Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Pierwszy odkryty w Drodze Mlecznej szybki błysk radiowy (FRB) wydaje się pochodzić z magnetara. Jeśli odkrycie się potwierdzi, pomoże to lepiej zrozumieć naturę tajemniczych do tej pory FRB. Podwójny FRB został zarejestrowany 28 kwietnia 2020 roku. Pomiędzy sygnałami upłynęło 28,9 milisekundy. Sygnał nadszedł ze strony magnetara SGR 1935+2154, który znajduje się w pobliżu centrum Drogi Mlecznej, w odległości około 30 000 lat świetlnych od Ziemi. Sygnał jako pierwszy wykrył radioteleskop CHIME (Canadian Hydrogen Intensity Mapping Experiment). Wcześniej w kwietniu satelita Swift zarejestrował silne rozbłyski promieniowania rentgenowskiego, a dokładnie w tym samym czasie, gdy CHIME zarejestrował FRB Swift zauważył dwa silniejsze niż zwykle rozbłyski. Pochodzący z naszej galaktyki FRB jest 3000 razy potężniejszy niż jakakolwiek wcześniej zarejestrowana emisja radiowa z magnetara. Jest jednocześnie 10-krotnie słabszy niż międzygalaktyczne FRB. Jak mówi Kiyoshi Masui z MIT, prawdopodobnie ten FRB nie zostałby wykryty, gdyby pochodził spoza naszej galaktyki. Najbliższy znany nam magnetar położony poza Drogą Mleczną znajduje się około 500 milionów lat świetlnych od nas. Gdyby SGR 1935+2154 znajdował się w takiej odległości, FRB wydawałby się nam 200 milionów razy słabszy. Prawdopodobnie istnieje wiele pozagalaktycznych FRB, które są zbyt słabe, byśmy mogli je zauważyć, mówi Masui. Obecnie znamy mniej niż 30 magnetarów w Drodze Mlecznej, przez co niewiele wiemy o tego typu obiektach. Jeśli bylibyśmy w stanie połączyć FRB z tego galaktycznego magnetara ze źródłem pozagalaktycznych FRB zupełnie zmieniłoby to zasady gry, mówi Adam Deller z australijskiego Swinburne University of Technology. Tego typu dowód, wskazujący na magnetary jako źródło FRB pozwoliłoby na obserwowanie w FRB z Drogi Mlecznej zjawisk, które są zbyt słabe, by móc je dostrzec w FRB spoza naszej galaktyki. Pomimo najnowszego odkrycia naukowcy wciąż nie wiedzą, w jaki sposób FRB powstają w magnetarach, ani nawet czy wszystkie FRB pochodzą z magnetarów. Na razie wydaje się, że FRB mogą należeć do dwóch kategorii – słabszych ale powtarzających się błysków oraz potężnych jednorazowych. Przed dwoma laty informowaliśmy, że słynny FRB 121102 również może pochodzić z magnetara. « powrót do artykułu
  2. Narodowy Instytut Fryderyka Chopina zaprosił warszawskich projektantów do zamkniętego konkursu na chopinowski neon. W pierwszym etapie wyłoniono 3 projekty: 1) Grzegorza Laszuka, 2) Anny Libery i Jana Strumiłły oraz 3) Studia Robot. Wszystkie można zobaczyć na oficjalnym profilu Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina na Facebooku. Tam też (do 13 listopada do godz. 23.59) można zagłosować na swój ulubiony projekt poprzez oddanie lajka. Neon ma zabłysnąć na zabytkowym murze Muzeum Fryderyka Chopina od strony ulicy Tamka jeszcze w tym roku. Jak wyjaśnił Laszuk, kształt jego neonu nawiązuje do charakterystycznego i powszechnie rozpoznawalnego portretu profilowego Fryderyka Chopina. Multiplikacja, rozszerzanie-zwężenie portretu wraz z jego odwróceniem dynamizuje kompozycję, sugerując ruch głową od lewej do prawej. Ten efekt może być podkreślany ew. użyciem systemu cyklicznego zapalania i wygaszania rurek neonu. W dzień neon będzie portretem Kompozytora, a równocześnie – poprzez jego zwielokrotnienie – rodzajem klasycystycznego ornamentu, nawiązującego kształtem do tralek położonego nad neonem ogrodzenia ogrodu pałacowego. Neon Libery i Strumiłły