-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Podobny do komety obiekt najpierw przebył miliardy kilometrów podążając w stronę Słońca, a teraz zrobił sobie przerwę w pobliżu Trojańczyków, grupy planetoid krążących wokół Słońca po orbicie podobnej do orbity Jowisza. Po raz pierwszy w historii astronomom udało się zaobserwować podobny do komety obiekt w pobliżu planetoid trojańskich. Wspomniany obiekt należy do lodowych Centaurów znajdujących się pomiędzy Jowiszem a Neptunem. Czasami któryś z Centaurów zaczyna podróż w stronę Słońca i wówczas – rozgrzewany przez naszą gwiazdę – nabiera cech komety. Obiekt został zaobserwowany przez Teleskop Hubble'a. Dzięki niemu możemy obserwować tak typowe dla komety cechy jak warkocz (ogon) i komę (atmosferę). Tylko Hubble może z takiej odległości tak szczegółowo pokazać nam tego typu obrazy. Dzięki niemu możemy obserwować warkocz i komę rozciągające się na odległość ok. 650 000 kilometrów, mówi Bryce Bolin z Caltechu. Przechwycenie Centaura jest bardzo rzadkim wydarzeniem. Gość musiał wlecieć na orbitę pod odpowiednim kątem, by wydawało się, że dzieli orbitę z Jowiszem. Wciąż badamy, jak został przechwycony i wylądował wśród Trojańczyków. Podejrzewamy, że ma to związek z wcześniejszym bliskim spotkaniem z Jowiszem, dodaje uczony. Symulacje komputerowe wykazały, że obiekt P/2019 LD2 (LD2) prawdopodobnie dwa lata wcześniej podleciał blisko do Jowisza. Oddziaływanie grawitacyjne planety skierowało Centaura w kierunku Trojańczyków, którzy wyprzedzają Jowisza o ponad 700 milionów kilometrów. Niezwykły obiekt został po raz pierwszy zauważony przez teleskopy University of Hawaii, a japoński astronom-amator Seiichi Yoshida poinformował uczonych pracujących przy Hubble'u, że obiekt może wykazywać aktywność podobną do komety. Obecna lokalizacja LD2 jest zaskakująca, jednak Bolin zastanawia się, czy tego typu „przystanek” nie jest czasem częstszym zjawiskiem. Być może to część standardowej trasy niektórych komet, przelatujących w pobliżu Jowisza i Trojanów. Centaur prawdopodobnie nie pozostanie zbyt długo z Trojanami. Symulacje pokazują, że w ciągu kolejnych dwóch lat powinien znowu spotkać się z Jowiszem. Planeta wyrzuci kometę w dalszą podróż do wewnętrznych części Układu Słonecznego. Wynika z nich również, że za około 500 000 lat LD2 z 90% prawdopodobieństwem zostanie wyrzucony z Układu Słonecznego i stanie się kometą międzygwiezdną. « powrót do artykułu
-
- P/2019 LD2
- kometa
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Smartbandy inaczej nazywane są opaskami fitness, sprawdzają się fantastycznie zwłaszcza, kiedy uprawiamy aktywność fizyczną i chcemy mieć pewność, że z naszym pulsem jest wszystko w porządku. Smartbandy, dzięki wbudowany modułom i czujnikom, są w stanie monitorować naszą dzienną aktywność, a ponadto pozwalają na przesyłanie tych informacji wprost do naszego smartfona. 1. Jak działa smartband i do czego się go wykorzystuje? 2. Na co zwrócić uwagę wybierając smartband? Jak działa smartband i do czego się go wykorzystuje? Inteligentna opaska posiada wiele ciekawych funkcji, które cenią sobie głównie aktywne osoby lub te, które chcą zmienić coś w swoim życiu i zacząć się więcej ruszać, porzucając tym samym siedzący tryb. Smartbandy bardzo często wykorzystywane są także do motywowania użytkowników oraz zwiększania efektywności treningów. Podstawowymi funkcjami, jakimi może pochwalić się każda opaska fitness, są: • mierzenie pokonanego dystansu, • liczenie wykonanych kroków w ciągu dnia, • liczenie spalonych kalorii. Osobom regularnie uprawiającym sport oraz zapalonym gadżeciarzom jednak to nie wystarcza. Znacznie lepsze modele inteligentnych opasek mogą pochwalić się takimi funkcjami, jak: • mierzenie tętna (smartbandy z pulsometrem), • przypominanie o podjęciu aktywności, • monitorowanie czasu snu oraz jego jakości, • mierzenie czasu podejmowanej aktywności, • monitorowanie tempa, • śledzenie pokonanej trasy (tę funkcję posiadają jedynie smartbandy wyposażone w nadajnik GPS). Jeszcze bardziej zaawansowane smartbandy potrafią wykryć rodzaj uprawianej aktywności oraz oferują dostosowane do nich funkcje. Dodatkowym atutem inteligentnych opasek połączonych ze smartfonami jest fakt, że można odbierać na nich powiadomienia dotyczące SMS-ów, wiadomość e-mail czy innych. Na co zwrócić uwagę wybierając smartband? Decydując się na posiadanie opaski fitness, warto podczas wyboru zwrócić uwagę na kilka parametrów. • Funkcje oraz wskaźniki - smartbandy mogą charakteryzować się najróżniejszymi funkcjami. Absolutne minimum to liczba przebytych metrów, ilość pokonanych kroków oraz liczba spalonych kalorii. Wiele nowoczesnych opasek fitness potrafi czuwać także nad zdrowiem właściciela, przede wszystkim monitoruje sen czy puls. • Wodoodporność - inteligentne opaski w większości są wodoodporne, jednak nie wszystkie. Jeśli chcemy, by ten gadżet posłużył nam dłuższy czas, warto postawić na ten parametr. Nigdy nie wiadomo, kiedy niechcący zachlapiemy opaskę, ponadto wiele osób nie zważa na warunki pogodowe i uprawia jogging w czasie deszczu, dlatego jest to bardzo ważny aspekt. • System operacyjny - decydując się na opaskę fitness, warto wziąć pod uwagę, czy współpracuje z preferowanymi systemami operacyjnymi. Mając telefon z systemem Android, warto dokupić opaskę, która będzie z nim kompatybilna. Jeśli jednak posiadamy iPhone'a, niezbędnikiem naszej opaski okaże się system iOS. Podczas zakupu smartbanda możemy zwrócić uwagę na takie cechy, jak: • waga - lekka opaska nie będzie przeszkadzać w codziennych obowiązkach, • rozmiar wyświetlacza - większy wyświetlacz pomieści znacznie więcej informacji, jednak nie będzie zbyt ergonomiczny podczas noszenia, • czas pracy - im lepsza bateria, tym lepiej, • funkcje sportowe - jeśli trenujemy, warto zwrócić uwagę na takie funkcje, jak stoper, minutnik, kompas, itp, • zgodność ze smartfonem - wyposażenie w odpowiedni system operacyjny, • typ wyświetlacza - idealnym rozwiązaniem będzie wyświetlacz czytelny w słońcu, • funkcje telefoniczne - warto dostawać powiadomienia ze smartfona, • łączność ze smartfonem - najkorzystniejsza przez system Bluetooth. « powrót do artykułu
-
Kiedy zbyt mocno nadmuchany balonik pęka, to jego kawałki odlatują w przeciwne strony, wykonując przy tym przeróżne powietrzne ewolucje. Podobnie przebiega proces rozszczepienia jądra atomowego, w którym ulega ono podziałowi na dwie części, czemu towarzyszy emisja kilku neutronów. Wydzielona w tym procesie energia objawia się nie tylko w postaci energii kinetycznej powstałych fragmentów, ale także w formie rotacji i innych wzbudzeń jądrowych. Jednym z towarzyszących zjawisk jest emisja kwantów promieniowania gamma, które unoszą nie tylko nadmiar powstałej energii, ale i moment pędu (czyli hamują obroty). W rozszczepiającym się systemie początkowy moment pędu wynosi praktycznie zero i mechanizm jego powstawania stanowił niezbadaną eksperymentalnie zagadkę od ponad 40 lat. W szczególności, nie było jasne, czy pojawia się on przed, czy po podzieleniu się jądra atomowego? Do przełomowego rozstrzygnięcia tej kwestii doprowadziła seria pomiarów przeprowadzonych w ośrodku badawczym Laboratoire de Physique des 2 Infinis Irène Joliot-Curie (IJC) w Orsay we Francji. Uzyskane rezultaty, opublikowane w czasopiśmie Nature, są efektem współpracy fizyków z 37 ośrodków naukowych (z 16 krajów), w tym także z Wydziału Fizyki UW, tworzących grupę badawczą Nu-ball. Istotną rolę odgrywają w niej naukowcy z laboratorium IJC, w którym w 2018 roku na układzie ALTO przeprowadzono ponad 1200 godzin pomiarów z wykorzystaniem skolimowanej wiązki neutronów szybkich. Neutrony trafiały na tarcze zawierające materiały rozszczepialne 238U lub 232Th i indukowały rozszczepienie jąder atomowych. W dodatkowym pomiarze zbadano także spontaniczne rozszczepienie 252Cf. Promieniowanie gamma, towarzyszące reakcjom rozszczepienia się jąder, było rejestrowane przez układ około 200 detektorów. Udało się zrekonstruować kaskady przejść jądrowych w około 30 fragmentach rozszczepienia. Wyniki analizy własności emitowanego promieniowania jednoznacznie wskazały na brak korelacji pomiędzy momentami pędu powstałych fragmentów we wszystkich zbadanych przypadkach. Oznacza to, że w przeciwieństwie do większości dotychczas stosowanych modeli rozszczepienia, źródła momentu pędu są osobne i musi on powstawać po rozszczepieniu. Co więcej, pomiędzy powstającymi fragmentami nie ma przekazu informacji. Uzyskane wyniki pozwoliły zaproponować mechanizm opisujący powstawanie momentu pędu w rozszczepieniu. Zakłada on, że podczas rozszczepienia się jądra atomowego najpierw powstaje przewężenie, a następnie podział na dwa, niezależne układy o bardzo wydłużonym kształcie. Nowe systemy dążą do kształtu kulistego, a energia związana z deformacją przekształca się na wzbudzenie powstałych jąder atomowych. Zaproponowany przebieg rozszczepienia tłumaczy statystyczny charakter wzbudzeń, niezależny dla każdego z fragmentów. Rezultaty uzyskane przez fizyków z grupy Nu-ball mają zastosowanie w modelowaniu reaktorów jądrowych, w którym istotną składową transportu ciepła stanowi promieniowanie gamma emitowane przez fragmenty rozszczepienia oraz krotność jego występowania. Są one również istotne w planowaniu eksperymentów nastawionych na wytworzenie nowych superciężkich pierwiastków oraz egzotycznych nuklidów o dużym nadmiarze neutronów. « powrót do artykułu
-
- rozszczepienie
- jądro atomowe
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Stały rozpuszczalnik sposobem na unikatowe materiały
