Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Po 30 latach od dokonania pomiarów Światowa Organizacja Meteorologiczna oficjalnie uznała, że najniższą zanotowaną temperaturą na półkuli północnej było -69,6 stopnia Celsjusza. Taki wynik zarejestrowały w grudniu 1991 roku znajdujące się na Grenlandii instrumenty University of Wisconsin-Madison Antarctic Meteorological Research Center Automatic Weather Station. Stacja rejestruje wiele danych meteorologicznych, które następnie w niemal rzeczywistym czasie przekazuje za pomocą satelity. Z czasem takie dane stają się punktami wyjściowymi dla rozumienia ekstremów pogodowych i zmian klimatycznych. Im więcej zbierasz danych, tym lepiej rozumiesz, co się dzieje w skali całego globu. To ważny moment dla naszego systemu, gdyż jego dane zostały oficjalnie zaakceptowane, mówi George Weidner, emerytowany badacz z UW-Madison Department of Atmospheric and Oceanic Sciences. Od 2007 roku Światowa Organizacja Meteorologiczna prowadzi online'owe archiwum ekstremów pogodowych i klimatycznych  na całym globie. Znajdują się tam takie informacje jak rekordowo wysokie temperatury, prędkości wiatru czy dane o sile tropikalnych cyklonów. Dane wskazujące na ekstremalne zjawiska podlegają bardzo rygorystycznemu procesowi weryfikacji. Sprawdza się m.in. czy zgadzają się one z innymi danymi oraz z modelami pogodowymi. Informacje dotyczące najniższej temperatury na naszej półkuli można było pozytywnie zweryfikować dzięki wysokiej jakości danym. Jak mówi Weidner, rekordowo niską temperaturę zanotowano dzięki zbiegowi kilku zjawisk. Stacja pogodowa znajduje się daleko w głębi Grenlandii na wysokości 3100 metrów nad poziomem morza. Bardzo niskie temperatury mogą panować, gdy powietrze jest nieruchome, a niebo czyste. W momencie, gdy zanotowano tak niską temperaturę, wiatry wiejące zwykle nad Grenlandią ucichły i powstała martwa strefa, w której już i tak zimy region planety dodatkowo wypromieniowywał ciepło. Podobne zjawiska zachodzą czasem nad Kanadą, w wyniku czego tworzy się wyjątkowo mroźny polarny wir, z bardzo niskimi temperaturami, które sięgają aż do USA. « powrót do artykułu
  2. W ciągu ostatnich kilku miesięcy pojawiły się dziesiątki szkodliwych aplikacji dla Androida. Niektóre z nich trafiły do oficjalnego sklepu Play. Aplikacje zostały zarażone szkodliwym oprogramowaniem z rodziny Joker. Atakuje ono użytkowników Androida od końca 2016 roku, jednak obecnie stało się jednym z najpoważniejszych zagrożeń dla tego systemu. Po zainstalowaniu Joker zapisuje użytkownika do drogich usług subskrypcyjnych, kradnie treści SMS-ów, listę kontaktów oraz informacje o urządzeniu. Już w lipcu eksperci donosili, że znaleźli szkodliwy program w 11 aplikacjach, które zostały pobrane ze sklepu Play około 500 000 razy. W ubiegłym tygodniu firma Zscaler poinformowała o odkryciu w Play 17 aplikacji zarażonych Jokerem. Zostały one pobrane 120 000 razy, a przestępcy stopniowo wgrywali aplikacje do sklepu przez cały wrzesień. Z kolei firma Zimperium doniosła o znalezieniu 64 nowych odmian Jokera, z których większość znajduje się w aplikacjach obecnych w sklepach firm trzecich. Joker to jedna z największych rodzin szkodliwego kodu atakującego Androida. Mimo że rodzina ta jest znana, wciąż udaje się wprowadzać zarażone szkodliwym kodem aplikacje do sklepu Google'a. Jest to możliwe, dzięki dokonywaniu ciągłych zmian w kodzie oraz s sposobie jego działania. Jednym z kluczowych elementów sukcesu Jokera jest sposób jego działania. Szkodliwe aplikacje to odmiany znanych prawdziwych aplikacji. Gdy są wgrywane do Play czy innego sklepu, nie zawierają szkodliwego kodu. Jest w nich głęboko ukryty i zamaskowany niewielki fragment kodu, który po kilku godzinach czy dniach od wgrania, pobiera z sieci prawdziwy szkodliwy kod i umieszcza go w aplikacji. Szkodliwy kod trafia i będzie trafiał do oficjalnych sklepów z aplikacjami. To użytkownik powinien zachować ostrożność. Przede wszystkim należy zwracać uwagę na to, co się instaluje i czy rzeczywiście potrzebujemy danego oprogramowania. Warto też odinstalowywać aplikacje, których od dawna nie używaliśmy. Oraz, tam gdzie to możliwe, wykorzystywać tylko aplikacje znanych dewelperów. « powrót do artykułu
  3. Osiem miesięcy po starcie misji CHEOPS, pierwszego europejskiego teleskopu kosmicznego, którego zadaniem jest badanie znanych planet pozasłonecznych, naukowcy opisali jeden z najbardziej ekstremalnych światów, jakie dotychczas poznaliśmy. Obserwacje te potwierdzają, że CHEOPS spełnia związane z nim oczekiwania, mówi profesor Willy Benz z Uniwersytetu w Bernie, który stoi na czele konsorcjum CHEOPS. Dzięki danym zebranym przez CHEOPSa naukowcy mogli szczegółowo scharakteryzować planetę WASP-189b. Krąży ona wokół gwiazdy HD 133112, jednej z najgorętszych gwiazd posiadających układ planetarny. Układ planetarny znajduje się w odległości 322 lat świetlnych od Ziemi w Gwiazdozbiorze Wagi. WASP-189b jest szczególnie interesująca, gdyż to gazowy olbrzym, który znajduje się bardzo blisko gwiazdy macierzystej. Okrąża ją w ciągu 3 dni, a odległość pomiędzy gwiazdą a planetą jest 20-krotnie mniejsza niż pomiędzy Ziemią a Słońcem, mówi główna autorka badań, Monika Lendl z Uniwersytetu w Genewie. Uczona dodaje, że WASP-189b jest o 50% większa od Jowisza. Planeta ma stałą półkulę dzienną, która jest ciagle wystawiona w stronę gwiazdy, i stałą półkulę nocną. Na podstawie danych z CHEOPSa możemy stwierdzić, że temperatura na planecie dochodzi do 3200 stopni Celsjusza. Jest to więc ultragorący Jowisz. W takiej temperaturze nawet żelazo topnieje i staje się gazem. To jedne z najbardziej ekstremalnych warunków panujących na planetach, mówi Lendl. Nie możemy obserwować planety bezpośrednio, gdyż jest zbyt daleko i zbyt blisko swojej gwiazdy. Używamy więc metod pośrednich, dodaje uczona. CHEOPS korzysta z wysoce precyzyjnych pomiarów jasności gwiazdy oraz ich zmian powodowanych przesłanianiem gwiazdy przez planetę przechodzącą na jej tle. Jako,że WASP-189b znajduje się tak blisko gwiazdy, jej strona dzienna jest tak jasna, że możemy zmierzyć „zagubione” światło nawet wówczas, gdy planeta znajduje się za gwiazdą, stwierdza Lendl. Wygląda na to, ze planeta nie odbija zbyt wiele światła swojej gwiazdy. Absorbuje jej energię, co powoduje, że jest podgrzewana i zaczyna świecić, dodaje. Naukowcy sądzą, że planeta słabo odbija światło gwiazdy, gdyż w jej atmosferze po stronie dziennej nie ma chmur. To nie jest zaskakujące. Modele teoretyczne mówią, że w tak wysokich temperaturach chmury nie mogą się uformować, stwierdzają autorzy badań. Okazało się też, że tranzyty planety nie są symetryczne. Dzieje się tak, gdy planeta ma stałą stronę dzienną i jasną. Dzięki danym z CHEOPSa możemy wnioskować, że sama gwiazda obraca się tak szybko, że nie jest sferą a elipsoidą. Jest rozciągana na równiku, dodaje profesor Benz. Sama gwiazda jest znacznie większa i o ponad 2000 stopnie Celsjusza cieplejsza niż Słońce. Przez to wydaje się niebieska, a nie żółta. Znamy niewiele planet krążących wokół tak gorących gwiazd. A ten system jest najjaśniejszy ze zbadanych, dodaje Benz. Naukowcy spodziewają się, że to dopiero początek spektakularnych odkryć dokonanych dzięki CHEOPSowi. « powrót do artykułu
  4. Naukowcy z Uniwersytetu Queensland sprawdzają, czy do listy zagrożeń czyhających na koale należy doliczyć ryzyko stratowania przez krowy. Od lat weterynarze, farmerzy i opiekunowie dzikich zwierząt z Australii wspominali o poważnych obrażeniach lub zgonach koali wskutek stratowania przez krowy - opowiada doktorant Alex Jiang. Jiang wspomina o odciskach kopyt, znajdowanych na ciałach koali podczas sekcji. To wskazuje na agresywne zachowanie w stosunku do tych biednych zwierząt. Naoczni świadkowie, rolnicy, potwierdzają, że widzieli bydło ścigające koale na padokach. Wydaje się, że w sytuacji, gdy liczebność koali zmniejsza się wskutek wylesienia i urbanizacji, znacząca liczba habitatów tych torbaczy graniczy albo pokrywa się z pastwiskami. By określić prawdopodobieństwo i częstość takich incydentów, chcielibyśmy zrozumieć, jak wyglądają interakcje koali i bydła. Jiang tłumaczy, że podczas testów wykorzystywany jest zdalnie sterowany pojazd. Naukowcy przyczepiają do niego pluszaka, spryskanego moczem i fekaliami koali. Obecnie spędzam dużo czasu na padoku. Przyczepiam fałszywego torbacza [...] do zdalnie sterowanego pojazdu i nakierowuję go na stado. Jeżdżę także po okolicy pojazdem z pluszowym psem i zwykłym pojazdem. Jeśli bydło inaczej reaguje na pojazd z koalą, to znaczy, wykazuje większą agresję niż w stosunku do zwykłego pojazdu, możemy być pewni, że reakcje te są spowodowane obecnością fałszywego torbacza. Przeprowadzimy również online'owy sondaż wśród opiekunów dzikich zwierząt. Będzie on dotyczyć występowania u innych zwierząt urazów i zgonów wywołanych przez bydło. Poza tym naukowcy będą monitorować zmiany wielkości i lokalizacji areału koali przed, w czasie i po dzieleniu przestrzeni z bydłem (może to odzwierciedlać stres związany z zagrożeniem stwarzanym przez bydło). Byki i krowy z cielętami są bardziej agresywne i opiekuńcze niż krowy bez cieląt, dlatego te trzy grupy będą testowane oddzielnie. Jak dotąd nie odnotowaliśmy ataków, ale pojazd z maskotką na pewno silniej zwraca uwagę bydła. Zauważyliśmy również zrytualizowaną agresję, np. rycie i zawołania ostrzegawcze. Wyniki uzyskane przez Australijczyków pozwolą opracować przyszłe strategie zarządzania ochroną. Rozwijana jest koncepcja "koala beef", która zachęca do zachowania na pastwiskach drzew dla koali, tak aby zwierzęta te mogły ze sobą koegzystować. Dotąd jednak nie przeprowadzono badań nt. interakcji koali i bydła.   « powrót do artykułu
