-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Superlekkie materiały składające się w ponad 99% z powietrza mogą stać się kluczowymi elementami dostarczającymi energię przyszłym misjom kosmicznym. Materiały te, porowate aerożele węglowe, tworzą elektrody superkondensatora zbudowanego na zlecenie NASA przez Merced nAnomaterials Center for Energy and Sensing, University of California, Santa Cruz (UCSC), University of California, Merced i Lawrence Livermore National Laboratory. Superkondensator przyda się też podczas prac na biegunach, gdyż działa w bardzo niskich temperaturach. Wiele pojazdów kosmicznych wymaga stosowania wewnętrznego ogrzewania. Łaziki pracujące na Marsie muszą mierzyć się ze średnimi temperaturami rzędu -62 stopnie Celsjusza. W zimie temperatura spada poniże -125 stopni Celsjusza. Dlatego też np. Perseverance wyposażony jest w grzałki, które dbają o to, by nie zamarzł elektrolit w akumulatorach łazika. Jednak grzałki i ich źródła zasilania to kolejne elementy dodające masy łazikowi, przez co rosną koszty i poziom skomplikowania misji. Rozwiązaniem wielu problemów mogłyby być superkondensatory. To urządzenia, które łączą zalety akumulatorów i kondensatorów. Przede wszystkim są zdolne do przechowywania znacznie większych ilości energii niż kondensatory, chociaż nie są tak dobre w jej przechowywaniu jak akumulatory. Jednak nad akumulatorami mają tę przewagę, że można je ładować i rozładować w ciągu minut. Ponadto wytrzymują miliony cykli ładowanie/rozładowanie, podczas gdy akumulatory potrafią przetrwać jedynie kilka tysięcy takich cykli. W końcu, co ważne, w przeciwieństwie do akumulatorów nie działają dzięki reakcjom chemicznym, a dzięki przechowywaniu ładunków w formie naładowanych jonów umieszczonych na powierzchni elektrod. Zespół pracujący pod kierunkiem Jennifer Lu z UC Merced i Yata Li z USCS stworzył elektrody do swojego kondensatora za pomocą druku 3D. Atramentem było połączenie celulozowych nanokrysztalów, które dostarczyły węgla, i krzemowych mikrosfer, tworzących podporę dla makroporów. W ten sposób powstał aerożel z porami o średnicy od kilku nanometrów do 500 mikrometrów. Utworzono hierarchiczną strukturę kanałów, które znakomicie zwiększają tempo, w jakim jony z elektrolitu przemieszczają się przez materiał, minimalizując drogę, którą muszą przebyć. Uzyskany aerożel ma powierzchnię około 1750 m2/g, a stworzona z niego elektroda charakteryzuje się pojemnością elektryczną rzędu 148,6 F/g przy przyłożonym napięciu 5 mV/s. Twórcy elektrody wykazali, że działa ona przy temperaturze nawet -70 stopni Celsjusza, podczas gdy większość komercyjnie dostępnych akumulatorów litowo-jonowych i superkondensatorów przestaje działać w temperaturze -20 do -40 stopni Celsjusza, gdyż dochodzi do zamarznięcia elektrolitu. Obecnie trwają testy mające na celu dokładne określenie wydajności elektrody przy niskich temperaturach. Prowadzimy testy w warunkach, jakie panują na Księżycu, Marsie i Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, mówi Lu. Szczegóły badań opublikowano na łamach Nano Letters. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- aerożel
- superkondensator
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Po raz pierwszy w górnych warstwach ziemskiej atmosfery zaobserwowano kosmiczny huragan wraz z elektronowym deszczem. Odkrywcy tego zjawiska mówią, że biorąc pod uwagę warunki odnośnie plazmy i pól magnetycznych, wymaganych do pojawienia się tego zjawiska, takie burze powinny być codziennością na Ziemi. W niższych warstwach atmosfery mamy do czynienia ze znanymi wszystkim huraganami. Formują się one nad zbiornikami wodnymi o wysokiej temperaturze. Gdy ogrzane przez nie wilgotne powietrze unosi się do góry, tworzy się obszar niskiego ciśnienia, który zasysa otaczające go powietrze, tworząc silne wiatry i powodując pojawienie się chmur, co prowadzi do dużych opadów. W wyniku działania siły Coriolisa powietrze wewnątrz huraganu porusza się po okręgu. Huragany wykryto również w dolnych warstwach atmosfery Marsa, Jowisz i Saturna, a powierzchni Słońca zaobserwowano tzw. „słoneczne tornada”. Dotychczas jednak nie obserwowano wirujących mas w górnej atmosferze planet. Wspomniany na początku kosmiczny huragan został zarejestrowany nad Biegunem Północnym przez cztery satelity działające w ramach US Defense Meteorological Satellite Program. Zauważono go w jonosferze, kilkaset kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Huragan miał miejsce w sierpniu 2014 roku, ale odkryto go dopiero teraz, podczas retrospektywnej analizy danych prowadzonej pod kierunkiem naukowców z chińskiego Uniwersytetu Shandong. Dzięki narzędziom do trójwymiarowego modelowania magnetosfery uczeni stworzyli model 3D tego zjawiska. Okazało się, że był to tunel o szerokości 1000 kilometrów, który został stworzony przez wirującą plazmę. Obracała się ona w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, składała się z wielu spiralnych ramion i cichego centrum. Burza trwała przez około 8 godzin i stopniowo zanikła. Dotychczas w ogóle nie byliśmy pewni, czy kosmiczne huragany plazmowe w ogóle istnieją. Dokonanie tej obserwacji to coś niesamowitego. Burze tropikalne związane są z istnieniem olbrzymiej ilości energii, więc takie huragany kosmiczne muszą powstawać w wyniku szybkiego transferu dużych ilości energii wiatru słonecznego i naładowanych cząstek w górnych warstwach atmosfery Ziemi, mówi współautor badań, Mike Lockwood z University of Reading. Naukowcy sądzą, że kosmiczny huragan powstaje w wyniku interakcji pomiędzy wiatrem słonecznym a ziemskim polem magnetycznym. Zwracają uwagę na fakt, że zarejestrowany huragan miał miejsce podczas niskiej aktywności Słońca i niskiej aktywności geomagnetycznej, gdy międzyplanetarne pola magnetyczne były zwrócone na północ. To zaś sugeruje, że tego typu huragany mogą być częstym zjawiskiem w atmosferze Ziemi i innych planet. John Coxon, fizyk z University of Southampton, który nie brał udziału w opisywanych tutaj badaniach, przypomina, że naziemne radary są w stanie mierzyć prędkość plazmy. Interesującym byłoby sprawdzenie, czy takie radary są w stanie zarejestrować duży wir, o jakim donoszą autorzy badań, a jeśli nie, to dlaczego, mówi Coxon. Od pewnego czasu wiemy, że interesujące magnetyczne interakcje, takie jak opisane w tych badaniach, mają miejsce, gdy międzyplanetarne pola magnetyczne są zwrócone na północ. Jednak zwykle nikt się tym nie zajmuje, bo jest to uważane za mało ważne, stwierdza Maria-Theresia Walach z Lancaster University. Badania te to bardzo ładny przykład interakcji pomiędzy wiatrem słonecznym, magnetosferą, a jonosferą. O ile sam kosmiczny huragan nie ma większego wpływu na powierzchnię naszej planety, to deszcz elektronów może potencjalnie zakłócić działanie satelitów GPS czy radarów. « powrót do artykułu
-
- kosmiczny huragan
- deszcz elektronów
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W 1973 roku dwóch wybitnych fizyków Leszek Łukaszuk i Basarab Nicolescu ogłosiło, że z ich wyliczeń wynika, iż powinna istnieć nieznana dotychczas kwazicząstka. Odderon, bo o nim mowa, miał być kulą gluonową przewidzianą przez chromodynamikę kwantową. Ten partner znanego już wcześniej – chociaż również teoretycznie – pomeronu, miał składać się z trzech gluonów. Rozpoczęły się poszukiwania odderonu. Teraz, po niemal 50 latach, poinformowano o jego odnalezieniu. Szwedzko-węgierskiemu zespołowi naukowemu udało się znaleźć odderony w danych z Wielkiego Zderzacza Hadronów i Tevatronu. Przez wiele miesięcy analizowali dane ze zderzeń protonów oraz protonów z antyprotonami. To kamień milowy w fizyce cząstek. Wspaniale jest brać udział w lepszym zrozumieniu materii, mówi Roman Pasechnik z Uniwersytetu w Lund. Współpracujemy z jednymi z najlepszych fizyków cząstek na świecie. Byli zdumieni, gdy opublikowaliśmy wyniki naszej pracy, dodaje. Odkrycie to efekt współpracy naukowców z eksperymentu TOTEM prowadzonego w LHC z badaczami z eksperymentu D0 z Fermilab. Uzyskane wyniki dotykają najbardziej istotnych zagadnień chromodynamiki kwantowej, szczególnie zaś interakcji pomiędzy gluonami i faktu, że nieparzysta liczba gluonów może nie posiadać koloru. Bardzo ważnym elementem odkrycia jest fakt, że dane pozwalające na jego dokonanie pochodzą z LHC i Tevatronu, które pracowały z różnymi energiami, mówi rzecznik TOTEM Simone Giani. Stany składające się z dwóch lub więcej gluonów zwane są kulami gluonowymi. Są bardzo szczególnymi obiektami złożonymi wyłącznie z nośników oddziaływań silnych. Postępy chromodynamiki kwantowej pozwoliły na przewidzenie istnienia odderonu, ale do jego wykrycia potrzebne były bardzo szczegółowe dane ze zderzeń protonów. Większość wysokoenergetycznych kolizji protonów kończy się ich rozbiciem na tworzące je kwarki i gluony. Jednak w około 25% przypadków dochodzi do elastycznego odbicia. Protony nie ulegają zniszczeniu, ale odbiciu i rozproszeniu. Przy wysokich energiach różnice w elastycznym rozpraszaniu po kolizjach proton-proton a proton-antyproton tłumaczy się faktem, że w interakcji pomiędzy protonami pośredniczą wyłącznie gluony. W szczególności tłumaczono to wymianą pomeronu, neutralnej pod względem koloru kuli gluonowej złożonej z parzystej liczby gluonów. Jednak w 2018 roku badacze z TOTEM poinformowali o uzyskaniu wyników, których nie dało się wytłumaczyć w powyższy sposób. Wydawało się, że w grę wchodzi tutaj jeszcze jakiś obiekt z dziedziny chromodynamiki kwantowej. Musiała być nim kula glonowa składająca się co najmniej z trzech lub innej nieparzystej liczby gluonów. Była to silna wskazówka, ale jeszcze nie odkrycie. Teraz dokonano niezależnej analizy, w której wzięto pod uwagę wyniki zderzeń protonów z LHC dokonywanych przy energiach 2,76 TeV, 7 TeV, 8 TeV oraz 13 TeV. Ponadto wyniki te ekstrapolowano na energię 1,96 TeV. Dodatkowo w analizie uwzględniono wyniki z Tevatronu, gdzie zderzano protony i antyprotony przy energii 1,96 TeV. Ponownie znaleziono dowody na istnienie odderonu. Gdy wyniki te porównano z danymi ze zderzeń z eksperymentu TOTEM dokonanych przez eksperyment TOTEM, uzyskano pewność, że mamy do czynienia z odkryciem. Prawdopodobieństwo statystyczne uzyskanych wyników wynosi 5,2–5,7, zatem mówimy o pierwszym eksperymentalnym potwierdzeniu istnienia odderonu, mówi Christophe Royon, który prezentował wyniki podczas spotkania w CERN. Z pracą Evidence of Odderon-exchange from scaling properties of elastic scattering at TeV energies można zapoznać się na łamach The European Physical Journal C. « powrót do artykułu
-
- odderon
- Leszek Łukaszuk
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Naukowcy z Politechniki Opolskiej pomogli w operacji nowotworu