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Materiały niemożliwe do otrzymania dotychczasowymi metodami można wyprodukować z użyciem stałego, nanostrukturalnego rozpuszczalnika krzemionkowego. Nowatorskie podejście do wytwarzania substancji o unikatowych własnościach fizykochemicznych zaprezentowali naukowcy z Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk w Krakowie. Zespołowi krakowskich fizyków udało się opracować elastyczną metodę wytwarzania stałych, dwuwymiarowych rozpuszczalników krzemionkowych, służących do produkcji materiałów o unikatowych własnościach fizykochemicznych. Pod określeniem "stały rozpuszczalnik" kryje się tu substancja, która po zanurzeniu w roztworze odpowiednich cząsteczek lub jonów przyłączy je do swojej powierzchni w ściśle określonej proporcji i w ustalony sposób. Osiągnięciem może się pochwalić zespół dr. hab. Łukasza Laskowskiego z Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauki (IFJ PAN) w Krakowie. Wyniki wieloletnich prac zespołu właśnie przedstawiono na łamach czasopisma International Journal of Molecular Sciences. Nowe materiały często wytwarza się, osadzając określone atomy bądź cząsteczki chemiczne na odpowiednim podłożu, takim jak krzemionka czy węgiel. Kłopoty sprawia tu jednak kontrola sposobu osadzania cząsteczek. Problem ten łatwo zrozumieć za pomocą prostego przykładu. Weźmy gumową piłkę, pokryjmy ją klejem, rzućmy w pierze. Po wyjęciu piłki okaże się, że na jej powierzchni w jednych miejscach pierza jest więcej, w innych mniej. Dzieje się tak właśnie z powodu braku kontroli nad tym, jak poszczególne pióra przyklejają się do piłki. W inżynierii molekularnej sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana - mówi dr Laskowski i tak przedstawia problem: Przypuśćmy, że po latach badań jednak udało się znaleźć sposób, który pozwala kontrolować odległości między piórami doklejonymi do gumowej piłki. Co by się stało, gdybyśmy nagle potrzebowali dokleić nie pióra, lecz, dajmy na to, szklane paciorki? Zapewne trzeba byłoby zmienić klej. Zmiana kleju i doklejanego elementu oznaczałaby, że trzeba byłoby opracować nowe metody kontrolowania odległości między doklejanymi elementami. To znów wymagałoby szeregu lat badań, które wcale nie musiałyby zakończyć się sukcesem. Opisany powyżej problem krakowscy fizycy, finansowani ze środków Narodowego Centrum Nauki, postanowili rozwiązać w następujący sposób. Zamiast co chwilę męczyć się z poszukiwaniem kolejnych metod równomiernego osadzania coraz to innych jonów czy cząsteczek na nośnikach, opracowali jedną metodę pokrywania nośnika krzemionkowego jednostkami kotwiczącymi. Każda molekularna kotwica jest tu jedną stroną związana z podłożem, podczas gdy drugą może wyłapać z otoczenia jon bądź cząsteczkę ściśle określonego typu. Co szczególnie istotne, metoda pozwala zachować statystyczną kontrolę nad gęstością rozmieszczenia kotwic na powierzchni nośnika. Problem projektowania nowych materiałów został więc radykalnie uproszczony. Obecnie jego najistotniejszym punktem jest relatywnie proste i szybkie opracowanie kotwicy o jednym końcu przyciągającym aktualnie pożądane jony czy cząsteczki. W naszej metodzie kluczową rolę stałego rozpuszczalnika pełnią nanostruktury krzemionkowe. Wytwarzamy je w takich warunkach, by formując się, były od razu pokryte regularną siatką jednostek kotwiczących o gęstości ściśle dopasowanej do naszych aktualnych potrzeb - wyjaśnia dr Magdalena Laskowska (IFJ PAN). Możliwość statystycznego kontrolowania odległości między kotwicami, istniejąca na etapie wytwarzania krzemionkowego rozpuszczalnika, pozwala naukowcom precyzyjnie dobierać ilość substancji związanej na powierzchni krzemionkowych drobin. Jednocześnie staje się możliwe zachowanie kontroli nad wzajemnymi oddziaływaniami cząsteczek wyłapywanych przez kotwice, a nawet nad ich orientacją. W tradycyjnych procesach wytwarzania nowych materiałów cząsteczki pewnych związków chemicznych mogą się tak osadzać na powierzchni, że ich struktura molekularna się zmienia. Cząsteczki często tracą wtedy swoje właściwości i stają się praktycznie bezużyteczne. Dzieje się tak wtedy, gdy molekuły wiążą się z podłożem za pomocą fragmentów determinujących ich cechy fizyczne czy chemiczne. Tymczasem my możemy wziąć owe niesforne cząsteczki i tak zagęścić liczbę kotwic na stałym rozpuszczalniku, by molekuły po związaniu nadal miały obszary aktywne i zachowywały pierwotną funkcjonalność - tłumaczy doktorant Oleksandr Pastukh (IFJ PAN). Gdy odpowiednio spreparowany krzemionkowy rozpuszczalnik zanurzy się w roztworze z docelowymi jonami/cząsteczkami, kotwice na jego powierzchni wyłapią je i zwiążą, co samoistnie doprowadzi do uformowania założonej struktury molekularnej. Nowo powstały materiał wystarczy teraz odfiltrować, przemyć rozpuszczalnikiem w celu usunięcia ewentualnych zabrudzeń i osuszyć. Opanowanie technologii wytwarzania stałych rozpuszczalników o precyzyjnie kontrolowanej dystrybucji kotwic pozwoliło badaczom z IFJ PAN odwrócić tradycyjny proces projektowania i syntezy materiałów. Zamiast badać już wytworzone materiały, by szukać dla nich zastosowań, krakowscy badacze najpierw zapoznają się z bieżącymi potrzebami na przykład w optoelektronice czy fotonice, pod ich kątem projektują właściwości materiału, następnie ustalają jego strukturę molekularną i wreszcie syntetyzują substancję o dokładnie takich cechach, jakie założono. Podczas syntezy kluczową rolę pełni często właśnie stały rozpuszczalnik, za którego pomocą można niezwykle precyzyjnie kontrolować proporcje między cząsteczkami biorącymi udział w reakcji. Po wyprodukowaniu materiału poddajemy go badaniom w celu porównania jego rzeczywistych własności fizykochemicznych z założonymi. Jeśli pojawiają się rozbieżności, powtarzamy syntezę przy nieco zmienionych parametrach. Jeśli i to nie pomaga, wprowadzamy poprawki na etapie projektowania molekularnego - wyjaśnia szczegóły doktorant Andrii Fedrochuk (IFJ PAN). Metoda z użyciem nanostrukturalnego rozpuszczalnika krzemionkowego jest szczególnie interesująca z uwagi na możliwość wytwarzania materiałów o unikatowych cechach nieliniowo-optycznych, na przykład o precyzyjnie dostrojonej drugiej czy trzeciej składowej harmonicznej światła (co oznacza, że fala świetlna opuszczająca materiał ma podwojoną lub potrojoną częstotliwość w stosunku do fali padającej na materiał). Ciekawe zastosowania otwierają się również w obrębie medycyny. Możliwe staje się bowiem opracowanie nowych materiałów, które dołączone do wypełnień dentystycznych czy farb pozwalałyby zachować cząsteczkom silne właściwości biobójcze. « powrót do artykułu-
- stały rozpuszczalnik krzemionkowy
- molekularne kotwice
- (i 2 więcej)
-
Na zlecenie Polskiej Agencji Kosmicznej (PAK) powstała mapa pokrycia terenu Polski. Opracowano ją na podstawie zdjęć satelitarnych Sentinel-2, które zarejestrowano w zeszłym roku. Rozdzielczość przestrzenna mapy wynosi 10 m. Jak podkreśla PAK, mapa powstała całkowicie automatycznie, z wykorzystaniem uczenia maszynowego. Mapa została stworzona przez Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk. Jak podkreślono, w serwisie Geoportal dodano nową warstwę "Klasyfikacja pokrycia terenu 2020". Nowa warstwa jest domyślnie wyłączona, aby ją włączyć, należy w drzewku warstw rozwinąć grupę Dane innych instytucji, a następnie podgrupę Polska Agencja Kosmiczna. Dowiadujemy się też, że każdą scenę opracowano na podstawie co najmniej 10 zdjęć zarejestrowanych w okresie od 1 kwietnia do 30 września 2020 roku, charakteryzujących się stopniem zachmurzenia mniejszym niż 20%. Wynik końcowy klasyfikacji każdej ramki zdjęcia uzyskano w toku automatycznej agregacji serii pojedynczych wyników. Dzięki mapie będzie można zaktualizować istniejące bazy danych i obserwować zmiany zachodzące w terenie; PAK wspomina, na przykład, o monitorowaniu miast, infrastruktury drogowej, a także powierzchni obszarów leśnych czy zbiorników wodnych. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- Geoportal
- Centrum Badań Kosmicznych PAN
- (i 3 więcej)
-
Posługując się wykrywaczem metali, emerytowana policjantka Kath Giles znalazła na Isle of Man zapierającą dech w piersiach kolekcję biżuterii z epoki wikingów. Wśród znalezionych przedmiotów jest złota bransoleta oraz duża srebrna brosza datowana na rok 950. Odkrycia dokonano w grudniu, jednak dopiero teraz zdecydowano się o nim poinformować. Pani Giles mówi, że od razu zdała sobie sprawę, iż ma do czynienia z czymś wyjątkowym. Wiedziałam, że to znaczące znalezisko. Jestem zachwycona, że udało mi się odkryć coś nie tylko ważnego, ale też tak pięknego, dodaje. Lokalny konserwator zabytków zakwalifikował znalezisko jako skarb. Wszystkie znaleziska archeologiczne dokonane na wyspie muszą zostać zgłoszone w ciągu dwóch tygodni do Manx National Heritage. Tamtejsi specjaliści dokonują ich oceny. Jeśli uznają, że mamy do czynienia ze „skarbem” znalezione przedmioty przechodzą na własność państwa, a znalazcy wypłacana jest nagroda. Na razie nie określono wartości znalezionych przedmiotów. Wcześniej odkryta podobna biżuteria wikingów została wyceniona na 1500 funtów za sztukę. Wartość dużego zbioru znalezionego w Lancashire w 2011 roku określono na 110 000 funtów. Archeolog Allison Fox z Manx National Heritage mówi, że szczególnie cennym elementem kolekcji odkrytej przez Giles jest złota bransoleta. W czasach wikingów tego typu ozdoby wykonywano zwykle ze srebra. Bransoleta, brosza i przecięta opaska naramienna musiały należeć do bogatej osoby o wysokim statusie społecznym. Już znalezienie jednego z tych przedmiotów byłoby znaczącym odkryciem. Fakt, że wszystkie zostały zakopane razem wskazuje, że ich właściciel był niezwykle bogaty i wisiało nad nim poważne niebezpieczeństwo, dodaje. Znaleziona przez Giles srebrna brosza jest naprawdę duża. Ma 20 centymetrów średnicy, a używana wraz z nią szpila aż 50 cm długości. Brosza jest pogięta i połamana, ale brakuje jedynie małych fragmentów. Była ona noszona na ramieniu, gdzie spinała ciężkie ubranie, jak np. płaszcz. Jest ona jedną z największych odkrytych kiedykolwiek brosz typu „ball”. Jest ona na tyle duża, że prawdopodobnie miała być od razu widoczną oznaką zamożności właściciela i nie była noszona na co dzień. Taki typ broszy narodził się na wybrzeżu Morza Irlandzkiego. Nie można wykluczyć, że jest to produkt miejscowy. Wikingowie przybyli na Isle of Man w IX wieku. Początkowo tylko tam handlowali, z czasem się osiedlili. Na podstawie stylistyki i badań porównawczych datujemy znalezisko Kath na około 950 rok. To okres gdy Isle of Man znajdowała się w samym środku ważnej strefy handlowej. Jednocześnie jednak, tak na wschodzie jak i na zachodzie, rządy wikingów dobiegały końca i to mogło zachęcać ich do osiedlania się na wyspie. Wpływy wikingów i Normanów utrzymywały się na Isle of Man przez kolejnych 300 lat, znacznie dłużej niż na pozostałych Wyspach Brytyjskich, mówi Fox. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- Isle of Man
- wikingowie
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wirusy to najbardziej rozpowszechnione jednostki biologiczne na Ziemi. Z badań Wellcome Sanger Institute i European Bioinformatics Institute dowiadujemy się, że w jelitach ludzi żyje aż 140 000 gatunków wirusów. Ponad połowa z nich była dotychczas nieznana nauce. Badania przeprowadzono na 28 000 próbek mikrobiomu pobranych od ludzi w różnych częściach świata. Liczba i różnorodność wirusów zaskoczyły naukowców. Dokładniejsze scharakteryzowanie wirusów pozwoliło na stworzenie Gut Phage Database (GPD), która zostanie udostępniona i będzie ważnym narzędziem dla specjalistów badających zarówno mikrobiom jelit, jak i jego wpływ na ludzkie zdrowie. Nie od dzisiaj wiadomo, że pod wpływem mikrobiomu matka może odrzucić nowo narodzone dziecko, może rozwinąć się rak piersi, że mikrobiom wpływa na pracę układu odpornościowego, a jego zmiany prowadzą do zaburzeń snu i podwyższonego ciśnienia. Autorzy najnowszych badań zauważają, że większość zidentyfikowanych przez nich gatunków wirusów zamieszkujących ludzki przewód pokarmowy, to wirusy, których materiałem genetycznym jest DNA, zatem materiał inny niż ten u większości znanych przeciętnemu człowiekowi patogenów jak SARS-CoV-2 czy Zika, które są wirusami RNA. Po drugie, badane próbki pochodziły od osób zdrowych, u których nie występowała żadna wspólna choroba. To fascynujące przekonać się, jak wiele nieznanych gatunków wirusów żyje w naszych jelitach oraz spróbować odnaleźć związki pomiędzy nimi jak i pomiędzy nimi, a ludzkim zdrowiem, mówi doktor Alexandre Almeida. Naukowcy odkryli przy okazji drugi najbardziej rozpowszechniony klad wirusów. Klady są to grupy organizmów mające wspólnego przodka. Nowo odkryty klad został nazwany Gubaphage. Liczebnością ustępuje on tylko kladowi crAssphage, odkrytemu w 2014 roku. Oba te klady wirusów wydają się infekować te same typy bakterii zamieszkujących nasze jelita. Jednak bez dalszych badań trudno określić, jaką rolę w mikrobiomie odkrywają Gubphage. Stworzona dzięki nowym badaniom baza GPD zaweira informacje o 142 809 genomach wirusów. « powrót do artykułu
