika kosmetyków, stwierdzają. Zauważają, że naczynie z brązu, w którym znaleziono kosmetyki, jest podobne do naczyń znajdowanych na dużym obszarze w grobach możnowładców. Naukowcy przypominają też, że historyczne dokumentu opisują praktyki wybielania twarzy za pomocą kremów (a mleko wapienne ma efekt wybielający) było źródłem dumy. Wybielanie twarzy pozwala ukryć defekty skóry, nadać jej jednolitego symetrycznego wyglądu skontrastowanego z czarnymi brwiami i włosami. Ponadto wybielanie ukrywa zmarszczki, nadając młodszego, piękniejszego i bardziej majestatycznego wyglądu, właściwego arystokracji, stwierdzają autorzy badań. Innym interesującym aspektem odkrycia jest samo znalezienie kosmetyków w grobie mężczyzny. Większość opisów dotyczących używania kosmetyków odnosi się do kobiet. Badania potwierdzają też, że moda na wybielanie twarzy datuje się przed okresu Qin (przed 221 p.n.e.) oraz że na wczesnym etapie rozwoju chiński przemysł kosmetyczny używał innych materiałów niż rozpowszechnione później kosmetyki bazujące na ołowiu. « powrót do artykułu
  10. Do 25 lutego w galerii Akademii Pedagogiki Specjalnej (APS) im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie będzie można oglądać wystawę 65 najciekawszych fotografii zeszłorocznej XI edycji konkursu "Matematyka w obiektywie". Organizatorzy podkreślają, że mimo pandemii wpłynęło ponad 12 tys. prac z różnych stron świata. Konkurs fotograficzny "Matematyka w obiektywie" jest częścią międzynarodowego projektu naukowo-dydaktycznego MATHEMATICS IN FOCUS. Pierwsza edycja wydarzenia miała miejsce w 2010 r. Konkurs organizują Uniwersytet Szczeciński i Akademia Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Pomysłodawczynią i kierowniczką projektu jest dr hab. Małgorzata Makiewicz, prof. Uniwersytetu Szczecińskiego i APS. Jak podkreślono na stronie internetowej Międzynarodowego Konkursu Fotograficznego Matematyka w Obiektywie, celem projektu jest budowanie wspólnej płaszczyzny pomiędzy matematyką a sztuką fotografii, wspomaganie edukacji matematycznej, myślenia matematycznego, popularyzowanie wiedzy i kultury matematycznej. Konkurs jest bezpłatny i powszechny. Tradycyjnie jury wyłoniło laureatów w grupach dorosłych i młodzieży. Przyznano też nagrodę Prezesa Polskiego Towarzystwa Matematycznego, prof. dra hab. Jacka Miękisza, za fotografię zaopatrzoną w najciekawszy opis. Ponadto jury wyłoniło 12 prac, którym przyznało nominację do kalendarza "Matematyka w obiektywie - 2021". Sześćdziesiąt pięć najciekawszych prac można oglądać w galerii APS przy ulicy Szęśliwieckiej 40 w Warszawie. Wstęp bezpłatny w godzinach pracy uczelni. Nagrodzone prace można zobaczyć tutaj. Szczegółowe zestawienie wyników znalazło się zaś na tej stronie. « powrót do artykułu
  11. Z badań przeprowadzonych przez szwajcarsko-duński zespół naukowy wynika, że pojazdy wysłane w przyszłej dekadzie w kierunku Urana i Neptuna mogą zostać wykorzystane do badania fal grawitacyjnych. Zdaniem naukowców, analiza sygnałów radiowych wysyłanych na Ziemię przez pojazdy znajdujące się w zewnętrznych obszarach Układu Słonecznego, pozwoli na analizowanie zaburzeń czasoprzestrzeni wywoływanych przez fale grawitacyjne. Autorzy najnowszych badań twierdzą, że fale grawitacyjne wywołają w falach radiowych efekt Dopplera. Gdy fala grawitacyjna przechodzi przez sygnał radiowy, może go nieco zakłócić powodując przesunięcie częstotliwości. Możemy wykryć te niewielkie zakłócenia i z nich wnioskować o przechodzącej fali grawitacyjnej, mówi główny autor badań Deniz Soyuer z Uniwersytetu w Zurichu. Pomysł Soyeura i jego zespołu nie jest oryginalny. Już wcześniej próbowano w ten sposób wykrywać w ten sposób fale grawitacyjne. Próbowała tego m.in. NASA, używając w tym celu sondy Horizon, znajdującej się obecnie w Pasie Kuipera. Dlaczego więc tym razem miałoby się udać? Naukowcy mówią, że chodzi o czas i cel misji. Proponowane misje na Urana i Neptuna mogą zostać wystrzelone około roku 2030. Minie wiele lat, zanim dotrą do celu. W tym czasie będzie wiele okazji, by wykorzystać je do badania fal grawitacyjnych. W ciągu roku będzie jedno, trwające 6 do 8 tygodni, idealne okienko czasowe, kiedy pozycja Ziemi, Słońca i pojazdu będzie odpowiednia do tego typu obserwacji. Zatem w ciągu 10-letniej podróży będziemy mieli 10 takich okienek badawczych, wyjaśnia Soyuer. Olbrzymią zaletą propozycji jest fakt, że sondy nie musiałyby zabierać ze sobą żadnego specjalnego sprzętu. Już teraz wszystkie misje są wyposażane w instrumenty badające efekt Dopplera, gdyż to właśnie dzięki nim możemy określać pozycję pojazdu w przestrzeni kosmicznej oraz dokonywać pomiarów oddziaływania grawitacyjnego planet. Podstawy proponowanych przez nas badań są bardzo proste, jednak same badania będą trudne, gdyż zmiany częstotliwości powodowane przez fale grawitacyjne są niezwykle małe dodaje Soyuer. Dodatkowym problemem będzie odfiltrowanie szumów z sygnału. A jednym z największych źródeł takiego szumu jest szum mechaniczny generowane przez anteny odbiorcze na Ziemi. Naukowcy wierzą jednak, że w najbliższym czasie dokonamy na tyle dużego postępu technicznego, że odfiltrowanie szumu i rejestrowanie niewielkich zmian częstotliwości sygnału radiowego będzie możliwe, co pozwoli nam wykorzystać pojazdy lecące w kierunku Neptuna i Urana do badania fal grawitacyjnych generowanych np. przez czarne dziury o masie gwiazdowej krążące wokół supermasywnych czarnych dziur. Jeśli takie badania udałoby się przeprowadzić, byłyby one świetnym uzupełnieniem naszej wiedzy. Obecnie wykrywamy fale grawitacyjne dzięki detektorom LIGO/Virgo. Kolejnym ważnym krokiem w kierunku badań fal grawitacyjnych ma być misja LISA (Laser Interferometer Space Antenna), czyli planowane przez ESA na rok 2034 umieszczenie w przestrzeni kosmicznej trzech pojazdów wykrywających fale grawitacyjne. « powrót do artykułu