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Naukowcy z Politechniki Opolskiej (PO) opracowali i wydrukowali model 3D żyły z guzem w środku. Zrobili to doskonale. Rzeczywisty model był nam potrzebny do dokładnego zwizualizowania guza, co pozwoliło prawidłowo zaplanować operację i jej zakres [patologiczna struktura ciągnęła się wewnątrz dużej żyły od serca aż po miednicę] – wyjaśnia prof. Grzegorz Oszkinis z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Opolu. Nieoczywista diagnoza Prof. Marek Gierlotka, kierownik Oddziału Kardiologii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Opolu i Kliniki Kardiologii Uniwersytetu Opolskiego, opowiada, że pacjentka została przyjęta do szpitala, bo w badaniu ultrasonograficznym stwierdzono obecność dużej, nieprawidłowej struktury wewnątrz serca, która sięgała daleko w dół, wewnątrz dużej żyły, aż na wysokość miednicy. Wstępna diagnoza w tomografii komputerowej wskazywała na zakrzep, tym bardziej że chora rok wcześniej miała zator tętnicy płucnej. Ostatecznie przypadek okazał się o wiele bardziej skomplikowany, dlatego żeby wszystko ustalić i zaplanować leczenie, nawiązano współpracę z licznymi specjalistami: radiologami, patomorfologami, kardiochirurgami, chirurgami naczyniowymi, ginekologami i specjalistami od modelowania 3D z PO. Wykonaliśmy dodatkowo rezonans magnetyczny i obraz, który zobaczyłam, okazał się bardziej skomplikowany. Okazało się, że mamy do czynienia z rozległym nowotworem rozpoczynającym się od narządów rodnych, który rozrastając się wewnątrz dużej żyły, sięgał aż do serca – wyjaśnia dr n. med. Katarzyna Sznajder, kierownik Zakładu Klinicznego Diagnostyki Obrazowej USK UO w Opolu. Guz był tak duży, że odpowiednia objętość krwi nie dopływała do serca, przez co pacjentka nie tolerowała wysiłku i mdlała. Najpierw operatorzy zajęli się fragmentem guza od strony serca, a później usunięto przeważającą część nowotworu z miednicy i jamy brzusznej, czyli [z] narządów rodnych i żyły. W trakcie zabiegu chirurdzy wypreparowali żyłę główną dolną od żył biodrowych i nerkowych. Nacięli ją i usunęli całego guza. Pomoc specjalistów od modelowania 3D Pod względem merytorycznym pracami zespołu z PO kierowali prof. Jarosław Zygarlicki i prof. Mirosław Szmajda. Wobec wątpliwości co do dokładnej lokalizacji guza w żyle w oparciu o przeprowadzone w naszym zakładzie badania obrazowe, poprosiliśmy ich o opracowanie i wydrukowanie modelu 3D żyły z guzem w jej wnętrzu – wyjaśnia dr Sznajder. Prof. Andrzej Cichoń (również z PO) tłumaczy, że prace składały się z 3 zasadniczych faz: 1) detekcji obrysów żyły i zmiany patologicznej na podstawie przekrojów TK, 2) komputerowego modelowania żyły i zmiany oraz 3) ostatecznego wydruku 3D. Analiza ponad 1,5 tys. obrazów z tomografii komputerowej Ponieważ planowany czas prac był bardzo krótki, zadania należało podzielić. Analizą ponad 1500 obrazów tomografii komputerowej zajęła się ekipa studentów inżynierii biomedycznej (Anna Wieczorek, Karolina Nowak, Wiktoria Krak, Aleksandra Kawiak i Szymon Nieckarz), doktorantów (mgr inż. Anna Froń i mgr inż. Mirosław Chyliński) i naukowców PO (dr inż. Łukasz Nagi i prof. Mirosław Szmajda). Ze względu na złożoność zagadnienia i trudność interpretacji obrazów TK, szczególnie w przypadku badania zakontrastowanych żył, cały zespół został przeszkolony przez lek. med. Andrzeja Falbę, członka ekipy radiologów z USK, po czym w ciągu 3 dni (i nocy) zespół dokonał stosownych obrysów, zweryfikowanych finalnie przez dr. Falbę – relacjonuje prof. Szmajda. Modelowanie komputerowe i ostateczny wydruk 3D W drugiej fazie prac należało stworzyć wirtualny model przestrzenny żyły i patologicznej zmiany i zapisać w postaci umożliwiającej druk 3D (dla żyły, dla zmiany i dla całości). Zastosowaliśmy metody maszerujących sześcianów oraz triangulacji. Dzięki tym metodom zostały wygenerowane siatki trójkątów, które ostatecznie odwzorowały z zadaną dokładnością modele żyły oraz zmiany patologicznej. Następnie modele te posłużyły do przygotowania plików wejściowych do drukarki 3D - opowiada prof. Zygarlicki. W 3. fazie drukowano fizyczny model, dobierając najpierw odpowiednie surowce do uzyskania nieprzezroczystej zmiany i przezroczystych ścian żyły. Prof. Oszkinis podsumowuje, że po zabiegu nie wystąpiły żadne komplikacje. Stan pacjentki szybko się poprawiał. Została już wypisana do domu. « powrót do artykułu -
Ambitny nowicjusz na rynku pracy? Czeka Cię nie lada wyzwanie: pierwsza rozmowa kwalifikacyjna. W końcu chcesz zdobyć pracę - ale czym przekonasz do siebie pracodawcę, jeśli Twoi konkurenci są na rynku pracy już przynajmniej kilka lat i mają znacznie bogatsze doświadczenie zawodowe? Podpowiadamy jak właściwie przygotować się do pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej o pracę. Rozmowa kwalifikacyjna po raz pierwszy - wejście na rynek pracy Wkraczanie na rynek pracy nie jest łatwe. Zwykle "nowy narybek", osoby tuż po ukończeniu studiów, technikum zawodowych i innych placówek edukacyjnych - każdy, kto wchodzi na ścieżkę kariery zawodowej, prędzej czy później spotka się z na rozmowie kwalifikacyjnej z rekruterami. Powiemy więc kilka słów o tym, jak postawić ten pierwszy krok w swoim życiu zawodowym, od którego tak wiele przecież zależy. Pomyślmy o naszych zasobach. Prezencja musi być nienaganna. Warto wykazywać swoje zainteresowanie oferowaną pracą, ale zasoby kandydat na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej ma dość skąpe. Pierwsza praca - tego nie oferuje każda firma, bowiem zwykle szuka się pracowników bardziej doświadczonych. Jednakże na rozmowie o pierwszą pracę mamy szereg atutów. Nie łudźmy się, że nasze pierwsze zatrudnienie będzie wysoce płatne, musimy pogodzić się z tym, że w ubieganiu się o pierwszą pracę na rozmowie konkurujemy również przez zaproponowanie konkurencyjnych stawek wynagrodzenia. Bądźcie pewni swego - pierwsza rozmowa kwalifikacyjna W CV warto wpisać wszystko, co dobrze o nas świadczy, co potwierdza aktywność i zaangażowanie. Jeżeli jakaś firma ma na myśli przyjęcie pracownika do jego pierwszej pracy, to zwykle znaczy, że będzie też myślała o dalszym przyuczaniu go do zawodu i dalszej współpracy, co będzie wiązać się ze szkoleniami, kursami - na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej powinniśmy więc wykazać także gotowość do dalszej edukacji, powinniśmy przekonywać, że potrafimy uczyć się szybko (co może być substytutem względem innych kandydatów, którzy już posiadają ustaloną pozycję na rynku pracy). Nasze główne zasoby w tym początkowym okresie to wszystko, czego dokonaliśmy w czasie naszej edukacji (np. dyplom studiów wyższych), lecz także wolontariaty, osiągnięcia osobiste, i - to może najważniejsze - gotowość do nawiązania współpracy na regularnym rynku pracy, gdzie głównym kryterium jest użyteczność dla przedsiębiorstwa. Na pierwszej rozmowie o pracę powinniśmy więc pokazać naszą świeżość i nowe pomysły na rozwój firmy, to co firma dzięki nam zyska, powinniśmy wzbudzić zaufanie może nie jako "starzy wyjadacze", ale jako "młoda krew", osoby przydatne na oferowanym stanowisku i nastawione na dalszy rozwój. Proszę jeszcze zapoznać się z tym świetnym materiałem: List motywacyjny – dlaczego warto go napisać? - bowiem tu znajdziemy rzetelne informacje o znaczeniu listu motywacyjnego oraz o poprawnych zasadach jego konstrukcji. Pierwsza praca? Głowa do góry! To nie koniec dobrych rad. W przypadku starań o pierwszą pracę i poszukiwań sprawdzonych informacji o rozmowach kwalifikacyjnych, namawiamy do przeczytania znakomitego artykułu znalezionego w renomowanym serwisie z ofertami pracy Aplikuj.pl: https://www.aplikuj.pl/porady-dla-pracodawcow/908/rozmowa-kwalifikacyjna-o-czym-nalezy-pamietac. Warto kontynuować lekturę i "na bank" przygotować się do rozmowy kwalifikacyjnej, a wspomniany artykuł z przekonaniem możemy polecić jako dalszy ciąg krótkiego szkolenia, które możemy zatytułować: Jak przygotować się do rozmowy kwalifikacyjnej w przypadku pierwszej pracy? Powodzenia dla wszystkich kandydatów! Nigdy się nie poddawajcie. W przypadku pierwszej pracy mogą wystąpić pewne trudności, ale są one do przezwyciężenia, zresztą "świeżość" i młodość nowego kandydata na stanowisko bardzo często bywają zaletą, z której należy skorzystać na początku swojej kariery zawodowej. Trzeba wykazać się dojrzałością, która w oczach pracodawcy uprawni go do powierzenia nam pierwszych zadań zawodowych. « powrót do artykułu
-
Już jutro (23 marca) w południe Muzeum Mazowieckie w Płocku zaprasza na wyjątkowe wydarzenie na Facebooku "Niech zagra dla nas płocka fidel - koncert i opowieść". Prosto z Muzeum, gdzie prezentowana jest oryginalna, odkryta w 1985 r. fidel z XVI w., zabrzmią dźwięki zrekonstruowanego instrumentu. Zagra Bart Pałyga, a o pracy nad rekonstrukcją opowie lutnik Hubert Połoniewicz. Znalezisko z 1985 r. W 1985 r. podczas prac archeologicznych na Starym Rynku w Płocku z nieużywanej od stuleci z latryny (ze zsypiska XVI-wiecznej studni służącej jako wysypisko śmieci) wydobyto artefakt przypominający w pewnym stopniu dzisiejsze skrzypce. Warto dodać, że drugi średniowieczny instrument tego typu został znaleziony w Elblągu; elbląska fidel jest starsza, bo datuje się na XIV w. Instrument z Płocka szybko zyskał sławę. Specjaliści od instrumentów i muzyki dawnej stworzyli kopię artefaktu. Jak można przeczytać na witrynie Muzeum Mazowieckiego, dzięki badaniom dr hab. Ewy Dahlin-Turek i dr hab. Marii Pomianowskiej warszawski lutnik Andrzej Kuczkowski wykonał z niewielkimi zmianami grający egzemplarz fideli płockiej. W dążeniu do oryginalnego brzmienia... Ta szeroko dziś znana kopia została w pewnym sensie udoskonalona. Jest bowiem głośniejsza i bardziej efektowna niż delikatne znalezisko ze Starego Rynku. Połoniewiczowi i Pałydze zależało jednak na ustaleniu, jak brzmiał oryginał. To ja chyba z innej strony powiem. Dlaczego powstał taki instrument? Z ciekawości, ze zwykłej ludzkiej ciekawości. Wiedzieliśmy od dawna, że ta fidel, która znajduje się w Muzeum, jest mniejsza. Ja słyszałem o tym od Marysi Pomianowskiej, czyli – że tak powiem – u źródła tę wiedzę zdobyłem. Maria powiedziała, że ten oryginalny [instrument] był bardzo mały i miał bardzo słaby dźwięk. Że powstała taka wersja mała i ona, niestety, się nie bardzo sprawdzała. A ponieważ miał to być instrument grający na scenie, no to wprowadzono pewne udoskonalenia [...], żeby był głośniejszy, grający i tak dalej - tłumaczył w audycji z serii "Źródła. Magazyn kultury ludowej" w czerwcu zeszłego roku Bart Pałyga. [...] Latami sobie ta wiedza leżała i mnie to nie interesowało. Później, w miarę tego, że poznawaliśmy inne kultury, że dostałem w ręce kobyz, że zacząłem grać na włosianych strunach. [...] Potem telharpa... Te wszystkie doświadczenia mi powiedziały, że takie inne, dziwne struny mają przepiękną barwę dźwięku i że jeszcze nie wiemy, co by to było, gdyby ten chordofon w oryginalnym rozmiarze obarczyć takimi strunami archaicznymi. I dopiero ta ciekawość została ujawniona, jak faktycznie grałem w Muzeum w Płocku i zobaczyłem pierwszy raz ten właśnie egzemplarz w oryginalnym rozmiarze. Szczęka mi opadła, bo ja miałem tam ze sobą fidel moją, która jest jeszcze większą fidelą niż fidel zaproponowana przez Andrzeja Kuczkowskiego i Marię. Więc ogromna fidel stała przy bardzo małej babci. Wrzuciłem coś takiego na Facebooka, minął moment i odezwał się Hubert - opowiadał Pałyga. W ten właśnie sposób rozpoczęła się współpraca obu specjalistów. Nowa rekonstrukcja zostanie zaprezentowana w ramach wydarzenia "Niech zagra dla nas płocka fidel - koncert i opowieść". Panowie uważają, że nadszedł czas, w którym chordofon płocki stał się atrakcyjny w archaicznej formie, jaką chcą prezentować światu. Nie jest obciachem, nie jest cofaniem się w kierunku tradycji, która trąci myszką. Jest po prostu czymś cennym, prawdziwym, wartościowym, niepowtarzalnym. I to jest chyba główna przyczyna. [Nastał po prostu] zupełnie inny czas niż końcówka lat 80., lat 90. Niech zagra dla nas płocka fidel - koncert i opowieść Podczas spotkania w Muzeum Mazowieckim Pałyga i Połoniewicz opowiedzą, jak to z fidelą płocką było. Dowiemy się, kto grał na takich instrumentach i jakiej techniki używał, a także co decyduje, że fidel brzmi tak, a nie inaczej. Hubert Połoniewicz jest absolwentem Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zajmuje się wytwarzaniem polskich instrumentów historycznych, takich jak suka biłgorajska, chordofon płocki, fidel płocka czy suka mielecka, a także zagranicznych instrumentów ludowych (w tym miejscu wymieniane są choćby norweskie skrzypce "hardanger fele"). Bart Pałyga jest wiolonczelistą, multiinstrumentalistą oraz improwizatorem, który specjalizuje się w grze na kilkunastu instrumentach etnicznych z całego globu. W zapowiedzi wydarzenia na stronie Muzeum podkreślono, że jest on prekursorem użycia technik śpiewu gardłowego i alikwotowego w muzyce folkowej i rozrywkowej w Polsce. Wieloletni współpracownik Marii Pomianowskiej, której grę na fideli możemy podziwiać na filmie zaprezentowanym poniżej, współtworzy zespoły Yerba Mater, Masala, Village Kollektiv, Mosaik, Milo Ensemble i Laterna. Pałyga nagrał aż 20 albumów z muzyką świata i filmową. Obok gości prezentowana będzie oczywiście oryginalna fidel płocka. Zainteresowanych fidelą płocką odsyłamy do odcinka 3. muzealnych "Unikatów spod łopaty". W krótkiej zapowiedzi jutrzejszego wydarzenia widzimy lutnika Huberta Połoniewicza oraz wykonawcę Bartłomieja Pałygę: « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- Hubert Połoniewicz