przedstawia ręce na klawiaturze fortepianu, które włączając się kolejno, wykonują pasaże. Ich rytm i układ zainspirowała etiuda nr 1 C-dur z opusu 10. Fryderyka Chopina. Każda ręka świeci innym kolorem na tle białych rurek neonowej klawiatury. Pod koniec sekwencji wszystkie ręce włączone są razem. Wówczas wiele rąk w różnych kolorach symbolicznie przedstawia Konkurs Chopinowski, podczas którego różne ręce ze wszystkich stron świata grają razem na klawiaturze w Warszawie. Jednocześnie tworzą wzór przypominający rząd wierzb na tle ściany deszczu. Neon Studia Robot ma się wpisywać w osie widokowe i być widoczny dla przechodniów z różnych perspektyw; stąd umiejscowienie na rogu. Forma neonu odnosi się do pięciolinii i zapisu nutowego [...]. Pięciolinia zmienia się dla przechodniów w świetliste zadaszenie-pergolę, rozświetlające fragment chodnika przed Muzeum. Nuty zaś zastępują litery, które rozłożone na różnych poziomach układają się w napis "Chopin" bądź też zmieniają się w kropki na pięciolinii. Dla dodania większej interakcji z miejskim ruchem można rozważyć dynamiczne włączanie się liter według odgórnie ustalonej konfiguracji. Jak podkreślają organizatorzy, wygra projekt, który zdobędzie najwięcej polubień łącznie ze wszystkich oficjalnych fan page'ów Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina (w językach polskim, angielskim, japońskim, koreańskim, francuskim i rosyjskim). Jak na razie największą popularnością wśród głosujących cieszy się propozycja Studia Robot. Ponieważ do końca akcji zostało jeszcze sporo czasu, wszystko może się jednak zmienić... « powrót do artykułu
  3. Stawonogi to od 500 milionów lat najbardziej rozpowszechniony typ zwierząt na Ziemi. Stanowią one aż 80% wszystkich żyjących współcześnie gatunków. Jednak dotychczas istniało poważne brakujące ogniwo ich ewolucji. Teraz naukowcy z Instytutu Geologii i Paleontologii Chińskiej Akademii Nauk informują o odkryciu skamieniałości stawonoga, który przypominał krewetkę i miał pięcioro oczu. Wyniki swoich badań opublikowali na łamach Nature. Skamieniałość należąca do gatunku Kylinxia to bardzo rzadka chimera. Łączy ona cechy morfologiczne różnych zwierząt, przez co przypomina „kylin”, chimerę z tradycyjnej chińskiej mitologii, mówi profesor Huang Diying. Kylinxia jest wyjątkowa m.in. przez to, że w skamieniałości zachowały się oczy, układ pokarmowy i układ nerwowy. Zwierzę ma cechy charakterystyczne stawonoga, takie jak stwardniały oskórek, kończyny posiadające stawy i tułów złożony z segmentów. Jednocześnie u stworzenia widać cechy wcześniejszych form, jak pięcioro oczu znane ze skamieniałości Opabinii czy przydatki, które znamy ze skamieniałości największego kambryjskiego drapieżnika z rodzaju Anomalocaris. Przedstawiciele Anomalocaris mogli mieć nawet 2 metry długości. Rodzaj ten uważany jest za przodka stawonogów. Jednak pomiędzy stawonogami a Anomalocaris istnieją olbrzymie różnice morfologiczne, które stanowią ewolucyjną zagadkę. Chińscy naukowcy przeprowadzili szczegółową analizę szczątków Kylinxia. Wykazali, że pierwsze przydatki Anomalocaris i stawonogów są homologiczne, zatem mają podobną pozycję, strukturę i pochodzenie ewolucyjne. Z kolei analizy filogenetyczne wskazują, że istnieje pokrewieństwo pomiędzy przednimi przydatkami Kylinxia, przydatkami przy otworze gębowym podtypu szczękoczułkopodobnych (tutaj należą m.in. pajęczaki) oraz czułkami żuwaczkowców (m.in. wije, skorupiaki). Nasze badania wykazały, że na drzewie ewolucyjnym Kylinxia znajduje się dokładnie pomiędzy Anomalocaris a prawdziwymi stawonogami. Innymi słowy, znaleźliśmy ewolucyjne korzenie prawdziwych stawonogów, mówi współautor badań, profesor Zhu Maoyan. Kylinxia [...] uzupełnia lukę pomiędzy Anomalocaris i prawdziwymi stawonogami, jest zaginionym elementem ewolucji stawonogów, dodaje doktor Zeng Han. « powrót do artykułu