  12. Astronauci biorący udział w misji Crew-1, która na pokładzie kapsuły SpaceX Crew Dragon polecieli na Międzynarodową Stację Kosmiczną, pobili amerykański rekord, który utrzymywał się od 47 lat. Michael Hopkins, Shannon Walker, Victor Glover z NASA oraz Soichi Noguchi z JAXA są najdłużej przebywającą w przestrzeni kosmicznej załogą wysłaną z terenu USA. W niedzielę 7 lutego zakończyli 85. dzień pobytu w przestrzeni kosmicznej. Poprzedni rekord, wynoszący 84 dni, został ustanowiony w 1974 roku przez załogę Skylab 4. Była to  ostatnia misja załogowa na pierwszą stację kosmiczną NASA, Skylab. Od tamtej pory żaden amerykański astronauta wystrzelony z terenu USA nie przebywał w przestrzeni kosmicznej dłużej niż załoga misji Skylab 4. Udało się to dopiero załodze Crew-1. Dłuższe pobyty mają na swoim koncie ci astronauci NASA, którzy byli wystrzeliwani z terenu innych krajów. Astronauci Crew-1 pozostaną na ISS w sumie przez pół roku. W kwietniu SpaceX wystrzeli misję Crew-2, która zastąpi obecną załogę Stacji. Światowym rekordzistą pod względem długości pobytu w kosmosie w czasie pojedynczej misji jest rosyjski kosmonauta Walerii Polakow, który w drugą ze swoich kolejnych misji został wystrzelony 8 stycznia 1994 roku, a wylądował 22 marca 1995 roku, ustanawiając niepobity dotychczas rekord 437,7 dnia. Natomiast człowiekiem, który łącznie najdłużej przebywał w przestrzeni kosmicznej jest Rosjanin Giennadij Padałka. W ciągu 5 misji spędził on 878,5 doby w przestrzeni kosmicznej. « powrót do artykułu
  13. Rozpoczęła się rozbudowa i modernizacja kompleksu Polskiej Stacji Antarktycznej. Pierwsze elementy konstrukcyjne (bloki fundamentowe pod 2 hale magazynowe i pod budynek główny oraz konstrukcje metalowe hal) zostały już dostarczone statkiem na Wyspę Króla Jerzego. Inicjatorem przedsięwzięcia, a zarazem inwestorem jest Instytut Biochemii i Biofizyki (IBiB) PAN. Oddanie nowej Stacji do użytku zaplanowano na przełom 2023 i 2024 r. Generalnym projektantem modernizacji Stacji Arctowskiego jest biuro Kuryłowicz & Associates. W przypadku nowego budynku głównego i latarni morskiej jesteśmy autorami koncepcji wielobranżowej (wspólnie z biurem inżynieryjnym Buro Happold i specjalistami od akustyki EWKAkustika), która stanowi podstawę do wykonania dokumentacji technicznej. W odniesieniu do pozostałych obiektów jako generalny projektant konsultujemy rozwiązania projektowe. Dokumentację techniczną budynku głównego, jak i pozostałych obiektów wykonuje konsorcjum [poznańskich] biur DEMIURG i home OF houses. Nadzór inwestorski zapewnia firma Project Management - wyjaśnia wiceprezes zarządu, architekt Piotr Kuczyński. Harmonogram prac W sezonie poprzedniego lata antarktycznego 2019/20 zostały wykonane badania geologiczne, w tym odwierty rdzeniowe, sondowania presjometrem i sondowania georadarowe. Opracowana została także dokumentacja badań podłoża i opinia geotechniczna na potrzeby kompleksowej przebudowy Polskiej Stacji Antarktycznej (firma GEO4Tech). W sezonie letnim 2020/21 przetransportowano statkiem część materiałów i maszyny pod przyszłą budowę. Wykonano też posadowienie fundamentów zaplecza magazynowego w postaci hal. Jak poinformował nas dr Dariusz Puczko z IBiB, w ramach realizacji inwestycji kompleksowej przebudowy infrastruktury Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego zostały przetransportowane następujące elementy służące inwestycji: maszyny (dźwig, koparkoładowarka, ładowarka teleskopowa, spycharka gąsienicowa, kuter KH200, elementy mostu pontonowego) oraz materiały budowlane, czyli prefabrykaty betonowe - bloki fundamentowe pod dwie hale magazynowe oraz pod budynek główny - i konstrukcje metalowe hal. Jak dowiedzieliśmy się od firmy DEMIURG, inwestycja składa się z wielu elementów, a przetargi na ich realizację będą ogłaszane w pierwszym półroczu br. Na przełomie 2021/22 r. (czyli w sezonie letnim) przewiduje się sporo działań: uzbrojenie terenu, a także montaż oczyszczalni ścieków, posadowienie fundamentów pod budynek główny oraz przygotowanie w Polsce jego konstrukcji. Rok później w sezonie letnim 2022/23 ma nastąpić transport i złożenie w miejscu docelowym budynku głównego. Jeśli wszystko pójdzie z planem, podczas antarktycznej zimy 2023 r. w jego wnętrzu powinny być prowadzone prace wykończeniowe. Wreszcie na sezon 2023/24 zaplanowano prace rozbiórkowe, porządkowe i zakończenie modernizacji pozostałej infrastruktury. Czy nowa Stacja będzie "kosmiczna", jak ta belgijska, trudno powiedzieć. Na pewno będzie to bardzo ładny obiekt. Dobrze wkomponuje się w przestrzeń. Ona będzie uniesiona nad powierzchnię lądu. Przy postępującej recesji lodowców, ich topnieniu, poziom morza się podnosi, a chcielibyśmy być przygotowani na przynajmniej najbliższych 50 lat - powiedział w audycji "Eureka" radiowej Jedynki dr Puczko. Dawna Stacja Polska Stacja Antarktyczna działa nieprzerwanie od 1977 r. Jej patronem jest Henryk Arctowski - w latach 1897–99 współorganizator i uczestnik (wraz z innym Polakiem, Antonim Bolesławem Dobrowolskim) belgijskiej wyprawy na Antarktydę na statku "Belgica"; statek ten jako 1. w dziejach zimował w lodach Antarktydy. Całoroczna Stacja naukowo-badawcza leży na Wyspie Króla Jerzego nad Zatoką Admiralicji. To jedyna działająca polska placówka badawcza w tej części świata. Niestety, w ostatnich latach zaobserwowano [...] wzmożoną erozję linii brzegowej i obecnie część istniejących zabudowań Stacji znajduje się kilka metrów od linii wody Zatoki Admiralicji, a skraj głównego budynku mieszkalnego dzieli metr od linii wody wysokiej - podkreślono w komunikacie IBiB-u. W praktyce oznacza to, że dziś w czasie sztormu wezbrane wody Zatoki prawie pukają do drzwi Stacji. Ona jest umiejscowiona zbyt blisko brzegu. I [w skrajnie niekorzystnych warunkach klimatycznych] uległa naturalnemu zużyciu - wyjaśniał już przed dwoma laty prof. Piotr Zielenkiewicz (w owym czasie dyrektor IBiB). Nagrodzony projekt koncepcyjny W 2015 r. inwestor, wspomniany wcześniej Instytut Biochemii i Biofizyki PAN, zwrócił się do biura Kuryłowicz & Associates z propozycją zaprojektowania nowej Stacji. Jak ujawnili w wywiadzie dla Culture.pl Ewa Kuryłowicz i Piotr Kuczyński, mimo niewielkiej skali obiektu od razu było wiadomo, że to projekt wyjątkowy. W pracach uczestniczyli m.in. specjaliści z biura inżynierskiego Buro Happold czy pracowni akustycznej EWKAkustika. Kuryłowicz i Kuczyński podkreślili, że IBiB dostarczył precyzyjny opis oczekiwań i potrzeb. Służył także opowieściami o Antarktydzie. Przecież nam trudno sobie wyobrazić, jak odbiera się panujące tam warunki, co człowiek czuje w tej śnieżnej pustce, jakie emocje towarzyszą pobytowi w tak niezwykłym otoczeniu. Tego nie da się odczytać z map czy zdjęć - powiedzieli Annie Cymer z Culture.pl. Biuro Kuryłowicz & Associates przygotowało aż 3 koncepcje z makietami, zestawami rysunków oraz dokumentacją. IBiB wybrał jedną z nich. Warto przypomnieć, że w 2019 r. projekt nowej siedziby polskiej Stacji antarktycznej został nagrodzony srebrnym medalem w konkursie WAN Awards (w kategorii Future