  5. Chińsko-amerykański zespół naukowy donosi o prawdopodobnym odkryciu pierwszej planety poza Drogą Mleczną. Dotychczas udało się odkryć wiele planet pozasłonecznych i kandydatów na planety, jednak wszystkie te obiekty znajdują się w Drodze Mlecznej. Dotychczas jednak nie zidentyfikowano planety, która mogłaby leżeć w innej galaktyce. Chińczycy i Amerykanie sądzą, że właśnie mogli znaleźć taką planetę. Obiekt M51-ULS-1b znajduje się w galaktyce Messier 51 (M51, Galaktyka Wir). Znajduje się ona w odległości około 23 milionów lat świetlnych od Ziemi. Można ją zobaczyć z pobliżu ostatniej gwiazdy dyszla Wielkiego Wozu, jednak do obserwacji potrzebny jest teleskop. Zaobserwowanie planety położonej tak daleko byłoby niezwykle trudne lub nawet niemożliwe za pomocą współczesnych technik badawczych. Jednak naukowcom z pomocą przyszła nietypowa konfiguracja układu, w której znajduje się M51-ULS-1b. Prawdopodobna planeta krąży bowiem wokół układu podwójnego. W jego centrum znajduje się czarna dziura lub gwiazda neutronowa, która właśnie „pożera” swojego towarzysza. W wyniku tego procesu pojawia się silne promieniowanie rentgenowskie, które zwróciło uwagę badaczy. Ponadto źródło tego promieniowania jest bardzo małe. Na tyle małe, że przechodzący na jego tle obiekt, czasowo blokuje promieniowanie. I właśnie takie zjawisko udało się zarejestrować naukowcom z Chin i USA – możliwy tranzyt planetarny trwający około 3 godzin. Dotychczas odkrywcy wykluczyli, by to inna gwiazda blokowała promieniowanie rentgenowskie. Obserwowany układ podwójny jest na to zbyt młody. Stwierdzili też, że promieniowanie nie jest blokowane przez materiał wciągany do źródła emisji, gdyż charakterystyki światła nie odpowiadają takiemu wydarzeniu. Ostateczne potwierdzenie istnienia planety poza Drogą Mleczną będzie wymagało dalszych badań. Jeśli jednak rzeczywiście mamy do czynienia z planetą to, zdaniem odkrywców, ma ona wielkość Saturna. Więcej o odkryciu można przeczytać w serwisie arXiv. « powrót do artykułu
  6. Podczas wykopalisk w Aigai w Turcji odkryto sporo kozich kości, a także obiekty, które z nich wykonano. Mają one ok. 2500 lat. Naukowcy liczą na to, że badania DNA pokażą stopień pokrewieństwa między tamtymi kozami i współczesnymi rasami. Kości znaleziono w dole na odpady. Ich analizą mieli się zająć specjaliści z Orta Doğu Teknik Üniversitesi i Uniwersytetu w Stambule. Szef wykopalisk, Yusuf Sezgin z Manisa Celal Bayar University, podkreślił, że słowo aigai oznaczało w starożytnej grece kozę. Warto też pamiętać, że niegdyś miasto słynęło ze swoich kóz. Jeden z odkrytych przez nas warsztatów zajmował się obróbką kości. Cztery lata później [wykopaliska w Aigai są prowadzone od 16 sezonów] w dole na odpady natrafiliśmy na dużą liczbę kości kóz. Znaleźliśmy różne kościane obiekty, narzędzia, łyżki, noże, szpilki do włosów. Widzimy, że wszystkie wykonano z kozich kości - podkreśla Sezgin. « powrót do artykułu
  7. NASA rozpoczęła odliczanie do momentu lądowania pojazdu OSIRIS-REx na asteroidzie Bennu. Za trzy tygodnie sonda na kilka sekund wyląduje na Bennu, pobierze próbki skał i pyłu, które następnie przywiezie na Ziemię. Pierwszą próbę pobrania próbek wyznaczono na 20 października. OSIRIS-REx ma wylądować wówczas w miejscu nazwanym Nighitngale, To skalisty obszar o średnicy 16 metrów, który znajduje się w północnej części asteroidy. Robotyczne ramię ma pobrać stamtąd fragmenty Bennu. Nightingale wybrano dlatego, że zawiera ono największą ilość drobnego materiału. Jest ono otoczone skałami wielkości budynków. Sam OSIRIS-REx jest rozmiarów dużego samochodu dostawczego. Lądowanie odbędzie się zatem w odległości kilku metrów od wielkich skał. Cała sekwencja pobierania próbek potrwa 4,5 godziny. Najpierw OSIRIS-REx opuści bezpieczną orbitę znajdującą się na wysokości 770 metrów nad asteroidą. Przez około 4 godziny będzie powoli opuszczał się na wysokość 125 metrów nad Bennu. Następnie odpalone zostaną silniki manewrowe, które ustabilizują jego pozycję i odpowiednio dopasują prędkość. Około 11 minut później pojazd powinien znaleźć się na wysokości 54 metrów. Silniki zostaną uruchomione po raz drugi, spowalniając sondę i ustawiając ją tak, by w momencie lądowania pozycja pojazdu była precyzyjnie dobrana do pozycji obracającej się asteroidy. OSIRIS-REx ma pozostać na powierzchni Bennu krócej niż 16 sekund. Zaraz po lądowaniu otwarty zostanie jeden z pojemników ze sprężonym azotem. Gaz ma spowodować wzbicie się w powietrze materiału z powierzchni Bennu. Materiał ten zostanie zebrany przez pojazd. Po wykonaniu zadania OSIRIS-REx uruchomi silniki i oddali się na bezpieczną odległość od Bennu. Jako, że Bennu znajduje się w odległości około 334 milionów kilometrów od Ziemi, bezpośrednie sterowanie OSIRIS-REx jest niemożliwe. Sygnał z sondy biegnie na Ziemię około 18,5 minuty. Dlatego też cała operacja zostanie przerowadzona automatycznie. Wcześniej sonda nawiąże kontakt z Ziemią i będzie oczekiwała na zgodę na rozpoczęcie operacji. OSIRIS-REx ma zebrać co najmniej 60 gramów materiału. Będzie to największa ilość próbek przywieziona na Ziemię od czasu programu Apollo. Zanim jednak pojazd wróci na Ziemię, trzeba będzie upewnić się, że materiał rzeczywiście został pobrany. Zostanie to sprawdzone dwukrotnie. Najpierw, 22 października, na Ziemię zostanie przesłane zdjęcie ramienia, które ma zebrać próbki. Dwa dni później OSIRIS-REx przeprowadzi manewr, polegający na obrocie wokół własnej osi, dzięki czemu określona zostanie masa zebranego materiału. Jeśli potwierdzi się, że zebrano zakładaną ilość próbek, zostaną one umieszczone w Sample Return Capsule, w której trafią na Ziemię. Jeśli okaże się, że materiału jest zbyt mało, podjęta zostanie kolejna próba jego zebrania. W takim wypadku OSIRIS-REx – nie wcześniej niż w styczniu 2021 – wyląduje w miejscu zapasowym nazwanym Osprey i wykorzysta tam dwa pozostałe pojemniki ze sprężonym azotem. Pojazd ma pożegnać się z Bennu z 2021 roku, a próbki mają wylądować na Ziemi 24 września 2023 roku.   « powrót do artykułu
  8. Wielkoszczur południowy Magawa, który pracuje przy wykrywaniu min lądowych w Kambodży, został odznaczony przez brytyjską organizację charytatywną People's Dispensary for Sick Animals (PDSA) złotym medalem. Przyznano mu go za "odwagę w ratowaniu życia i poświęcenie". Po wytresowaniu przez APOPO (Anti-Persoonsmijnen Ontmijnende Product Ontwikkeling) Magawa wykrył 39 min lądowych i 28 niewybuchów. Dzięki zwierzęciu oczyszczono ponad 141 tys. m2 ziemi. Medal przyznany Magawie to odpowiednik Krzyża Jerzego, najwyższego cywilnego odznaczenia Zjednoczonego Królestwa (Krzyż nadaje się za czyny najwybitniejszej odwagi). Medal specjalnie dostosowano, żeby pasował do uprzęży roboczej wielkoszczura. Otrzymanie tego medalu jest dla nas wielkim zaszczytem. Zwłaszcza dla naszych trenerów, którzy codziennie wcześnie wstają [...]. Wydarzenie to ma również duże znaczenie dla mieszkańców Kambodży i wszystkich ludzi z całego świata, którzy cierpią z powodu min lądowych. Złoty Medal PDSA [Gold Medal PDSA] zwraca globalną uwagę na problem min lądowych - podkreśla Christophe Cox, dyrektor APOPO. Cox dodał, że wielkoszczury to inteligentne stworzenia, które szybko się uczą. Choć są większe od przeciętnego szczura pupila, nadal pozostają na tyle lekkie, że wchodząc na minę, nie detonują jej. Magawa, który niedługo osiągnie wiek emerytalny, jest w stanie przeszukać w pół godziny obszar o powierzchni boiska do tenisa (200 m2). Człowiekowi z wykrywaczem metali wykonanie tego zadania zajęłoby 4 dni. Wielkoszczur ignoruje leżące wokół kawałki metalu. Gdy wykryje minę, powiadamia opiekuna, który wie, że ze względu na czuły węch wskazuje jej dokładną lokalizację. Praca Magawy i APOPO jest unikatowa [...]. Kambodża szacuje, że między 1975 a 1998 zainstalowano tu 4-6 mln min lądowych [ok. 3 mln nadal nie znaleziono]; spowodowały one śmierć ponad 64 tys. osób. Praca Magawy pozwala ocalić życie mężczyzn, kobiet i dzieci. Każda detekcja pomaga zmniejszyć ryzyko urazu czy zgonu lokalnych mieszkańców - opowiada dyrektor generalny PDSA Jan McLoughlin.   « powrót do artykułu