- Bart Pałyga
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Od czasów Alberta Einsteina wiemy, że żaden obiekt nie może poruszać się szybciej od prędkości światła. Te ok. 300 tysięcy km/s to granica, poza którą nigdy nie będziemy w stanie szybciej się poruszać. Jednak Erik Lentz z Uniwersytetu w Gottingen zaproponował metodę na obejście tego ograniczenia. Problem w tym, że wymaga ona wykorzystania olbrzymich ilości energii. Lentz mówi, że za pomocą konwencjonalnych źródeł energii można by zorganizować czasoprzestrzeń w formę solitonu, czyli samopodtrzymującej się odosobnionej fali. Soliton działałby jak „bąbel warp”, ściskając przestrzeń przed pojazdem i rozszerzając ją za nim. Jako, że czasoprzestrzeń można zaginać, ściskać i rozszerzać, takie rozwiązanie pozwoliłoby na podróże powyżej prędkości światła bez łamania praw fizyki. Pomysł na stworzenie „bąbla warp” nie jest nowy. W 1994 roku został on zaproponowany przez Miguela Alcubierre'a. Jednak do czasu badań Lentz'a sądzono, że jedynym sposobem na uzyskanie napędu warp jest pozyskanie olbrzymich ilości ujemnej energii. Być może pochodzącej z jakiejś egzotycznej materii lub z ciemnej energii. Lentz chciał obejść ten problem i skonstruował teoretyczne struktury czasoprzestrzeni wynikające z nowych rozwiązań ogólnej teorii względności, solitonów energii dodatniej. Mimo że obliczenia Lentza wydają się być w zgodzie z ogólną teorią Einsteina i eliminują konieczność wytworzenia ujemnej energii, to zbudowanie tego typu napędu raczej nigdy nie będzie możliwe. Jak bowiem wylicza Lenz, do nadania pojazdowi o średnicy 100 metrów prędkości wyższej niż prędkość światła, konieczne byłoby zamienienie na energię masy setki razy większej niż masa Jowisza. Uczony dodaje, że do praktycznego zrealizowania jego pomysłu konieczne byłoby zredukowanie zapotrzebowania na energię o 30 rzędów wielkości. Obecnie Lenz sprawdza, czy uda się zredukować ilość potrzebnej energii do praktycznych poziomów. Alcubierre, który pochwalił pracę Lentza, nazywając ją „znaczącym krokiem naprzód”, przypomina, że przed napędami warp stoi wiele problemów. Jednym z nich tzw. problem horyzontu. Bąbel warp, przemieszczający się szybciej od światła, nie może zostać stworzony z wewnątrz bąbla, gdyż wiodąca krawędź bąbla będzie poza zasięgiem pojazdu znajdującego się w jego wnętrzu. Problem w tym, że potrzebujesz energii do zdeformowania całej przestrzeni od statku po krawędzie bąbla. A statek nie może jej tam dostarczyć, wyjaśnia. Lentz sądzi, że w nieokreślonej przyszłości możliwe będzie skonstruowanie napędu warp. Moja praca przesuwa problem podróży z prędkością większą od światła o jeden krok naprzód, w kierunku od teoretycznych rozważań do rozwiązań inżynieryjnych. Z pracą Lentza można zapoznać się na łamach Classical and Quantum Gravity. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- Erik Lentz
- napęd warp
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Za pomocą narzędzi do datowania molekularnego naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, University of Arizona i firmy Illumina Inc. stwierdzili, że wirus SARS-CoV-2 krążył wśród ludzi przez co najmniej 2 miesiące, zanim został po raz pierwszy opisany pod koniec grudnia. Te same symulacje wykazały, że ponad 3/4 mutujących wirusów pochodzących od zwierząt wymiera, zanim zdążą spowodować epidemie wśród ludzi. Celem naszych badań było stwierdzenie, jak długo SARS-CoV-2 krążył w Chinach zanim został odkryty, mówi profesor Joe O. Wertheim Division of Infectious Diseases and Global Public Health at UC San Diego School of Medicine. Aby odpowiedzieć na to pytanie, połączyliśmy trzy ważne informacje: dokładne dane na temat rozprzestrzeniania się wirusa w Wuhan przed lockdownem, różnorodność genetyczną wirusa w Chinach oraz informacje o pierwszych przypadkach w Chinach. Łącząc je byliśmy w stanie przesunąć moment pojawienia się wirusa do połowy października. Nowego wirusa zidentyfikowano pod koniec grudnia 2019 w Wuhan. Do kwietnia 2020 lokalna transmisja wymknęła się spod kontroli, a zachorowania odnotowano w ponad 100 krajach. SARS-CoV-2 to wirus odzwierzęcy, który przeszedł na człowieka z nieznanego zwierzęcia. Od dawna jest on łączony z targiem w Wuhan, jednak autorzy najnowszych badań twierdzą, że jest mało prawdopodobne, gdy to ten targ był rozsadnikiem zakażeń, gdyż najwcześniejsze udokumentowane przypadki zachorowań na COVID-19 nie były z nim powiązane. Raporty publikowane w lokalnej chińskiej prasie wskazują, że po raz pierwszy przypadki zachorowań na nową chorobę zauważono 17 listopada, a to wskazuje, że wirus krążył już od pewnego czasu. Autorzy najnowszych badań wzięli pod uwagę „zegar molekularny wirusa”, czyli tempo, w jakim zachodzą w nim mutacje. Dzięki temu mogli ustalić, kiedy istniał wspólny przodek wszystkich odmian SARS-CoV-2. Oszacowali, że było to w połowie października 2019 roku. Naukowcy szacują, że do 4 listopada 2019 roku średnia dzienna liczba osób, które zarażały się w Chinach SARS-CoV-2 wynosiła mniej niż 1. Dwa tygodnie później liczba ta wzrosła to 4, a 1 grudnia 2019 roku wynosiła już 9 nowych zachorowań dziennie. Pierwsza hospitalizacja w Wuhan z powodu choroby, którą później zidentyfikowano jako COVID-19 miała miejsce w połowie grudnia. Naukowcy wykorzystali też narzędzia symulujące rozwój epidemii. Okazało się, że w 29,7% przypadków wirus był w stanie wywołać samonapędzającą się epidemię. W 70,3% przypadków wirus zdążył zarazić niewiele osób, a następnie wymierał. Średnio wirus znikał z populacji w ciągu 8 dni od pierwszych przypadków zachorowań. Zwykle naukowcy wykorzystują różnorodność genetyczną wirusa do określenia czasu, w którym zaczął on się rozprzestrzeniać. My dodaliśmy tutaj jeszcze jedną ważną warstwę danych – zbadaliśmy, jak długo wirus musiał istnieć, by pojawiło się obserwowane zróżnicowanie genetyczne. Uzyskaliśmy zaskakujące wyniki. Okazało się, że w 2/3 przypadków epidemia, którą próbowaliśmy rozpocząć w naszym symulatorze, samoczynnie wygasała. To zaś sugeruje, że ludzie bez przerwy są atakowani przez wirusy odzwierzęce. Wertheim dodaje, że skoro z przeprowadzonych symulacji wynika, iż co najmniej do grudnia 2019 roku liczba zachorowań na SARS-CoV-2 była w Chinach bardzo niska, to jest bardzo trudno pogodzić te dane z twierdzeniami, jakoby już w wtedy wirus krążył w USA i Europie. Sceptycznie podchodzę do stwierdzeń, że wirus był wtedy obecny poza Chinami. Uczeni wyjaśniają, że koronawirus mógł wywołać epidemię, gdyż szybko się rozprzestrzeniał w gęsto zaludnionym środowisku miejskim. Z ich symulacji wynika, że w słabiej zaludnionym środowisku wiejskim wirus wymiera w 94,5–99,6 procentach przypadków. Systemy nadzoru epidemiologicznego nie były gotowe na wirusa takiego jak SARS-CoV-2. Szukaliśmy wirusów takich jak SARS czy MERS, które zabijają duży odsetek zarażonych. Tutaj widzimy, że wirus o umiarkowanej śmiertelności również może zamrozić świat, dodaje Wertheim. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- SARS-CoV-2
- koronawirus
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Rzekotka drzewna (Hyla arborea) to jeden z najmniejszych europejskich gatunków płazów (do 5 cm), przypominający małą żabkę, choć należy do rodziny rzekotek. Ten śliczny płaz, o soczystozielonym kolorze (czasem innym – rzekotki potrafią zmieniać barwę skóry) wygląda bardzo niewinnie. Tymczasem może doprowadzić do straty ptasiego lęgu – odkryły badaczki z UWr: dr. hab. Lucyna Hałupka i mgr Aleksandra Czylok, studentka Wydziału Nauk Biologicznych. To pierwsza tego typu obserwacja na świecie. W czerwcu 2018, podczas ćwiczeń terenowych z „Ekologii i ochrony ptaków” zaobserwowano, że w gnieździe trzcinniczka (niewielki ptak zamieszkujący trzcinowiska) siedzi rzekotka drzewna. W gnieździe znajdowały się 3 jaja, które powinny być wysiadywane, ale rzekotka to uniemożliwiała. Rzekotka spędziła w tym gnieździe niemal cały dzień (była obserwowana kilkakrotnie). Mimo, że gniazdo było wysiadywane w kolejnych dniach (potwierdziły to pomiary temperatury w gnieździe) z jaj nie wykluły się pisklęta i gniazdo zostało ostatecznie porzucone. Jaja nie zawierały widocznych zarodków, co oznacza, że zamarły one na bardzo wczesnym etapie inkubacji (ewentualnie mogły zostać niezapłodnione). Najprawdopodobniej spowodowała to rzekotka, która uniemożliwiła rodzicom wysiadywania jaj przez wiele godzin, a ciągła inkubacja jest kluczowa dla prawidłowego rozwoju zarodków. Szczegóły tej obserwacji zostały opisane w międzynarodowym czasopiśmie ornitologicznym Ornithological Science w lutym 2021 roku. « powrót do artykułu
-
Susz CBD powstaje z konopi siewnych, które charakteryzują się wysoką zawartością CBD i niskim wskaźnikiem THC. Dzięki temu zachowuje on prozdrowotne właściwości, jednocześnie nie posiadając substancji uzależniających. Został doceniony przede wszystkim za swoje relaksujące i odprężające działanie, które ułatwia zasypianie i pozwala pozbyć się męczących myśli. To także środek niwelujący ból i spowalniający procesy zapalne. Dlaczego warto sięgnąć po susz CBD i kiedy on przyniesie najlepsze efekty? Spis treści: 1. Susz CBD — czym jest i co może zaoferować? 2. Jakie właściwości wykazuje susz CBD? 3. Korzyści ze stosowania suszu CBD 1. Poprawa nastroju 2. Ukojenie bólu 3, Spokojny sen 4. Wsparcie w walce z uzależnieniem 4. Gdzie kupić susz CBD? 5. Jak używać susz CBD? Susz CBD — czym jest i co może zaoferować? Inną nazwą CBD jest kannabidiol. To jeden z ponad 480 substancji występujących naturalnie w konopiach, zajmujący drugie (tuż po THC) miejsce pod względem stężenia. Podstawową różnicą pomiędzy tymi dwoma kluczowymi związkami jest fakt, iż CBD nie wykazuje właściwości psychoaktywnych. Oznacza to, że nie wpływa na postrzeganie rzeczywistości i może być stosowany podczas codziennego funkcjonowania. Susz CBD jest w pełni legalnym środkiem, który nie uzależnia i nie odurza. Co więcej, kannabidiol jest substancją w pełni naturalną, co sprawia, że jej przedawkowanie jest praktycznie niemożliwe. Mimo to najlepszych efektów mogą spodziewać się ci, którzy stosują się do zaleceń producenta. Jakie właściwości wykazuje susz CBD? O popularności suszu CBD zdecydowały przede wszystkim liczne właściwości, które podnoszą komfort życia i przynoszą ulgę w dolegliwościach zdrowotnych. Wśród najważniejszych zalet znalazło się działanie: przeciwutleniające — redukuje stres oksydacyjny i neutralizuje działalność wolnych rodników, pozwalając zachować młody wygląd na dłużej przeciwbólowe — minimalizuje objawy bólowe i sprawdza się zarówno przy regularnych migrenach, jak i przy nagłych urazach wyciszające — pozwala odciąć się od stresujących sytuacji, relaksuje umysł i zapewnia należyty wypoczynek przeciwbakteryjne — wykazuje właściwości bakteriobójcze, które zapobiegają infekcjom wzmacniające odporność — stymuluje układ immunologiczny do wzmożonej pracy, dzięki czemu zabezpiecza organizm przed chorobami przeciwwymiotne — likwiduje uczucie nudności, może również wzmagać apetyt i usprawniać metabolizm dermatologiczne — wywiera pozytywny wpływ na