Projects: Education). Nowy budynek będzie oddalony od starego budynku Stacji o 150 m; ma się znajdować bliżej magazynów i generatorów. Z czasem stary budynek Arctowskiego zostanie częściowo rozebrany. Reguły antarktyczne mówią, że cokolwiek się tam przywiezie, trzeba zabrać z powrotem - podkreślał prof. Zielenkiewicz. Po starej Stacji pozostanie wyłącznie najstarsza jej część zbudowana 40 lat temu. Zgodnie z planem, ma tam powstać tzw. muzeum Stacji Arctowskiego. Aerodynamiczny pawilon ma być mocno przytwierdzony do podłoża. Przewidziano 37 miejsc noclegowych. W części całorocznej zaplanowano 11 pokojów jednoosobowych i 1 dwuosobowy, zaś w części letniej - 4 pokoje czteroosobowe i 4 pokoje dwuosobowe. Pod względem funkcjonalnym budynek pomyślano w taki sposób, by zimą, w czasie której w Stacji przebywa mniej osób, poszczególne części dało się zamknąć i wyłączyć z użytku. W relacji prasowej DEMIURGA przypomniano, że projekt nowej Stacji otrzymał [w 2018 r.] dofinansowanie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego w wysokości 88 mln złotych z przeznaczeniem na budowę nowego budynku głównego oraz modernizację całej infrastruktury i budynków współtworzących bazę. Wyzwania dla projektantów: silny wiatr i warunki sprzyjające korozji Projektanci wyjaśniają, że wbrew pozorom to nie niskie temperatury są tu wyzwaniem. Problemem są warunki sprzyjające korozji i silny wiatr wiejący przez większość roku, z dużą zmiennością kierunku działania i prędkością dochodzącą w porywach do 60 m/s. By uwzględnić silne wiatry, które zimą niosą ze sobą śnieg, a w innych miesiącach żwir, piasek czy kamienie, pracownia Kuryłowicz & Associates zbudowała specjalny symulator. Algorytm symulował siłę i kierunek wiatru (wiatr generowano za pomocą wiatraków), a ekipa sypała biały proszek, by sprawdzić, jak śnieg zachowa się w kontakcie z bryłami o różnych kształtach.W ten sposób szukaliśmy optymalnej formy budynku i jego ustawienia względem kierunków świata - wyjaśnili dziennikarce Culture.pl architekci. Nie wolno też zapominać, że parametr ten ma wpływ na wielkość projektowanych fundamentów; te muszą bowiem zapewniać stabilne przytwierdzenie konstrukcji do podłoża. Gdy silny wiatr niesie ze sobą piasek i lód, następuje szlifowanie wszelkich powierzchni. Jak podkreślają specjaliści z DEMIURGA, w połączeniu z agresywną atmosferą wynikającą z nadbrzeżnej lokalizacji prowadzi [to] do przyspieszonej korozji materiałów budowlanych. Biorąc to wszystko pod uwagę, należy więc zastosować materiały o wysokiej odporności, a także specjalne środki zabezpieczające. Na tej zasadzie przewidziano, że zewnętrzna obudowa głównego budynku będzie wyprodukowana z niezwykle odpornego na korozję żółtozłotego stopu aluminium i miedzi (wybór koloru nie był bynajmniej przypadkowy, ponieważ dotąd polska Stacja była pomalowana właśnie na żółto i dlatego polarnicy tak Arctowskiego kojarzyli). Z kolei obudowa obiektów towarzyszących, mniej reprezentacyjnych, została zaprojektowana z blach stalowych, ale zabezpieczonych odporną na ścieranie i wysoce korozyjne środowisko powłoką. Dobrze opracowana logistyka i modułowość to podstawa Duże znaczenie ma także logistyka. Należy, na przykład, pamiętać, że na miejscu statek przybija 100-150 m od brzegu i wszystko dostarcza się powojskową barką. Nie ma portu ani nabrzeża rozładunkowego. Z tego powodu jedną z głównych idei przyświecających projektantom w przypadku tej inwestycji jest modułowość, powtarzalność i możliwa prostota proponowanych rozwiązań, pozwalających na sprawny transport i realizację. Kolejnym warunkiem do spełnienia jest zapewnienie bezawaryjnej eksploatacji budynków przy ograniczeniu do minimum niezbędnych prac serwisowych w przyszłości. Dobór materiałów i rozwiązań technicznych musi zapewnić trwałość w trudnych warunkach klimatycznych panujących na miejscu - mówi Rafał Mysiak, prezes i główny architekt home OF houses. Dbałość o dobrostan mieszkańców Projektując stację, architekci musieli wziąć również pod uwagę specyficzne uwarunkowania psychologiczno-społeczne. Było to bardzo ważne dla IBiB, gdyż stara Stacja nie uwzględniała tego aspektu. Pracownia Kuryłowicz & Associates konsultowała się z psychologami; dzięki temu miała powstać przestrzeń, w której ludzie czują się dobrze, bezpiecznie. Choć myśląc o wpływie hodowli roślin na ludzki dobrostan, architekci chcieli dać taką możliwość mieszkańcom Stacji, musieli z tego zrezygnować ze względu na zapisy Protokołu Madryckiego. Na Stacji zaplanowano więc jedynie niewielką szklarnię, która pozwala hodować podstawowe warzywa na własne potrzeby. Uwarunkowania środowiskowe i zrównoważony rozwój Projektując stację, należało także zadbać o środowisko (zgodność z zapisami Protokołu Madryckiego). Jak tłumaczy Hubert Maciejewski, kierownik projektu Stacji Antarktycznej i główny konstruktor w DEMIURG Project SA, zgodnie z nim, ochrona środowiska, włączając w to dziką przyrodę, wartości naukowe i estetyczne, jest kluczowa przy planowaniu tego przedsięwzięcia. Dobierając materiały i technologie, musimy brać pod uwagę ich potencjalnie niekorzystny wpływ na środowisko naturalne. W praktyce oznacza to np. ograniczenie do minimum użycia luźnych arkuszy folii, wełny mineralnej czy styropianu, które mogłyby zostać porwane przez wiatr, wykorzystywanie niepylących metod oczyszczania istniejących elementów konstrukcyjnych, stosowanie odpowiednich rozwiązań technologicznych, chociażby w zakresie oczyszczania ścieków, zabezpieczających przed przedostawaniem się do środowiska substancji i materiałów biologicznie czynnych. By pozostać w zgodzie z polityką zrównoważonego rozwoju, pomyślano o modernizacji systemu energetycznego Stacji. Układ funkcjonalny oraz projektowane rozwiązania instalacyjne pozwolą na wyłączenie części nowo projektowanego budynku z eksploatacji na czas zimowy i tym samym ograniczenie zapotrzebowania na energię. Pojawią się wysokosprawne agregaty i większa powierzchnia paneli fotowoltaicznych. Nadwyżki produkowanej energii trafią do banków energii. Kolejnym ważnym elementem jest nowoczesna oczyszczalnia ścieków. Nowa latarnia morska Pierwszą rzeczą, jaką widzą ludzie przybywający na Polską Stację Antarktyczną, jest niewielka latarnia morska. Znajduje się ona ok. 220 m na wschód od zabudowań bazy (na bazaltowym bloku skalnym na Przylądku Kormornanów). Uznaje się ją za najważniejszy punkt orientacyjny zarówno dla pracowników, jak i gości Stacji. Ma ona zasięg 8 mil morskich i ułatwia