  9. Choroby układu krążenia są główną przyczyną zgonów na świecie. Lepsze zrozumienie mechanizmów tych chorób pozwoliłoby na uratowanie wielu ludzi. Niezbędnym elementem jest tutaj zaś zrozumienie procesów molekularnych zachodzących w komórkach zdrowego serca. Naukowcy stworzyli właśnie wielką szczegółową mapę zdrowego mięśnia sercowego. Mapa powstała w ramach wielkiej inicjatywy Human Cell Atlas, której celem jest opisanie każdego typu komórek znajdujących się w ludzkim organizmie. Autorzy atlasu serca przeanalizowali niemal 500 000 indywidualnych komórek. Dzięki temu powstał najbardziej szczegółowy opis ludzkiego serca. Pokazuje on olbrzymią różnorodność komórek i ich typów. Jego autorzy scharakteryzowali sześć regionów anatomicznych serca. Opisali, w jaki sposób komórki komunikują się ze sobą, by zapewnić działanie mięśnia sercowego. Badania przeprowadzono na podstawie 14 zdrowych ludzkich serc, które uznano za nienadające się do transplantacji. Naukowcy połączyli techniki analizy poszczególnych komórek, maszynowego uczenia się oraz techniki obrazowania, dzięki czemu mogli stwierdził, które geny były aktywne, a które nieaktywne w każdej z komórek. Uczonym udało się zidentyfikować różnice pomiędzy komórkami w różnych regionach serca. Stwierdzili też, że w każdym obszar mięśnia sercowego zawiera specyficzny dla siebie zestaw komórek, co wskazuje, że różne obszary serca mogą różnie reagować na leczenie. Projekt ten to początek nowego sposobu rozumienia budowy serca na poziomie komórkowym. Dzięki lepszemu poznaniu różnic pomiędzy różnymi regionami serca możemy zacząć rozważać wpływ wieku, trybu życia oraz chorób i rozpocząć nową epokę w kardiologii, mówi współautor badań Daniel Reichart z Harvard Medical School. Po raz pierwszy tak dokładnie przyjrzano się ludzkiemu sercu, dodaje profesor Norbert Hubner z Centrum Medycyny Molekularnej im. Maxa Delbrücka. Poznanie pełnego spektrum komórek serca i ich aktywności genetycznej są niezbędne do zrozumienia sposobu funkcjonowania serca oraz odkrycia, w jaki sposób reaguje ono na stres i choroby. Ze szczegółami badań można zapoznać się w artykule Cells of the adult human heart, opublikowanym na łamach Nature. « powrót do artykułu
  10. Unikalną aplikację komputerową, która pozwoli małym i średnim piekarniom zoptymalizować procesy technologiczne, a tym samym ograniczyć marnotrawienie żywności i emisję CO2, opracowuje międzynarodowy zespół ekspertów z udziałem naukowców z Instytutu Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności PAN w Olsztynie. Aplikacja powstaje w ramach projektu PrO4Bake, finansowanego przez Wspólnotę Wiedzy i Innowacji w obszarze żywności EIT Food. Działania projektowe koordynuje Uniwersytet w Hohenheim (Niemcy) przy zaangażowaniu partnerów z przemysłu, m.in. firmy Siemens, oraz ośrodków naukowych z Polski, Danii, Szwecji, Hiszpanii i Włoch. Kilka tygodni temu PrO4Bake został nominowany do nagrody EIT Innovators Award 2020. To, co nazywane jest odpadem piekarniczym, jest niczym innym jak efektem nadprodukcji lub niesprzedania wyrobów przez piekarnię. W polskich piekarniach powstaje średnio do kilku ton odpadów piekarniczych w tygodniu. To nie tylko ogromne marnotrawstwo żywności, ale także niepotrzebne zużycie energii. W przeciwieństwie do wielkoskalowej produkcji przemysłowej, małe i średnie piekarnie mogą odpowiedzieć indywidualnie na preferencje lokalnej społeczności. Zaproponowana w projekcie PrO4Bake aplikacja pozwoli takim piekarniom nie tylko dostosować asortyment produktów do oczekiwanego zapotrzebowania konsumentów, ale i zoptymalizować czas produkcji, efektywniej wykorzystać surowce i istniejące maszyny oraz wdrożyć energooszczędny proces produkcyjny. To z kolei pozwoli im zminimalizować ślad ekologiczny, zmniejszyć ilość generowanych odpadów, zużycie energii oraz emisję CO2. W pierwszym etapie realizacji projektu pobierane są dane z procesów produkcji we współpracujących piekarniach. W Polsce to zadanie realizuje Instytut Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności PAN w Olsztynie, który gromadzi informacje udostępniane przez małe i średnie piekarnie w województwie warmińsko-mazurskim. Jednym z kluczowych elementów opracowania algorytmu dla aplikacji będą też kompleksowe badania konsumenckie, prowadzone we wszystkich krajach uczestniczących w projekcie. Analiza ta uwzględni wymagania i oczekiwania konsumentów związane m.in. z pogodą czy okresami świątecznymi oraz akceptacją dla zmian dostępności produktów w ciągu dnia. Wszystkie te czynniki zostaną przetworzone za pomocą nowoczesnych narzędzi obliczeniowych, m.in. algorytmów ewolucyjnych i technologii cyfrowych bliźniaków, które pozwolą ekspertom z firmy Siemens stworzyć optymalny prototyp gotowy do komercjalizacji. Opracowana aplikacja zostanie skomercjalizowana poprzez szereg szkoleń, tak aby umożliwić europejskim piekarniom dostosowanie asortymentu produktów do oczekiwanego zapotrzebowania konsumentów i wyprodukowanie w piekarni tylko takiej ilości, która będzie sprzedawana, a tym samym utrzymanie na jak najniższym poziomie zarówno ilości odpadów, jak i zużycia energii – mówi dr hab. inż. Małgorzata Wronkowska, koordynator projektu w IRZiBŻ PAN. Projekt PrO4Bake rozpoczął się w 2020 roku i będzie trwał dwa lata. « powrót do artykułu
  11. W Kalkriese w Niemczech znaleziono najbardziej kompletny rzymski pancerz. Najprawdopodobniej należał on do legionisty, który brał udział w jednej z największych klęsk militarnych Imperium Rzymskiego. Po przegranej bitwie legionista trafił do niewoli. Bitwa w Lesie Teutoborskim rozegrała się w 9 roku naszej ery. Prowadzona przez Arminiusza koalicja germańskich plemion zmiotła z powierzchni ziemi trzy rzymskie legiony. Zginęło około 20 000 legionistów i towarzyszących im oddziałów pomocniczych. Obecnie uważa się, że bitwa odbyła się w okolicach dzisiejszej miejscowości Kalkriese. Po znalezieniu kompletnego pancerza eksperci zastanawiali sie, dlaczego nie został on zabrany przez Germanów. Była to przecież bardzo cenna zdobycz. Dyrektor muzeum w Kalkriese, Stefan Burmeister uważa, że właściciel zbroi został rytualnie poświęcony przez germańskich wojowników. Dlatego nie zabrali oni zbroi. Jeśli mamy tutaj kontekst rytualny, to ciało jak i zbroja stanowiłyby tabu, wyjaśnia uczony. Wstępne badnia pancerza wskazują, że pancerz został wykonany za pomocą bardziej zaawansowanych technik, niż wcześniej, co wskazuje, że Rzymianie zmieniali technologię produkcji wojskowej. Klęska odniesiona przez Rzymian w Lesie Teutoborskim spowodowała ustalenie granicy Imperium Romanum na Renie. Imperium utraciło kontrolę nad terenami położonymi na wschód od tej rzeki i nigdy jej nie odzyskało. Kilka lat po bitwie do Lasu Teutoborskiego dotarł Germanik ze swoimi legionami. Pochował wówczas szczątki żołnierzy, którzy zginęli w tamtej bitwie. « powrót do artykułu
  12. To jeden z najstarszych psów znalezionych w miejscach pochówku w Szwecji. Jest on dobrze zachowany, a fakt, że pochowano go w środku osady z epoki kamienia jest czymś niezwykłym, mówi osteolog Ola Magnell z Lund. Odkrycia pochówku sprzed 8400 lat dokonano w Ljungaviken w gminie Solvesborg na południu Szwecji. W grobie wraz ze zwierzęciem złożono różne przedmioty, co przywodzi na myśl artefakty, które wkładano do pochówków ludzi. Wbrew temu, co napisały światowe media, pies został pochowany sam. Nie towarzyszył mu pochówek człowieka. Szczątki psa świetnie się zachowały, gdyż w tym samym czasie szybko podnoszące się morze zalało myśliwską wioskę. Woda pogrzebała wszystko pod warstwami piasku i mułu. Teraz, po raz pierwszy od 8000 lat szczątki wsi znowu ujrzały światło dzienne. Dotychczas znaleziono tam duże ilości krzemienia, pozostałości po ogniskach i dużego domu. Mamy nadzieję, że uda nam się podnieść całego psa, mówi zarządzający wykopaliskami Carl Persson z Blekinge Museum. Takie odkrycie powoduje, że czujemy się jeszcze bliżej związani z ludźmi, którzy tu kiedyś żyli. Pochowany pies pokazuje, jak bardzo jesteśmy do nich podobni. W taki sam sposób odczuwamy stratę i żałobę", dodaje. Szczątki psa znaleziono w ramach największych w historii wykopalisk prowadzonych w tym regionie. Prowadzi się je w ramach przygotowań przed budową osiedla mieszkaniowego. « powrót do artykułu