-
W lutym rozpoczyna się sezon lęgowy bielika – największego z gniazdujących w naszym kraju ptaków drapieżnych. Jeżeli nie dojdzie do załamania pogody, jeszcze w lutym część z samic może złożyć pierwsze jaja – poinformował PAP Michał Bielewicz z Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Gorzowie Wlkp. Po nastaniu wiosennej pogody, w woj. lubuskim toki tych ptaków są w pełni. Toki to wstęp do najważniejszego w roku okresu dla wszystkich ptaków, czyli lęgów. Samica bielika najczęściej składa jedno lub dwa jaja, a w sprzyjających warunkach środowiskowych nawet trzy. Wyjątkowo łagodna zima na zachodzie kraju sprawia, że bieliki już od kilku tygodni rozpoczęły remonty swych gniazd – powiedział PAP Bielewicz. Dodał, że jeżeli nie dojdzie do drastycznego załamania pogody, jeszcze w lutym część z samic może złożyć pierwsze jaja. Bieliki to największe ptaki szponiaste występujące w Polsce, a zarazem jedne z najszybciej przystępujących w kraju do lęgów. Długi okres inkubacji jaj oraz wychowywania piskląt, który trwa aż do końca sierpnia powoduje, że bieliki muszą się spieszyć z rozpoczęciem sezonu lęgowego. Gniazdo bielika to imponująca konstrukcja. Może osiągać wysokość nawet do 4 m przy 2,5 m średnicy oraz ważyć ponad tonę. Dlatego ptaki wybierają na założenie gniazda drzewa o potężnych rozmiarach, najczęściej w wieku powyżej 120 lat, które gwarantują stabilne utrzymanie imponującej konstrukcji gniazdowej. Nie tylko gniazda bielików są duże, ale również ich rewir lęgowy. Może on obejmować od 60 do nawet 300 km kwadratowych. Z danych RDOŚ w Gorzowie Wlkp. wynika, że w woj. lubuskim gniazduje ponad 100 par tych pięknych i majestatycznych ptaków – pięciokrotnie więcej niż jeszcze w latach 80. minionego wieku. W regionie bieliki są pod stałą opieką przyrodników z RDOŚ i lubuskich leśników. Wspólnie staramy się wyszukiwać nowe miejsca rozrodu i tworzyć wokół nich specjalne strefy ochronne. Ważnym działaniem jest również ochrona żerowisk bielików, polegająca m.in. na zarybianiu jezior i starorzeczy oraz utrzymywaniu stref ciszy na jeziorach – zaznaczył Bielewicz. Dodał, że na Ziemi Lubuskiej bieliki najłatwiej zaobserwować w dolinach dużych rzek: Odry, Warty czy Noteci, a także w pobliżu kompleksów stawów rybnych i jezior, gdzie polują na ptactwo wodne i ryby. Bielewicz przypomniał, że podobnie jak inne drapieżniki, bielik ma istotne znaczenie ekologiczne, gdyż polując często na chore lub osłabione zwierzęta, pełni funkcje sanitarne w środowisku, zapewniając utrzymanie na wysokim poziomie zdrowotności populacji gatunków, które znajdują się w jego menu. Samice bielika ważą nawet do 6 kg, rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do 2,5 m. Samce są tylko nieznacznie mniejsze. Dorosłe ptaki (powyżej 5. roku życia) są ciemnobrązowe, mają jasnopłowe szyje i głowy oraz śnieżnobiałe ogony i intensywnie żółte dzioby. Mogą dożyć nawet 40 lat. W pary łączą się na całe życie, jedynie po śmierci partnera szukają innego. Na początku XX wieku bielik był w Polsce na krawędzi wymarcia. Jednak zdolność adaptacyjna gatunku oraz prowadzona od kilku dziesięcioleci intensywna ochrona i tworzenie specjalnych stref ochronnych sprawiły, że polska populacja bielika osiągnęła obecnie liczebność około 1000-1500 par lęgowych. Na Starym Kontynencie więcej bielików jest jedynie w Norwegii i w europejskiej części Rosji. « powrót do artykułu
-
Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Katowicach poinformował, że w połowie lutego do pracowni konserwatorskiej wyruszyła mierząca 4 na 4 m zasłona wielkopostna z wyposażenia kościoła pw. św. Apostołów Szymona i Judy Tadeusza w Łodygowicach (pow. żywiecki). Zasłona łodygowicka powstała w 1842 r. Jest dziełem Antoniego Krząstkiewicza i jego syna Wincentego, co potwierdza inskrypcja. Jest to widoczne również na samej zasłonie - jedne sceny są malowane lepiej, a inne słabiej. Zasłona wielkopostna z Łodygowic Jak wyjaśnia ks. dr Szymon Tracz, diecezjalny konserwator zabytków i sztuki sakralnej diecezji bielsko-żywieckiej, przewodniczący Diecezjalnej Komisji Architektury i Sztuki Sakralnej Diecezji Bielsko-Żywieckiej, malowaną na płótnie zasłonę spuszczano spod stropu pomiędzy barokowe retabulum i odsunięty od nastawy ołtarz z bogato dekorowanym tabernakulum. Na awersie w układzie ramowym w centrum umieszczono scenę ukrzyżowania Chrystusa. Po jej bokach w dolnej strefie przedstawiono modlitwę w Ogrójcu i zdradę Judasza, a wyżej stawianie krzyża i zdjęcie z krzyża. Ponad kwaterą centralną namalowano ostatnią wieczerzę flankowaną przez pokutującego św. Piotra i pokutującą św. Marię Magdalenę. Rewers zasłony zdobi wizerunek krzyża z narzędziami męki Pańskiej (arma Christi) - powiedział cytowany przez portal Diecezji historyk sztuki. Pochodzenie zwyczaju i zachowane zasłony Niegdyś tego typu obiekty były wykorzystywane w liturgii wielkopostnej. Dziś wyszły z użycia, dlatego tylko niektóre świątynie mogą się poszczycić zachowanymi zasłonami. Kurtyny niszczono albo naciągano na blejtramy i oprawiano jak obrazy. Wg zachowanych z XI w. wzmianek w kronikach i regułach klasztornych, zwyczaj najpierw wprowadzili opaci w swoich zgromadzeniach, a dopiero później kościoły parafialne. Jak podkreśliła w przesłanym nam mailu Lucyna Borczuch, przewodniczka oprowadzająca po kościele w Orawce, współautorka wydanej właśnie książki pt. "Sacrum na płótnie malowane", nie wiemy jeszcze na pewno, ile takich tkanin zachowało się w Polsce. Ja znam 17 sztuk w 10 miejscowościach położonych w trzech województwach. Najstarsza tkanina znajduje się w Orawce (Pieta pod krzyżem, 1676), największa w Jasienicy Rosielnej (ma ponad 28,6 m2 powierzchni). Mianem kurtyn można określić płótna z Orawki, Jasienicy Rosielnej i Łodygowic. Pozostałe zasłony wielkopostne mają poniżej 6 m2 powierzchni. Używane zgodnie z przeznaczeniem są w Orawce, Jasienicy Rosielnej i od zeszłego roku w Łopusznej. Czekamy na Łodygowice. W tym roku [zasłony] wiszą już w Jasienicy i Łopusznej, w Orawce stosowane są od wigilii 5. niedzieli wielkiego postu - dodaje regionalistka i edukatorka dziedzictwa kulturowego Orawy. Najstarsza wzmianka o zasłonie wielkopostnej pochodzi z 895 r. z klasztoru St. Gallen, a na obecnym terytorium Polski pochodzi z kręgu wrocławskiego klasztoru kanoników regularnych reguły św. Augustyna na Piasku we Wrocławiu. Doktor Piotr Szukiel wyjaśnił naszej redakcji, iż w Kronice opatów klasztoru NMP na Piasku znajduje się informacja, że w 1395 roku opat Mikołaj ufundował zasłonę wielkopostną. A wzmianki o jej użyciu znajdujemy w Liber ordinarius tego klasztoru z roku 1440. W połowie XV wieku w źródłach śląskich pojawiają się bardzo liczne wzmianki o używaniu zasłon wielkopostnych. Początkowo zasłony takie wieszano, by oddzielić grzesznika od sacrum, później zaś, żeby uświadomić niepiśmiennym wiernym, że trwa wielki post i powinno się wejść na drogę pokuty. Ołtarze, obrazy i figury przysłaniano, by ułatwić skupienie na przeżywaniu męki Pańskiej. We wczesnym średniowieczu stosowano płótno białe lub fioletowe, czasem zdobione kosztownym haftem. Od XV wieku zaczęto je malować, by nadać im również charakter dydaktyczny - wyjaśniała Borczuch w 2018 r. w wypowiedzi dla Gościa.pl. W liście przekazanym Kopalni Wiedzy ks. dr Tracz informuje, że zasłony postne zrodziły się w średniowieczu, kiedy na początku wielkiego postu zasłaniano ołtarz płótnem zdobionym symbolami męki i śmierci Chrystusa. Oficjalne ten zwyczaj wszedł do liturgii za sprawą Mszału potrydenckiego (1570), ale sobór nakazywał zasłanianie "od nieszporów pierwszej niedzieli pasyjnej krzyży i obrazów", a nie całego ołtarza i nie od początku wielkiego postu. W Polsce zasłona postna jest po raz pierwszy wzmiankowana w "Rytuale piotrkowskim", Kraków 1647. Zasłona ta była symbolem żalu i pokuty, jakim grzesznik oddawać się powinien, aby mu wolno było znowu podnieść oczy do majestatu Boskiego, którego oblicze nieprawościami swymi niejako przysłonił. Wyobrażała także poniżenie Chrystusa zakrywającego chwałę Bóstwa Jego [...], ażeby w zmartwychwstanie na kształt zasłony przedarte objawiły ukrytą za nimi jasność i moc Boga Wcielonego (Encyklopedia kościelna, t. XX, Warszawa 1894, s. 489). W Polsce do Soboru Watykańskiego II zasłony były używane od 5. niedzieli wielkiego postu (Niedzieli Pasyjnej) do Wielkiego Piątku. Zgodnie ze świadectwami, takie zasłony istniały w różnych parafiach. Jak już wspominaliśmy, później wiele z nich uległo zniszczeniu lub spaleniu - np. w Grojcu koło Oświęcimia. Te, które się zachowały, po konserwacji dla lepszej prezentacji najczęściej oprawiono jako obrazy - tak się stało w przypadku zasłony ze Starego Bielska i Skoczowa czy 3 zasłon w Polance Wielkiej. Konserwacja tkaniny łodygowickiej Ks. Tracz, dyrektor Muzeum Diecezjalnego w Bielsku-Białej, zaznacza, że z racji na bogaty program ikonograficzny oraz rzadkość zachowania łodygowicka zasłona jawi się jako obiekt wyjątkowy. Niestety, na przestrzeni lat kolory straciły swoją intensywność, płótno zostało pogięte i poplamione, a miejscami przedarte. Konserwacja stała się więc koniecznością... Zasłona postna z Łodygowic jest poddawana konserwacji w ramach realizacji projektu "Beskidzkie Muzeum Sakralnej Architektury Drewnianej Diecezji Bielsko-Żywieckiej - udostępnienie dziedzictwa kulturowego Podbeskidzia poprzez nadanie nowych funkcji kulturalnych drewnianym obiektom zabytkowym". Konserwację przeprowadzi konserwator dzieł sztuki Aneta Krawczyk-Wróbel. Zgodnie z zamierzeniem, prace powinny zakończyć się na koniec wielkiego postu w bieżącym roku. Odnowiony kalendarz liturgiczny po Soborze Watykańskim II mocą Listu okólnego Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów o przygotowaniu i obchodzeniu świat paschalnych z 1988 r. postanowił zachować zwyczaj zasłaniania krzyży i obrazów od 5. niedzieli wielkiego postu do Wielkiego Piątku. Dlatego po konserwacji łodygowicka zasłona będzie używana w takim właśnie czasie. Garść faktów... Antoni Krząstkiewicz (także Chrząstkiewicz, Chrząsckiewicz, Krząsckiewicz) malował głównie obrazy do kościołów i kaplic Żywiecczyzny. Jego twórczość miała charakter zbliżony do sztuki ludowej. Część prac, w tym zasłonę z Łodygowic, zrealizował z synem. Kościół św. Apostołów Szymona i Judy Tadeusza w Łodygowicach należy do największych kościołów drewnianych w Beskidach; znajduje się na Szlaku Architektury Drewnianej Województwa Śląskiego w pętli beskidzkiej. Obecnie jest poddawany pracom konserwatorskim i robotom budowlanym. Wg WUOZ w Katowicach, zakres prac obejmie: remont elewacji i schodów wejściowych oraz wymianę gontowego pokrycia dachowego, opłaszczowania hełmu wieży i remont instalacji odgromowej kościoła. Temat kurtyn wielkopostnych przybliża książka "Sacrum na płótnie malowane". Wydały ją Stowarzyszenie Rozwoju Orawy w Jabłonce i Księgarnia Akademicka w Krakowie. Jej autorkami są prof. nadzwyczajna Instytutu Kultury Uniwersytetu Jagiellońskiego Ewa Kocój, Maria Borczuch-Białkowska, absolwentka kulturoznawstwa na Wydziale Humanistycznym Akademii Górniczo-Hutniczej, oraz Lucyna Borczuch, przewodniczka w Orawce. « powrót do artykułu