nawigację w Zatoce Admiralicji. Jej budowę rozpoczęto w grudniu 1977 r. Uruchomienie nastąpiło 16 marca 1978 r. Mimo modernizacji z 2006 r. po 40 latach użytkowania w ekstremalnych warunkach klimatycznych latarnia nadaje się do całkowitej rozbiórki. Nowa latarnia ma być zbudowana z najlepszej jakości stalowych prefabrykatów, pokrytych specjalną powłoką antykorozyjną (zapewni to odporność na wysoką wilgotność powietrza). Obiekt ma być pomalowany w biało-czerwone barwy; pojawi się też napis Arctowski. Jednym słowem, dizajn zaproponowany przez architektów z firmy Kuryłowicz & Associates nawiązuje do dotychczasowej kolorystyki latarni. Pracując nad schodami, postanowiono podejść kreatywnie do ukształtowania terenu. Zaproponowaliśmy poprowadzenie konstrukcji schodów wzdłuż naturalnych bazaltowych szczelin skalnych. W projekcie uwzględniliśmy również nowy balkon, który będzie służył jako doskonały punkt obserwacyjny dla przyszłych użytkowników – wyjaśnia Karolina Czumaj. Kibicujemy powstawaniu nowej Stacji i z pewnością będziemy Was informować o kolejnych etapach realizacji tego przedsięwzięcia. By nakreślić okoliczności, w których wszystko się rozegra, wystarczy przypomnieć, jak IBiB opisał lokalizację Stacji: Polską Stację Antarktyczną im. Henryka Arctowskiego od kontynentu Antarktydy dzieli 120 km, a od Warszawy, gdzie znajduje się jednostka nią zarządzająca — Instytut Biochemii i Biofizyki PAN – ponad 14 tysięcy km. « powrót do artykułu
  14. Pracownicy remontujący zabytkowy budynek dawnej apteki na terenie kampusu Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu (UMW) odkryli pod dachówkami plik dokumentów pochodzących jeszcze z Breslau. Są to zachowane w bardzo dobrym stanie niewypełnione druki aktów urodzenia i pokwitowań wynagrodzeń. Druki pochodzą z początku XX w. Odkryto je podczas prac rozbiórkowych na dachu. Ściągając poszycie dachu, zobaczyliśmy, że pod dachówkami leżą papiery, przysypane cienką warstwą gruzu, niczym niezabezpieczone, bardzo stare pochodzące jeszcze z Breslau – powiedział Rafał Pawlik, znalazca dokumentów. Druki to przede wszystkim akty urodzenia z kwestionariuszem złożonym z szeregu pytań; dotyczą one, między innymi, pochodzenia rodziców, języka ojczystego, stanu cywilnego, zawodu, a także wyznania. Po wypełnieniu druki trafiłyby zapewne do berlińskiego Urzędu Statystycznego. W budynku, w którym doszło do odkrycia, jeszcze niedawno znajdowała się apteka szpitala uniwersyteckiego. Przed wojną mieściła się tu najprawdopodobniej administracja; ostatnie znalezisko wydaje się to potwierdzać. Budynek powstał pod koniec XIX w., tak samo zresztą jak cały kompleks kliniczny. Jak wyjaśniono w informacji prasowej UMW, autorem koncepcji budowy szpitali klinicznych był Ludwig von Tiedemann, który podobny kompleks zaprojektował w Halle. Szczegółowy plan przygotował Joseph Waldhausen. Znalezienie tych dokumentów z początku XX wieku to dla nas wielka niespodzianka i zarazem prezent. Dzieje się to bowiem akurat w momencie, gdy intensyfikujemy nasze działania związane z powołaniem do życia dużego muzeum Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu - opowiada prof. Tomasz Zatoński, prorektor ds. budowania relacji i współpracy z otoczeniem UMW. Ma ono zintegrować rozproszone jednostki i stworzyć jedno muzeum historyczne, pokazujące wspaniałą historię naszej uczelni powołanej jeszcze w 1811 roku. Ostatnie historyczne znalezisko z pewnością zasili zbiory naszego muzeum - dodaje.   « powrót do artykułu
  15. Zjednoczone Emiraty Arabskie właśnie umieściły satelitę Hope na orbicie Marsa. To historyczna misja. Po raz pierwszy bowiem kraj arabski z sukcesem przeprowadził misję międzyplanetarną. ZEA dołączają tym samym do elitarnego klubu krajów, które mają na swoim koncie tego typu wyczyn. Pierwszym państwem, które umieściło pojazd na orbicie Marsa były Stany Zjednoczone, których Mariner 9 wszedł na orbitę Czerwonej Planety 14 listopada listopada 1971 roku. Niedługo później, 27 listopada 1971 roku na orbicie Marsa znalazł się radziecki Mars 2. USA i ZSRR przez dziesięciolecia były jedynymi krajami, których pojazdy pracowały na orbicie. Dopiero w czerwcu 2003 roku dołączył Mars Express wysłany przez Unię Europejską. Po kolejnych 11 latach, w listopadzie 2013 roku na orbicie znalazł się indyjski Mangalayaan. Teraz do elitarnego klubu dołączyły Zjednoczone Emiraty Arabskie. USA wciąż pozostają jedynym krajem, który przeprowadził całą zaplanowaną misję włącznie z lądowaniem na Marsie. Najbardziej boję się wejścia na orbitę, mówiła w czasie startu Hope zastępczyni dyrektora misji i główny jej naukowiec, Sarah Al Amiri. Hope ma badać marsjańską atmosferę z punktu widzenia niezwykłej eliptycznej orbity, która pozwoli obserwować niemal całą powierzchnię planety. Sonda będzie obiegała Marsa w ciągu 55 godzin i dostarczy pierwszej globalnej mapy pogodowej planety. Zespół Al Amiri ma nadzieje, że dzięki temu poznamy proces powodujący, że Mars traci tlen i wodór. Zjednoczone Emiraty Arabskie błyskawicznie stanęły do kosmicznego wyścigu. Ledwie 7 lat temu powołano tam krajową agencję kosmiczną i od razu rozpoczęto planowanie misji marsjańskiej. Jednocześnie ZEA zaczęły projektować i budować satelity okołoziemskie. Hope ma pomóc w rozwoju lokalnego przemysłu kosmicznego oraz nauki. Emiraty, wiedząc, że ropa naftowa kiedyś się wyczerpie, stawiają na naukę i technologię jako motory napędowe swojego przyszłego rozwoju. Pojazd Hope został niemal w całości zbudowany w USA, jednak w misję zaangażowanych jest 75 miejscowych inżynierów i naukowców, którzy zdobędą przy okazji bezcenną wiedzę i doświadczenie. Jutro możemy być świadkami kolejnej historycznej chwili. Na orbitę Marsa ma wejść chiński pojazd Tianwen-1. W maju od pojazdu odłączy się łazik, który ma wylądować na powierzchni Czerwonej Planety. Na orbitę Marsa trafi też w bieżącym miesiącu amerykańska misja Mars 2020, a ramach której odbędzie się lądowanie łazika Perseverance. Przywiezie on na Marsa pierwszy śmigłowiec, który ma latać w atmosferze Czerwonej Planety. « powrót do artykułu