  13. Po raz pierwszy w historii udowodniono istnienie świadomych procesów u ptaków. Naukowcy z Uniwersytetu w Tybindze dokonali pomiarów sygnałów z mózgów krukowatych i wykazali, że zwierzęta te doświadczają subiektywnych doznań. Dzięki jednoczesnej rejestracji zachowania i fal mózgowych zespół profesora Andreasa Niedera wykazał, że krukowate świadomie przetwarzają bodźce. Dotychczas tego typu zjawiska obserwowano jedynie u ludzi i innych naczelnych, czyli u stworzeń o budowie mózgu całkowicie odmiennej niż u ptaków. Nasze badania to początek zupełnie nowego spojrzenie na ewolucję świadomości i związanych z nią procesów neurologicznych, mówi Nieder. U ludzi i naszych najbliższych krewnych świadome przetwarzanie sygnałów odbywa się w korze mózgowej. Od wielu lat trwała wśród specjalistów dyskusja, czy zwierzęta o zupełnie innej strukturze mózgu, nie posiadające kory mózgowej, posiadają świadomość. Dotychczas jednak nikt nie przeprowadził eksperymentów, które by wykazały istnienie takiej świadomości. Naukowcy z Tybingi wytresowali dwa kruki. Ptaki nauczono, by na widok stymulantu wyświetlanego na ekranie, poruszały głowami. Większość sygnałów była jednoznaczna. Podczas sesji zwierzętom pokazywano na ekranie albo jaskrawą figurę, albo nie wyświetlano niczego. Kruki zawsze prawidłowo sygnalizowało. Jednak czasem wyświetlano tak słaby stymulant, że był on na granicy percepcji. Wtedy okazywało się, że kruki czasem widział stymulant i sygnalizowały jego obecność, a czasem go nie widziały. To pokazuje, że ma u nich miejsce subiektywne postrzeganie rzeczywistości. Podczas badań naukowcy rejestrowali też aktywność indywidualnych komórek nerwowych w mózgu ptaków. Gdy kruki informowały, że coś widzą, komórki nerwowe w ich mózgach były aktywne pomiędzy pokazaniem stymulantu, a bahawioralnej reakcji u ptaków. Gdy ptak niczego nie widział, komórki nerwowe były nieaktywne. Co zaskakujące, możliwe było przewidzenie subiektywnej reakcji ptaków na podstawie aktywności komórek nerwowych. Należałoby się spodziewać, że komórki nerwowe, które po prostu reagują na bodziec wzrokowy, będą zawsze tak samo reagowały na bodźce o identycznej intensywności. Okazało się jednak, że komórki na wyższych poziomach przetwarzania sygnałów ulegają wpływowi czynników subiektywnych, zatem tworzą subiektywne doznania, stwierdzają naukowcy. Wyniki badań oznaczają, że świadomość jest znacznie starsza i bardziej rozpowszechniona w królestwie zwierząt, niż nam się wydaje. Ostatni wspólny przodek człowieka i krukowatych żył 320 milionów lat temu. Możliwe więc, że od tamtego czasu świadomość jest przekazywana kolejnym pokoleniom zwierząt, mówi Nieder. Alternatywnie można stwierdzić, że świadomość pojawiła się niezależnie u tak różnych gatunków jak ludzie i kruki. Niezależnie jednak od tego, widzimy, że świadomość może istnieć w mózgach o bardzo różnej budowie i niezależnie od istnienia kory mózgowej, dodaje uczony. « powrót do artykułu
  14. Na polski rynek trafił właśnie nowy czytnik e-książek i e-prasy marki inkBOOK – model Calypso. Urządzenie wyposażone jest w ekran E Ink o przekątnej 6 cali z płynną regulacją intensywności oraz barwy podświetlenia i zapewnia wygodny dostęp do najpopularniejszych polskich usług oferujących abonamentowy dostęp do ogromnej biblioteki cyfrowych książek (Legimi, Empik Go) oraz prasy (Publio). inkBOOK Calypso jest wygodny w obsłudze, lekki, stylowy (do wyboru 5 kolorów: czarny, szary, niebieski, czerwony, różowy) i pozwala zatopić się w lekturze w każdym miejscu i w każdej sytuacji. W dobie koronawirusa czytnik książek pozwala zapobiegać infekcjom na skutek przenoszenia wirusa poprzez kontakt z książką fizyczną w bibliotece lub księgarni, a osobom chorym, lub tym podczas kwarantanny umożliwiają czytanie literackich nowości czy prasy bez wychodzenia z domu. Jedyny w Unii Europejskiej producent czytników książek elektronicznych, wrocławska firma inkBOOK Polska, wprowadza na rynek nowoczesny czytnik ebooków - inkBOOK Calypso. Najnowsze urządzenie polskiego producenta czytników książek elektronicznych jest następcą popularnego inkBOOKa Prime, sprzedawanego z sukcesem zarówno w Polsce, jak i między innymi w Europie i Stanach Zjednoczonych (przez  Amazon). Niewiarygodna lekkość czytania inkBOOK Calypso to ultralekkie urządzenie (waży zaledwie 155 gramów i mierzy 159 x 114 x 9 mm) wyświetlające bez reklam ebooki na najnowszej generacji doskonałym ekranie z papieru elektronicznego E Ink, w takiej jakości, jak strona książki pokazuje wydrukowany tekst. Skupiliśmy się na tym, by inkBOOK Calypso pomimo swego zaawansowania był, zarówno łatwy, jak i intuicyjny w obsłudze. Nie potrzeba więc żadnej technologicznej wiedzy, aby od razu rozpocząć swoja przygodę z e-czytaniem – wyjaśnia Paweł Horbaczewski, założyciel i prezes spółki Arta Tech, będącej właścicielem marki czytników inkBOOK. Urządzenie jest bardzo przyjazne dla oczu czytelnika – ekran E Ink nie męczy ich, jest zawsze doskonale czytelny i nie wymaga zewnętrznego doświetlenia po zmroku. Ogromnym atutem Calypso jest właśnie płynnie działający system doświetlenia ekranu z regulacją barwy i natężenia światła, który sprawia, że każdy użytkownik może bez problemu dopasować go do warunków oświetleniowych i swoich preferencji. Dodajmy, że ekran jest oczywiście dotykowy, może wyświetlać do 16 odcieni szarości (dzięki czemu wszelkie ilustracje są idealnie wyraźne) i charakteryzuje się rozdzielczością 212 ppi. Interfejs czytnika zaprojektowano tak, by działał szybko i płynnie, a także by jego obsługa była maksymalnie wygodna i intuicyjna (wszelkie kluczowe dla użytkownika funkcje i narzędzia są bezpośrednio dostępne z poziomu głównego ekranu). Strony możemy przekładać korzystając zarówno z dotykowego ekranu, jak i przycisków umieszczonych obok wyświetlacza. Czytnik inkBOOK Calypso jako jedyny w Polsce pozwala czytelnikom w pełni korzystać z biblioteki Legimi. Z inkBOOK CALYPSO zbędne są dodatkowe kable, podłączanie komputera, telefonu, czy długie, uciążliwe synchronizacje – tu dziesiątki tysięcy ebooków można zarówno przeglądać, przeczytać fragment, jak i pobierać do czytania bezpośrednio z poziomu ekranu Calypso. inkBOOK Calypso jako jedyne urządzenie na rynku zapewnia dostęp do aplikacji Empik Go, w której w ramach jednego abonamentu i bez limitu dostępna jest ogromna biblioteka najróżniejszych ebooków – wygodnie, nowocześnie i zawsze z dostępem do najgorętszych nowości wydawniczych. Ale inkBOOK Calypso to czytnik także dla tych, którzy kochają czytać nie tylko książki - urządzenie jako jedyne oferuje dostęp do polskich gazet i magazynów bez wychodzenia z domu i zanim ich wersja drukowana pojawi się w kioskach. Dla czytających w językach obcych, inkBOOK Calypso ma do zaoferowania integrację z ebookowymi serwisami zagranicznymi. Wśród nich znajdziecie m.in. amerykański Amazon Kindle, niemieckie Skoobe, czy francuski Youboox. Okulary nie będą już dłużej potrzebne do czytania (wystarczy powiększyć czcionkę), a cała biblioteka może ważyć tyle, co  klucze – wszystkie nasze książki możemy mieć zawsze przy sobie. I to niezależnie od tego czy wgramy je łatwo sami z Virtualo, Woblink, Publio, czy też pobierzemy w ramach abonamentu ze swojej biblioteki, lub z Legimi czy Empik Go. Dzięki Calypso można wygodnie czytać po polsku, bez reklam, zbędnych powiadomień, czy innych "rozpraszaczy”. Całość dopełnia solidna polska instrukcja, intuicyjna obsługą i wbudowana pamięć 16 GB, która pozwala na zapisanie nawet 10 000 ebooków. inkBOOK Calypso dostępny jest w kolorach niebieskim, czerwonym, srebrnym, różowym oraz tradycyjnym czarnym. Cena urządzenia to 499 zł. Wraz z czytnikiem nabywcy otrzymują również czasowy bezpłatny dostęp do usługi Legimi (60 dni) lub Empik Go (30 dni). « powrót do artykułu