  4. W Sadowiu, gdzie znajduje się największe w Polsce cmentarzysko przedstawicieli kultury amfor kulistych, odkryto kolejne groby. Najbardziej interesujący z nich reprezentuje kulturę złocką. To grób niszowy z pionowym szybem i wydrążoną obok jamą grobową. Wewnątrz archeolodzy znaleźli szczątki czterech osób, naczynia oraz pochodzącą z Bliskiego Wschodu kościaną klamrę. To zaledwie trzeci tego typu zabytek znaleziony w Polsce. Pozostałe dwie takie klamry odkryto w Grabowie Starym koło Sandomierza i w Kruszy Zamkowej w okolicach Inowrocławia. Również w Europie kościane klamry z Anatolii są rzadkością. W ubiegłym roku w Sadowiu znaleziono 25 grobowce. W bieżącym roku, po przebadaniu dodatkowych 3 arów terenu, stwierdzono obecność trzech kolejnych grobowców. Dwa pozostałe grobowce reprezentują kulturę amfor kulistych. Jeden z nich to grobowiec symboliczny – kenotaf – w którym nie złożono zmarłego. Archeolodzy odkryli w nim naczynia oraz wióry i wyroby krzemienne. Drugi grobowiec został obrabowany. Pozostały w nim jedynie potłuczone naczynia. Rabowanie grobowców to powszechne zjawisko na stanowiskach, gdzie ten sam cmentarz jest używany przez ludzi różnych kultur. Dochodziło do niego przy okazji przypadkowego natrafienia na starszy grób przy kopaniu nowego, albo było to postępowanie celowe. Przedmiot, bądź kości ludzkie wydobyte z grobu, uważano za magiczne, posiadające szczególną moc, powiedział Radiu Kielce Marek Florek z sandomierskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Kielc. Prace w Sadowiu będą kontynuowane w przyszłym roku. Archeolodzy podejrzewają, że cmentarzysko może mieć rozmiar nawet 25 arów. Nie wykluczają, że obok znajduje się cmentarzysko kultury pucharów lejkowatych lub osada tej kultury. « powrót do artykułu
  5. COVID-19 wywołuje nie tylko problemy ze strony układu oddechowego. Coraz więcej dowodów wskazuje na to, że pojawia się też stan zapalny naczyń krwionośnych. Ponadto u 30–50 procent osób występują objawy neurologiczne, jak bóle czy zawroty głowy, mdłości i problemy z koncentracją. To zaś sugeruje, że SARS-CoV-2 może mieć wpływ na centralny układ nerwowy. W piśmie Neurobiology of Disease ukazał się właśnie artykuł, którego autorzy – naukowcy z Temple University i Rowan University – donoszą, że białko szczytowe (białko S) koronawirusa może uszkadzać barierę krew-mózg. W wyniku jego działania bariera ta może stać się nieszczelna, przepuszczając do mózgu szkodliwe substancje. Wcześniejsze badania wykazały, że SARS-CoV-2 infekuje komórki gospodarza przyłączając się za pomocą białka szczytowego do enzymu konwertującego angiotensynę 2 (ACE2), obecnego na powierzchni komórek gospodarza, mówi profesor Servio H. Ramirez, główny autor najnowszych badań. ACE2 jest obecny na powierzchni komórek śródbłonka wyściełających naczynia krwionośne. Jako, że ACE2 to główny cel, za pomocą którego SARS-CoV-2 przyczepia się do komórek w płucach i naczyniach krwionośnych innych organów, tkanki położone za tymi naczyniami krwionośnymi, które otrzymują krew od naczyń, do których przyczepił się wirus, mogą być przez wirusa uszkodzone, dodaje Ramirez. Zespół Ramireza postanowił przyjrzeć się ACE2 w naczyniach krwionośnych mózgu. Naukowcy