  16. W tzw. magnetyczny grafenie zauważono nieznany dotychczas rodzaj magnetyzmu. Jego odkrycie pomoże lepiej zrozumieć zjawisko nadprzewodnictwa w tym niezwykłym materiale. Odkrycia dokonali naukowcy z University of Cambridge, którym udało się kontrolować przewodnictwo i magnetyzm tiofosforanu żelaza (FePS3), dwuwymiarowego materiału, który gdy jest ściskany zmienia swoje właściwości z izolujących po przewodzące. Brytyjczycy, wykorzystując wysokie ciśnienie, wykazali,, co dzieje się w magnetycznym grafenie podczas przejścia z izolatora do przewodnika oraz w jego stanie metalicznym. Badania wykazały, że podczas przechodzenia w metal materiał nie traci swoich właściwości magnetycznych. Może to być wskazówką, jak działa przewodnictwo elektryczne w metalach. Nowo odkryta faza magnetyczna może być prekursorem nadprzewodnictwa, zatem odkrycie może mieć kolosalne znacznie dla zrozumienia teo zjawiska. Autorzy badań sugerują też metodę przygotowywania materiału tak, by był zarówno przewodnikiem, jak i wykazywał właściwości magnetyczne, co może być przydatne w rozwoju nowych technologii np. spintroniki. Wiemy, że właściwości materii mogą ulegać znaczącym zmianom pod wpływem zmian w strukturze atomowej i jej organizacji przestrzennej. Na przykład grafen, diament, węglowe nanorurki i grafit wszystkie są zbudowane z atomów węgla, jednak dzięki różnej strukturze mają odmienne właściwości. Wyobraźmy sobie, że możemy zmienić wszystkie te właściwości dodają magnetyzm. Materiał, który były elastyczny pod względem mechanicznym i pozwoliłby na utworzenie nowych obwodów służących przechowywaniu informacji i przeprowadzaniu obliczeń. To dlatego właśnie materiały te są tak interesujące. Gdy poddamy je wysokiemu ciśnieniu możemy w sposób kontrolowany zmieniać ich zachowanie, mówi główny autor badań, Matthew Coak z Cavendish Laboratory na University of Cambridge. Już podczas wcześniejszych badań Sebastian Haines z Cavendish Laboratory stwierdził, że tiofosforan żelaza poddany wysokiemu ciśnieniu zmienia się metal. Opisał też jego strukturę krystaliczną oraz zachodzące w niej zmiany. Brakowało jednak badań nad magnetyzmem, stwierdza Coak. Jako, że nie istniała żadna technika, która pozwalałaby badać magnetyzm w tym materiale przy tak wysokim ciśnieniu, musieliśmy opracować własną metodę, dodaje. Zespół Coaka, po opracowaniu odpowiedniej techniki, zaczął przyglądać się, co dzieje się z magnetyzmem FePS3 poddawanemu coraz większemu ciśnieniu. Ku naszemu zdumieniu właściwości magnetyczne zostały zachowane, nawet w pewien sposób uległy wzmocnieniu. To niespodziewane zjawisko, gdyż nowe swobodnie poruszające się elektrony w nowym materiale przewodzącym nie mogą być już ściśle związane ze swoimi atomami żelaza, tworząc tam moment magnetyczny. Nie wiemy dokładnie, co dzieje się tam na poziomie kwantowym, ale możemy tym manipulować. Otworzyliśmy drzwi, przez które możemy podejrzeć pewne właściwości, ale jeszcze nie wiemy, co to za właściwości, mówi doktor Siddharth Saxena. Szczegóły badań zostały opisane w artykule Emergent Magnetic Phases in Pressure-Tuned van der Waals Antiferromagnet FePS3. « powrót do artykułu
  17. Po blisko 5 latach prac i przemierzeniu wielu kilometrów powstał niezwykły album  "Ścieżkami Puszczy Knyszyńskiej", w którym znalazło się ponad 300 unikatowych zdjęć. Jego autorami są prof. Marek Konarzewski i dr Janusz Kupryjanowicz z Uniwersytetu w Białymstoku. To już druga ich wspólna publikacja (po albumie "Nadrzecznymi ścieżkami Podlasia"). Album w wersji polsko-angielskiej ukazał się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu w Białymstoku. To pierwsza publikacja Wydawnictwa w 2021 r. Zdjęcia zabiorą czytelników w najdalsze zakątki Puszczy Knyszyńskiej: pięknego, tajemniczego i często niedocenionego kompleksu leśnego. Ta zdjęciowa wędrówka rozpoczyna się wilczym tropem – skrajem puszczy. Zaraz potem można odwiedzić puszczańskie łąki i zajrzeć do świata owadów, jeleni, czy żubrów. Trudno oderwać też wzrok od supraskich sosen, prastarego boru czy kwitnącego bagna. Album "Ścieżkami Puszczy Knyszyńskiej" można kupić przez Internet. Wybrane fragmenty książki można zobaczyć na tej stronie. Przemierzyliśmy Puszczę wszerz i wzdłuż, pokonując tysiące kilometrów. Śmiało powiem, że mógłbym napisać przewodnik po Puszczy. Każde zdjęcie w tym albumie ma swoją historię. Podam przykład. Po to, by zrobić zdjęcie jelenia, potrzeba było aż 30 wyjazdów. Zwierzęta nie są bowiem aktorami, boją się ludzi, ważna jest też pogoda. Czyli mnóstwo rzeczy musi się wydarzyć jednocześnie, żeby udało się zrobić zdjęcie, z którego można być zadowolonym - opowiada prof. Konarzewski. Profesor podkreśla, że Puszcza Knyszyńska w niczym nie ustępuje innym puszczom, które są bardziej znane i często odwiedzane. I zachęca do poznawania jej. Nasz album to nie tylko roślinność i zwierzęta. To także przenikanie się świata przyrody i świata człowieka, przemijanie i próba uchwycenia ulotnego piękna. Żyjemy w czasach bardzo gwałtownych zmian przyrodniczych i to był jeden z powodów wydania tego albumu. Bardzo chcielibyśmy zachować obraz Puszczy, z którym dorastaliśmy, bo obaj jesteśmy miejscowi – tutejsi. By zachęcić do lektury, przytaczamy fragment pierwszego rozdziału pt. "Puszcza za naszym progiem": Jest to Puszcza niezwykła. Na jej znacznej części, szczególnie w okolicach Supraśla, królują drzewostany szpilkowe, jakby żywcem przeniesione z Syberii. Ale dalej na zachód, tuż za opłotkami Czarnej Białostockiej, ustępują one miejsca liściastym lasom Jesionowych Gór, gdzie w wielu miejscach można się poczuć jak w najdzikszych zakątkach sąsiadki – Puszczy Białowieskiej. Jednak ta ostatnia nie może pochwalić się rozległymi, nieomal podgórskimi krajobrazami, których można doświadczać, wędrując leśnymi duktami ku Sokółce i Krynkom. « powrót do artykułu
  18. Szóstego stycznia we wrocławskim zoo przyszła na świat samiczka nosorożca indyjskiego. Jak podkreślił wtedy prezes wrocławskiego ogrodu zoologicznego Radosław Ratajszczak, były to pierwsze narodziny nosorożca w 155-letniej historii zoo. W zeszły poniedziałek (8 lutego) ambasador Republiki Indii, który przyjechał z oficjalną wizytą do ogrodu, nadał samiczce imię. Zostało ono wybrane w internetowym głosowaniu, zakończonym późnym wieczorem poprzedniego dnia. Spośród 4 podanych przez ambasadora propozycji z języka hindi - Basanti (wiosna), Indu (księżyc), Kiran (promyk słońca) i Didi (siostra) - zdecydowanie zwyciężyło Kiran. Uroczyste nadanie imienia odbyło się 8 lutego. Ceremonię zaszczycili swoją obecnością ambasador Republiki Indii Tsewang Namgyal wraz z małżonką oraz konsul honorowy Republiki Indii we Wrocławiu Kartikey Johri. Jak napisano w relacji prasowej zoo, ambasador podkreślił wagę narodzin nosorożca indyjskiego w Polsce dla przetrwania gatunku. Podziękował również prezesowi wrocławskiego zoo [...] za zaangażowanie ogrodu w ochronę nosorożców indyjskich w środowisku naturalnym, najpierw w Parku Narodowym Kaziranga, a obecnie w Parku Manas. Młoda samiczka rośnie jak na drożdżach. Prawie co 2 godziny pije bardzo tłuste mleko mamy. Dzięki temu podwoiła urodzeniową masę ciała i waży już 90 kg. Poznaje otoczenie i opiekunów. Nie oddala się od matki, a matka bardzo jej pilnuje. Oczywiście Kiran próbuje brykać, jak to maluch, ale musi jeszcze popracować nad koordynacją, bo zdarza się jej przewrócić przy tych "akrobacjach". Ma już swoje ulubione miejsce do spania – przy jednej ze ścian zaplecza, najlepiej za matką. Goście zwiedzający zoo będą mogli zobaczyć Kiran i jej matkę Maruškę najprawdopodobniej w marcu. Tymczasem na wybiegu zewnętrznym codziennie pojawia się ojciec - Manas. Na początku lutego Manas i Maruška obchodzili urodziny: Manas (vel Mancio) jedenaste, a Maruška siódme.   « powrót do artykułu