-
- zasłona wielkopostna
- konserwacja
- (i 1 więcej)
-
Trudno dziś wyobrazić sobie codzienne funkcjonowanie bez urządzenia, jakim jest smartfon. Za jego pomocą możemy nie tylko komunikować się na odległość, ale także płacić rachunki, dokonywać zakupów, przeglądać internet oraz robić zdjęcia. Czołowi producenci nieustannie poszerzają ofertę smartfonów, wypuszczając na rynek coraz to nowsze urządzenia. Na co możemy liczyć pod tym względem w 2021 roku i jak dokonać wyboru nowego smartfona? Podpowiadamy w poniższym artykule. 1. Na co zwrócić uwagę przy zakupie nowego smartfona w 2021 roku? 2. Jaki system operacyjny wybrać w smartfonie? 3. Jaki smartfon wybrać, jeśli chodzi o aparat? 4. Co powinien posiadać dobry smartfon? Na co zwrócić uwagę przy zakupie nowego smartfona w 2021 roku? Smartfon jest dziś niezbędnym urządzeniem. Nie oznacza to jednak, że dokonanie wyboru odpowiedniego modelu jest łatwe. Lista parametrów, jakimi opatrzona jest oferta sprzedaży każdego smartfona, potrafi przyprawić o zawrót głowy. Należy jednak pamiętać o kilku kwestiach, które z pewnością pomogą dokonać wyboru. Ważna jest pamięć RAM – im większa, tym lepiej. Zwłaszcza dla użytkowników, którzy wykonują na swoim smartfonie wiele zaawansowanych czynności, jak na przykład obróbka zdjęć. Ponadto należy zwrócić uwagę na system operacyjny, na którym dany model smartfona pracuje. Obecnie dzieli się na: Android (dostępny na większości urządzeń) oraz iOS (dostępny wyłącznie na Iphone’ach). Wybór jednego z nich zależy przede wszystkim od oczekiwań i preferencji użytkownika. Kolejną kwestią jest wielkość ekranu – warto wybrać smartfona z dużą przekątną ekranu, która zapewni czytelny interfejs i komfortową obsługę dotykowego wyświetlacza. Podczas dokonywania wyboru bezwzględnie trzeba zwrócić uwagę także na baterię, a dokładnie na jej pojemność – najlepiej około 4000 mAh. Jaki system operacyjny wybrać w smartfonie? Jak już wspominaliśmy – systemy operacyjne w smartfonach dzielą się na dwa rodzaje, a mianowicie Android oraz iOS. Pierwszy z nich jest dostępny na większości urządzeń. Nietrudno się zatem domyślić, że bywa niestabilny. Mimo to ma również szereg zalet. Daje użytkownikowi niemal nieograniczoną możliwość personalizacji i użytkowania smartfona wedle jego upodobań i potrzeb. System dysponuje sklepem, gdzie można znaleźć większość niezbędnych aplikacji. Drugi system, iOS dostępny jest wyłącznie na urządzeniach firmy Apple, czyli w przypadku rynku smartfonów na Iphone’ach. Dzięki temu urządzenia, opatrzone charakterystycznym logiem nadgryzionego jabłuszka, sprawują się bez zarzutu nawet przez wiele lat. Zaprojektowany pod konkretną grupę urządzeń system operacyjny jest stabilny i bezpieczny. Ponadto producent udostępnia swoim użytkownikom szereg aplikacji, niedostępnych na inne smartfony – na przykład wyszukiwarka, komunikator itp. Przy tym system zapewnia konkretny, jednolity interfejs i nie daje zbyt wielkiego pola do popisu, jeśli chodzi o personalizację. Jaki smartfon wybrać, jeśli chodzi o aparat? Smartfon z powodzeniem zastępuje dziś powszechne jeszcze kilka lat temu aparaty cyfrowe. Przeciętnemu użytkownikowi wystarczy, że będzie robił wyraźne, nasycone kolorami zdjęcia. Na co więc zwrócić uwagę podczas dokonywania wyboru smartfona z dobrym aparatem? Warto zwrócić uwagę na stabilizację optyczną, która niweluje efekt nieostrych zdjęć. Jest to istotne, gdyż czasem po smartfona sięgamy szybko, by nie przegapić jakiegoś momentu, i zdjęcie może się wówczas „rozmazać”. Warto, by urządzenie miało obiektyw szerokokątny, obejmujący szersze kadry. Autofokus pozwala zaś na uchwycenie obiektów w ruchu (na przykład dzieci lub zwierząt) i szybkie ustawienie ostrości. Trzeba także przeanalizować parametr, jakim jest jasność obiektywu – im niższa jest jego wartość, tym lepsze i jaśniejsze zdjęcia uzyskamy (zwłaszcza w kiepskich warunkach oświetleniowych). Tryb nocny przyda się natomiast podczas fotografowania po zmroku. Pięknie ukazuje na przykład światła na nocnym tle. Jeśli smartfon posiada aparat z wymienionymi wyżej parametrami, to jest wystarczający, by wykonywać dobrej jakości, wyraźne i nasycone kolorami fotografie. Co powinien posiadać dobry smartfon? Wnioskując z poprzedniego akapitu – dobry smartfon powinien posiadać aparat, który pozwoli na wykonywanie wartościowych zdjęć. Ponadto trzeba zwrócić uwagę na funkcjonalność urządzenia. W dzisiejszych czasach dobrze, by smartfon dysponował funkcją NFC – pozwala ona na dokonywania płatności zbliżeniowych oraz szybkie łączenie smartfona z innymi urządzeniami. Bezpieczeństwo zapewni natomiast czytnik linii papilarnych, którym można odblokowywać smartfona i który może stanowić dodatkowe zabezpieczenie poza hasłem do jakichś aplikacji itp. Pod uwagę należy wziąć także rodzaj obudowy – dostępne są najczęściej takie ze szkła oraz stopów metalu i aluminium. Użytkownicy, których smartfon może być narażony na upadki czy uszkodzenia mechaniczne, powinni wybierać obudowy ze stopów metalu. Ponadto należy pamiętać o zabezpieczeniu ekranu – na przykład za pomocą szkła hartowanego. « powrót do artykułu
-
W początkowym okresie średniowiecza w celtyckiej Brytanii setki osób zostało po śmierci uznane za świętych. Istnieje wiele legend, nazw miejsc i innych wskazówek, które pozwalały przypuszczać, że tak mogło być. Najnowsze badania nie tylko potwierdzają taki stan rzeczy, ale ich autor – profesor Ken Dark z University of Reading – twierdzi, że „masowa produkcja” świętych miała nie tylko wzmacniać wiarę i konsolidować wiernych, ale również, a może przede wszystkim, służyć arystokracji. Profesor Dark właśnie przeanalizował inskrypcje na 240 kamiennych monumentów z V–VI wieku. Dotychczas sądzono, że są to nagrobki wojowników i innych, głównie świeckich, osób. Analiza wykazała jednak, że niemal na pewno były to pomniki upamiętniające lokalnych świętych (mnichów i księży), które zostały wzniesione natychmiast po ich śmierci. Analiza 150 monumentów z Walii, 20 z południowej Szkocji, 40 z Kornwalii i 30 z zachodniej Anglii wykazała, że w niektórych przypadkach wprost zaznaczono tytuły sugerujące świętość. Napisy sugerują, że byli męczennikami, świętymi mężami, pobożnymi wyznawcami słynnych świętych z kontynentu, czasem nawet pojawia się sugestia, że ich szczątki są relikwiami. Co najmniej trzy z monumentów wskazują, że zmarły pochodził z rodu królewskiego. Większość jednak wskazuje na mnicha lub innego duchownego. Dotychczas liczbę celtyckich świętych z początkowego okresu średniowiecza szacowano – głównie na podstawie nazw miejsc, legend i wzmianek w kościołach – na około 860 osób. O większości z nich pierwsze wzmianki pojawiają się dopiero około X wieku, kilkaset lat po ich śmierci. Badania Darka zwiększają tę liczbę o niemal 30%. Na tej podstawie uczony szacuje, że 3–4 procent arystokratów badanego okresu zostało uznanych za świętych. Odkrycie rzuca nowe światło na znaczenie znanego i bardzo rozpowszechnionego wśród Celtów kultu świętych. Kult ten był wykorzystywany do wzmacniania i konsolidowania chrześcijaństwa i, jak uważa Dark, do zwiększenia szacunku dla arystokratycznej elity społeczeństwa. Profesor Dark zauważył bowiem, że siłą napędową stojącą za kultem olbrzymiej liczby świętych był wzrost liczby niewielkich społeczności monastycznych i większych klasztorów pojawiających się w V i VI wieku na zachodzie i północy Brytanii. Wydaje się, że arystokracja nie tylko fundowała nowe klasztory, ale powszechnie wysyłała do nich swoje dzieci. Klasztory stały się miejscami zamieszkanymi przez „pobożną klasę wyższą”, co zarówno popularyzowało chrześcijaństwo jak i wzmacniało pozycję arystokratycznych patronów takich miejsc. Święci byli bardzo użyteczni. Niemal na pewno wierzono, że mogą oni bezpośrednio wstawiać się u Boga, pomagając lokalnej społeczności w rozwiązywaniu jej codziennych problemów ekonomicznych, zdrowotnych czy rodzinnych. Dlatego też z łatwo dostępnych i widocznych miejscach, na przykład przy drogach, ustawiano kamienne monumenty dedykowane lokalnym świętym. Analiza Darka ujawniła, że w tym czasie nawet dzieci mogły być uznawane za świętych. Około 16 z 240 analizowanych inskrypcji wspomina o świętych kobietach. Zapewne przynajmniej niektóre z nich były żonami duchownych. W tym czasie w celtyckiej Brytanii księża, biskupi i prawdopodobnie mnisi, mogli się żenić. Te dwie cechy – olbrzymia liczba świętych oraz przyzwolenie księżom i mnichom na ożenek – wyraźnie odróżniają wczesnośredniowieczne celtyckie chrześcijaństwo od chrześcijaństwa z kontynentu. Tam bowiem, zgodnie z zaleceniami kolejnych synodów i soborów, celibat był coraz powszechniej przestrzegany. Większość badanych przez Darka inskrypcji było spisanych po łacinie, jednak niemal 20 procent spisano alfabetem ogham. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