  15. Wystarczyło kilka tygodni pandemii, by zamieszkująca Amerykę Północną pasówka białobrewa zaczęła śpiewać jak dawniej. Ten niewielki ptak powszechnie zamieszkuje amerykańskie miasta. Jednak coraz większe zanieczyszczenie hałasem powoduje, że samce muszą wydawać głośniejsze, mniej efektywne dźwięki, by przyciągnąć uwagę samic i odstraszyć rywali. W ciągu kilku tygodni lockdownu, gdy miasta stały się cichsze, pasówka zaczęła śpiewać tak, jak robiła to jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Ekolog behawioralna Elizabeth Derryberry z University of Tennessee wraz z zespołem od ponad 20 lat badają pasówki białobrewe mieszkające w San Francisco i jego okolicach. Nagrywają dźwięki wydawane przez ptaki i porównują je z nagraniami z lat 70. ubiegłego wieku. Odkryli, że w miarę rozwoju ruchu i hałasu w mieście, zwiększyła się częstotliwość najniższych dźwięków wydawanych przez pasówki. Jednak częstotliwość dźwięków najwyższych pozostała na niemal niezmienionym poziomie, co oznacza, że całe pasmo komunikacji ptaków uległo zwężeniu. Z wielu badań wiemy, że taka degradacja u ptaków powoduje, że całych ich system komunikacji staje się mniej efektywny. Ptaki muszą śpiewać głośniej, mimo to komunikacja jest mniej efektywna, oba te zjawiska są dla zwierząt stresujące, co z kolei przyspiesza ich starzenie się i negatywnie wpływa na metabolizm. Hałas w miastach może powodować, że ptaki nie słyszą własnych piskląt czy krzyków ostrzegawczych innych przedstawiciele swojego gatunku. Nie można wykluczyć, że hałas w dużej mierze może przyczyniać się do spadku różnorodności ptaków. Gdy rozpoczął się lockdown i miasta stały się wyraźnie cichsze, Derryberry zaczęła zastanawiać się, czy i jak wpłynęło to na ptaki. Przeprowadziła wraz z zespołem odpowiednie badania i okazało się, że pasówki zaczęły śpiewać średnio o 30% ciszej. Co więcej, powróciły do zakresu dźwięków, jaki był wydawany przez ten gatunek w latach 70. Uczeni wyliczają, że cichsze miasta i zmiana sposobu śpiewu mogą spowodować, że samce pasówek będą mogły usłyszeć się z 2-krotnie większej odległości niż przed lockdownem. Jak mówi Jenny Philips, ekolog z California Polytechnic State University, poprawa komunikacji może oznaczać, że samcom będzie łatwiej się unikać, co może skutkować mniejszą liczbą walk. Philips już wcześniej odkryła, że ptaki żyjące w miastach szybciej atakują innych przedstawicieli swojego gatunku, niż czynią to ptaki żyjące w mniejszym hałasie. Ornitolog Sue Anne Zollinger z Manchester Metropolitan University, która nie była zaangażowana w opisywane badania, mówi, że ich wyniki to dobra wiadomość. Skoro pasówki są w stanie tak szybko dostosować swój śpiew do zmieniających się warunków, może to oznaczać, że są na tyle elastyczne, iż poradzą sobie też z innymi aspektami zmieniającego się środowiska. Nie można wykluczyć, że mniejszy hałas spowoduje, że do miast wrócą różne gatunki ptaków, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu w nich żyły. Jeśli udałoby się nam mniej hałasować, miałoby to naprawdę olbrzymi wpływ, stwierdziła. Niestety, znoszenie pandemicznych obostrzeń powoduje, że hałas powraca do poprzedniego poziomu. Wiosną przyszłego roku, gdy pasówki znowu zaczną bardziej intensywnie się ze sobą komunikować, Derryberry i jej zespół chcą sprawdzić, czy w ich śpiewie znowu zaszły niekorzystne zmiany. « powrót do artykułu
  16. Sir David Attenborough, sławny brytyjski biolog, popularyzator wiedzy przyrodniczej i podróżnik, zadebiutował na Instagramie. Za jego pośrednictwem chce rozpowszechniać swój przekaz w zakresie ochrony środowiska. Wykonuję ten ruch, ponieważ, jak wszyscy wiemy, Ziemia ma kłopoty. Kontynenty płoną, lodowce topnieją, rafy koralowe umierają [...]. Ta lista ciągnie się dalej. Po godzinie od zamieszczenia pierwszego posta 94-latek miał już ponad 200 tys. obserwujących (obecnie ich liczba sięga 2,8 mln). Jak podkreślono we wpisie, dzisiaj ocalenie naszej planety jest wyzwaniem komunikacyjnym. Wiemy, co robić, potrzeba tylko woli. [...] Razem możemy zainspirować zmiany. Termin debiutu sir Davida na Instagramie został pieczołowicie dobrany. Niedługo nastąpi bowiem premiera jego filmu i książki. Jak można przeczytać w opisie "Życia na naszej planecie" (A Life on Our Planet) na Netfliksie, Attenborough szuka rozwiązań w kryzysie. Wspomina swoje życie i opowiada o ewolucji życia na Ziemi, ubolewając nad zanikiem dzikiej przyrody i dzieląc się swoją wizją przyszłości. Premiera dokumentu biograficznego jest zaplanowana na 4 października. Media społecznościowe nie są zwykłym habitatem Davida, dlatego w prowadzeniu profilu będą pomagać biologowi Jonnie Hughes i Colin Butfield, którzy współpracowali z nim przy "A Life on Our Planet". Attenborough sam będzie nagrywał filmiki, a Jonnie i Colin będą zamieszczać posty z unikatowymi klipami i scenami rozgrywającymi się poza kadrem. Biolog będzie korzystać z platformy, by zamieszczać komunikaty wideo. Filmy będą zarysowywać problemy i wskazywać ich rozwiązania. Attenborough zachęca, aby się do niego przyłączyć.   « powrót do artykułu
  17. Paleoceńsko-Eoceńskie Maksimum Termiczne (PETM) jest uznawane za okres, który pod względem emisji węgla do atmosfery jest najbliższy czasom współczesnym. Już przed PETM klimat Ziemi był znacznie cieplejszy niż obecnie. W wyniku masowego wulkanizmu w okresie PETM średnie temperatury na Ziemi wzrosły o kolejnych 5–8 stopni Celsjusza. Jednak najnowsze badania pokazują, że natura nawet nie zbliża się do tego, co robimy obecnie. Okazuje się, że ludzie wprowadzają do atmosfery węgiel w tempie 3 do 8 razy szybszym, niż działo się to w PETM. Wysokie stężenie węgla w atmosferze w czasie PETM spowodowało, że oceany wchłonęły olbrzymie ilości tego pierwiastka, co zapoczątkowało reakcję chemiczną prowadzącą do znacznego zakwaszenia wody i wyginięcia wielu zwierząt morskich. Obecnie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, skąd nagle uwolniły się olbrzymie ilości węgla, które doprowadziły do PETM. Jedne hipotezy mówią o masywnym wulkanizmie, inne o rozpuszczeniu się klatratów metanu zalegających na dnie morskim, jeszcze inne nie wykluczają uderzenia komety. Badania przeprowadzone właśnie przez należące do Columbia University Lamont-Doherty Earth Observatory wzmacniają hipotezie o masowym wulkanizmie i dostarczają bardziej precyzyjnych danych na temat ilości emitowanego węgla. Chcemy zrozumieć, jak cały system ziemski zareaguje na obecną szybką emisję CO2. PETM nie jest przykładem idealnym, ale jest najlepszym, jaki mamy. Dzisiaj emisja jest znacznie szybsza, mówi główna autorka badań, Laura Hayes. Dotychczasowe badania PETM opierały się na nielicznych danych pozyskanych z oceanów, które następnie poddawano modelowaniu komputerowemu. Autorzy najnowszych badań podeszli do nich nieco inaczej. Hodowali oni otwornice w morskiej wodzie, której skład dobrali tak, by przypominał wodę z czasów PETM. Odnotowywali, jak w czasie wzrostu otwornice absorbowały do muszli bor. Następnie porównali tak uzyskane dane z danymi na temat boru w muszlach skamieniałych otwornic, znalezionych na dnie Pacyfiku i Atlantyku. To pozwoliło im na zidentyfikowanie specyficznych sygnatur izotopów węgla związanych z ich pochodzeniem. Tak przeprowadzone badania wykazały, że w czasie PETM źródłem większości węgla w oceanach była aktywność wulkaniczna. Prawdopodobnie centrum tej aktywności stanowiły okolice obecnej Islandii. W tym czasie na północnym Atlantyku powstała duża prowincja magmatyczna NAIP. Jak wiemy z wcześniejszych badań, na przestrzeni co najmniej 4–5 tysięcy lat wulkany intensywnie wyrzucały węgiel do atmosfery. Autorzy najnowszych badań obliczyli, że w tym czasie do oceanów przedostało się nawet 14,9 biliarda ton węgla, czyli o 2/3 więcej, niż było go wcześniej. Obecnie oceany również pochłaniają coraz więcej węgla, a dowody wskazują, że dzieje się to znacznie szybciej niż poprzednio. Poziom dwutlenku węgla w atmosferze wzrósł z 280 ppm w epoce przedprzemysłowej do 415 obecnie. Byłby jeszcze wyższy, gdyby węgiel nie był wchłaniany przez oceany. Jako, że trafia on do wody, ta staje się coraz bardziej kwaśna, a rosnąca kwasowość wpływa na organizmy żyjące w oceanach. Jeśli dodaje się węgla powoli, organizmy żywe mają czas się zaadaptować. Gdy jednak jest to bardzo szybki proces, to pojawia się problem. W przeszłości zwiększanie ilości węgla w oceanach miało niedobre konsekwencje, mówi współautorka badań, Bärbel Hönish. Uczona przypomina, że mimo wolniejszego zakwaszania oceanów w czasie PETM doszło do wymierania wielu gatunków. Teraz dodajemy go do oceanów znacznie szybciej i konsekwencje naszych działań będą prawdopodobnie bardzo poważne. « powrót do artykułu
  18. Podczas niedawnej konferencji Ignite 2020 Microsoft ogłosił rozpoczęciu Project HSD (Holographic Storage Device). Biorą nim udział specjaliści z laboratorium sztucznej inteligencji w Cambridge oraz inżynierowie z chmury Azure. Celem projektu jest stworzenie holograficznego systemu przechowywania informacji na potrzeby chmur. Zapotrzebowanie na długoterminowe przechowywanie danych w chmurach sięgnęło niespotykanego poziomu i rośnie w zetabajtach. Istniejące obecnie technologie nie pozwalają na ekonomiczne długotrwałe przechowywanie danych. Operowanie danymi w skali chmur obliczeniowych wymaga przemyślenia samych podstaw budowy wielkoskalowych systemów przechowywania informacji oraz technologii, z których są one tworzone, stwierdzili przedstawiciele Microsoftu. Firmowi eksperci zauważają, że obecnie używane technologie nie rozwijają się w dostatecznie szybkim tempie, by zaspokoić zapotrzebowanie. Ponadto mają problemy z wiarygodnością i stabilnością spowodowane albo obecnością mechanicznych podzespołów albo degradującymi się z czasem komórkami pamięci. Dlatego też w 2017 roku Microsoft rozpoczął Project Silica, w ramach którego pracuje nad holograficznym zapisem danych w szkle. Holograficzny zapis danych nie jest ograniczony do dwuwymiarowej powierzchni, pozwala wykorzystać całość nośnika. Hologram zajmuje niewielką część kryształu. W