naskórek, regeneruje rany i dogłębnie nawilża, zapewniając elastyczność i sprężystość skóry Korzyści z suplementacji suszu CBD Właściwości, które przejawia susz CBD, sprawiły, że stał się on nieodłączną częścią rutyny dla wielu osób. Może być wykorzystywany podczas uciążliwych dolegliwości związanych z ciałem lub z psychiką. Choć lista korzyści z jego użytkowania jest znacznie dłuższa, wśród najważniejszych warto wymienić poniższe zalety. Poprawa nastroju Wpływ na psychikę i samopoczucie to podstawowy powód, dla którego sięgamy po susz CBD. To jedna z najsilniejszych, w pełni legalnych substancji, które są w stanie zapewnić tak widoczny efekt. Osoby regularnie stosujące preparat mogą liczyć na zredukowanie stresu i wewnętrzny spokój. Kannabidiol ogranicza wybuchy agresji i pozwala na wyciszenie po ciężkim dniu pełnym obowiązków. Zawarta w suszu substancja sprawdza się także jako swego rodzaju ochrona przed stanami depresyjnymi. Nie zastąpi ona wizyty u specjalisty, jednak pomoże uporać się ze smutkiem czy przygnębieniem spowodowanym trudną sytuacją życiową. Ukojenie bólu Właściwości przeciwbólowe suszu CBD dobrze radzą sobie z likwidacją bólu o różnym podłożu. Wykazuje on skuteczność przy bólu neuropatycznym oraz przy dolegliwościach związanych z kontuzjami. Mogą po niego sięgać profesjonalni sportowcy, którzy poszukują naturalnego sposobu na uśmierzenie bólu. Okaże się pomocny również przy migrenach, problemach z plecami czy nawet zapaleniach kości lub stawów. Spokojny sen Wyciszające i relaksujące działanie sprawiło, że susz CBD doskonale sprawdził się jako środek przyspieszający zasypianie. Nie tylko skraca czas zapadania w sen, lecz także wpływa na jakość samego odpoczynku. W ten sposób osoba stosującą preparat może mieć pewność, że po obudzeniu zaskoczy ją nieznana dotąd ilość nowej energii. Wsparcie w walce z uzależnieniem Przyjmowanie CBD pozwala na zwiększenie efektywności w walce z niektórymi uzależnieniami. Szczególnie widoczne rezultaty przynosi podczas rzucania palenia. Minimalizuje głód nikotynowy, ułatwiając odejście od nałogu. Co więcej, sam kannabidiol nie powoduje uzależnień, dzięki czemu nie musimy obawiać się kolejnego, złego nawyku. Gdzie kupić susz CBD? O efektywności suszu CBD decyduje przede wszystkim jego pochodzenie. Z tego względu warto zwrócić szczególną uwagę na to, skąd zamawiamy preparat. Produktami wysokiej jakości może poszczycić się: https://www.sklepzycia.pl/susz-cbd. Sklep Życia oferuje susz z kwiatostanu konopi ze specjalnie wyselekcjonowanych źródeł. Obecny w asortymencie susz CBD jest w pełni legalny, o czym świadczy odpowiednia ilość THC, nieprzekraczająca 0,2%. Stężenie CBD w produktach nie przekracza 6-7%, co oznacza, że susz pochodzi z naturalnie hodowanych konopi, niezawierających zbędnych, sztucznych substancji. Jak używać susz CBD? Susz CBD należy zażywać w formie inhalacji. Do tej procedury przeznaczone są specjalne inhalatory, które podgrzewają produkt do optymalnej temperatury, uwalniając parę. Odpowiednio dobrany przyrząd nie dopuszcza do spalenia się suszu, dzięki czemu nie dochodzi do wytworzenia substancji smolistych. Ten sposób stosowania CBD cieszy się popularnością przede wszystkim ze względu na niesamowicie wydajne przyswajanie kannabinoidów oraz szybko widoczne efekty, możliwe do zauważenia już po kilku minutach. Bibliografia: https://www.health.harvard.edu/blog/cannabidiol-cbd-what-we-know-and-what-we-dont-2018082414476 https://www.webmd.com/vitamins/ai/ingredientmono-1439/cannabidiol-cbd https://www.webmd.com/diet/health-benefits-cbd « powrót do artykułu
-
W bezmiarze naszej galaktyki astrofizycy od lat tropią pevatrony, naturalne akceleratory cząstek o monstrualnych energiach. Dzięki obserwatorium promieniowania kosmicznego HAWC właśnie natrafiono na kolejny prawdopodobny ślad ich istnienia. Szczególnie istotny jest fakt, że tym razem wysokoenergetyczne fotony udało się nie tylko zarejestrować, ale i ustalić prawdopodobne miejsce ich pochodzenia. Wiemy, że istnieją, nie wiemy, gdzie dokładnie się znajdują i jak wyglądają. Pevatrony – bo o nich tu mowa – to największe naturalne akceleratory cząstek w naszej galaktyce, zdolne przyspieszać protony i elektrony do energii nawet biliardy razy większej od energii fotonów światła widzialnego. Problem z wykryciem pevatronów wynika z faktu, że przyspieszane przez nie cząstki niosą ładunek elektryczny, są więc odchylane przez pola magnetyczne w galaktyce. Odkrycie, którego właśnie dokonano dzięki danym zebranym przez obserwatorium HAWC (High-Altitude Water Cherenkov Gamma-Ray Observatory), w istotnym stopniu przybliża nas do znalezienia pierwszego kosmicznego pevatronu i zrozumienia jego natury. Obserwatorium HAWC znajduje się na zboczu wulkanu Sierra Negra w Meksyku, na wysokości 4100 m n.p.m. Składa się z 300 zbiorników z wodą, z których każdy jest otoczony czułymi fotopowielaczami. Gdy do wnętrza jakiegoś zbiornika wpada cząstka wtórnego promieniowania kosmicznego poruszająca się z prędkością większą od prędkości światła w wodzie, pojawia się elektromagnetyczny "grzmot" – słaby błysk promieniowania (Czerenkowa), wykrywany i wzmacniany przez fotopowielacze. Uważna analiza błysków zaobserwowanych w tym samym czasie w poszczególnych zbiornikach pozwala wydobyć informację o rodzaju, energii i kierunku cząstki pierwotnego promieniowania kosmicznego, która zainicjowała zarejestrowaną kaskadę cząstek wtórnych. Na podstawie danych zebranych przez HAWC udało się nam ustalić źródło fotonów o energiach około 200 teraelektronowoltów. Jak na fotony to wartość wręcz ekstremalna, sto bilionów razy większa od energii typowej dla fotonów dostrzeganych przez nasze oczy - mówi dr hab. Sabrina Casanova z Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk (IFJ PAN) w Krakowie. Razem z dr. Franciskiem Salesa Greusem (IFJ PAN & IFIC) i doktorantem Dezhim Huangiem z Michigan Technological University w Houghton (USA) jest ona jednym z głównych autorów analizy opublikowanej na łamach znakomitego czasopisma astronomicznego The Astrophysical Journal Letters. W stosunku do protonów i elektronów, fotony mają przyjemną cechę: ignorują pola magnetyczne i biegną do celu po najkrótszej drodze, na jaką pozwala czasoprzestrzeń. Zatem gdy w obrębie galaktyki zidentyfikuje się kierunek, z którego nadlatują fotony, zwykle można ustalić ich źródło. Nie jest to zadanie łatwe, lecz w tym przypadku się udało. Źródłem fotonów 200 TeV okazały się okolice niedawno odkrytego pulsara eHWC J1825-134, widocznego na półkuli południowej w tle gwiazdozbioru Żagla, a leżącego w odległości około 13 tysięcy lat świetlnych od Ziemi. Obserwacje tak wysokoenergetycznych fotonów zdarzają się rzadko, jeszcze rzadziej udaje się ustalić źródło. Rekord należy obecnie do fotonów o energii 450 TeV, wykrytych za pomocą chińsko-japońskiego detektora ASgamma w Tybecie. W tamtym przypadku fotony nadlatywały z okolicy pulsara w słynnej mgławicy Krab w tle gwiazdozbioru Byka. Obecnie znamy dwa mechanizmy mogące tłumaczyć istnienie fotonów o energiach 200 TeV i większych - tłumaczy dr Salesa Greus, po czym precyzuje: Zgodnie z pierwszym, źródłem tak energetycznych fotonów mogłyby być elektrony o nieco większych energiach, emitowane przez pozostałości supernowych czy pulsary i następnie oddziałujące z wypełniającym Wszechświat mikrofalowym promieniowaniem tła. Ten przypadek wydaje się pasować do mgławicy Krab. Drugi wariant przebiegu wydarzeń zakłada, że fotony rodzą się wskutek oddziaływania protonów wyemitowanych przez pulsar z materią w przestrzeni międzygwiazdowej. Co szczególnie interesujące, w tym scenariuszu energie protonów muszą być przynajmniej rząd wielkości większe od energii obserwowanych fotonów! Rejon pulsara eHWC J1825-134 to złożona struktura astronomiczna, w jej obrębie znajduje się kilka źródeł wysokoenergetycznego promieniowania gamma. Badaczom z HAWC udało się ustalić, że miejscem pochodzenia fotonów o energii 200 TeV nie był sam pulsar, lecz nieznane wcześniej źródło: leżący w pobliżu obłok materii międzygwiazdowej. Otacza on młodą, liczącą mniej więcej milion lat, gromadę gwiazd, oznaczoną jako [BDS2003] 8. Zaobserwowane fotony mogły więc być wyemitowane przez protony pochodzące z pulsara eHWC J1825-134, które w obrębie gromady gwiezdnej [BDS2003] 8 miały dostatecznie dużo czasu, by rozpędzić się w tutejszych polach magnetycznych do energii rzędu kilku petaelektronowoltów i w interakcjach z materią obłoku wyprodukować odpowiednio energetyczne fotony. Jeśli ten wariant przebiegu wydarzeń zostanie potwierdzony w kolejnych obserwacjach, mielibyśmy do czynienia z największym pevatronem zidentyfikowanym w naszej galaktyce. Na razie mamy zbyt mało danych, by jednoznacznie rozstrzygnąć o naturze kosmicznego akceleratora odpowiedzialnego za powstawanie fotonów 200 TeV w rejonie eHWC J1825-134. Jeśli jednak gdzieś kryje się jakiś galaktyczny pevatron, nam udało się znaleźć naprawdę wyśmienitego kandydata - zauważa dr Casanova. Badania naukowców z IFJ PAN sfinansowano z grantu Narodowego Centrum Nauki. « powrót do artykułu
- 5 odpowiedzi
-
Nowe badania wykazały, że o ile kobiety i mężczyźni z większą masą mięśniową są mniej narażeni na ryzyko zgonu z powodu choroby serca, to dodatkowo na kobiety korzystnie wpływa większa ilość tłuszczu. Okazuje się, że panie z większą masą tłuszczu są, niezależnie od masy mięśni, lepiej chronione przed zgonem z powodu chorób serca niż panie z mniejszą ilością tłuszczu. Do takich wniosków doszli badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA). Szczegóły badań opisano w artykule Sex Differences in the Association of Body Composition and Cardiovascular Mortality opublikowanym na łamach recenzowanego Journal of the American Heart Association. Naukowcy przeprowadzili metaanalizę danych zebranych w ciągu 15 lat o odkryli, że zgony w wyniku chorób serca zdarzają się o 42% rzadziej wśród kobiet o wyższej masie mięśni i tłuszczu w porównaniu z kobietami posiadającymi mniej mięśni i tłuszczu. Okazało się jednak, że różnicy takiej nie widać u kobiet, które mają większą masę mięśniową ale niską masę tłuszczu. Wskazuje to, że większa ilość tkanki tłuszczowej chroni kobiety przez zgonem z tego powodu. U mężczyzn zanotowano zaś nieco inne zjawisko. Panowie o wysokiej masie mięśni i wysokiej masie tłuszczu – w porównaniu z panami o niskiej masie mięśni i niskiej masie tłuszczu – byli narażeni na o 26% mniejsze ryzyko zgonu z powodu chorób serca. Jednak u tych mężczyzn, u których występowała wysoka masa mięśniowa i niska masa tłuszczu, ryzyko zgonu z powodu chorób serca było o 60% mniejsze. American Heart Association szacuje, że każdego roku na zawały umiera 5 milionów mężczyzn i 3 miliony kobiet. Od 50 lat liczba zgonów z powodu ataków serca spada, jednak u kobiet spadek ten jest wolniejszy. Ponadto wydaje się, że ich liczba rośnie u pań w wieku 35–54 lat. Dlatego też naukowcy postanowili przyjrzeć się składowi ciała dużej grupy ludzi. Przeanalizowali dane 11 463 osób w wieku 20 lat i starszym. Badanych podzielili na cztery grupy: niska masa mięśniowa i niska masa tłuszczu, niska masa mięśni i wysoka masa tłuszczu, wysoka masa mięśni i niska masa tłuszczu oraz wysoka masa mięśni i wysoka masa tłuszczu. Dla każdej z tych grup określono odsetek zgonów z powodu chorób serca. Autorzy badań, Preethi Srikanthan, Tamara Horwich, Marcella Calfon Press, Jeff Gornbein i Karol Watson, zauważają, jak ważne jest branie pod uwagę różnic pomiędzy płciami podczas oceny ryzyka chorób serca oraz tworzenia odpowiednich zaleceń zdrowotnych. Szczególnie, jeśli chodzi o te związane z tkanką tłuszczową. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- tkanka tłuszczowa
- kobieta
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Naukowcy z Poznania badają miejskie mrówki nadrzewne