  19. Pomiędzy plemnikami toczy się zażarta konkurencja o to, który z nich pierwszy dotrze do komórki jajowej i ją zapłodni. Jednak nie jest to rywalizacja sportowa. Jak dowiedzieli się naukowcy z Instytutu Genetyki Molekularnej im. Maxa Plancka w Berlinie, niektóre plemniki... zatruwają konkurencję, utrudniając jej dotarcie do jaja. Na łamach najnowszego PLoS Genetics niemieccy naukowcy opisali swoje badania, w czasie których odkryli pewien czynnik genetyczny nazwany przez siebie haplotypem-t, który daje znaczną przewagę plemnikom go posiadającym. Badania na myszach wykazały, że wśród plemników, którym udaje się zapłodnić jajo, te z haplotypem-t stanowią aż 99%. Zespół z Maxa Plancka jest pierwszym, który wykazał, że plemniki z haplotypem-t płyną bardziej prostą drogą niż konkurencja nie posiadająca tego czynnika. To na starcie daje im przewagę. Niemcy powiązali też różnicę w ruchomości z molekułą RAC1. To rodzaj molekularnego przełącznika, który przenosi sygnały z zewnątrz komórki do jej wnętrza, aktywując różne proteiny. Wiadomo np. że molekuła ta bierze udział w nakierowywaniu komórek rakowych czy leukocytów na źródło sygnału chemicznego. Przeprowadzone właśnie badania sugerują, że RAC1 może też nakierowywać plemniki na komórkę jajową. Zdolność plemników do konkurowania wydaje się zależeć od optymalnego poziomu aktywnego RAC1. Zarówno zbyt mało jak i zbyt dużo RAC1 przeszkadza w efektywnym ruchu w kierunku celu, mówi główna autorka badań, Alexandra Amaral. Okazuje się, że to jednak nie wszystko. Plemniki z haplotypem-t są w stanie zaszkodzić plemnikom, które nie posiadają tego czynnika. Sztuczka polega na tym, że plemniki z haplotypem-t „zatruwają” spermę. Jednocześnie jednak produkują antidotum, które je chroni. Wyobraźmy sobie maraton, którego uczestnicy otrzymali zatrutą wodę do picia, ale niektórzy dostali też antidotum, wyjaśnia współautor Bernhard Herrmann z Instytutu Genetyki Medycznej w Charité – Universitätsmedizin Berlin. Herrmann i jego koledzy odkryli, że w haplotypie-t znajdują się pewne geny, które zaburzają sygnały w spermie. Pojawiają się one na wczesnym etapie spermatogenezy i równo rozpowszechniane. Z kolei antidotum pojawia się podczas dojrzewania. Jednak posiadają je tylko plemniki z haplotypem-t. Antidotum, w przeciwieństwie do czynnika zakłócającego, nie jest rozpowszechniane, ale każdy z plemników zatrzymuje je dla siebie. Nasze badania potwierdzają, że plemniki bezwzględnie ze sobą konkurują. Różnice genetyczne mogą dać przewagę konkretnym plemnikom, promując przekazanie konkretnych wariantów genów kolejnym pokoleniom, mówi Herrmann. « powrót do artykułu
  20. Rodzina XIX-wiecznego brytyjskiego pisarza Richarda Forda, autora jednej z pereł literatury podróżniczej – A Handbook for Travellers in Spain – zwróciła... 2,25-metrowy zabytek, który Ford wywiózł z Alhambry. Pisarz odbył podróż do Hiszpanii w latach 1830–1833. We wrześniu ubiegłego roku Patronato de la Alhambra y Generalife otrzymało od rodziny Ford wiadomość o zabytku, który przechowuje ona od niemal 200 lat. Pierwsze badania i tłumaczenia widocznego tekstu, wykonane na podstawie zdjęć przysłanych z Anglii, wskazywały, że mamy do czynienia z oryginałem. Jakiś czas później zabytek trafił do Hiszpanii, a teraz ogłoszono wyniki dokładniejszych badań, w tym datowania radiowęglowego. Hiszpańskie władze ogłosiły, że mamy do czynienia z fragmentem cennego drewnianego fresku pochodzącego z Palacio del Partal, wybudowanego w latach 1302–1309. To jedna z najważniejszych struktur pałacowych tego okresu, a zwrócony fragment jest ważnym wspaniałym sztuki dynastii Nasrydów. Nie wiadomo, a jaki sposób zabytek trafił w ręce Forda. Pewnym jest, że wywiózł go z Hiszpanii i przez niemal 200 lat przechowywała go jego rodzina. Richard Ford był nie tylko pisarzem, ale i utalentowanym rysownikiem. Sam ilustrował książki swoje oraz swoich przyjaciół. Był zafascynowany Hiszpanią, a największe wrażenie zrobiła na nim właśnie Alhambra. Przed śmiercią w 1858 roku zdążył trzykrotnie wydać swój przewodnik po Hiszpanii. Pozostawił po sobie też inne dzieła oraz kolekcję własnych oraz zakupionych obrazów. « powrót do artykułu
  21. Uniwersytet w Oxfordzie rozpoczyna badania, których celem jest sprawdzenie, jakie skutki przyniesie szczepienie ludzi dwoma różnymi szczepionkami. Korzystne wyniki takich badań mogą być niezwykle pomocne w sytuacji ciągłego niedoboru szczepionek. Jeśli testy wypadną pomyślnie, programy szczepień będą łatwiejsze do prowadzenia, gdyż zyskamy na elastyczności i osoby, które otrzymały pierwszą dawkę od jednego producenta, będą mogły otrzymać drugą szczepionkę innego producenta. Jeśli wykażemy, że można stosować szczepionki naprzemiennie, znakomicie zwiększymy elastyczność szczepień i możemy zyskać informacje dotyczące zapewnienia lepszej ochrony przed nowymi wariantami wirusa, mówi profesor Matthew Snape, który będzie odpowiadał za naukową stronę testów. Do współpracy przy studium COVID-19 Heterologous Prime Boost zostanie zaproszonych ponad 800 ochotników w wieku co najmniej 50 lat. Część ochotników będzie najpierw szczepiona specyfikiem opracowanym przez Oxford-AstraZeneca, a następnie szczepionką Pfizera lub Oxford-AstraZeneca, a część najpierw otrzyma szczepionkę Pfizera, a drugą dawką będzie środek Oxford-AstraZeneca lub Pfizera. Będą obowiązywały też dwa różne schematy szczepienia. Niektórzy otrzymają obie dawki w odstępach 4 tygodni, a inni w odstępach 12 tygodni. Naukowcy za pomocą badań krwi będą monitorowali reakcję układu odpornościowego na szczepionki. Testy potrwają w sumie 13 miesięcy. Jeśli wypadną pomyślnie, ich wyniki zostaną przeanalizowane przez MHRA, brytyjski urząd odpowiedzialny za rejestrację szczepionek, który ewentualnie podejmie decyzję o wdrożeniu szczepień różnymi specyfikami. Obecnie nie wiadomo, czy taka metoda szczepień może zadziałać. Jednak pewną nadzieję daje tutaj rosyjska szczepionka Sputnik. Ma ona 91-procentową skuteczność, a obie dawki różnią się nieznacznie od siebie. Jednak różnica jest niewielka, ponadto są obie dawki to ta sama szczepionka oparta na adenowirusie. Tymczasem szczepionka Pfizera to specyfik bazujący a mRNA, a środek autorstwa Oxford-AstraZeneca to tradycyjna szczepionka. « powrót do artykułu