Na dachu Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego (UŁ) powstanie pasieka złożona z 5 uli. Projekt Beeblioteka upamiętnia 75-lecie uczelni (ze względu na sytuację epidemiczną część obchodów musiała zaczekać na 2021 r.) i wpisuje się w katalog ekopraktyk. W pierwszej połowie lutego UŁ podpisał umowę ze Stowarzyszeniem Pszczelarzy Ziemi Łódzkiej. Planowany termin instalacji uli to początek kwietnia. Najpierw jednak konieczne są gruntowne porządki i specjalne przygotowania dachu. Ule mają być zasiedlone na przełomie kwietnia i maja (wtedy na dworze zrobi się odpowiednio ciepło). Od tamtego momentu będą [się one znajdować] pod ścisłą opieką profesjonalnych pszczelarzy. Latem, w jednym ulu, pszczela rodzina może rozrosnąć się nawet do 80 000 owadów! Hodowla pszczół na terenie miasta przynosi dużo korzyści. Owady te zapylają miejskie rośliny, dzięki czemu mogą one wydawać owoce i nasiona. Zielone okolice Biblioteki UniLodz to idealne miejsce dla uli – szczególnie istotne jest w tym przypadku sąsiedztwo Parku im. Jana Matejki oraz okolicznych skwerów kampusu uniwersyteckiego. Beeblioteka ma się przyczynić do popularyzowania wiedzy na temat pszczół i pszczelarstwa zarówno wśród społeczności akademickiej, jak i mieszkańców Łodzi. UŁ będzie otrzymywać część pożytku z miodobrania. Miejski miód, ze względu na bardzo różnorodne rośliny, ma wyjątkowy smak i kolor. Nie jest to jedyne miejsce na UŁ, gdzie pojawi się pasieka. Na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym stanie 5 uli i drewniany domek do apiterapii z "wbudowanym" dodatkowym ulem. Wchodząc do środka, będzie się można relaksować dźwiękami wydawanymi przez pszczoły i zapachem miodu. Ogrodzona wydziałowa pasieka będzie się znajdować nie na dachu, a na terenie zielonym. Pod opieką pszczelarza do pasieki będą mogli wchodzić studenci EkoMiasta (to kierunek prowadzony wspólnie przez Wydział Biologii i Ochrony Środowiska UŁ i Wydział Ekonomiczno-Socjologiczny UŁ), by w praktyce zapoznawać się z zasadami miejskiego pszczelarstwa. Pasieka i domek staną – podobnie jak te na dachu Biblioteki – na wiosnę tego roku (przełom marca i kwietnia). Jak przekonują pszczelarze, pszczoły nie są agresywne. Aby chciały nas zaatakować, same muszą czuć się zagrożone, więc dopóki nie przeszkadzamy im w ich pracy, możemy czuć się spokojni – podkreśla Beata Gamrowska z Biblioteki UŁ. « powrót do artykułu
-
- Uniwersytet Łódzki
- biblioteka
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dotychczas sądzono, że pochówki ludzi w domach i im podobnych strukturach oraz kremacja narodziły się w neolicie w zamieszkujących Bliski Wschód społecznościach rolniczych. Pogląd ten może być jednak błędny, jak wskazują Lisa Maher z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley i Danielle Macdonald z University of Tulsa. Dokonane przez nie odkrycie wskazuje, że tego typu zwyczaje grzebalne były stosowane... 10 000 lat wcześniej. Uczone informują o odkryciu pochówku kobiety, która została pogrzebana w szałasie w tymczasowym obozowisku, a szałas podpalono. Pochówek pochodzi sprzed około 20 000 lat, a zmarła była przedstawicielką jednej z żyjących na Bliskim Wschodzie grup łowiecko-zbierackich. Dokonane w Jordanii odkrycie wskazuje, że ludzie zaczęli łączyć zmarłych z konkretnymi strukturami, w których grupa obozowała w danym okresie roku. Badaczki przypuszczają, że tworzenie związku pomiędzy zmarłymi a strukturami mogło odzwierciedlać chęć, by zmarli pozostali blisko żywych. Jak dowiadujemy się z Journal of Anthropological Archeology, na stanowisku Kharaneh IV w Jordanii znaleziono w 2016 roku częściowo spalony szkielet kobiety. Znajdował się on na podłodze szałasu, który został podpalony. Ciało ułożono na boku ze zgiętymi kolanami. Analiza wzorców zwęglenia kości oraz okolicznych osadów wskazuje, że zmarłą umieszczono w szałasie bezpośrednio przed jego podpaleniem. Pozostałości węgla drzewnego i popiołu ograniczały się do zarysu szałasu, a to dowód, iż pożar ograniczył się tylko do niego. Datowanie radiowęglowe wykazało, że pochówek miał miejsce około 19 200 lat temu. Archeolog Peter Akkermans z Uniwersytetu w Leiden przypomina, że znamy przykłady neolitycznych pochówków, gdy zmarli byli grzebani w lub pod palonymi następnie strukturami mieszkalnymi, znamy też przypadki kremacji. Jednak odkrycie z Kharaneh IV pokazuje, że praktyki takie można datować o 10 000 lat wcześniej i pochodzą z otoczenia kulturowego łowców-zbieraczy, zupełnie innego od kultury wsi neolitycznych rolników. W Kharaneh IV znaleziono resztki trzech kolejnych szałasów. Pod podłogą jednego z nich odkryto 2 szkielety. Szałas, którego wiek oszacowano na około 19 400 lat, również został spalony, prawdopodobnie, gdy jego użytkownicy przestali z niego korzystać. Jednak spalenie nie miało związku z pochówkiem. Lisa Maher mówi, że odkrycie w Kharaneh IV pozwala połączyć śmierć człowieka ze zniszczeniem struktury mieszkalnej, którego dokonano w ramach praktyk grzebalnych. Uczona nie wyklucza, że zmarła mieszkała w szałasie, a może nawet w nim zmarła, w związku z czym uznano go za nienadający się do zamieszkania. Tak czy inaczej wiemy, że Kharaneh IV było używane jeszcze długo po śmierci kobiety, mniej więcej do 18 600 lat temu. Zatem ci, którzy ją pochowali, mogli uznać, że zapewnienie jej stałego miejsca spoczynku jest ważne. Nie wiemy, jakie znaczenie dla mieszkańców Kharaneh IV miało podpalenie szałasu ze zwłokami. Nie możemy jednak wykluczyć, że mamy tutaj do czynienia z jakimś rytuałem przejścia, odrodzenia, oczyszczenia czy cyklu życia i śmierci. « powrót do artykułu
-
Kosmetyki z apteki cieszą się sporą popularnością, jednak nie wszystkie panie po nie sięgają. Okazuje się, że apteczne kosmetyki mają zwykle lepszy skład i bardziej efektywne działanie w porównaniu do kosmetyków drogeryjnych. Dlaczego warto stosować typowo apteczne kosmetyki i jakie produkty wybrać? Przedstawiamy kilka wskazówek. Kosmetyki z apteki - czym różnią się od drogeryjnych? Coraz częściej Polski sięgają po apteczne kosmetyki, troszcząc się o jak najlepsze składniki dla swojej cery i ciała. Okazuje się, że część marek dostępna jest tylko w aptekach i nie można znaleźć ich w popularnych drogeriach. Czym więc różnią się kosmetyki apteczne od drogeryjnych? Przede wszystkim kosmetyki sprzedawane w aptece to często dermokosmetyki, czyli produkty, które są pozbawione szkodliwych substancji, nie działają alergizująco, a dodatkowo zwykle są bezzapachowe. Ma to szczególne znaczenie dla alergików, a także osób dbających o swoją cerę i sprawdzających skład produktu przed jego zakupem. Kosmetyki z apteki zawierają więc wiele substancji aktywnych, które mają działać na dany problem skórny, na przykład trądzik, pojawiające się suche skórki, zmarszczki, czy tłustą skórę. Warto jednak zaznaczyć, że kosmetyki apteczne nie są lekami, tylko po prostu kosmetyki pielęgnującymi skórę przy pomocy aktywnych i bezpiecznych składników. W aptekach dostępne są często także produkty, które przynoszą ulgę skórze, na przykład kremy z witaminą A lub maści z witaminą E. Tego typu produkty także możemy stosować jako kosmetyki, a stężenie aktywnych składników będzie wyższe niż w kremach z drogerii. Warto jednak zaznaczyć, że zwykle kosmetyki z apteki są droższe od tych drogeryjnych, chociaż nie jest to regułą. Dlaczego warto stosować kosmetyki z apteki? Kosmetyki z apteki często mają bardzo skuteczne działanie i świetnie sprawdzają się na różne problemy skórne. Takich produktów nie należy oceniać po samym opakowaniu, które czasami jest nieciekawe, nie zawiera zdjęć roześmianych twarzy i ciekawych nazw reklamowych. Znaczenie ma to, co kryje się w niepozornej tubce lub pudełeczku. Zwykle produkty apteczne mają bogaty skład, sporo składników aktywnych, a także dosyć efektywne działanie. Takie kosmetyki zawierają dodatkowo wiele witamin i dodatkowe związki chemiczne, wpływające zbawiennie na skórę. Okazuje się więc, że stosowanie kosmetyków z apteki może przynosić wiele korzyści i jest doskonałym rozwiązaniem dla osób, które chcą zadbać o swoją cerę i jej wygląd. Kosmetyki z apteki mają doskonale dopracowany skład, są bezpieczne i spełniają potrzeby klientek na tyle, że panie chętnie do nich wracają. Dobrze stosowane kosmetyki apteczne pomagają w uporaniu się z różnymi problemami skórnymi, a dodatkowo są hipoalergiczne. Polecane produkty kosmetyczne z apteki Marka Vichy ma w swojej ofercie szeroki asortyment kosmetyków przeznaczonych dla różnych typów cery i osób z różnorodnymi problemami skórnymi. W ofercie tej marki możemy znaleźć kremy przeciwzmarszczkowe i nawilżające, kremy do ciała i rąk, podkłady, produkty do ochrony przeciwsłonecznej i oczyszczania twarzy, a także kosmetyki do pielęgnacji twarzy, ciała i włosów. Vichy ma produkty wysokiej jakości, dobrze dobrane i bezpieczne składniki. Jednym z hitów marki jest woda termalna, która łagodzi podrażnienia, nawilża i dobrze wpływa na stan skóry. W kremach marki Vichy można z kolei znaleźć wiele naturalnych składników, na przykład aloes, wosk pszczeli, algi, ekstrakty, a także substancje chemiczne, które mają działanie przeciwzmarszczkowe lub nawilżające. Okazuje się, że kosmetyki z apteki mogą więc być produktami wysokiej jakości, które spełnią oczekiwania nawet najbardziej wymagających konsumentek. « powrót do artykułu
-
Na łamach Monthly Notices of the Royal Astronomical Society pojawiły się wyniki nowego teoretycznego studium mechanizmu powstawania supermasywnych czarnych dziur. Jego autorzy, międzynarodowy zespół naukowy, twierdzą, że supermasywne czarne dziury nie muszą powstawać ze zwykłej materii, a mogą tworzyć się bezpośrednio z ciemnej materii. Powstawanie i ewolucja czarnych dziur to wciąż jedna z zagadek astronomii. Wiemy, że supermasywne czarne dziury istniały już 800 milionów lat po Wielkim Wybuchu. Wciąż nie wiemy, jak mogły uformować się tak szybko. Standardowe modele tworzenia się czarnych dziur mówi o materii barionowej, która zapadła się pod wpływem grawitacji, utworzyła czarną dziurę, która z czasem rosła wchłaniając pobliską materię. Autorzy nowej pracy badali teoretyczne możliwości istnienia stabilnych jąder galaktyk utworzonych z jądra z ciemnej materii i otaczającej je rozproszonego halo ciemnej materii. W czasie badań zauważyli, że centralne miejsca takich struktur mogą stać się tak gęste, że po przekroczeniu pewnej granicy zapadną się tworząc supermasywną czarną dziurę. Z modelu wynika, że takie zjawisko może zachodzić znacznie szybciej niż inne mechanizmy powstawania supermasywnych czarnych dziur. Na tyle szybko, że mogły się one formować we wczesnym wszechświecie, zanim jeszcze powstały galaktyki, w centrach których się znajdują. Nowy scenariusz formowania może wyjaśniać, w jaki sposób supermasywne czarne dziury powstały we wczesnym wszechświecie, bez potrzeby odwoływania się do wcześniejszego powstania gwiazd czy formowania się czarnych dziur o nierealnym tempie wzrostu, mówi główny autor badań Carlos R. Argüelles z Universidad Nacional de La Plata. Nasza praca pokazuje, że wewnątrz halo ciemnej materii mogą znajdować się gęste ośrodki, które mogą wyjaśniać formowania się supermasywnych czarnych dziur, mówi uczony. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- ciemna materia
- czarna dziura