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Myśląc o mrówkach, większość ludzi ma przed oczami owady zamieszkujące podziemne gniazda albo kopce zlokalizowane nieco powyżej poziomu gruntu. Jak podkreślają naukowcy z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu (UPP), wiele gatunków faktycznie gniazduje w ten sposób, są jednak takie, które obierają inne strategie. Specjaliści z Katedry Zoologii wspinają się na drzewa i badają, jak kształtuje się występowanie mrówek dendrofilnych w przestrzeni miejskiej. Odnosząc się do strategii gniazdowania mrówek, naukowcy podkreślają, że zdarzają się kolonie bytujące wewnątrz wyrzuconej butelki lub puszki, a nawet w żołędziach. Pewne gatunki potrafią zamieszkiwać fragment suchej gałęzi wysoko w koronie drzewa. Część z nich potrafi nawet większość swojego życia – jeżeli nie całe – spędzić, w ogóle nie schodząc na powierzchnię gruntu. Sporo gatunków dendrofilnych (związanych z drzewami) ma niewielkie rozmiary ciała i tworzy kolonie o niedużej liczebności. Ponieważ wymagania lokalowe są w takim przypadku niewielkie, cała kolonia może się pomieścić w niewielkiej suchej gałęzi gdzieś wysoko na drzewie. By prowadzić skuteczniejsze działania ochronne, należy ustalić, które aspekty antropopresji są najważniejsze dla różnych grup zwierząt. Mrówki żyjące w miastach, także w ich centrach, mogą spędzić całe życie wysoko w koronie drzewa, dlatego potencjalnie nie muszą reagować na człowieka tak samo, jak gatunki żyjące bliżej poziomu gleby. Realizowany w Katedrze Zoologii UPP projekt pt. "Zbiorowiska dendrofilnych gatunków mrówek w gradiencie urbanizacyjnym" ma rozwiązać powyższe wątpliwości. Kierownikiem projektu finansowanego ze środków Narodowego Centrum Nauki jest mgr Michał Michlewicz, a opiekunem naukowym prof. dr hab. Piotr Tryjanowski. Naukowcy chcą sprawdzić, jak kształtuje się występowanie mrówek w zieleni miejskiej przy uwzględnieniu gęstości zabudowy, gatunku drzewa, wysokości na drzewie czy udziału martwych fragmentów w koronie. Ważnym elementem badań są pomiary temperatury. Za pomocą tzw. loggerów, które mierzą temperaturę przez dłuższy czas, możliwe jest określenie, jak na ten aspekt reagują mrówki, które jako grupa są organizmami ciepłolubnymi (termofilnymi). Naukowcy wykorzystują arborystyczne techniki linowe. Operując w koronach drzew, mogą pełniej poznać tutejsze gatunki mrówek. Część terenowa badań właśnie się zakończyła. Obecnie trwa analiza danych. « powrót do artykułu-
- mrówki dendrofilne
- przestrzeń miejska
- (i 4 więcej)
-
Jednym z najważniejszych odkryć dokonanych w ciągu ostatnich 25 lat było stwierdzenie, że w Układzie Słonecznym istnieją światy, gdzie pod powierzchnią skał i lodu kryje się ocean. Takimi obiektami są księżyce wielkich planet jak Europa, Tytan czy Enceladus. Teraz S. Alan Stern z Southwest Research Institute przedstawił hipotezę mówiącą, że takie światy z wewnętrznym ciekłym oceanem (IWOW) są powszechne we wszechświecie i znacząco zwiększają one liczbę miejsc, w których może istnieć życie. Dzięki nim może ono bowiem występować poza wąską ekosferą. Od dawna wiadomo, że planety takie jak Ziemia, z oceanami na powierzchni, muszą znajdować się w ekosferze swoich gwiazd, czyli w takiej odległości od nich, że gdzie temperatura pozwala na istnienie wody w stanie ciekłym. Jednak IWOW mogą istnieć poza ekosferą. Co więcej, obecne tam życie może być znacznie lepiej chronione niż życie na Ziemi. W światach taki jak nasz życie narażone jest na wiele zagrożeń, od uderzeń asteroidów przez niebezpieczne rozbłyski słoneczne po eksplozje pobliskich supernowych. Stern, który zaprezentował swoją hipotez podczas 52. dorocznej Lunar and Planetary Science Conference, zauważa, że światy z wewnętrznym ciekłym oceanem” zapewniają istniejącemu tam życiu lepszą stabilność środowiskową i są mniej narażone na zagrożenia ze strony własnej atmosfery, gwiazdy, układu planetarnego czy galaktyki niż światy takie jak Ziemia, z oceanem na zewnątrz. IWOW są bowiem chronione przez grubą, liczącą nawet dziesiątki kilometrów, warstwę lodu i skał. Uczony zauważa ponadto, że warstwa ta chroni potencjalnie obecne tam życie przed wykryciem jakąkolwiek dostępną nam techniką. Jeśli więc w takich światach istnieje życie i jeśli może w nich rozwinąć się inteligentne życie to – jak zauważa Stern – istnienie IWOW pozwala na poradzenie sobie z paradoksem Fermiego. Jego twórca, Enrico Fermi, zwrócił uwagę, że z jednej strony wszystko wskazuje na to, że wszechświat powinien być pełen życia, w tym życia inteligentnego, a my dotychczas nie mamy dowodu na jego istnienie. Ta sama warstwa, która tworzy w takich światach stabilne i bezpieczne środowisko jednocześnie uniemożliwia wykrycie tego życia, mówi Stern. « powrót do artykułu
- 6 odpowiedzi
-
- ocean
- powierzchnia
-
(i 6 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Grupa astronomów bezpośrednio zmierzyła prędkość wiatró wiejących w stratosferze Jowisza. Zespół kierowany przez Thibaulta Cavalie z Laboratorium Astrofizyki w Bordeux wykorzystał Atacama Large Milimeter/submilimeter Array (ALMA) do obserwacji ruchu nowych molekuł, jakie powstały w atmosferze Jowisza po uderzeniu w nią komety Shoemaker-Levy 9 w roku 1994. Uzyskane wyniki wskazują, że badane wiatry mogą być najpotężniejszym zjawiskiem meteorologicznym w Układzie Słonecznym. Do pomiarów prędkości wiatru w stratosferze Jowisza nie można wykorzystać chmur, gdyż ich tam nie ma. Na szczęście naukowcy wpadli na alternatywą metodę pomiaru. Postanowili zbadać prędkość ruchu molekuł cyjanowodoru, które pojawiły się w prądach strumieniowych atmosfery Jowisza po kolizji z Shoemaker-Levy 9. Najbardziej spektakularnym z dokonanych przez nas odkryć jest zaobserwowanie silnych prądów strumieniowych, których prędkość sięga 400 metrów na sekundę. Wieją one pod zorzami w pobliżu biegunów, mówi Cavalie. Te 400 m/s to 1440 km/h, czyli ponaddwukrotnie szybciej niż największa prędkość wiatru zarejestrowana w Wielkiej Czerwonej Plamie na Jowiszu. To jednocześnie ponaddtrzykrotnie więcej niż prędkość najszybszego zarejestrowanego wiatru na Ziemi. Nasze badania wskazują, że te prądy strumieniowe zachowują się jak olbrzymie wiry o średnicy nawet czterokrotnie większej od średnicy Ziemi i o wysokości sięgającej 900 kilometrów, mówi współautor badań Bilal Benmahi. Tak duży wir to wydarzenie meteorologiczne unikatowe w skali Układu Słonecznego, dodaje Cavalie. Naukowcy od pewnego czasu wiedzą, że w pobliżu biegunów Jowisza wieją silne wiatry, jednak są one obecne setki kilometrów wyżej, niż obszar badany przez zespół Cavalie. Dotychczas sądzono, że wiatry te znacznie słabną, zanim dotrą w głębsze partie atmosfery. Dane z ALMA mówią coś wręcz przeciwnego, stwierdza Cavalie. Uczeni wykorzystali 42 z 66 anten ALMA ulokowanych na pustyni Atacama. Dzięki nim zmierzyli efekt Dopplera, niewielkie zmiany w częstotliwości promieniowania emitowanego przez molekuły. Zmiany te powodowane są ruchem molekuł. Obserwując te zmiany mogliśmy wyliczyć prędkość wiatru tak, jak można wyliczyć prędkość poruszającego się pociągu ze zmiany częstotliwości jego sygnału ostrzegawczego, wyjaśnia Vincent Hue z Southwest Research Institute. Uczeni zmierzyli nie tylko prędkości w stratosferze w pobliżu biegunów. Dokonali również pierwszych bezpośrednich pomiarów prądów strumieniowych w stratosferze wokół równika. Okazało się, że wieją one średnio z prędkością 600 km/h. « powrót do artykułu
-
Rośnie populacja żubrów w Bieszczadach. W trakcie przeprowadzonej w ostatnich dniach inwentaryzacji doliczono się 719 osobników, 12 z nich można oglądać w zagrodzie pokazowej w Mucznem – poinformował rzecznik Lasów Państwowych w Krośnie Edward Marszałek. Jak zaznaczył rzecznik, jest to kilkuprocentowy wzrost w stosunku do ubiegłego roku, gdy naliczono ich łącznie 677, z czego 9 żyło wówczas w zagrodzie. Stada bytują na terenie nadleśnictw: Baligród, Cisna, Komańcza, Lesko, Lutowiska i Stuposiany. Natomiast pojedyncze osobniki bywają obserwowane na pogórzu w zasięgu nadleśnictw: Bircza, Brzozów i Krasiczyn – mówił w środę Marszałek. Inwentaryzacja wykazała, że największe zgrupowanie żubrów występuje w lasach Nadleśnictwa Baligród. Licząca 291 żubrów populacja skupiona jest tam w 13 grupach. W tym nadleśnictwie, w okolicach Kalnicy pod Chryszczatą, stwierdzono także największe stado bieszczadzkich żubrów; liczy 60 osobników. Prowadzanie monitoringu żubrów jest zadaniem powierzonym Lasom Państwowym w ramach projektu kompleksowej ochrony żubra w Polsce. Wyniki inwentaryzacji są dokładne, ponieważ prowadzona jest w jednym wybranym dniu w marcu we wszystkich jednostkach, łącznie z gruntami prywatnymi. Zatem nie zachodzi obawa podwójnego odnotowania tych samych osobników. Natomiast monitoring zdrowotny stad prowadzimy przez cały rok - powiedział dyrektor krośnieńskiej Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych Marek Marecki. Od kilku lat naukowcy zajmujący się bieszczadzkimi żubrami wyrażają zaniepokojenie przegęszczeniem populacji. Skutkuje ono m.in. zwiększeniem szkód w uprawach rolnych i leśnych, ale przede wszystkim powodującym wzrost zagrożenia epidemiologicznego związanego z gruźlicą czy telazjozą. Od ubiegłego roku wydane zostały decyzje Generalnego Dyrektora Ochrony Środowiska o odstrzale sanitarnym do kilkudziesięciu osobników, odnaleziono też resztki kilkunastu żubrów, w tym zabitego przez niedźwiedzia. W ostatnich latach 13 bieszczadzkich żubrów wyjechało do Bułgarii i Rumunii. Zasiliły stada żyjące w tamtejszych górach. Rzecznik RDLP przypomniał także, że osobnym tematem jest obecnie kwestia szkód dokonywanych przez te zwierzęta w uprawach rolnych i w lesie. Wciąż rośnie kwota wypłacanych odszkodowań, natomiast zniszczenia w uprawach leśnych miejscami zagrażają trwałości drzewostanów – zauważył Marszałek. W Bieszczady pierwsze żubry sprowadzono w 1963 roku. Należą do rasy białowiesko-kaukaskiej. Są potomkami żubra z Kaukazu i samic bytujących w ogrodach zoologicznych i zwierzyńcach prywatnych. Żubry pochodzące z krzyżówek linii kaukaskiej z białowieską prowadzone są w odrębnej linii hodowlanej. Obecnie w stanie dzikim znajdują się one wyłącznie w Bieszczadach. W pozostałych ośrodkach w Polsce żyją żubry czystej linii białowieskiej. Są ssakami z rodziny pustorożców. Długość ich ciała wynosi 2,5-3,5 metra, wysokość w kłębie dochodzi do dwóch metrów, ważą do 1000 kilogramów. « powrót do artykułu
-
- żubr
- Bieszczady