  22. Nasze badania pokazują, że inwestowanie w energetykę opartą na paliwach kopalnych jest nie tylko nieodpowiedzialne z ekologicznego punktu widzenia, ale również bardzo ryzykowne ekonomicznie – mówi Ottomar Edenhofer, współautor najnowszych badań. Epidemia COVID-19 na całym świecie doprowadziła do zmniejszenie zapotrzebowania na energię elektryczną. Najbardziej ucierpiały na niej elektrownie węglowe. Autorzy analizy, opublikowanej na łamach Nature Climate Change, uważają, że może to znacząco przyspieszyć odchodzenie od technologii spalania węgla, a tym samym może pomóc w zredukowaniu emisji dwutlenku węgla. Nawet przed pandemią sektor energetyczny przechodził znaczące zmiany. Co prawda paliwa kopalne, głównie węgiel i gaz, są głównym źródłem energii elektrycznej w większości krajów, jednak źródła odnawialne zdecydowanie dominują we wzroście mocy dodawanych do sieci energetycznych. Jeszcze przed dekadą silny wzrost w sektorze generowania energii ze źródeł odnawialnych był widoczny jedynie na kilku rynkach. Jednak w ostatnich latach – dzięki poprawie wydajności oraz redukcji kosztów – źródła odnawialne rozwijane są w coraz większej liczbie krajów. Analiza wykonana przez naukowców z Uniwersytetu Technicznego w Berlinie i Poczdamskiego Instytutu Badań nad Klimatem wykazała, że wybuch pandemii przyczynił się do przyspieszenia odchodzenia od węgla. Naukowcy mieli do dyspozycji dane generowane w czasie rzeczywistym w Indiach, USA i Europie. Rejony te odpowiadają za 34% globalnej emisji CO2 z produkcji energii elektrycznej. Analiza wykazała, że pomiędzy początkiem stycznia a końcem września 2020 roku na tych trzech rynkach zapotrzebowanie na energię elektryczną spadło nawet o 20% w porównaniu z rokiem 2019, a jednocześnie emisja CO2 z produkcji energii zmniejszyła się nawet o 50%. Stało się tak dlatego, że gdy spada zapotrzebowanie na elektryczność, jako pierwsze wyłączane są te źródła energii, w których największą rolę odgrywają koszty zmienne. Elektrownie węglowe ponoszą duże koszty zmienne, gdyż muszą płacić za każdą tonę spalonego węgla. Tymczasem w przypadku elektrowni atomowych, słonecznych czy wiatrowych główną część kosztów stanowi cena ich budowy. Gdy już pracują, ich koszty zmienne w przeliczeniu na kilowatogodzinę są niskie, bliskie zeru. Zgodnie ze stosowaną na rynku energetyki zasadą „merit order”, najpierw prąd dostarczają te źródła, które produkują go najtaniej. W miarę, jak zapotrzebowanie na energię rośnie, włączane są coraz droższe źródła jej generowania. Zatem w sytuacji, gdy popyt na energię elektryczną spadł, produkcję ograniczyły lub zostały wyłączone najmniej opłacalne źródła energii. A najczęściej są to starsze elektrownie węglowe. Mechanizm merit-order wywołuje niekorzystną dla paliw kopalnych asymetrię w miksie energetycznym, dlatego też emisja CO2 spada bardziej niż zapotrzebowanie na energię, czytamy w artykule. Autorzy badań szacują, że w związku z tym w roku 2020 emisja CO2 z generowania energii spadnie o 6,8% w porównaniu z rokiem 2019. W większości krajów świata obserwuje się spadek ilości energii generowanej z paliw kopalnych. Wyjątkiem są tutaj Chiny, przez co ich udział w emisji CO2 z sektora energetycznego wzrośnie z 37% w roku 2019 do 39% w roku 2020. Naukowcy zauważają, że zgodnie z przewidywaniami MFW światowe PKB w roku 2021 będzie co prawda wyższe niż w roku 2020, ale nie wyższy niż w roku 2019. To zaś oznacza, że niższe zapotrzebowanie na energię elektryczną zostanie utrzymane, a więc przez kolejny rok energetyka węglowa będzie przeżywała problemy. Zdaniem autorów analizy, jeśli w roku 2022 i latach następnych tempo dodawania alternatywnych źródeł energii utrzyma się na takim poziomie jaki obserwujemy w ostatnich latach, a zapotrzebowanie na energię elektryczną w latach 2022–2024 powróci do normy, to może zostać przekroczony punkt krytyczny. Jego przekroczenie będzie oznaczało strukturalne zmiany w sektorze energetycznym, które spowodują ciągły wieloletni spadek wytwarzania energii z paliw kopalnych. Spadek ten mógłby zostać powstrzymany tylko wówczas, gdyby doszło do gwałtownego wzrostu zapotrzebowania na energię elektryczną lub gdyby znacząco spowolniono budowę odnawialnych źródeł energii. Powrót zaś do sytuacji z roku 2018, kiedy to emisja CO2 z produkcji energii była rekordowo wysoka byłby możliwy tylko w przypadku bardzo wysokiego wzrostu zapotrzebowania na energię elektryczną lub bardzo małej liczby nowych instalacji odnawialnych źródeł energii. « powrót do artykułu
  23. Samiec fretki Bandit nieomal przypłacił życiem swój wybór miejsca do spania. Pewnego dnia położył się bowiem na kupce ubrań w pralce. Jego właścicielka nie zauważyła, że tam wszedł i uruchomiła 100-min cykl prania. Gdy 2,5-letni Bandit trafił do kliniki weterynaryjnej Vets4Pets w Leeds, dawano mu zaledwie 1% szans na przeżycie. Właściciele zwierzęcia, Josh Crosse i Jackie Redfern z Halton koło Leeds, byli przekonani, że Bandit jest z drugą fretką - Mikeyem. Opróżniając pralkę, Jackie znalazła niereagującego pupila. Po telefonie do najbliższego pogotowia weterynaryjnego Bandit trafił do Leeds. Chirurg David Massey podkreślił, że gdy właściciele przywieźli Bandita do kliniki, jego stan był zły. Samiec był bardzo wychłodzony i miał problemy z oddychaniem. Lekarze umieścili go na macie rozgrzewającej i w namiocie tlenowym. By złagodzić ból i ułatwić oddychanie, zaaplikowali szereg leków. Okazało się, że posiniaczony Bandit ma odmę opłucnej. Ratując fretce życie, lekarze przeprowadzili torakocentezę. Prawie natychmiast Bandit zaczął lepiej oddychać, a termometr zaczął wskazywać temperaturę. Widać było, że fretka odzyskuje przytomność. Następnie pacjent trafił na 2 dni do szpitala weterynaryjnego. Josh i Jackie podkreślają, że po powrocie Bandita do domu Mikey bardzo się ucieszył i przez jakiś czas nie odstępował go na krok. Podczas wizyty kontrolnej lekarka poinformowała o resztkowych objawach neurologicznych, stwierdzając jednocześnie, że samiec powinien całkowicie wyzdrowieć. Przez kilka tygodni po wypadku Bandit był nieco niestabilny, ale potem zaczął dochodzić do siebie - opowiada Jackie. Po kilku miesiącach radzi sobie naprawdę dobrze. Jak donoszą właściciele, samczyk bawi się i psoci jak dawniej. Specjaliści z Vets4Pets podkreślają, że nagrali filmik o Bandicie, by zwiększyć świadomość wśród właścicieli zwierząt. Przypominają, by przed uruchomieniem pralki sprawdzić, czy nie ma w niej śpiących zwierząt. « powrót do artykułu