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Po 813 dniach 23 lutego 2021 r. PW-Sat2 uległ deorbitacji. Satelita całkowicie spłonął w atmosferze Ziemi. Ostatni sygnał został odebrany 14 minut po północy czasu polskiego. PW-Sat2, który wykonał pierwsze zdjęcie Ziemi zrobione przez polskiego satelitę, to projekt Studenckiego Koła Astronautycznego (działa przy Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej). Głównym celem naszych studentów było skonstruowanie i przetestowanie innowacyjnego systemu deorbitacji w postaci żagla o powierzchni 4 m². Satelita został wyniesiony na orbitę okołoziemską 3 grudnia 2018 r. na pokładzie rakiety Falcon 9. Podczas głównej części misji pomyślnie zostały przeprowadzone testy wszystkich podsystemów satelity: układu zasilania, układu komunikacji, komputera pokładowego, kamer oraz czujnika Słońca i promieniowania kosmicznego. W tym czasie PW-Sat2 wykonał także pierwsze polskie zdjęcie z pokładu satelity. Główna faza misji trwała do 28 grudnia 2018 roku, kiedy to nastąpiło otwarcie żagla deorbitacyjnego. PW-Sat2 odebrał sygnał nadany przez stację naziemną z odpowiednim poleceniem. Dotychczas zwinięty w pojemniku żagiel został zwolniony i uzyskał docelowy kształt. Jeszcze tego samego dnia udało się odebrać pierwsze ujęcia z kamer pokładowych. Niestety po ok. 3 dniach na żaglu pojawiły się rozerwania, które z czasem objęły około 30-35% powierzchni żagla. Obniżyło to skuteczność jego działania i wydłużyło przewidywany czas deorbitacji z kilkunastu miesięcy do ok. 2,5 roku. Wraz z otwarciem żagla zespół przeszedł do kolejnej fazy projektu. Od tego czasu regularnie nawiązywano łączność z satelitą: wykonano ponad 5000 sesji komunikacji i odebrano prawie 1500 zdjęć wykonanych przez kamery pokładowe. W tym czasie dwukrotnie zaktualizowano oprogramowanie komputera pokładowego, które pozwoliło na oszczędzanie energii przez zmniejszenie poboru mocy po przysłonięciu paneli słonecznych przez otwarty żagiel. Przez ostatnie tygodnie zespół operatorów satelity codziennie monitorował stan żagla deorbitacyjnego, wykonując i pobierając zdjęcia oraz dane telemetryczne. Finalna seria zdjęć została wykonana w sobotę 20 lutego 2021 roku, gdy satelita znajdował się na wysokości ok. 312 km. Żagiel pozostał w dobrej kondycji. Pod koniec misji zdjęcia pokazały obroty żagla względem satelity oraz stopniowe zwiększanie obrotów całego satelity, osiągając prędkość kątową ok. 80 stopni na sekundę. Satelita do końca misji pozostawał w pełni operacyjny. Ze względu na szybką degradację orbity i trudne do przewidzenia położenie satelity prowadzenie kilku ostatnich sesji było dużym wyzwaniem. Ostatnia sesja komunikacyjna miała miejsce w nocy z 22 na 23 lutego, gdy satelita znajdował się na wysokości poniżej 275 km. Dokładnie o godzinie 00:14:14 stacja naziemna w Gliwicach odebrała ostatnią ramkę radiową z PW-Sata2, która zawierała wiadomość: Deorbitacja nastąpiła najprawdopodobniej rankiem 23 lutego 2021 r. – wyjaśnia Dominik Roszkowski, wicekoordynator PW Sata2. Żagiel deorbitacyjny obniżył orbitę satelity z pierwotnej wysokości 590 km w 2 lata 1 miesiąc i 24 dni. Bez zastosowania jakiegokolwiek systemu deorbitacyjnego satelita PW-Sat2 pozostałby na orbicie Ziemi przez około 15 lat. Większość dorobku projektu została udostępniona publicznie, m.in. w formie dokumentacji technicznej, publikacji czy też prezentacji konferencyjnych. Projekt jest naszym zdaniem ogromnym sukcesem edukacyjnym i technologicznym – zaznacza Dominik Roszkowski. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- 1
-
-
- PW-Sat2
- Politechnika Warszawska
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Przeżyło zalanie gniazda, zginęło upolowane przez rybę
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Gdy wody przypływu zalały gniazdo bagiennika żółtoczelnego (Ammospiza maritima), ryba, przydenka żebrowata (Fundulus heteroclitus), wykorzystała szansę i upolowała znajdujące się w nim wyklute tego samego dnia pisklę. Nagranie zespołu Coriny Newsome z Uniwersytetu Południowej Georgii pokazało, że w tym habitacie młode bagienniki muszą się mierzyć z nieznanym dotąd naukowcom zagrożeniem. Gdy to zobaczyłam, w mojej głowie kłębiły się różne myśli - opowiada badaczka. By monitorować ryzyko stwarzane przez drapieżniki, orinitolodzy zamontowali kamery pozwalające obserwować gniazdo. Mokradła słone Georgii są domem dla wielu ptaków. Mieszkające tam bagienniki żółtoczelne budują swoje gniazda w miejscach, które są podatne na zalewanie wzbierającą wodą. Jak podkreślają autorzy publikacji z The Wilson Journal of Ornithology, może to być niebezpieczne dla piskląt (chociaż dość często przeżywają one pomniejsze zalania). Wybór położonego wyżej miejsca może z kolei narażać pisklęta na ataki różnych drapieżników. Na pisklęta A. maritima polują zarówno większe ptaki, jak i szopy pracze, ryżaki czy norki amerykańskie. Słone bagna są też zamieszkiwane przez przydenki żebrowate. Te niewielkie rybki, które mają zazwyczaj do 9 cm długości, dobrze tolerują niekorzystne warunki, takie jak niski poziom tlenu czy duże zmiany temperatury. Żywią się różnymi zwierzętami wodnymi, w tym ślimakami i innymi rybami. Piątego czerwca 2019 r. jedna z kamer Newsome zarejestrowała nietypową aktywność w zalanym przez wody przypływu gnieździe bagiennika. W gnieździe znajdowały się dwa jaja i młode wyklute wcześniej tego dnia. Na filmie widać, jak poziom wody w gnieździe stopniowo rośnie, a pisklę unosi się na powierzchni. Nagle nad brzegiem gniazda przeskakuje ryba, która przez chwilę odpoczywa obok pisklęcia, a potem atakuje. Przydenka wciągnęła młode pod wodę i utopiła. Naukowcy podkreślają, że zalanie gniazda nie jest równoznaczne z wyrokiem śmierci dla piskląt. Jeśli mogą utrzymywać głowę nad powierzchnią i woda wycofa się, nim ich temperatura za bardzo się obniży, nawet świeżo wyklute młode są w stanie przetrwać zanurzenie. Gdy jednak drapieżniki mają dostęp do gniazda za pośrednictwem wody, pojawia się zupełnie nowe zagrożenie. Newsome dodaje, że wcześniej naukowcy nie donosili o tego typu sytuacjach; tym samym to pierwszy udokumentowany przypadek ryby polującej na pisklę w gnieździe. Zaobserwowane zachowanie zrodziło wiele pytań. Amerykanie zaczęli się, na przykład zastanawiać, czy chcąc zoptymalizować ochronę przed drapieżnikami jednego rodzaju, bagienniki nie stają się bardziej narażone na ataki drugich. Pojawiła się też kwestia innego rodzaju: czy ryby są jedynymi wodnymi zwierzętami, które wykorzystują zalewanie gniazd, czy żółwie błotne również polują na pisklęta w czasie przypływu. « powrót do artykułu-
- bagiennik żółtoczelny
- przydenka żebrowata
-
(i 6 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Włosko-amerykański zespół kierowany przez Francesco Giggi z Uniwersytetu w Katanii, stworzył pełnowymiarowy tomograf mionowy, który pozwala skanować kontenery morskie pod kątem obecności w nich materiałów rozszczepialnych. Naukowcy wykorzystali dwie warstwy wykrywaczy mionów oraz wyspecjalizowany algorytm, który stworzył trójwymiarowy obraz ukrytego w kontenerze niewielkiego ołowianego pojemnika. Wiele towarów jest przewożonych po całym świecie w kontenerach. Jako, że są one duże, a przez porty przewija się ich ogromna liczba, bardzo łatwo ukryć w nich niewielki przedmiot. Ekspertów ds. bezpieczeństwa coraz bardziej martwi niebezpieczeństwo przemycenia tą drogą materiałów rozszczepialnych. W związku z tym istnieje potrzeba stworzenia technologii, która pozwoli na szybkie i wiarygodne skanowanie kontenerów, bez zakłócania przepływu towarów. Jedną z najbardziej obiecujących możliwości jest wykorzystanie naturalnych mionów docierających do powierzchni Ziemi. Powstają one, gdy wysokoenergetyczne promieniowanie kosmiczne zderza się z molekułami w górnych warstwach atmosfery. Gdy miony trafiają na gęstą materię, jak uran, rozpraszają się na niej i są absorbowane w charakterystyczny sposób, zależy od liczby atomowej pierwiastka, z którego zrobiony jest dany materiał. Miony badane są od 90 lat, a naukowcy sporo wiedzą o ich energiach, przepływach czy rozkładzie. Porównując informacje o mionach uzyskane przed i po zetknięciu się ich z badanym materiałem, można określić jego skład i pozycję. Technikę taką wykorzystuje się w coraz większej liczbie zastosowań. W 2017 roku dzięki nim znaleziono wielką komorę w egipskiej piramidzie. Wykorzystanie mionów jest bardzo kuszące, gdyż równomiernie docierają one do powierzchni planety. Ponadto penetrują gęste materiały lepiej niż inne techniki obrazowania, w tym promienie rentgenowskie. Ujemną cechą mionów jest to, że ich przepływ jest dość niski, zatem skanowanie za pomocą współczesnych technologii trwa długo. Riggi i jego zespół połączyli kilka technik, dzięki którym poradzili sobie z niewielkim przepływem mionów i stworzyli pełnoskalowy tomograf. Ich urządzenie składa się z wielu warstw detektorów mionów bazujących na scyntylatorze. Detektory umieszczone są nad i pod badanym przedmiotem. Algorytm otrzymuje informacje, jakie cechy miały miony zanim trafiły na skanowany kontener i jaki miały po wyjściu z niego. Na tej podstawie oblicza trajektorie mionów i szacuje, w którym miejscu najbardziej zbliżyły się do atomów o ciężkich jądrach. Z tych informacji tworzony jest obraz 3D o gęstym materialne znajdującym się w skanowanym obszarze. Wspomniany tomograf mionowy pozwala na umieszczenie w nim obiektu o powierzchni 18 m2 i jest w stanie odnaleźć i określić pozycję przedmiotu o boku ok. 20 cm znajdującego się w takim kontenerze. Naukowcy zapewniają, że po skróceniu czasu pracy skanera może stać się on standardowym wyposażeniem terminali portowych na całym świecie. « powrót do artykułu
-
- miony
- promieniowanie kosmiczne
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Na średniowiecznej Sycylii muzułmanie produkowali wino
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Naukowcy z brytyjskiego University of York informują, że w sycylijskich amforach z IX-XI wieku znaleźli związki chemiczne pochodzące w winogron, co wyraźnie wskazuje na miejscową produkcję wina. Odkrycie jest o tyle interesujące, że we wspomnianym okresie Sycylia była zajęta przez muzułmanów. Brytyjscy naukowcy, we współpracy z włoskimi kolegami z Uniwersytetu Rzymskiego Tor Vergata, stwierdzili, że związki chemiczne z amfor są podobne do związków ze współczesnych ceramicznych pojemników używanych przez niektórych producentów w procesie dojrzewania wina. Dodatkowo znalezione w ziemi szczątki amfor z tego okresu również noszą ślady tych samych substancji, co tylko potwierdza tezę, że produkowano tam wino. Islam rozprzestrzenił się w świecie śródziemnomorskim w pomiędzy VII a IX wiekiem. Muzułmanie zajęli tereny, na których wcześniej wino stanowiło bardzo ważną część gospodarki i kultury. Alkohol nie był, i wciąż nie jest, ważną częścią islamskiego życia kulturowego, byliśmy więc zainteresowani zbadaniem, jak rozwijały się średniowieczne społeczności muzułmańskie w regionach winiarskich, mówi profesor Martin Carver z University of York. Okazuje się, że nie tylko kwitły, ale stworzyły też solidne podstawy ekonomiczne dające im nadzieje na przyszłość, a produkcja wina była jednym z głównych elementów ich sukcesu, dodaje. Wino było obecne na Sycylii zanim wyspę zajęli muzułmanie. Wydaje się jednak, że docierało tam głównie wino importowane. Gospodarka wyspy była bardziej nastawiona na konsumpcję wina. Zdobyte właśnie dowody wskazują, że muzułmanie, którzy tam przybyli, dostrzegli w winie swoją szansę i zajęli się produkcją i eksportem wina. Brak jednak dowodów, by tamtejsza ludność w tym czasie spożywała produkowane przez siebie wino. Zdobycie takich bezpośrednich dowodów jest trudne, a sycylijskie źródła historyczne z tamtego okresu nie wspominają o tym, co pito na Sycylii. Musieliśmy opracować nową technikę analizy chemicznej, by jednoznacznie stwierdzić, że ślady, które zebraliśmy z amfor, to jednoznacznie winogrona, a nie jakieś inne owoce. Pozostałości z Palermo i innych miejsc pozwalają nam niemal jednoznacznie stwierdzić, że w naczyniach przechowywano wino, mówi doktor Lea Drieu. Naukowcy zauważyli, że islamscy kupcy handlujący winem nadali mu własną „markę” używając amfory szczególnego typu, co znacznie ułatwi śledzenie ich szlaków handlowych. Szerzej zakrojone badania tego samego zespołu wykazały, że Sycylia przeżywała wówczas okres ekonomicznej prosperity. Handlowano zbożami, solonymi rybami, serem, przyprawami i cukrem. Pojawiało się coraz więcej związków handlowych pomiędzy światem islamu a chrześcijaństwa. Teraz, gdy dysponujemy szybką i wiarygodną metodą badania pozostałości po winie w ceramicznych pojemnikach będziemy mogli lepiej zbadać historię, a nawet prehistorię, produkcji i handlu winem w regionie Morza Śródziemnego, cieszy się profesor Oliver Craig. « powrót do artykułu -