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Mars stał się pierwszą po Ziemi planetą, dla której udało się określić średnicę jądra. Próbnik InSight, który wylądował na Marsie pod koniec 2018 roku nasłuchuje fal sejsmicznych z wnętrza planety. To pierwsza w historii misja, której celem jest określenie wewnętrznej budowy Marsa. Pomiary wykonane przez InSight wskazują, że średnica jądra Marsa wynosi od 1810 do 1850 kilometrów. To niemal dwukrotnie mniej, niż średnica jądra Ziemi, która wynosi ok. 3483 km. Jednocześnie to więcej, niż mówiły niektóre szacunki, co oznacza, że jądro Marsa jest rzadsze niż sądzono. To sugeruje, że musi ono zawierać lżejsze pierwiastki, jak np. tlen. Planety skaliste składają się ze skorupy, płaszcza i jądra. Znajomość rozmiarów każdej z tych struktur jest kluczowa, dla zrozumienia ich ewolucji. Badania przeprowadzone przez InSight pozwolą zrozumieć, jak gęste, bogate w metale jądro oddzieliło się od płaszcza w miarę ochładzania się Marsa. Jądro Czerwonej Planety prawdopodobnie wciąż jest płynne. W przeszłości jądro Marsa generowało silne pole magnetyczne, podobne do tego, jakie generuje jądro Ziemi. Jednak z czasem pole to osłabło, przez co Mars utracił atmosferę, a jego powierzchnia stała się zimna, sucha i znacznie mniej przydatna dla życia, niż powierzchnia Ziemi. Dzięki wysłanej przez NASA misji InSight naukowcy mogą określić wewnętrzną strukturę Czerwonej Planety. Zaczynamy tworzyć obraz wnętrza Marsa aż do jego jądra,mówi geofizyk Philippe Lognonne z Paryskiego Instytutu Fizyki Ziemi. Lognonne stoi na czele zespołu odpowiedzialnego za sejsmograf InSight. Dotychczas InSight wykrył około 500 wstrząsów sejsmicznych. To oznacza, że Mars jest mniej aktywny niż Ziemia, ale bardziej aktywny niż Księżyc. Większość z tych wstrząsów była bardzo słaba, ale niemal 50 z nich miało siłę od 2 do 4 stopni, co pozwala na zebranie informacji o wnętrzu planety. Zdobyte dotychczas dane wskazują, że górna część płaszcza, która rozciąga się na 700–800 kilometrów pod powierzchnią, posiada gęstszą warstwę, w której fale sejsmiczne przemieszczają się wolniej. Naukowcy, chcąc określić warunki panujące wewnątrz jądra Marsa tworzą różne kombinacje pierwiastków i poddają je wysokim temperaturom i ciśnieniu. Gęstość jądra wyliczona na podstawie danych z InSight zgadza się z wieloma z tych eksperymentów laboratoryjnych. Niestety, misji InSight może kończyć się czas na dokonanie kolejnych odkryć. Na panelach słonecznych urządzenia gromadzi się pył, przez co InSight ma dostęp do mniejszej ilości energii. Ponadto Mars zbliża się do aphelium, punktu najdalszego od Słońca, co dodatkowo ograniczy dopływ energii do urządzenia. Przez najbliższych kilka miesięcy będziemy musieli rzadziej używać instrumentów naukowych, mówi Mark Panning z JPL. Już w styczniu zrezygnowano z użycia polsko-niemieckiego „kreta”, czyli próbnika termicznego, który miał zostać zagłębiony w gruncie, by mierzyć przepływ energii termicznej. „Kret” napotkał na zbyt duże tarcie i nie zanurzył się w grunt wystarczająco głęboko. Dodatkowym problemem są olbrzymie zmiany temperatur pomiędzy dniem a nocą. W wyniku tych zmian generowane są dźwięki, które zakłócają pracę sejsmometru. Dodatkowo InSight pracuje głównie w nocy, gdyż za dnia wieją wiatry, powodujące, że urządzenie drży, co również zakłóca sygnały. « powrót do artykułu
-
Za dwa tygodnie WHO opublikuje raport z wnioskami ze śledztwa dotyczącego źródła pandemii SARS-CoV-2. Wśród naukowców biorących udział w śledztwie i przygotowaniu raportu jest Peter Daszak, który wraz z chińskimi kolegami od 9 lat bada nietoperze zamieszkujące chińskie jaskinie. W tym czasie naukowcy odkryli około 500 nieznanych wcześniej koronawirusów. Daszak przypomina, że w lutym 2020 roku chiński rząd zamknął znajdujące się na południu kraju farmy, w których hodowane są dzikie zwierzęta. Eksperci WHO znaleźli nowe dowody świadczące o tym, że farmy te dostarczały zwierzęta na rynek w Wuhan. Reakcja rządu w Pekinie świadczy zaś o tym, że chińskie władze uważają, iż to farmy dzikich zwierząt były źródłem pandemii. Farmy te to część oficjalnego rządowego programu, rozwijanego od 20 lat. Oni hodują tam do celów spożywczych dzikie zwierzęta jak cywety, łuskowce, jeżozwierze, szopy czy bambusowce, mówi Daszak. Hodowla dzikich zwierząt jest promowana w Chinach jako metoda na wyciągnięcie społeczności wiejskich z biedy. Program ten odniósł wielki sukces. W roku 2016 farmy takie zatrudniały 14 milionów osób i przynosiły 70 miliardów dolarów wpływów. Jedna 24 lutego 2020 roku chiński rząd nagle zamknął farmy. Złożyli deklarację, że rezygnują z hodowli dzikich zwierząt na żywność. Wysłali do rolników instrukcje, co zrobić ze zwierzętami – zabić, pogrzebać lub spalić – by nie roznosiły one choroby, mówi Daszak. Dlaczego Pekin miałby to robić? Daszak uważa, że to właśnie te farmy stały się miejscem, w którym koronawirus przeszedł ze zwierząt na ludzi. Myślę, że SARS-CoV-2 po raz pierwszy zaraził ludzi na południu Chin. Wszystko na to wskazuje, mówi Daszak. Po pierwsze to w prowincji Junnan znaleziono wirusa nietoperzy, który w 96% jest podobny do SARS-CoV-2. Po drugie, w prowincji tej i jej okolicach znajduje się wiele farm z dzikimi zwierzętami. Po trzecie, na farmach tych hodowane są gatunki, o których wiadomo, że mogą zarażać się koronawirusami, jak łuskowce czy cywety. W końcu zaś misja WHO znalazła dowody, że zwierzęta z tych farm trafiały na rynek w Wuhan. Rynek w Wuhan został zamknięty 31 grudnia 2019 roku, gdyż to tam doszło do dużej liczby transmisji koronawirusa. Kilka tygodni później zamknięto zaś farmy, z których zwierzęta trafiały na ten rynek. Chiny podjęły takie decyzje z konkretnego powodu. W lutym ubiegłego roku sądzili, że koronawirus trafił do Wuhan z farm na południu kraju. Sądzimy, że to rzeczywiście najbardziej prawdopodobny scenariusz, dodaje Daszak. Warto tutaj zauważyć, że powołanie przez WHO Petera Daszaka do komisji mającej przeprowadzić śledztwo ws. pochodzenia SARS-CoV-2 wywołała sprzeciwy części specjalistów. Wskazują oni, że Daszak ma długoletnie związki – również finansowe – Instytutem Wirologii w Wuhan. Peter Daszak działa w warunkach konfliktu interesów, który powinien dyskwalifikować z brania udziału w śledztwie mającym określić źródła pochodzenia SARS-CoV-2 – powiedział Richard Ebright, ekspert ds. bezpieczeństwa biologicznego z Rutgers University. Następnym etapem śledztwa WHO będzie próba określenia, który konkretnie gatunek był dla wirusa pośrednikiem pomiędzy nietoperzem a człowiekiem. « powrót do artykułu
-
- koronawirus
- pandemia
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Pierwsze dowody na to, że Grecy myli ręce pochodzą z 2 poł. II tysiąclecia p.n.e. – ustalili badacze z Polski i Kanady. Mykeńczycy, ówcześni mieszkańcy Grecji lądowej, używali do tego celu szerokich mis, co było początkowo związane z rytuałami religijnymi. W innych zaawansowanych kulturach Morza Śródziemnego – np. w Mezopotamii czy Egipcie – zwyczaj mycia rąk jest dobrze udokumentowany zarówno w źródłach pisanych, jak i w ikonografii. W przypadku Grecji najstarsze tego typu informacje pochodzą z eposów Homera, które powstały dopiero w 1 poł. I tysiąclecia p.n.e. Dlatego dwóch badaczy – dr Bartłomiej Lis z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN oraz dr Trevor Van Damme z Uniwersytetu w Victorii (Kanada) – postanowiło spojrzeć dalej w przeszłość i poszukać dowodów na tę praktyczną czynność wśród Mykeńczyków, czyli mieszkańców Grecji lądowej w 2 poł. II tysiącleciu p.n.e. Dzięki szeroko zakrojonym badaniom udało się im znaleźć dowody na pierwsze wykorzystanie naczyń do mycia rąk w Grecji. Artykuł na ten temat opublikowano właśnie w najnowszym numerze czasopisma Journal of Mediterranean Archaeology. Naukowcy prześledzili nieliczne źródła pisane – tabliczki zapisane pismem linearnym B, a także przedstawienia na malowidłach i pieczęciach, szukając przesłanek pozwalających na identyfikację zwyczaju mycia rąk. Istotnie, niektóre ze spisów inwentarzowych zawierały informacje o naczyniach przeznaczonych do mycia rąk, a nieliczne ideogramy (graficzne znaki) ukazujące w uproszczony sposób naczynia lub ich całe zestawy przypominały naczynia znane z Egiptu czy Mezopotamii – opowiada PAP dr Lis. Natomiast unikatowe przedstawienie na sarkofagu z Hagia Triada zostało na nowo zinterpretowane przez badaczy jako rytualne mycie rąk po złożeniu ofiary z byka. Zdobiony malowidłami kamienny sarkofag znajduje się w Muzeum Archeologicznym w Heraklionie na wyspie Kreta. Naukowcy przeanalizowali również inne zabytki. Przyjrzeli się naczyniom określanym jako lekane albo kalathos, które początkowo wykonywane były z brązu, a z biegiem czasu ich imitacje wykonane z gliny stawały się coraz bardziej powszechne. Jak opisują dr Lis i Van Damme, są to naczynia szeroko otwarte, często sporych rozmiarów, o dość wąskim dnie, wyposażone w dwa uchwyty. Wiele elementów wskazuje, iż jedyną ich zawartością była woda. Są to na przykład dekoracje niektórych naczyń glinianych ze scenami figuralnymi, które umieszczone są wewnątrz naczynia. Byłyby niewidoczne w przypadku jakiejkolwiek nieprzezroczystej zawartości. Jednak najważniejszym argumentem były ślady faktycznego użytkowania tych naczyń – a właściwie… ich brak. Jedyne ślady zaobserwowano na zewnętrznej stronie dna i związane są z przesuwaniem naczynia – precyzuje dr Lis. Badacze dodają, że wewnątrz naczyń brak jest jakichkolwiek śladów wskazujących na mieszanie, czy czerpanie zawartości z użyciem innych przedmiotów, np. łyżek czy czerpaków. Dodatkowo – jak podkreślają naukowcy – kształt naczynia idealnie nadaje się zarówno do zaczerpywania wody rękoma, jak i zbierania spadającej z góry wody w przypadku mycia przez polewanie rąk z użyciem dzbana. W jakich sytuacjach zatem Mykeńczycy myli ręce? Wydaje się że początkowo była to czynność rytualna, związana ze składaniem ofiary lub obrzędami pogrzebowymi, czy też dokonywana w kontekście elitarnych bankietów. Natomiast po upadku pałaców ok. 1200 roku p.n.e. i związanych z tym przemianami społecznymi zwyczaj ten upowszechnia się z wykorzystaniem tańszych naczyń glinianych, i mówiąc kolokwialnie, trafia pod strzechy. Nie oznacza to jednak że wcześniej rąk nie myto na co dzień – najprawdopodobniej nie używano do tego specjalnego naczynia – podkreśla dr Lis. Badania były możliwe dzięki grantowi Narodowego Centrum Nauki oraz stypendiów Ione Mylonas Shear oraz Jacob Hirsch Fellowship American School of Classical Studies at Athens. « powrót do artykułu
-
Amerykański Departament Energii (DoE) udostępnił otwartoźródłową kwantową platformę testową Quantum Scientific Computing Open User Testbed (QSCOUNT). Z 3-kubitowego systemu znajdującego się w Sandia National Laboratories jako pierwsi skorzystali naukowcy z Indiana University. Komputery kwantowe to przyszłość informatyki, jednak do ich rozwoju potrzebna jest możliwość prowadzenia badań i eksperymentów na tego typu maszynach. Jednak obecnie komputerami kwantowymi dysponują nieliczne firmy i uczelnie na świecie. Dlatego też DoE zdecydował o udostępnieniu maszyny z SNL, by mogli z niej korzystać naukowcy, na których uczelniach nie ma tego typu maszyn. Dzięki QSCOUT mogą to zrobić bezpłatnie, a co więcej, mogą prowadzić prace, na które nie zezwalają firmy komercyjnie udostępniające komputery kwantowe. QSCOUT służy potrzebom specjalistów dając im możliwość kontroli i badania samej maszyny, co jeszcze nie jest dostępne w systemach komercyjnych. Ponadto oszczędza specjalistom wysiłku związanego z budową własnych maszyn kwantowych. Mamy nadzieję, że dzięki tej inicjatywie zyskamy nowe informacje na temat wydajności i architektury systemów kwantowych oraz dowiemy się, jak rozwiązywać różne problemy związane z obliczeniami kwantowymi, mówi fizyk Susan Clark, która kieruje projektem QSCOUT. Użytkownicy dostają do dyspozycji pierwszy opensource'owy system kwantowy. Wykorzystuje on technologię uwięzionych jonów i daje użytkownikowi bezprecedensową kontrolę nad prowadzonymi przez siebie badaniami. Jak już wspomnieliśmy, pierwszymi, którzy skorzystali z oferty byli naukowcy z Indiana University. Następni w kolejce są specjaliści z IBM-a, Oak Ridge National Laboratory, Univeristy of New Mexico i University of Carifolnia, Berkeley. Będą oni prowadzili szeroko zakrojone badania obejmujące zarówno rozwój benchmarków, czyli systemów oceny wydajności, dla komputerów kwantowych jak i prace nad algorytmami, rozwiązującym problemy z zakresu chemii, które są zbyt złożone dla komputerów klasycznych. O dostęp do platformy QSCOUT może zwrócić się każdy, a dostęp do maszyny finansuje DoE. Jeszcze wiosną zostanie wybrana kolejna grupa projektów, których pomysłodawcy będą mogli korzystać z kwantowej maszyny. Serce kwantowej maszyny Sandii stanowi pułapka jonowa z uwięzionymi trzema atomami iterbu. Są one uwięzione za pomocą fal radiowych i pola elektrycznego. Każdy z jonów stanowi pojedynczy kubit, w którym informacje kodowane są za pomocą laserów. W ciągu najbliższych 3 lat system zostanie rozbudowany do 32 kubitów. « powrót do artykułu
-