jednym krysztale można zaś zapisać wiele hologramów, wyjaśniają przedstawiciele koncernu z Redmond. Najnowsze osiągnięcia z dziedziny sztucznej inteligencji czy optyki pozwalają na znaczne udoskonalenie tego, co robiono dotychczas w ramach Project Silica, na którym bazuje Project HDS. Na razie, jak informuje dział Microsoft Research, udało się niemal dwukrotnie zwiększyć gęstość zapisu w hologramach. W najbliższych miesiącach powinniśmy zaś zobaczyć poprawioną kompresję i szybsze czasy dostępu. Przed niemal rokiem informowaliśmy, że w ramach Project Silica Microsoft stworzył prototypowy system do przechowywania informacji w szkle. We współpracy z firmą Warner Bros. koncern zapisał oryginalny firm Superman z 1978 roku na kawałku szkła o wymiarach 75x75x2 milimetry. Pisaliśmy wówczas, że firma wykorzystuje femtosekundowe lasery pracujące w podczerwieni do zapisu danych na „wokselach”, trójwymiarowych pikselach. Każdy z wokseli ma kształt odwróconej kropli, a zapis dokonywany jest poprzez nadawanie mi różnych wielkości i różnej orientacji. Na szkle o grubości 2 milimetrów można zapisać ponad 100 warstw wokseli. Odczyt odbywa się za pomocą kontrolowanego przez komputer mikroskopu, który wykorzystuje różne długości światła laserowego. Światło zostaje odbite od wokseli i jest przechwytywane przez kamerę. W zależności od orientacji wokseli, ich wielkości oraz warstwy do której należą, odczytywane są dane. Przy Project HSD pracują fizycy, optycy, specjaliści od maszynowego uczenia się i systemów przechowywania danych. Jest on prowadzony przez grupę Optics for the Cloud w Microsoft Resarch Cambridge.   « powrót do artykułu
  19. Zyfie gęsiogłowe od dłuższego czasu są znane jako świetni nurkowie. Wiadomo było, że potrafią zanurzać się na głębokość około 3000 metrów i przebywać pod wodą przez pół godziny. Jednak ostatnie badania pokazały, że możliwości tych ssaków znacznie przekraczają najśmielsze oczekiwania i obliczenia naukowców. Dotychczasowe wyliczenia wykazywały, że te stosunkowo niewielkie walenie powinny być w stanie zanurzyć się na około 33 minuty zanim zapasy tlenu w ich płucach i tkankach ulegną wyczerpaniu. Jednak Nicola Quick i jej koledzy z Duke University wiedzieli z własnego doświadczenia, że zyfie potrafią dłużej przebywać pod wodą. Postanowili więc przeprowadzić badania i zdobyć naukowe dowody dotyczące ich możliwości. Badania nie były jednak łatwe. Zwierzęta te spędzają na powierzchni bardzo mało czasu. Dlatego też potrzebny jest spokojne morze, doświadczony zespół i odpowiednie łodzie. Zyfie wynurzają się bowiem średnio zaledwie na 2 minuty. Przyczepienie im znacznika nie jest więc łatwe, mówi uczona. Ponadto tak krótki okres spędzony na powierzchni oznacza, że jest niewiele czasu, by dane ze znacznika trafiły do satelity. W ciągu 5-letnich badań naukowcom udało się zamontować zwierzętom 23 znaczniki, dzięki którym zarejestrowali ponad 3600 zanurzeń. Okazało się, że zyfie przebywają pod wodą od 33 do 133 minut. To zadziwiające osiągnięcie w świetle tego, co wiemy o waleniach. Z dotychczasowych badań wynika bowiem, że aż 95% nurkowań walenie przerywają zanim jeszcze wyczerpie im się zapas tlenu. Jeśli więc zyfie postępują podobnie, to mogą przebywać pod wodą przez 77,7 minuty. "Byliśmy zaskoczeni tym, jak bardzo możliwości tych zwierząt wykraczają poza nasze przewidywania co do granicy ich możliwości przebywania pod wodą", mówi Quick. Jednak nie był to koniec niespodzianek. W 2017 roku naukowcy zanotowali bowiem dwa niezwykle długie zanurzenia. Jedno ze zwierząt przebywało pod wodą niemal 180 minut, a inne zanurkowało na... 222 minuty. Początkowo nie wierzyliśmy naszym danym. Przecież to są ssaki, a wydawało się niemożliwe, by jakikolwiek ssak mógł spędzić pod wodą tak dużo czasu, mówi Quick. Uczeni chcieli też sprawdzić, jak dużo czasu zyfie muszą regenerować się po długotrwałych zanurzeniach. Analiza wykazała, że brak tutaj oczywistego wzorca. Zaobserwowano na przykład, że jedna z zyfii po trwającym 120 minut zanurzeniu ponownie zanurkowała na długi czas już po 20 minutach. Z kolei inne zwierzę po zanurzeniu trwającym 78 minut spędziło blisko powierzchni niemal 240 minut dokonując w tym czasie krótszych zanurzeń. Dopiero po 4 godzinach zyfia ponownie zanurkowała na dłuższy czas. Gdy rozpoczynaliśmy badania sądziliśmy, że zauważymy, iż w miarę wydłużaniu się czasu przebywania pod wodą, będzie wydłużał się też czas regeneracji. Nic takiego nie stwierdziliśmy, co każe postawić sobie szereg kolejnych pytań, stwierdza Quick. Uczoną zastanawia też powód, dla którego doszło do dwóch rekordowo długich nurkowań. Być może zyfie trafiły na szczególnie bogate źródło pożywienia, a może natknęły się pod wodą na jakieś niebezpieczeństwo. Nie można też wykluczyć, że coś zaburzyło ich echolokację, spekuluje uczona. « powrót do artykułu
  20. Dzięki badaniom tomografem komputerowym odtworzono twarz mumii dziecka z Egiptu okresu grecko-rzymskiego. Okazało się, że pasuje ona do dołączonego do ciała portretu mumiowego. Dziecko z portretu wygląda jednak na nieco starsze, niż było w momencie zgonu. Mumia wchodzi w skład zbiorów Staatliches Museum Ägyptischer Kunst w Monachium. Jest zarejestrowana jako ÄS 1307. Znajduje się tu od 1912 r., kiedy to znany egiptolog sir W.M. Flinders Petrie podarował ją Royal Bavarian Collection of Antiquities. Zapiski dot. tego obiektu wskazują, że Petrie odkrył mumię na cmentarzu w pobliżu piramidy w Hawarze. Mumia ma 78 cm długości i 26 cm szerokości. Jak wyjaśnił w przesłanym nam mailu Andreas Nerlich z Instytutu Patologii Academic Clinic Munich-Bogenhausen, nie przeprowadzono datowania radiowęglowego, bo zespół nie miał dostępu do samego ciała. Rodzaj balsamowania jest jednak typowy dla okresu grecko-rzymskiego. Odkąd Theodor Graf, kupiec z Wiednia, wspomniał o portretach mumiowych w 1887 r., odkryto ok. 1000 takich przedstawień (większość w okolicach Fajum). Zakłada się, że obecnie w różnych muzeach i kolekcjach znajduje się kilkaset takich portretów (mają one postać izolowanych obiektów albo są nadal dołączone do mumii). Szacuje się, że te przymocowane do mumii stanowią jedynie ~10%. Niemiecko-austriacki zespół poddał mumię dziecka skanowaniu tomografem komputerowym. Analizowano również zdjęcia rtg., które wykonano podczas badań w 1984 r. Skany wykazały, że chłopcu usunięto mózg i narządy jamy brzusznej. Na podstawie oceny wzrostu, rozmiarów kości długich, stopnia osyfikacji kości czy rozwoju uzębienia stwierdzono, że w momencie zgonu dziecko miało ok. 3-4 lat. Najprawdopodobniej chłopiec cierpiał na prawostronną infekcję płuc, która zapewne była przyczyną jego zgonu. Portret wydaje się przedstawiać nieco starszą osobę, co może być wynikiem konwencji artystycznej tego okresu. Na portrecie widać dziecko ze skręconymi pasmami włosów, biegnącymi od szczytu głowy po uszy. Dziecko ma duże brązowe oczy, długi, wąski nos i niewielkie usta z pełnymi wargami. Szyję zdobi naszyjnik z małym medalionem. Fototyp skóry określono wg klasyfikacji Thomasa Fitzpatricka (na malowidle przedstawiono typ IV). By zrekonstruować grubość skóry, naukowcy polegali na normach dla współczesnych 3-8-latków. Wygląd odtworzonej twarzy bazował w dużej mierze na morfologii czaszki. Karnację, kolor włosów i fryzurę określono na podstawie portretu. Okazało się, że rekonstrukcja była bardzo podobna do portretu. Spora część wymiarów pokrywała się, ale istniały różnice w zakresie szerokości grzbietu kostnego nosa i wielkości ust (na portrecie były one węższe niż na rekonstrukcji). Portret i rekonstrukcja są do siebie tak podobne, że portret musiał być przygotowany krótko przed lub krótko po śmierci chłopca - wyjaśnia Nerlich. Ze szczegółami badań można się zapoznać na łamach pisma PLoS ONE. « powrót do artykułu