W brytyjskim tokamaku Joint European Torus (JET) wkrótce rozpoczną się testy mieszanki paliwowej, która w przyszłości może zasilać ITER – największy na świecie eksperymentalny reaktor fuzyjny. Fuzja jądrowa to proces, który zachodzi w Słońcu. Jej opanowanie może zapewnić ludzkości niemal niewyczerpane źródło czystej energii. JET jest 10-krotnie mniejszy od ITER. W grudniu rozpoczęto tam eksperymenty z trytem. Tym samym po raz pierwszy od 1997 roku ludzkość prowadzi reakcje fuzji jądrowej ze znaczącymi ilościami tego pierwiastka. W czerwcu bieżącego roku rozpoczną się testy, podczas których w reakcji będą brały udział równe ilości trytu i deuteru. Dokładnie tak samo ma działać ITER, którego zadaniem będzie doprowadzenie do sytuacji, w której z fuzji jądrowej uzyskamy więcej energii niż w nią włożyliśmy. Dotychczas ludzkości nie udało się uzyskać energetycznego zysku netto z fuzji. W końcu, po latach przygotowań, udało nam się dojść do punktu, w którym możemy rozpocząć testy. Jesteśmy gotowi, mówi Joelle Mailloux, która kieruje programem naukowym w JET. Eksperymenty w JET pomogą naukowcom przewidzieć, w jaki sposób będzie zachowywała się plazma w ITER i odpowiednio dobrać parametry pracy wielkiego tokamaka. To najbliższa symulacja warunków w ITER, jaką w tej chwili możemy wykonać, wyjaśnia Tim Luce, główny naukowiec eksperymentu ITER. Testy, do których przygotowuje się JET, to kulminacja 2 dekad badań. ITER ma ruszyć w 2025 roku. Wówczas będą w nim przeprowadzane niskoenergetyczne reakcje z udziałem wodoru. Jednak od roku 2035 ma używać wyłącznie trytu i deuteru w proporcjach 1:1. Zarówno ITER jak i JET wykorzystują bardzo silne pole magnetyczne do utrzymania i ściśnięcia plazmy. Temperatura w JET może osiągnąć 100 milionów stopni Celsjusza. To wielokrotnie więcej niż w jądrze Słońca. Ostatnie eksperymenty, jakie prowadziła ludzkość z fuzją trytu były przeprowadzone właśnie w JET. Celem było ustanowienie rekordowego stosunku energii uzyskanej do energii włożonej. JET ustanowił wówczas do dzisiaj obowiązujący rekord Q=0,67. Celem tegorocznego eksperymentu jest uzyskanie podobnego wyniku i utrzymanie reakcji przez co najmniej 5 sekund. W ten sposób naukowcy chcą zdobyć dane dotyczące zachowania się plazmy przez dłuższy czas. Praca z trytem stawia przed specjalistami nowe wyzwania. Specjaliści z JET przez ostatnie 2 lata dostosowywali swoje urządzenia i przygotowywali je do pracy z tym radioaktywnym pierwiastkiem. Tryt ma bardzo krótki czas półrozpadu, w naturze występuje w ilościach śladowych, a powstaje jako półprodukt pracy elektrowni jądrowych. Całą światowa produkcja trytu to zaledwie 20 kilogramów. Po uruchomieniu eksperymentów z trytem, wnętrze JET stanie się radioaktywne i ludzie nie będą mieli do niego wstępu przez 18 miesięcy. Musieliśmy zmienić nasze procedury. Wszystko musi zadziałać za pierwszym razem. Nie będziemy mogli tam wejść i czegoś poprawić, wyjaśnia Ian Chapman. Podczas badań JET wykorzysta mniej niż 60 gramów trytu, który będzie poddawany recyklingowi. Paliwo zawierające ułamek grama trytu będzie wstrzykiwane do tokamaka 3 do 14 razy na dobę. Każde takie wstrzyknięcie będzie stanowiło osobny eksperyment o nieco innych parametrach i z każdego naukowcy uzyskają od 3 do 10 sekund użytecznych danych. W ten sposób chcemy zweryfikować naszą obecną wiedzę i wykorzystać ją do dalszych prac, mówi Mailloux. Podczas części eksperymentów będzie używany tylko tryt, a podczas innych tryt i deuter w równych proporcjach. Dzięki obu rodzajom badań naukowcy chcą zrozumieć, jak na zachowanie się plazmy wpłynie większa masa trytu. Pierwiastek ten ma w jądrze dwa neutrony, tymczasem deuter ma jeden, a wodór – żadnego. Badania takie pozwolą przewidzieć, co w przyszłości będzie się działo w ITER. Masa izotopów wpływa bowiem na pole magnetyczne czy temperaturę plazmy. "Musimy zbadać co się tam dzieje i dlaczego się dzieje", wyjaśnia Anna White, fizyk plazmy z MIT. Inną ważną różnicą w porównaniu z ostatnimi eksperymentami z trytem z roku 1997 jest fakt, że obecnie wnętrze JET zostało wyłożone takimi materiałami osłonowymi, co wnętrze ITER. Jako, że materiały te mogą oddawać energię do plazmy i ją chłodzić, niezwykle istotnym jest zrozumienie, w jaki sposób wpływają one na fuzję. Nie należy też zapominać o jeszcze jednym bardzo ważnym czynniku. Ludziach. Ostatnie eksperymenty z trytem były prowadzone przed 24 laty. Nowe pokolenie fizyków zupełnie nie ma doświadczenia z tym pierwiastkiem. Teraz będą mieli okazję uczyć się od bardziej doświadczonych kolegów. « powrót do artykułu
-
Naukowcy z międzynarodowej grupy badawczej koordynowanej przez Uniwersytet Warszawski wytworzyli w cienkiej warstwie ciekłego kryształu uwięzionej pomiędzy dwoma lustrami światło, którego przestrzenny rozkład polaryzacji jest topologicznie półskyrmionem (meronem). Wyniki swoich badań opisali w artykule, który ukazał się na łamach czasopisma Optica. Skyrmiony, które po raz pierwszy udało się zobrazować zaledwie 10 lat temu, są np. spotykane jako elementarne wzbudzenia namagnesowania w dwuwymiarowym ferromagnetyku. Kontrola polaryzacji światła padającego oraz orientacji molekuł ciekłego kryształu pozwoliła na obserwację meronu i antymeronu pierwszego i – po raz pierwszy – drugiego rzędu. W badaniach naukowych ogromną rolę odgrywają różnego rodzaju pola fizyczne, czyli przestrzenne rozkłady wielkości fizycznych. Przykładowo, mapa pogody przedstawia rozkład temperatury i ciśnienia (są to pola skalarne) oraz prędkości i kierunku wiatru (jest to pole wektorowe). Pole wektorowe niemal każdy nosi na swojej głowie – włosy mają swój początek i koniec (jak wektory). Ponad 100 lat temu L.E.J. Brouwer udowodnił twierdzenie o zaczesywaniu sfery (jest takie!), które mówi, że nie można uczesać włosów na powierzchni kuli tak, żeby nie powstały wiry albo przedziałki. W magnetyzmie elementarne wzbudzenia dwuwymiarowego pola wektorowego namagnesowania, mające postać wirów, nazywają się skyrmionami. Obchodząc środek takiego wiru zgodnie z ruchem wskazówek zegara, obserwujemy, że wektory (włosy, kolce) zaczepione w kolejnych punktach mogą się obracać raz lub wiele razy, zgodnie lub przeciwnie do kierunku obchodzenia (rys. 2). Wielkość, która opisuje tę właściwość, nazywa się wirowością. Skyrmiony i półskyrmiony (tzw. merony) o różnych wirowościach spotyka się w tak różnorodnych układach fizycznych, jak materia jądrowa, kondensaty Bosego-Einsteina, cienkie warstwy magnetyczne. Są one także elementem opisu kwantowego efektu Halla, niżów, wyżów i tornad. Szczególnie ciekawe są układy doświadczalne, w których na życzenie można wytworzyć rozmaite pola wektorowe i zbadać, w jaki sposób one na siebie oddziałują. Naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego, Wojskowej Akademii Technicznej, Uniwersytetu w Southampton, Instytutu Skołkowo pod Moskwą i Instytutu Fizyki PAN wytworzyli w cienkiej warstwie ciekłego kryształu – uwięzionej pomiędzy dwoma niemal perfekcyjnymi lustrami – światło, którego polaryzacja zachowuje się jak półskyrmion (meron). Kontrola polaryzacji światła padającego oraz orientacji molekuł ciekłego kryształu pozwoliła na obserwację meronu i antymeronu pierwszego i – po raz pierwszy – drugiego rzędu (wirowości: -2, -1, 1 oraz 2). Relatywnie prosta w budowie wnęka optyczna, wypełniona ciekłym kryształem, pozwala naukowcom wytworzyć, obserwować i badać egzotyczne stany polaryzacji światła. Opracowane urządzenie umożliwia testowanie na stole optycznym zachowania pól wektorowych: anihilację, przyciąganie lub odpychanie skyrmionów i meronów. Poznanie natury oddziaływania tych obiektów może mieć znaczenie dla zrozumienia funkcjonowania bardziej skomplikowanych układów fizycznych, wymagających bardziej wyrafinowanych metod badawczych (np. temperatur kriogenicznych). « powrót do artykułu
- 176 odpowiedzi
-
- półskyrmion
- meron
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nie żyje Aleksander Doba, polski podróżnik i kajakarz. Miał 74 lata. Zmarł śmiercią podróżnika 22 lutego, zdobywając najwyższy szczyt Afryki - Kilimandażaro. O jego śmierci poinformowała w Sieci rodzina. Doba miał na swoim koncie wiele osiągnięć. W ramach I Transatlantyckiej Wyprawy Kajakowej podczas samotnego rejsu (26.10.2010-02.02.2011) przepłynął przez Atlantyk w najwęższym miejscu. Jak napisano na oficjalnej stronie podróżnika, ta wyprawa, polegająca na płynięciu kajakiem napędzanym wyłącznie kajakowym wiosłem, bez użycia żagla i bez pomocy z zewnątrz, zakończyła się w miejscowości Acaraú w Brazylii po 99 dobach [i przepłynięciu 5394 km]. Było to pierwsze w historii przepłynięcie kajakiem Atlantyku z kontynentu na kontynent. Dziewiętnastego kwietnia 2014 r. sukcesem zakończyła się II Transatlantycka Wyprawa Kajakowa Doby z kontynentu na kontynent (z Lizbony na Florydę). Tym razem celem było przepłynięcie Atlantyku w jego najszerszej części. Po 167 dobach przebywania na Atlantyku podróżnik dopłynął do Florydy. Był pierwszym kajakarzem w historii, który tego dokonał. Łącznie przepłynął 6710 Mm, czyli 12.427 km. Przygoda Doby z kajakarstwem zaczęła się jednak o wiele wcześniej. Choć trudno wymienić wszystkie jego dokonania, warto przypomnieć, że w kwietniu 1989 r. (1-13) przepłynął Polskę po przekątnej, z Przemyśla do Świnoujścia (1189 km). W tym samym roku pobił rekord dystansu pokonanego kajakiem w czasie jednego roku kalendarzowego: 5125 km. W 1991 r. jako pierwszy kajakarz po II wojnie światowej przepłynął od styku 3 granic - Polski, Niemiec i Czechosłowacji - Nysą Łużycką i Odrą trasę wzdłuż zachodniej granicy aż do Bałtyku. Także w 1991 r. jaki pierwszy kajakarz pokonał całą Wisłę: od ujścia Białej i Czarnej Wisełki do zbiornika zaporowego do ujść do Bałtyku. W 2000 r. przepłynął samotnie z Polic do Narwiku, a rok wcześniej opłynął samotnie Bałtyk bez zawijania do zatok (Z Polic do Polic). W 2009 r. podróżnik opłynął samotnie w ciągu 41 dni Bajkał. Jak sam przyznawał, sport kochał od dawna. Nie tylko pływał kajakiem, ale i latał jako szybownik i skakał ze spadochronem. Zdobył też złotą odznakę turystyki kolarskiej. Oprócz tego był żeglarzem i sternikiem jachtowym. Miał patent rozszerzony na rejsy morskie. W wyniku internetowego głosowania na stronie National Geographic zdobył tytuł "Podróżnika Roku 2015". W 2015 r. został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w roku 2018 Medalem Stulecia Odzyskanej Niepodległości. « powrót do artykułu