Od 18 marca na Zamku Królewskim na Wawelu będzie można zobaczyć wszystkie arrasy stworzone na zamówienie króla Zygmunta Augusta, które znajdują się obecnie w polskich zbiorach. Jak podkreślono w komunikacie Zamku, to jedyny w dziejach jagiellońskiej rezydencji pokaz całej zachowanej kolekcji we wnętrzach, dla których tapiserie zostały stworzone. Wystawie "Wszystkie arrasy króla. Powroty 2021–1961–1921" towarzyszą prace współczesnych twórców - Mirosława Bałki i Marcina Maciejowskiego. Kuratorami i autorami wystawy są Magdalena Ozga, Magdalena Piwocka i Jerzy Holc. Burzliwe dzieje tkanin mogłyby być inspiracją dla serialu sensacyjnego Tytuł wystawy nawiązuje do burzliwych losów tkanin, które były ukrywane przed Szwedami i zostały zrabowane na polecenie carycy Katarzyny. Trzy dni przed wkroczeniem Niemców do Krakowa w 1939 roku arcydzieła wywieziono galarem wiślanym. Osiemnastego września ewakuowano je do Rumunii, potem przez Francję trafiły do Kanady. Od powrotu z Rosji rozpoczął się wieloletni proces konserwacji, który trwa zresztą do dziś. Jak podkreślił dyrektor Zamku dr hab. Andrzej Betlej, to pierwszy od XVI wieku pokaz całej kolekcji arrasów. Chcieliśmy pokazać galę arrasów, dlatego podjęliśmy decyzję, że wyeksponujemy wszystkie niezależnie od ich stanu zachowania. Uświadomienie bogactwa tej kolekcji jest jednym z naszych celów. Królewskie zamówienie Łącznie na zaprezentowanie czeka aż 137 tapiserii, w tym 19 monumentalnych tkanin figuralnych ze scenami z Księgi Rodzaju (w tym miejscu warto wymienić Szczęśliwość rajską – 480 cm x 854 cm, Wejście zwierząt do arki – 475 cm x 792 cm czy Budowę Wieży Babel – 482 cm x 812 cm), 44 werdiury z przedstawieniami zwierząt wpisanymi w krajobraz (np. Wydra z rybą w pysku i fantastyczne gady, Jednorożec-żyrafa i ryś, Bocian i króliki), 42 arrasy herbowe (m.in. groteska z herbami Polski i Litwy oraz postacią Cerery) oraz obicia mebli oraz tkaniny do dekoracji wnęk okiennych. Co istotne, wielu z nich widzowie nie mieli wcześniej okazji oglądać; po raz pierwszy pokazywane są np. werdiury Tygrys i Borsuk przy gnieździe czapli. Powstanie tak wielkiej kolekcji arrasów w latach 1550–1560 w Brukseli na zlecenie jednego władcy nie ma precedensu w Europie [król zamówił ok. 160 tkanin]. To największe tego rodzaju prywatne – królewskie - przedsięwzięcie wynikające z kolekcjonerskiego zamiłowania Zygmunta Augusta, który zbierał m.in. biżuterię i dzieła rzemiosła artystycznego. Cieszę się, że wróciliśmy do dobrej tradycji organizowania wystaw w przestrzeniach historycznych: reprezentacyjnych komnatach i apartamentach prywatnych - opowiada dr Betlej. Szesnastowiecznemu odbiorcy arrasy miały imponować rozmiarami, a także blaskiem srebrnych i srebrnych złoconych nici. Współczesny odbiorca dostrzeże w tapiseriach biblijnych nawiązania do mistrzów włoskiego renesansu: Rafaela i Michała Anioła. Powroty i podróże w czasie Symboliczny powrót arrasów na wawelską wystawę zaplanowano właśnie na 2021 r., bo obchodzimy w nim dwie "okrągłe" rocznice; 18 marca 1961 r. odbył się uroczysty pokaz tapiserii w komnatach z okazji powrotu tkanin z Kanady. Drugi z tytułowych powrotów nastąpił zaś wskutek Traktatu Ryskiego z 18 marca 1921 r. Akt ten, kończący zwycięską dla Polski wojnę z Rosją Sowiecką, umożliwił rewindykację tysięcy dzieł sztuki i dóbr kultury, wywiezionych w wyniku rozbiorów do carskiej Rosji. Na jego mocy sprowadzono także do kraju kolekcję Zygmuntowskich arrasów, zagrabioną po trzecim rozbiorze Polski w 1795 roku. Koncepcja wystawy jest nieoczywista i zaskakująca. W odwróconej narracji podążamy od współczesności przez kolejne powroty. To wielkie dzieło przede wszystkim wawelskich konserwatorów. W Sali Senatorskiej, gdzie pokazujemy arrasy herbowe, można obejrzeć też arras po niedawnej konserwacji. Do pewnego stopnia "odzyskał" on swą barwę, wyróżnia się na tle innych. Zdradzę, że na wystawie będzie można, dzięki pewnemu zabiegowi, zobaczyć oryginalną kolorystykę niektórych arrasów! - wyjaśnia Betlej. Wystawa nie jest tylko i wyłącznie prezentacją tkanin. To także opowieść o fundatorze, artystach stojących za powstaniem dzieł czy trudnych losach arrasów. Wystawa jest również dedykowana ludziom, dzięki którym arrasy ocalały i wróciły na Wawel, m.in.: Stanisławowi Świerzowi-Zaleskiemu, Józefowi Krzywdzie-Polkowskiemu, Jerzemu Szablowskiemu, Witoldowi Małcużyńskiemu, a także tym, którzy walczyli o ich rewindykację z Rosji – Aleksandrowi Czołowskiemu i Marianowi Morelowskiemu. Mają oni zostać uhonorowani tablicą pamiątkową, która zostanie odsłonięta na wernisażu. Arcydzieła gatunku Kolekcja arrasów z Wawelu jest największym takim zbiorem w Polsce i jednym z najważniejszych w Europie. Na wystawie "Wszystkie arrasy króla. Powroty 2021-1961-1921" brakuje 1 arrasu, który znajduje się w Amsterdamie i 34 fragmentów arrasów przechowywanych w Ermitażu. Zespół arrasów został utkany w latach 1550-60 w warsztatach w Brukseli. Tkaniny wykonano z wełny i jedwabiu oraz nici srebrnych i srebrnych złoconych. Po raz pierwszy zdobiły sale zamku w czasie trzeciego wesela Zygmunta Augusta; w 1553 r. król ożenił się z młodszą siostrą swojej pierwszej żony - Katarzyną Habsburżanką. Pod względem artystycznym arrasy należały do światowej czołówki. Dr Magdalena Piwocka, kustoszka Działu Tkanin, zaznacza, że arrasy, a szczególne te największe - a więc wspomniane już wcześniej dzieje Adama i Ewy oraz Noego - zamawiano do konkretnych wnętrz. Wydaje się, że nawet za czasów Zygmunta Augusta nie prezentowano naraz całej kolekcji; najznakomitsze dzieła wykorzystywano podczas koronacji, ślubów, chrztów, pogrzebów oraz innych okazji wymagających zaznaczenia królewskiego splendoru. Mówimy często, że arrasy są ruchomymi freskami Północy. Na Południu – w krajach śródziemnomorskich - malowano sceny figuralne na ścianach, na północy Europy wykonano to w inny sposób, a użyte materiały i techniki okazały się astronomicznie drogie i dlatego przywiązywano wielką wagę do arrasów, bo były one lokatą kapitału i oznaką statusu społecznego zamawiającego. Nie każdy mógł sobie na nie pozwolić zwłaszcza na te tkaniny, w których był duży procent nici jedwabnych, srebrnych i złotych - wyjaśniła Piwocka w wywiadzie dla PAP-u. Wystawa i wydarzenia towarzyszące Wystawa ma potrwać do 31 października br. Niektóre z arrasów zyskały specjalną oprawę - są prezentowane w gablotach i na ekspozytorach - inne zdobią wnętrza na 2. piętrze Zamku. Współczesnym akcentem są prace Marcina Maciejowskiego i Mirosława Bałki. Archiwalne fotografie ukazują królewskie arrasy w zaskakujących kontekstach. Twórcy wystawy wspominają m.in. o zdjęciu Brigitte Helm – gwiazdy filmu Metropolis (1927), która gościła niegdyś na Wawelu i podziwiała Zygmuntowską kolekcję. By upamiętnić królewską fundację i tych, którzy przez kilkaset lat się o nią troszczyli, wydano parę książek poświęconych arrasom, np. album w ośmiu wersjach językowych. W ramach bogatego programu wydarzeń edukacyjnych towarzyszących przewidziano m.in. spotkania z konserwatorami i kustoszami oraz lekcje muzealne. « powrót do artykułu
-
- Zamek Królewski na Wawelu
- wystawa
- (i 4 więcej)
-
Specjaliści z kanadyjskiej firmy D-Wave Systems, wykazali, że ich kwantowy procesor potrafi symulować zachowanie kwantowego magnesu znacznie szybciej, niż maszyna klasyczna. Okazało się też, że prędkość symulacji kwantowych znacznie lepiej od symulacji klasycznych skaluje się ze wzrostem trudności symulacji. Symulatory D-Wave to wyspecjalizowane komputery kwantowe wykorzystujące technikę „kwantowego wyżarzania” (quantum annealing). Polega ona na znalezieniu najmniejszego elementu z grupy możliwych rozwiązań. Andrew King, dyrektor ds. badań nad wydajnością w D-Wave, mówi, że symulowany kwantowy magnes podlegał fluktuacjom zarówno kwantowym jak i termicznym. Podczas symulacji Kanadyjczycy wykorzystali do 1440 kubitów. Teraz informują, że kwantowy symulator był ponad 3 miliony razy szybszy niż symulatory klasyczne wykorzystujące kwantowe algorytmy Monte Carlo. Przy okazji wykazano, że symulatory kwantowe lepiej skalują się wraz z rosnącą trudnością symulacji. Zauważono to zarówno podczas symulowania chłodniejszych systemów, gdzie efekty kwantowe są silniejsze, jak i podczas symulowania większych systemów. Innymi słowy, największa przewaga symulatorów kwantowych nad klasycznymi algorytmami ujawnia się w rozwiązywaniu najtrudniejszych problemów. Trzeba tutaj przypomnieć, że naukowcy z D-Wave wykonali podobne badania już w 2018 roku, jednak wówczas symulacja przebiegła tak szybko, że nie mogli dokładnie zmierzyć dynamiki swojego systemu. Teraz, by spowolnić przebieg symulacji, dodali do niej przeszkodę topologiczną. Przeszkody topologiczne mogą złapać w pułapkę klasyczne symulacje z wykorzystaniem kwantowych algorytmów Monte Carlo. Symulator kwantowy jest w stanie ominąć tę pułapkę dzięki tunelowaniu, wyjaśnia Daniel Lidar, dyrektor Centrum Kwantowej Informacji, Nauki i Technologii z University of Southern California, który nie był zaangażowany w badania Kanadyjczyków. Ich praca to pierwsza demonstracja przewagi uzyskiwanej dzięki temu zjawisku. To bardzo interesujące i pokazuje, że kwantowe wyżarzanie to obiecujące narzędzie do kwantowych symulacji, dodaje. Na osiągnięcie D-Wave warto zwrócić uwagę tym bardziej, że – w przeciwieństwie do wcześniejszych porównań algorytmów klasycznych i kwantowych – tym razem zajęto się rzeczywistym użytecznym problemem. Kwantowe magnesy są bowiem badane od jakiegoś czasu przez specjalistów pracujących nad nowymi materiałami. Kwantowe symulatory mogą znakomicie przyspieszyć te badania. Jednak D-Wave nie wyklucza, że możliwe jest opracowanie szybszych algorytmów klasycznych niż te obecnie używane. Przedstawiciele firmy uważają, że w najbliższym czasie największe korzyści uzyskamy dzięki połączeniu metod klasycznych i kwantowych. « powrót do artykułu
-
- D-Wave
- komputer kwantowy
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Struktury odkryte w Tel Ganub Qasr Al-‘Aguz to najstarszy chrześcijański klasztor, którego datowanie jest pewne, powiedział profesor Victor Ghica, dyrektor norwesko-francuskiej misji archeologicznej. Na badanym stanowisku odkryto pozostałości trzech kościołów oraz cel, w których mieszkali mnisi. Datowanie radiowęglowe wskazuje, że kompleksu istniał już około połowy IV wieku. Badane stanowisko znajduje się w odległości około 370 kilometrów na południowy-zachód od Kairu, w oazie Bahariya. Prace wykopaliskowe prowadzą tam Francuski Instytut Archeologii Wschodu (Institut Français d’Archéologie Orientale, IFAO) i Norweska Szkoła Teologii, Religii i Społeczeństwa (MF Vitenskapelig Høyskol). "Nie można przecenić znaczenia ruchu monastycznego dla rozwoju chrześcijaństwa. A wszystko rozpoczęło się tutaj, na pustyni w Egipcie w IV wieku, mówi rektor MF-forskere i profesor historii Kościoła, Vidar L. Haanes. Fakt, że mamy tutaj datę potwierdzającą, iż jest to najstarszy klasztor chrześcijański to sensacja na skalę światową, dodaje uczony. Profesor Ghica dodaje zaś, że odkrycie zmienia rozumienie rozwoju wczesnego chrześcijaństwa. Dowiadujemy się tutaj, że na obrzeżach Imperium Romanum już około 350 roku istniała rozbudowana społeczność klasztorna. To bardzo wcześnie. Dotychczas nie mieliśmy o tym pojęcia. Datowanie zabytku metodą radiowęglową potwierdzają przedmioty znalezione na miejscu. Monety, ceramika i szklane przedmioty dowodzą, że klasztor istniał już około 350 roku, a być może nawet wcześniej. Wyniki badań nie budzą wątpliwości. Nie tylko mamy tutaj wielką liczbę dowodów wskazujących, że wszystkie sześć części klasztoru powstały w IV wieku, ale datowanie radiowęglowe wskazuje, że początki klasztoru sięgają czasów dynastii konstantyńskiej, ekscytuje się Ghica. Początki chrześcijaństwa w Egipcie sięgają I wieku. Rozwijało się