  24. Międzynarodowy zespół naukowy postanowił zbadać wpływ hałasu na zwierzęta i ekosystemy morskie. Uczonych zaskoczyło, do jakiego stopnia ludzie zanieczyszczają oceany dźwiękiem, co ma negatywny wpływ na żyjące w nich zwierzęta. Hałas negatywnie wpływa na ich zachowanie, rozmnażanie, zdrowie i może przyczyniać się do śmierci zwierząt. Problem jest kolosalny. Na przykład u południowych wybrzeży Chile znajduje się jeden z najważniejszych na południowym Pacyfiku obszarów żerowania płetwali błękitnych. Zwierzęta przybywają tam, by wychowywać młode. Niedawne badania wykazały, że w miesiącach letnich przeciętny płetwal spotyka tam... 1000 łodzi na dobę. Musi więc bez przerwy starać się unikać kolizji, nie mówiąc już o olbrzymim hałasie generowanym przez ich silniki. Od czasu rewolucji przemysłowej ludzkość coraz bardziej zanieczyszcza oceany dźwiękiem. Rozwój rybołówstwa, transportu morskiego, turystyki, budowa infrastruktury i wiele innych aktywności H. sapiens powodują, że w światowych oceanach jest coraz więcej sztucznego dźwięku, przez co naturalne odgłosy są coraz słabiej słyszalne. Poniżej możemy posłuchać, jak olbrzymia różnica jest pomiędzy naturalnym dźwiękiem oceanu, a dźwiękiem zanieczyszczonym przez człowieka. Profesor Carlos M. Duarte z Uniwersytetu Nauki i Technologii im. Króla Abdullaha (KAUST) stanął teraz na czele międzynarodowego zespołu badającego wpływ hałasu na oceany. Krajobraz dźwiękowy to silny wskaźnik zdrowia środowiska naturalnego. To, co zrobiliśmy w naszych miastach na lądzie, w których naturalne odgłosy zastąpiliśmy sztucznie generowanym hałasem, zrobiliśmy też w oceanach, mówi Ban Halpern, współautor badań z Narodowego Centrum Analizy Ekologicznej i Syntezy na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara. Nie od dzisiaj wiemy, że niszczymy oceany wprowadzając do nich olbrzymie ilości odpadów, niszcząc wybrzeża i rafy koralowe. Znacznie trudniej jednak zauważyć to, co robimy za pomocą hałasu. Tymczasem może on być niezwykle szkodliwy. Powoduje np. że młode zwierzęta nie słyszą nawoływań rodziców i nie potrafią wrócić do bezpiecznych kryjówek. Tymczasem w projektach ochrony oceanów bardzo rzadko uwzględnia się zanieczyszczenie dźwiękiem. Dźwięk w wodzie podróżuje bardzo szybko i bardzo daleko. Nic więc dziwnego, że zwierzęta morskie są bardzo wyczulone na dźwięk. Wykorzystują go w całym szeregu swoich zachowań. Dźwięk odgrywa w oceanach kolosalną rolę. Ludzie wciąż nie doceniają tego aspektu środowiska morskiego, stwierdzają autorzy badań. Nikt z nas nie chciałby mieszkać koło autostrady, bo wiąże się to z ciągłym uciążliwym hałasem. Zwierzęta w oceanie bez przerwy są narażone na olbrzymi hałas. Naukowcy z Arabii Saudyjskiej, Danii, USA, Wielkiej Brytanii, Australii, Nowej Zelandii, Holandii, Niemiec, Hiszpanii, Norwegii i Kanady postanowili przeprowadzić dokumentację dźwięków oddziałujących na środowisko morskie na całym świecie. W tym celu przeanalizowali ponad 10 000 prac naukowych na ten temat. Głębokie wody oceaniczne są postrzegane przez ludzi – nawet przez specjalistów zajmujących się tym środowiskiem – jako odległe ekosystemy. Jednak gdy wiele lat temu za pomocą hydrofonu słuchałem dźwięków w oceanach, byłem zdumiony, że na głębokości 1000 metrów dominującym dźwiękiem był... dźwięk padającego na powierzchni deszczu. I wtedy zdałem sobie sprawę, jak olbrzymią rolę odgrywa dźwięk w oceanach. W ciągu zaledwie sekundy dociera on z powierzchni na kilometr pod wodę, mówi Duarte. Autorzy badań uważają, że w wysiłkach na rzecz ochrony oceanów należy brać pod uwagę hałas generowany przez ludzi. I hałas ten należy zmniejszać. Wiele takich działań można przeprowadzić już teraz i nie byłyby one zbyt skomplikowane. Istnieją np. technologie produkcji cichych silników okrętowych. Powoli się one rozpowszechniają, a wprowadzenie odpowiednich przepisów spowodowałoby ich szybsze wdrożenie i zmniejszenie tym samym hałasu w oceanach. Co więcej, tego typu działania odniosłoby natychmiastowy skutek. Gdy np. zanieczyszczamy ocean środkami chemicznymi i przestajemy je stosować, minie wiele lat, gdy środki te przestaną negatywnie oddziaływać na środowisko. W przypadku dźwięku zmniejszenie hałasu natychmiast poprawia sytuację. I środowisko natychmiast reaguje, czego dowodem jest jego szybki odradzanie się w związku ze zmniejszoną aktywnością człowieka spowodowaną COVID-19. « powrót do artykułu
  25. Chińska misja Tianwen-1 przysłała pierwsze wykonane przez siebie zdjęcie Marsa. Pojazd wykonuje obecnie manewry, dzięki którym w ciągu najbliższych dni znajdzie się na orbicie Czerwonej Planety. Zdjęcie wykonano z odległości 2,2 miliona kilometrów od Marsa. Chińska agencja kosmiczna spodziewa się, że jej pojazd wejdzie na orbitę w najbliższa środę, 10 lutego. Misja Tianwen-1 składa się z orbitera i łazika. Gdy tylko pojazd znajdzie się na orbicie, rozpoczną się przygotowania do lądowania modułu z łazikiem na pokładzie. Lądowanie odbędzie się w marcu na równinie Utopia Planitia, na południe od miejsca lądowania sondy Viking 2, która dotarła na powierzchnię Marsa w 1976 roku. Agencja kosmiczna ogłosiła, że przed 40 dni można głosować nad nazwą dla łazika. Jeśli ważącemu 240 kilogramów urządzeniu uda się bezpieczne wylądować, jego zadaniem będzie zbadanie składu podłoża i ewentualne określenie dystrybucji zamarzniętej wody. Łazik wykona też szereg zdjęć i będzie analizował skład skał. W tym samym czasie orbiter będzie badał powierzchnię Czerwonej Planety za pomocą kamer, radaru, magnetometru i wykrywacza cząstek. Tianwen-1 trafi na orbitę dzień po misji Hope zorganizowanej przez Zjednoczone Emiraty Arabskie i około tygodnia przed zorganizowaną przez NASA misją Mars 2020. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...