- 8 odpowiedzi
-
- 2
-
-
- Aleksander Doba
- nie żyje
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Ile zasobów polskiego internetu z lat 90. utraciliśmy?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
Tylko 22 proc. polskich adresów URL skatalogowanych w przewodniku z 1997 r. jest jeszcze dostępnych. A prawie 80 proc. zasobów przetrwało jako kopie w archiwach Webu – wynikło z badań Marcina Wilkowskiego z Centrum Kompetencji Cyfrowych UW. Dr Marcin Wilkowski z UW, doktorant Instytutu Badań Literackich PAN, zbadał stan zachowania zasobów polskiego internetu z 1997 roku. Przeanalizował 951 adresów URL, skatalogowanych i opisanych w wydanym w 1997 roku, drukowanym przewodniku „Polish World” autorstwa Martina Miszczaka. Współcześnie dostępnych jest jedynie niecałe 22 proc. z nich. W archiwach Webu istnieją kopie prawie 80 proc. badanych linków, przy czym ani współczesna dostępność, ani obecność w archiwum Webu nie gwarantuje, że możemy korzystać z oryginalnej postaci strony WWW z początków 1997 roku – podsumowuje Wilkowski w przesłanym PAP komunikacie o swoich badaniach. Wyniki jego pracy ukazały się w czasopiśmie naukowym Archiwa – Kancelarie – Zbiory. Wilkowski tłumaczy, że badania historycznego Webu z wykorzystaniem drukowanych przewodników z lat 90. były już podejmowane, przy czym jest to pierwsze takie badanie dla polskiej domeny krajowej. Ponieważ nie możemy skorzystać z indeksu wszystkich stron WWW dostępnych w określonym czasie, chcąc sprawdzić, ile z nich wciąż jest dostępnych, musimy szukać innych źródeł informacji. Obok drukowanych katalogów i przewodników są nimi katalogi internetowe, popularne przed tym, jak Google zdominowało sposób wyszukiwania w Internecie, czasopisma, w których publikowano recenzje stron WWW czy artykuły naukowe, gdzie linki do zasobów internetowych umieszczano w przypisach – zwraca uwagę Marcin Wilkowski. Badacze dawnego internetu korzystać mogą niekiedy z indeksów i zasobów archiwów Webu, serwisów na bieżąco gromadzących kopie stron WWW i agregujących dane na ich temat. Archiwa takie powstają od połowy lat 90. – największe z nich tworzone jest przez amerykańską fundację Internet Archive, chociaż większość z nich prowadzona jest przez biblioteki i archiwa narodowe. W Polsce takie archiwum nie funkcjonuje, chociaż podejmowano próby jego zainicjowania – badacze polskiej domeny krajowej muszą więc korzystać z zasobów Internet Archive, chociaż archiwum to zabezpiecza zasoby internetowe bez wyraźnego planu, dość przypadkowo, często także na żądanie użytkowników – każdy może zgłosić tam link do zabezpieczenia – tłumaczy autor badań. Badanie stron WWW skatalogowanych w „Polish World” to próba rozpoznania wielkości straty związanej z niedostępnością i zmiennością zasobów polskiej domeny krajowej. W ocenie Wilkowskiego stabilność zasobów WWW jest kluczowa, choćby w badaniach i komunikacji naukowej czy polityce informacyjnej instytucji rządowych. Niska współczesna dostępność polskich stron z połowy lat 90. nie jest wyjątkiem wobec dostępności zasobów z innych domen – wyjątkowa jest sytuacja, w której osoby zainteresowane korzystaniem z polskich zasobów z przeszłości nie mogą skorzystać z polskiego archiwum, profesjonalnie gromadzącego i udostępniającego kopie stron. Dbałość o stabilność i zachowanie domeny krajowej może być uznane za część suwerenności technologicznej. Jest to szczególnie ważne współcześnie, wobec sytuacji, w której media społecznościowe współtworzą debatę publiczną, a instytucje państwa, kultury i nauki masowo korzystają z nich informując o swoich działaniach i komentując bieżące wydarzenia – zwraca uwagę autor. « powrót do artykułu-
- polski internet
- zasoby
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Obowiązujący od ponad 70 lat powłokowy model jądra atomowego trzyma się dobrze. Jednak badania przeprowadzone właśnie w ramach eksperymentu ISOLDE w CERN są kolejnymi dającymi sprzeczne informacje odnośnie liczb magicznych. Z modelu powłokowego możemy wywnioskować, że te jądra, których powłoki są wypełnione, mają większą energię wiązania, są zatem stabilniejsze niż inne jądra. Liczby protonów i neutronów, dla których powłoki są wypełnione, nazywane są liczbami magicznymi. Obecnie uznane liczby magiczne zarówno dla protonów jak i neutronów to 2, 8, 20, 28, 50, 82 i 126. Jeśli mamy do czynienia z jądrem, dla którego i protony i neutrony występują w liczbie magicznej, mówimy o jądrze podwójnie magicznym. Jądrem podwójnie magicznym jest np. jądro tlenu, zawierające 8 protonów i 8 neutronów. Od mniej więcej dwóch dekad kolejne eksperymenty wskazują, że liczbą magiczną, przynajmniej dla neutronów, może być 32. W 2013 roku naukowcy z CERN badając izotopy wapnia bogate w neutrony zauważyli nagły spadek energii separacji neutronów poza liczbą N=32. Literami N i Z oznacza się, odpowiednio, liczbę neutronów i protonów w jądrze. Spadek taki wskazuje zaś, że 32 może być liczbą magiczną. Jeszcze wcześniej ci sami naukowcy podczas badania spektrum wzbudzenia wapnia-52 zaobserwowali wyższe niż spodziewane wzbudzenie przy wartościach Z=20 i N=32. Jako, że wiemy, iż 20 jest liczbą magiczną, sugerowałoby to istnienie w tym przypadku jądra podwójnie magicznego. Jakby tego było mało, badania prowadzone w japońskim RIKEN wskazują na zmiany pobudzenia nie tylko jądra wapnia-52 (N=32), ale też wapnia-54 (N=34). Z drugiej jednak strony badania promieni kwadratowych jąder potasu-51 i wapnia-52, dla których N=32 nie wykazało żadnych oznak, że mamy do czynienia z jądrami magicznymi. Naukowcy z ISOLDE badali teraz bardzo egzotyczne jądro potasu-52 (N=33). Poszukiwali w nim nagłego relatywnego wzrostu promienia kwadratowego, co jest silnym wskazaniem, że N=32 jest liczbą magiczną. Jednak niczego takiego nie zauważyli. Nowe badania wprowadzają tylko więcej zamieszania. Nie odrzucamy wyników wcześniejszych badań, gdyż były one wykonane prawidłowo, na sprzęcie najwyższej klasy. Kwestionujemy tylko płynące z nich wnioski, że 32 jest liczbą magiczną dla neutronów, mówi Thomas Cocolios, fizyk atomowy z Uniwersytetu Katolickiego w Leuven (KU Leuven). Teraz uczeni planują przeprowadzenie podobnych pomiarów dla wapnia-53 i wapnia-54, by zweryfikować twierdzenia, iż N=34 jest liczbą magiczną. Wiele wskazuje na to, że teoretycy będą musieli przemyśleć problem dotyczący N=32. Badanie energii wskazuje, że jest to liczba magiczna, jednak badanie wielkości jądra temu przeczy. Obserwujemy tutaj sprzeczność pomiędzy badaniami, które dają wiarygodne wyniki. Muszą się tym zająć teoretycy, mówi Gerda Neyens, fizyk teoretyczna z KU Leuven, która kieruje eksperymentem ISOLDE. Uczona dodaje, że zrozumienie tego fenomenu nie będzie łatwe, gdyż interakcje pomiędzy protonami a neutronami nie zachodzą bezpośrednio, a na poziomie kwarków. To utrudnia nam zrozumienie jąder atomowych, szczególnie tych egzotycznych. Im więcej badamy egzotycznych jąder, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że nasze modele teoretyczne mają coraz większe kłopoty ze spójnym opisaniem zjawisk w nich zachodzących, dodaje Cocolios. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- model powłokowy
- jądro atomu
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dwumetrowej długości przedstawienie kangura to najstarszy w Australii nietknięty rysunek naskalny. Zabytek znaleziono w Australii Zachodniej w regionie Kimberley. Jest on znany jest z rysunków tworzonych przez kolejne generacje zamieszkujących go ludzi, gdzie starsze rysunki są przykryte młodszymi. Najstarszy nietknięty rysunek udało się dokładnie datować dzięki... osom. Datowanie radiowęglowe, wykorzystane przez naukowców z Uniwersytetów w Melbourne oraz Zachodniej Australii wykaząło, że kangur powstał pomiędzy 17 500 a 17 100 lat temu. W północnej Australii żyją gatunki os, które budują gniazda z mułu. Zwykle gniazda te powstają w jaskiniach. Niektóre z nich są używane przez osy przez dziesiątki tysięcy lat, dzięki czemu mamy tam do czynienia z kolejnymi warstwami gniazd. Niektóre z nich pokrywają i niszczą sztukę naskalną. Jednak dają one również niepowtarzalną okazję do jej datowania, gdyż gniazda zawierają materiał organiczny. W niezwykle rzadkich przypadkach zdarza się, że gniazda istnieją pod i nad rysunkiem, dzięki czemu można określić jego minimalny i maksymalny wiek. Datowanie rysunku kangura pozwoliło na lepsze określenie ram czasowych rozwoju sztuki w Australii. Naukowcy z Melbourne już podczas ubiegłorocznych badań dowiedli, że styl Gwion, w którym widzimy dekorowane ludzkie figury, często z ozdobami głowy i trzymające bumerangi, rozkwitł 1000 do 5000 lat po stylu Naturalistycznym. Teraz wiemy zaś, że styl Naturalistyczny był stosowany już w czasie ostatniej epoki lodowej. Poziom oceanu był o około 106 metrów niższy a jaskinia znajdowała się około 300 kilometrów dalej od wybrzeża niż obecnie. W jaskiniowej sztuce widzimy kangury, ryby, ptaki i rośliny. W miarę ocieplania się klimatu pojawiły się monsuny i więcej opadów, wzrósł poziom oceanu. Do okresu Gwion poziom oceanów zwiększył się o około 50 metrów. Bez wątpienia wywołało to zarówno długotrwałe migracje, jak i zmieniło stosunku społeczne. W tym czasie sztuka jaskiniowa ulega poważnym zmianom. Z takiej, w której przedstawiano duże zwierzęta i mało ludzi. Noszą oni stroje, które są uderzająco podobne do tych, jakie znamy ze zdjęć wykonywanych Aborygenom na początku XX wieku. Naukowcy przypuszczają, że najstarsze rysunki w stylu Gwion mogą liczyć sobie nawet 16 000 lat, nie można więc wykluczyć, że początki Gwion nakładają się na styl Naturalistyczny. Doktor Svan Ouzman z Uniwersytetu Zachodniej Australiii mówi, że to nie koniec badań. Rysunek kangura jest bardzo podobny do rysunków z jaskiń wysp Azji Południowo-Wschodniej, które liczą sobie ponad 40 000 lat. To sugeruje istnienie związku kulturowego pomiędzy ludźmi, którzy je tworzyli i daje nadzieję, że znajdziemy w Australii jeszcze starsze rysunki. W kolejnym etapie badań naukowcy chcą wykorzystać datowanie gniazd os do stworzenia osi czasu rozwoju australijskiej sztuki naskalnej i stwierdzić, kiedy rozpoczynały się i kończyły poszczególne okresy stylistyczne « powrót do artykułu