ono w kosmpolitycznej Aleksandrii, której wspaniała biblioteka przyciągała wielu chrześcijańskich intelektualistów, w tym Klemensa Aleksandryjskiego, czy jego ucznia, Orygenesa. Z kolei nauczycielem Klemensa był Panten, założyciel aleksandryjskiej szkoły katechetycznej, jednej z najważniejszych w starożytności. Na badanym stanowisku wyróżniono sześć sektorów. Poszczególne budynki wznoszono z bazaltu, gliny i cegły suszonej. Najbliższe znane stanowisko archeologiczne z okresu rzymskiego znajduje się w odległości około 3 kilometrów, klasztor był więc izolowany. Izolacja, położenie na pustyni poza znanymi wsiami, organizacja przestrzeni wewnętrznej, budynków czy znalezione napisy nie pozostawiają wątpliwości, co do natury tych struktur, dodaje Ghica. Pierwszy z badanych sektorów rozpoczęto budować w pierwszej połowie IV wieku. Udało się wyróżnić pięć faz budowy, z których ostatnia była prowadzona w VII wieku. Centrum sektora stanowi wykuty w skale kościół. Następnie wykonano cztery kolejne obszary sektora – dwie cele mieszkalne i kuchnio-refektarz. Następnie dodano kolejne cele, z których jedna stanowiła kolejny kościół. W ramach ostatniego sezonu wykopalisk ukończono odsłanianie szóstego sektora, składającego się z 19 struktur, w tym kościoła przylegającego do dwóch innych pomieszczeń, podobnych do pomieszczeń z pierwszego sektora. Te trzy pomieszczenia oraz niezależna od nich przestrzeń mieszkalna i korytarz stanowiły centrum wokół którego, w kolejnych czterech fazach, zbudowano sektor szósty. Ściany czterech pomieszczeń w szóstym sektorze, w tym ściany kościoła, pokryte są tekstami biblijnymi i patrystycznymi spisanymi w grece. Znaleziono też wiele ostrakonów, a znajdujące się na nich napisy wprost odnoszą się do mnichów. Rozplanowanie budynków w każdym sektorze oraz techniki konstrukcyjne przypominają nietypową ławrę. Jedynymi strukturami podobnymi do odkrytych w Tel Ganub Qasr Al-‘Aguz jest kompleks monastyczny w Kellii. Większość ceramiki z Tel Ganub Qasr Al-‘Aguz pochodzi z V i początku VI wieku, co prawdopodobnie wskazuje na szczyt rozwoju klasztoru. W sektorach pierwszym, drugim i szóstym widoczne są ślady późniejszego zamieszkania, sięgające VII i VIII wieku. Niewykluczone, że zostały one ponownie zamieszkane przez mnichów. « powrót do artykułu
-
- Tel Ganub Qasr Al-‘Aguz
- najstarszy klasztor
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Znajdujący się na Biegunie Południowym wielki detektor neutrin IceCube zarejestrował wysokoenergetyczne wydarzenie, które potwierdziło istnienie zjawiska przewidzianego przed 60 laty i wzmocniło Model Standardowy. Wydarzenie to zostało wywołane przez cząstkę antymaterii o energii 1000-krotnie większej niż cząstki wytwarzane w Wielkim Zderzaczu Hadronów (LHC). Ponad 4 lata temu, 8 grudnia 2016 roku wysokoenergetyczne antyneutrino elektronowe wpadło z olbrzymią prędkością w pokrywę lodową Antarktydy. Jego energia wynosiła gigantyczne 6,3 petaelektronowoltów (PeV). Głęboko w lodzie zderzyło się ono z elektronem, doprowadzając do pojawienia się cząstki, która szybko rozpadła się na cały deszcz cząstek. Ten zaś został zarejestrowany przez czujniki IceCube Neutrino Observatory. IcCube wykrył rezonans Glashowa, zjawisko, które w 1960 roku przewidział późniejszy laureat Nagrody Nobla, Sheldon Glashow. Pracujący wówczas w Instytucie Nielsa Bohra w Kopenhadze naukowiec opublikował pracę, w której stwierdził, że antyneutrino o odpowiedniej energii może wejść w interakcje z elektronem, w wyniku czego dojdzie do pojawienia się nieznanej jeszcze wówczas cząstki. Cząstką tą był odkryty w 1983 roku bozon W. Po odkryciu okazało się, że ma on znacznie większą masę, niż przewidywał Glashow. Wyliczono też, że do zaistnienia rezonansu Glashowa konieczne jest antyneutrino o energii 6,3 PeV. To niemal 1000-krotnie większa energia niż nadawana cząstkom w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Żaden obecnie działający ani obecnie planowany akcelerator nie byłby zdolny do wytworzenia tak wysokoenergetycznej cząstki. IceCube pracuje od 2011 roku. Dotychczas obserwatorium wykryło wiele wysokoenergetycznych zdarzeń, pozwoliło na przeprowadzenie niepowtarzalnych badań. Jednak zaobserwowanie rezonansu Glashowa to coś zupełnie wyjątkowego. Musimy bowiem wiedzieć, że to dopiero trzecie wykryte przez IceCube wydarzenie o energii większej niż 5 PeV. Odkrycie jest bardzo istotne dla specjalistów zajmujących się badaniem neutrin. Wcześniejsze pomiary nie dawały wystarczająco dokładnych wyników, by można było odróżnić neutrino od antyneutrina. To pierwszy bezpośredni pomiar antyneutrina w przepływających neutrinach pochodzenia astronomicznego, mówi profesor Lu Lu, jeden z autorów analizy i artykułu, który ukazał się na łamach Nature. Obecnie nie jesteśmy w stanie określić wielu właściwości astrofizycznych źródeł neutrin. Nie możemy np. zmierzyć rozmiarów akceleratora czy mocy pól magnetycznych w rejonie akceleratora. Jeśli jednak będziemy w stanie określić stosunek neutrin do antyneutrin w całym strumieniu, bo będziemy mogli badać te właściwości, dodaje analityk Tianlu Yaun z Wisconsin IceCube Particle Astrophysics Center. Sheldon Glashow, który obecnie jest emerytowanym profesorem fizyki na Boston University mówi, że aby być absolutnie pewnymi wyników, musimy zarejestrować kolejne takie wydarzenie o identycznej energii. Na razie mamy jedno, w przyszłości będzie ich więcej. Niedawno ogłoszono, że przez najbliższych kilka lat IceCube będzie udoskonalany, a jego kolejna wersja – IceCube-Gen2 – będzie w stanie dokonać większej liczby tego typu pomiarów. « powrót do artykułu
-
- elektron
- antyneutrino elektronowe
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Bociany rozpoczęły powroty, a pierwsze ptaki są obserwowane już od początku marca głównie w zachodniej Polsce. Tradycyjnie jednak ich wiosennego pojawu oczekiwano 19 marca. Mamy tego ślad w przysłowiu na Józefa świętego przylatują ptaki jego. Radzimy jednak uważać z wszelkimi newsami, o tym, że nasze bociany już zajmują gniazda – zauważa prof. Piotr Tryjanowski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Przede wszystkim trochę bocianów próbuje zimować w Polsce, gdzie pomagają im ludzie i coraz łagodniejsza pogoda zimą. Ponadto część ptaków zatrzymuje się na Bliskim Wchodzie. Współpracownicy Grupy Badawczej Bociana Białego (GBBB), zrzeszającej miłośników tego gatunku – zarówno naukowców, jak i amatorów oraz praktyków ochroniarzy – wiedzą, że bocian bywa nagminnie mylony z żurawiem. Świadczy o tym fakt, iż osoby relacjonujące przyloty bocianów do południowej Polski, powołują się na… klangor, a więc typowy, donośny głos żurawia. Jest to niestety kolejny dowód, że, jako społeczeństwo, tracimy wiedzę przyrodniczą, nawet na temat sporych i charyzmatycznych gatunków – konstatuje prof. Tryjanowski. Dzisiaj jednak nie musimy się tylko wpatrywać w niebo na szybujące ptaki czy też monitorować bocianich gniazd, bowiem z pomocą przychodzi zaawansowana technika. Możemy spojrzeć na obraz z kamer internetowych, w tym tej najbardziej znanej z wielkopolskich Przygodzic. Możemy też przypatrywać się wędrówce znanych osobników. Na Opolszczyźnie zespół Silesiana pod kierunkiem Joachima Siekiery zaopatrzył dziesiątki bocianów w specjalne nadajniki satelitarne. Współczesne nadajniki są nie tylko lekkie i ergonomiczne, ale zbierają nawet w odstępach 20-sekundowych takie dane jak tętno, temperatura ciała ptaka, wysokość lotu, jak i – oczywiście – bardzo dokładna pozycja geograficzna. W nieprawdopodobny sposób zmieniło to nasze możliwości analiz, zwłaszcza jeśli można współpracować w szerszym zespole – wyjaśnia Joachim Siekiera. Na przykład wiemy, że w tym roku w połowie marca nasze ptaki są w Egipcie. Wpatrywanie się w niebo, czy też spoglądanie na łąkę bądź gniazdo to ciągle ważny wątek kulturowy. Jeśli pierwszy raz widziano lecącego bociana to przynosił szczęście, jeśli chodził po łące, oznaczało to ciężką pracę, zaś jeśli odpoczywał na gnieździe, to raczej był zły omen. Tak w 1958 r., w ankiecie przygotowanej z okazji Międzynarodowego Spisu Bociana Białego, a opracowanej przez prof. Andrzeja Wuczyńskiego z Instytutu Ochrony Przyrody PAN, pisał o tych wierzeniach nauczyciel z Boguszyna w pow. jarocińskim: Zobaczenie pierwszego bociana na wiosnę w locie przynosi człowiekowi szczęśliwy rok lub wędrówkę (zmianę mieszkania), bocian na ziemi chodzi - nie ma wędrówki, życie bez zmian, bocian na ziemi na jednej nodze – zapowiada śmierć kogoś w rodzinie. Interpretację zjawiska pozostawmy etnografom, a lepiej podkreślmy, że zobaczenie bociana to fantastyczny sygnał – wyjaśnia prof. Tryjanowski. Po prostu cieszmy się, że te ptaki są wciąż z nami, bo wyniki badań nad liczebnością tego gatunku, zwłaszcza w zachodniej i południowej Polsce, doprawdy nie dostarczają powodów do optymizmu. Populacja zmniejsza się, a Polska najprawdopodobniej przestała być bocianim krajem numer jeden. Stąd też dziwi, a nawet zaskakuje badaczy fakt, że bocian biały nie znalazł się w nowej Czerwonej liście ptaków Polski. Wiele danych wskazuje, iż pod względem liczebności wyprzedza już nas Hiszpania, a jako pocieszenie, zawsze możemy sobie zanucić pod nosem, że mamy jeszcze drugie miejsce na podium, konstatuje poznański badacz. Zbyt wczesny przylot bywa kosztowny, zwłaszcza gdy powraca zimowa aura z mrozami i śniegiem, co przecież w marcu i kwietniu, a nawet w maju wcale nie jest rzadkością. Jednak ryzyko generalnie się opłaca – podkreśla prof. Tryjanowski – i wcześniej przylatujące ptaki to pewnie osobniki bardziej doświadczone i w lepszej kondycji. Proces zajmowania gniazd ma określony charakter. Gniazda, szczególnie te największe, w najlepszych terytoriach, to obiekt pożądania wszystkich bocianów. Nic dziwnego, że toczą się o nie zacięte walki – zauważa Adam Zbyryt z Polskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków (PTOP) i Uniwersytetu w Białymstoku. Jednak, zupełnie jak w sprzedażach miejskich nieruchomości, dom to jedno, ale liczy się także okolica – dopowiada prof. Tryjanowski, a potwierdzają to badania zespołu prof. Leszka Jerzaka z Uniwersytetu Zielonogórskiego. Zaskoczyło nas, że jednak nie tylko poziom wody w Odrze ma wpływ na sekwencję zajmowania, gniazd, ale ważne jest występowanie… wypasanego bydła. To zapewne ma związek z dostępnością do pokarmu, co wpływa na kondycję samicy stojącej przed koniecznością rozpoczęcia energochłonnego procesu reprodukcji, składania jaj – wyjaśnia prof. Jerzak. Rzeczywiście, kondycja samic wydaje się mieć kluczowe znaczenie. Czy jednak łatwo odróżnić samca od samicy w czasie przylotu? Zdecydowanie nie, zgodnie twierdzą badacze, zarówno profesjonaliści, jak i amatorzy zrzeszeni w GBBB. Wszystko staje się łatwiejsze, gdy bociany są wyposażone w specjalne obrączki ornitologiczne, z dobrze widocznymi numerami możliwymi do odczytania przez lunetę. To wielka pomoc dla badaczy – wyjaśnia prof. Tryjanowski. Kluczowe jednak jest pytanie, dlaczego samce i samice bociana mają nieco odmienne strategie migracji. Nowe światło rzucają na to wspólne zespołów z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i Uniwersytetu Szczecińskiego, a rąbka tajemnicy uchyla ich koordynator dr Zbigniew Kwieciński. Popatrzmy na bociany jak na samoloty, choć gwoli precyzji raczej to motoszybowce, bo wznosząc się muszą zainwestować sporo energii, a dalej już lecą z ciepłymi prądami powietrza. Choć niezwykle trudno dostrzec u bocianów różnice płciowe, to jednak, gdy popatrzymy na budowę jelit, samice istotnie różnią się od samców. Bocianie panie mają jelita dłuższe niż panowie, co wiąże się z ich trybem życia. Kolejny dowód na to, ważny do zapamiętania nie tylko na wiosnę, że liczy się wnętrze – razem zgodnie żartują prof. Tryjanowski i dr Kwieciński. « powrót do artykułu