  21. Astronomowie z USA i Szwajcarii zidentyfikowali nową klasę gwiazd. Nazwali ją szybko pulsującymi żółtymi nadolbrzymami. Odkrycie może rozwiązać znany astrofizyczny „problem czerwonych nadolbrzymów”. Odnosi się on do faktu braku obserwacji gwiazd progenitorowych dla supernowych Typu IIP. Gwizdy takie musiałyby mieć masę od 16 do 30 mas Słońca. Obecnie uważa się, że gwiazdy o masie powyżej 8 mas Słońca zamieniają się pod koniec życia w czerwone nadolbrzymy, a następnie ich jądro zapada się i dochodzi do eksplozji. Pojawia się supernowa. Z obserwacji supernowych Typu IIP wiemy, że powinny one powstawać z gwiazd o masie od 16 do 30 razy większej od masy Słońca. Co prawda obserwowano już czerwone nadolbrzymy o takich masach, jednak żaden z nich nie był źródłem supernowej Typu IIP. Z dotychczas przeprowadzonych badań wynika ponadto, że wybuchają jedynie czerwone nadolbrzymy o niskich masach. Powstaje więc pytanie, co dzieje się z tymi o większych masach. Jedną z możliwości jest ich „wsteczna” ewolucja do wcześniejszego etapu gwiazd żółtych lub niebieskich. Takie gwiazdy mogłyby kończyć swoje istnienie z inny sposób niż czerwone nadolbrzymy. Trevor Dorn-Wallenstein z University of Chicago i jego koledzy postanowili poszukać takich gwiazd, które uległy „wstecznej” ewolucji. Postanowili sprawdzić, czy pulsujące żółte nadolbrzymy nie są przypadkiem byłymi czerwonymi nadolbrzymami. Naukowcy sądzili, że jeśli czerwony nadolbrzym straciłby wystarczająco dużo masy, mógłby – zgodnie z diagramem Hertzprunga-Russella – zamienić się w gwiazdę żółtą lub niebieską. Problem czerwonych nadolbrzymów istnieje od lat. Jedno z wyjaśnień mówi, że gwiazdy takie mogą powrócić do typu niebieskiego z diagramu HR. Powstaje więc pytanie, jak odróżnić gwiazdy, które dopiero staną się czerwonymi nadolbrzymami, od gwiazd, które nimi były i powróciły do wcześniejszych etapów ewolucji. Jednym ze sposobów może być przyjrzenie się, czy pulsują. Jedynie byłe czerwone nadolbrzymy powinny wykazywać niezwykłe wzorce pulsowania. I to właśnie oni znaleźli, mówi Philip Massey z Lowell Observatory, który nie był zaangażowany w najnowsze badania. Dorn-Walenstein i jego grupa wykorzystali dane z TESS do przeanalizowania 76 nadolbrzymów. Znaleźli 5 żółtych nadolbrzymów, które w czasie krótszym niż dobra przechodziły przez liczne okresy szybkich zmian jasności. Gwiazdy te są jaśniejsze niż cieplejsze niż typowe cefeidy, czyli gwiazdy, które doświadczają okresowych zmian jasności. Jednocześnie są ciemniejsze niż typowe żółte nadolbrzymy i chłodniejsze od najchłodniejszych zmiennych typu Alpha Cygni. Wszystkie pięć gwiazd mieści się na diagramie HR w miejscu, w którym diagram ten nie przewidywał istnienia gwiazd zmiennych. Na tej podstawie zespół Dorn-Wallensteina uznał, że mamy do czynienia z nową grupą nadolbrzymów, którą nazwano szybko pulsującymi żółtymi nadolbrzymami (FYPS). Co więcej, okazało się, że najniższa masa szybko pulsujących żółtych nadolbrzymów jest bliska maksymalnej masie czerwonych nadolbrzymów, z których powstają supernowe. To zaś może oznaczać, że bardziej masywne czerwone nadolbrzymy nie kończą życia eksplodując, ale tracą materię i zmieniają się w FYPS. Ze szczegółami badań możemy zapoznać się na łamach arXiv. « powrót do artykułu
  22. Wśród wielu niezwykłych idei Stephena Hawkinga jest i taka, zgodnie z którą ciemną materię stanowią czarne dziury, które powstały krótko po Wielkim Wybuchu. Pomysł taki jednak odrzucono, jednak nowe badania wskazują, że hipoteza taka może być prawdziwa. Pierwotne czarne dziury miałyby powstać nie w wyniku zapadania się gwiazd, a bezpośrednio z gęstej materii powstałej tuż po Wielkim Wybuchu. Tym samym ich masa mogłaby być znacznie mniejsza od masy Słońca. Obecnie znamy olbrzymie czarne dziury w centrach galaktyk oraz czarne dziury o masie gwiazdowej. Te drugie powstają w wyniku kolapsu grawitacyjnego gwiazd. Przed uruchomieniem wykrywacza fal grawitacyjnych LIGO znaliśmy czarne dziury o masie gwiazdowej nie przekraczającej około 20 mas Słońca. Jednak dzięki LIGO i europejskiemu VIRGO zaczęliśmy wykrywać bardziej masywne czarne dziury. Okazało się, że istnieją takie obiekty o masach od ponad 20 do nawet 85 mas Słońca. Udało się też zidentyfikować dziury o znacznie mniejszej masie. A najmniej masywna znana czarna dziura miała zaledwie 2,59 masy Słońca. Jeśli uda się wykryć czarne dziury o mniejszych niż masy gwiazd, z których obiekty takie mogą powstawać, może to oznaczać, że mamy do czynienia właśnie z pierwotnymi czarnymi dziurami. Zresztą już same prace tandemu LIGO/Virgo pokazały, że zakres mas czarnych dziur jest znacznie większy niż dotychczas przypuszczano, więc i samych czarnych dziur jest znacznie więcej, niż nam się wydaje. Jednak w 2017 roku Yacine Ali-Haïmoud, astrofizyk z New York University, opublikował pracę, w której wyliczał, że gdyby zaraz po Wielkim Wybuchu powstało tyle czarnych dziur, iż wyjaśniałyby one istnienie ciemnej materii, to z czasem dziury takie tworzyłyby pary, zaczynały wokół siebie krążyć, a w końcu łączyłyby się emitując fale grawitacyjne. Wydarzeń takich, wyliczał uczony, powinno być tak wiele, że LIGO/Virgo wykrywałyby tysiące razy więcej fal grawitacyjnych niż obecnie. Argumenty naukowca z Nowego Jorku były tak przekonujące, że wielu entuzjastów hipotezy pierwotnych czarnych dziur straciło dla niej serce. W ubiegłym tygodniu na łamach Cosmology and Astroparticle Physics Karsten Jedamzik z Uniwersytetu w Monpellier opublikował obliczenia, z których wynika, że w wielkiej populacji pierwotnych czarnych dziur zachodziłoby dokładnie tyle zderzeń ile obecnie obserwują wykrywacze fal grawitacyjnych. Jeśli jego obliczenia są prawidłowe, a wydaje się, że przeprowadził je skrupulatnie, to pogrzebał nasze własne wyliczenia, przyznaje Ali-Haïmoud. To by oznaczało, że czarne dziury rzeczywiście mogą stanowić całą ciemną materię. W latach 70. Stephen Hawking i Bernard Carr wysunęli hipotezę, że w czasie pierwszych ułamków sekundy po Wielkim Wybuchu, w rozszerzającym się wszechświecie pojawiały się niewielkie fluktuacje materii, które zamieniały się w czarne dziury. Hawking przeprowadził nawet zgrubne obliczenia, z których wynikało, że jeśli te czarne dziury miały rozmiar większy od małych asteroid, to istnieją do dzisiaj. W latach 90. zarysowano nieco bardziej szczegółowy obraz wydarzeń. Produkcję takich czarnych dziur przyspieszało ochładzanie się materii. Gdy po tysięcznych częściach sekundy od Wielkiego Wybuchu wszechświat nieco się ochłodził, kwarki i gluony z pierwotnej zupy zaczęły łączyć się w cięższe cząstki. Spadło ciśnienie, co spowodowało, że jeszcze więcej regionów zapadło się do czarnych dziur. Jednak przed 30 laty nie rozumiano dobrze fizyki plazmy kwarkowo-gluonowej, więc nikt nie potrafił precyzyjnie obliczyć, jak pojawienie się innych cząstek wpłynęło na tworzenie się czarnych dziur, jak masywne były to dziury, ani jak wiele mogło ich powstać. Ponadto zbytnio się tym tematem nie zajmowano. Pierwotne dziury nie były potrzebne, gdyż panował szeroko rozpowszechniony pogląd, że ciemną materię tworzą WIMPy (słabo oddziałujące masywne cząstki). Pierwotne czarne dziury odeszły w zapomnienie, stawały się przedmiotem kpin. Jednak WIMP-ów nie odkryto, za to coraz więcej wiemy od warunkach, jakie mogły panować na samym początku wszechświata. Od kilku lat niektórzy naukowcy bardziej intensywnie zajmują się pierwotnymi czarnymi dziurami. Publikowane prace pokazują, w jaki sposób mogły one powstać. Pierwsza generacja czarnych dziur mogła pojawić się po spadku temperatury wszechświata i utworzeniu przez kwarki i gluony pierwszych protonów i neutronów. Spowodowany tym spadek ciśnienia wywołał tworzenie się czarnych dziur, z których każda mogła wchłonąć ze swojej okolicy materię o masie około 1 masy Słońca. Oddziaływanie czarnej dziury było ograniczone horyzontem. Jednak wszechświat nadal się ochładzał. Zaczęły formować się kolejne cząstki, jak piony. To znowu spowodowało spadek ciśnienia i masowe pojawianie się kolejnych pierwotnych czarnych dziur. Jako, że wszechświat ciągle się rozszerzał, dziury należące do tej drugiej generacji mogły wchłaniać już więcej materii. Z obliczeń wynika, że było to około 30 mas Słońca. Dokładnie tyle, ile czarne dziury wykrywane przez LIGO/Virgo. Po uruchomieniu LIGO zainteresowanie koncepcją pierwotnych czarnych dziur wzrosło. Jednak Ali-Haïmoud przedstawił wspomnianą wcześniej pracę, w której odrzucił tę koncepcję. Obliczył bowiem, że dziur powinno być tak dużo, że rejestrowalibyśmy obecnie tysiące razy więcej fal grawitacyjnych niż rejestrujemy. Z zagadnieniem tym postanowił zmierzyć się Karsten Jedamzik, kosmolog z Montpellier. Gdy stworzył numeryczną symulację wszechświata pełnego obecnie czarnych dziur, odkrył zjawisko, którego Ali-Haimoud nie zauważył. Stwierdził otóż, że we wszechświecie pełnym czarnych dziur rzeczywiście dochodziłoby do bardzo częstego tworzenia się układów podwójnych takich obiektów. Jednak równie często do takiego układu podwójnego zbliżyłaby się trzecia czarna dziura i zamieniłaby się miejscami z jedną z dziur układu. Taki proces ciągle by się powtarzał. Z czasem, jak wylicza Jedamzik, takie ciągle zmieniające partnera czarne dziury tworzyłyby układy podwójne o niemal kołowych orbitach. W takich układach do zderzeń dochodziłoby bardzo rzadko. Z obliczeń Jedamzika wynika, że z powodu opisanego zjawiska nawet we wszechświecie pełnym czarnych dziur, notowalibyśmy fale grawitacyjne równie rzadko co obecnie. Co więcej Jedamzik oblicza, że pierwotne czarne dziury tworzą gromady o średnicy niemal 4 lat świetlnych. W takich gromadach może znajdować się około 1000 czarnych dziur. W centrum gromady skupiają się dziury o masie około 30 mas Słońca, na jej obrzeżach krążą mniej masywne czarne dziury. Takie gromady mogą znajdować się dosłownie wszędzie. Prace Jedamzika niczego jeszcze nie przesądzają. One wypełniają luki w nieistniejącej teorii, mówi Carl Rodriguez, astrofizyk z Carnegie Mellon Univeristy. Zwolennicy hipotezy pierwotnych czarnych dziur mają jeszcze wiele do zrobienia. W sygnałach z LIGO obserwujemy pewne dziwne zjawiska, jednak wszystko, co dotychczas zarejestrowaliśmy, można wytłumaczyć istnieniem standardowego procesu ewolucji gwiazd. Wygląda jednak na to, że istnienie bądź nieistnienie pierwotnych czarnych dziur zostanie dość szybko rozstrzygnięte. To nie jest nic w rodzaju teorii strun, gdzie dekadę czy trzy dekady później wciąż trwa dyskusja, stwierdza Chrisitan Byrnes z University of Sussex. Rosnąca czułość LIGO już wkrótce powinna pozwolić albo na wykrycie czarnej dziury o masie poniżej masy gwiazdowej, albo też na znalezienie ścisłego limitu minimalnej masy dla czarnych dziur. « powrót do artykułu
  23. Amerykańskie specjalistki wykorzystały związki z soi, by wspomóc terapię kostniakomięsaka, nowotworu występującego głównie u dzieci i młodych dorosłych. Wyniki ich badań ukazały się w piśmie Acta Biomaterialia. Duet z Uniwersytetu Stanu Waszyngton wykazał, że powolne uwalnianie związków z soi z drukowanego w 3D rusztowania skutkowało spadkiem żywotności komórek nowotworowych, zmniejszeniem stanu zapalnego i wzrostem zdrowych komórek. Nie ma zbyt wielu badań dotyczących [wykorzystania] naturalnych związków w urządzeniach biomedycznych - podkreśla prof. Susmita Bose. [Tymczasem] stosując te naturalne leki, można korzystnie wpłynąć na ludzkie zdrowie (dzieje się tak, bo nie wywołują one skutków ubocznych albo efekty te są minimalne). Krytyczną kwestią pozostaje jednak kontrola składu. Leczenie kostniakomięsaka bazuje na resekcji, skojarzonej z chemioterapią okołooperacyjną. Rekonstrukcji kości towarzyszy często stan zapalny, który spowalnia zdrowienie. Dodatkowo wysokie dawki chemioterapii przed i po operacji wiążą się ze skutkami ubocznymi. Naukowcy próbują opracować inne metody terapii; celują głównie w okres pooperacyjny, gdy pacjenci regenerują się po uszkodzeniu kości i jednocześnie przyjmują leki hamujące wzrost nowotworu. W ramach najnowszego studium Bose i Naboneeta Sarkar wykorzystały druk 3D do uzyskania rusztowań (skafoldów) kostnych zawierających 3 związki z soi; porowaty skafold uzyskiwano z fosforanu wapnia. W ramach testów pozwalano, by genisteina, daidzeina i glicyteina uwalniały się do próbek zawierających komórki nowotworowe i zdrowe. Genisteina [PDF], daidzeina i glicyteina są izoflawonami. Izoflawony należą zaś do fitoestrogenów. Wcześniej wykazano, że hamują/utrudniają one wzrost różnych typów komórek nowotworowych i nie są przy tym toksyczne dla komórek zdrowych. Zademonstrowano także ich potencjał w zakresie poprawy stanu zdrowia kości i zapobiegania osteoporozie. Podczas eksperymentów in vitro wykazano, że po 11 dniach obecność genisteiny skutkowała 90% spadkiem żywotności i namnażania komórek nowotworowych (z linii MG-63). Pozostałe substancje znacząco poprawiały wzrost zdrowych komórek. Daidzeina sprzyjała np. przyczepianiu komórek oraz zwiększała żywotność i namnażanie ludzkich płodowych osteoblastów (ang. human fetal osteoblast cell, hFOB). Jak podkreślają Amerykanki, wykorzystanie izoflawonów sojowych w modelu zwierzęcym zmniejszyło stan zapalny. Studium sfinansowały Narodowe Instytuty Zdrowia. Bose i Sarkar planują bardziej szczegółowe długoterminowe badania. « powrót do artykułu
  24. Facebook ostrzega, że może wycofać się z Europy, jeśli irlandzki komisarz ds. ochrony danych osobowych wymusi na portalu zakaz przesyłania danych do USA. Obawy Facebooka związane są z wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, który w lipcu orzekł, że firmy takie jak Facebook robią zbyt mało, by uniemożliwić amerykańskim służbom specjalnym uzyskanie dostępu do danych użytkowników Co prawda wyrok nie oznacza, że przedsiębiorstwa mają natychmiast zaprzestać przekazywania danych do USA, jednak wymaga, by odpowiednie władze w krajach członkowskich UE upewniły się, iż dane takie podlegają ochronie zgodnie z RODO. Sprawa sięga swoim początkiem października 2014 roku. Wtedy to austriacki prawnik i aktywista Max Schrems zwrócił się do sądu. Argumentował, że rewelacje ujawnione przez Wikileaks pokazują, iż prywatność Europejczyków nie jest odpowiednio chroniona, jeśli ich dane trafią na serwery do USA, gdyż amerykańska Narodowa Agencja Bezpieczeństwa prowadzi inwigilację na szeroką skalę, a amerykański system prawny chroni tylko prawa obywateli USA. Po wyroku sądu Schrems stwierdził, że teraz odpowiednie instytucje unijnych krajów nie mogą już odwracać wzroku i muszą podjąć działania. Jasnym jest teraz, że USA będą musiały zmienić swoje przepisy dotyczące inwigilacji, jeśli amerykańskie firmy mają odgrywać rolę na rynku UE, stwierdził. Teraz w złożonych przed sądem w Dublinie dokumentach Facebook ostrzega, że jeśli irlandzkie władze wymuszą obowiązywanie wyroku sądu, to Facebook nie będzie mógł działać. Jeśli nie będziemy mogli w ogóle transferować danych do USA, nie wiemy, w jaki sposób będziemy mogli w UE świadczyć usługi serwisów Facebook i Instagram, mówi główna prawnik koncernu, Yvonne Cunnane. Złożone przez nas dokumenty to prosty opis rzeczywistości. Działalność Facebooka, podobnie jak wielu przedsiębiorstw, organizacji i usług, zależy od możliwości transferu danych pomiędzy USA a Unią Europejską. Brak bezpiecznej i legalnej możliwości wymiany danych zaszkodzi gospodarce i spowolni odbudowę firm wychodzących z pandemii COVID-19. Schrams już w 2011 roku zaczął wysyłać skargi do irlandzkiego komisarza ds. ochrony danych osobowych. Gdy dwa lata później serwis Wikileaks ujawnił, że NSA na wielką skalę inwigiluje użytkowników różnych serwisów internetowych, skargi Schramsa nabrały dodatkowej wagi. Już w 2015 roku odpowiednie sądy orzekły, że w obliczu działań NSA umowy pomiędzy USA a UE pozwalające na transfer danych są wadliwe. Unia Europejska podpisała z USA kolejną umowę, jednak ta w lipcu bieżącego roku również została uznana za wadliwą. Niedawno irlandzki komisarz ds. ochrony danych osobowych wszczął odpowiednie działania. Przygotował wstępny wniosek zakazujący Facebookowi transferu danych za granicę. Teraz Facebook ostrzega, że może to poważnie zakłócić działania wielu firm. Nick Clegg, były wicepremier Wielkiej Brytanii, który obecnie jest wiceprezesem Facebooka ds. globalnej komunikacji stwierdził, że wymuszenie postulowanych rozwiązań, w najgorszym scenariuszu będzie oznaczało, że mały startup z Niemiec nie będzie mógł korzystać z amerykańskiego dostawcy chmury obliczeniowej, hiszpańska firma programistyczna nie będzie w stanie zatrudniać ludzi w różnych strefach czasowych, a francuski sprzedawca nie będzie mógł zbudować call center w Maroku. « powrót do artykułu
  25. Po raz pierwszy w historii bezpośrednio powiązano śmierć człowieka z cyberatakiem. Niemiecka policja wszczęła śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci po tym, jak cyberprzestępcy zakłócili pracę Szpitala Uniwersyteckiego w Düsseldorfie. Prokuratorzy z Kolonii poinformowali, że pewna pacjentka miała na 9 września zaplanowaną operację ratującą życie. W tym czasie doszło do cyberataku, który unieruchomił uniwersyteckie systemy. W związku z tym zdecydowano o przewiezieniu kobiety do odległego o 30 kilometrów szpitala w Wuppertalu. Po drodze kobieta zmarła. Wiadomo, że do ataku doszło w nocy i że przestępcy zablokowali dostęp do systemów komputerowych, domagając się pieniędzy za ich odblokowanie. Pojawiły się też doniesienia, że przestępcy nie zamierzali zaatakować szpitala i brali na cel inny uniwersytet. Podobno, gdy zdali sobie sprawę z pomyłki, przekazali szpitalowi klucze szyfrujące, by można było dostać się do systemu komputerowego. Niezależnie od tego, czy pogłoski o pomyłce są prawdziwe, wiadomo, że w wyniku ataku zmarła kobieta. Policja poprosiła o dodatkową pomoc specjalistów ds. cyberbezpieczeństwa, którzy mają potwierdzić istnienie bezpośredniego związku między śmiercią kobiety a atakiem. Badający sprawę specjaliści mówią, że napastnicy wykorzystali dobrze znaną dziurę w oprogramowaniu VPN firmy Citrix. Ostrzegaliśmy o tej dziurze już w styczniu i wskazywaliśmy, jakie mogą być konsekwencje ataku na nią. Napastnicy uzyskali dostęp do sieci wewnętrznej i wciąż byli w stanie przeprowadzić atak wiele miesięcy później. Mogę tylko podkreślić, że takich rzeczy nie wolno lekceważyć czy odkładać na później. Trzeba reagować jak najszybciej. Ten incydent pokazuje, jak jest to ważne, mówi Arne Schönbohm, prezydent niemieckiego Federalnego Biura Bezpieczeństwa Informacji, które pomaga teraz szpitalowi w zabezpieczeniu infrastruktury. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...