poszukiwali tego enzymu w tkance mózgowej osób zmarłych, zarówno takich, którzy byli zdrowi, jak i takich, którzy cierpieli na nadciśnienie i demencję. Analizy wykazały, że do ekspresji ACE2 dochodzi w naczyniach krwionośnych kory czołowej i że ekspresja ta jest znacząco wyższa u osób, które miały nadciśnienie lub demencję. Po tym odkryciu uczeni chcieli chcieli sprawdzić, jaki wpływ białko S wirusa SARS-CoV-2 może mieć na komórki śródbłonka naczyń krwionośnych mózgu. Badania prowadzono na kulturach komórek w laboratorium. Okazało się, że wprowadzenie do kultury komórek białka S, szczególnie zaś podjednostki S1 wiążącej receptor, prowadziło do znaczących zmian funkcjonowania wyściółki, przez co częściowo traciła ona swoją integralność. Jakby tego było mało zdobyto też dowody, że podjednostka S2, która łączy się z błoną komórkową, ma bezpośredni wpływ na funkcjonowanie bariery krew-mózg. To ma olbrzymie znaczenie, gdyż w przeciwieństwie do podjednostki S1, podjednostka S2 nie wiąże się z ACE2, co oznacza, że może ona uszkadzać barierę krew-mózg niezależnie od obecności ACE2, wyjaśnia doktor Tetyana Buzhdygan. Naukowcy, chcąc potwierdzić swoje spostrzeżenia, stworzyli specjalne konstrukcje tkankowe, imitujące naczynia krwionośne w mózgu. To pozwoliło im na odtworzenie przepływu krwi oraz sił działających na naczynia w czasie codziennego funkcjonowania. Eksperymenty potwierdziły, że przyłączenie podjednostki S1 zwiększyło przepuszczalność tak skonstruowanych naczyń. Nasze badania potwierdzają, że SARS-CoV-2 lub jego białko S krążące we krwi może destabilizować barierę krew-mózg. Zmiana funkcjonowania tej bariery, której zadaniem jest niedopuszczenie, by szkodliwe substancje przeniknęły do mózgu, zwiększa prawdopodobieństwo pojawienia się takich substancji w mózgu, co wyjaśnia objawy neurologiczne obserwowane u chorych na COVID-19, stwierdza Ramirez. Nie wiadomo, czy infekcja SARS-CoV-2 może nieść ze sobą długotrwałe skutki neurologiczne. Dotychczas nie znaleziono dowodów, by wirus wnikał do komórek mózgu. Dlatego też zespół Ramireza ma zamiar teraz z jednej strony poszukać śladów wirusa w różnych regionach mózgów zmarłych osób, z drugiej zaś chce sprawdzić, czy SARS-CoV-2 jest zdolny do zarażania komórek układu nerwowego. « powrót do artykułu
  6. Dr Jennifer Alexander z Uniwersytetu w Warwick odkryła w głowicy (kapitelu) kolumny z katedry w Santiago de Composteli „autoportret” kamieniarza, który pracował tu w XII w. Alexander specjalizuje się w historii architektury kościołów i katedr ze średniowiecza. W średniowiecznych budynkach widuje się takie rzeczy. Zwykle w ciemnych kątach, gdzie znaleźć je może tylko inny kamieniarz. To prawie tak, jakby ludzie pracujący nad tym budynkiem stworzyli coś specjalnie dla nas. Kamieniarz nie miał zapewne pojęcia, że minie tyle czasu, zanim ktoś wreszcie dostrzeże jego dzieło. Na zlecenie rządu Galicji Alexander przeprowadzała drobiazgową analizę (jej celem jest określenie sekwencji budowy katedry). Autoportret kamieniarza zauważyła, badając głowice kolumn znajdujące się ok. 13 nad ziemią. Wyłania się on z kapitelu, jakby się go kurczowo trzymał. Całość wygląda tak, jakby kapitel go połykał, mówi uczona. Figurka ma około 30 centymetrów wysokości, jest przedstawiona od pasa w górę. Rzeźba ma uśmiechniętą twarz. Jest zadowolona. Została świetnie wyrzeźbiona, dodaje. Średniowieczni kamieniarze byli mistrzami w swoim fachu. Najlepsi z nich uczyli się geometrii, dzięki czemu mogli projektować budynki i zarządzać placem budowy. Mistrzowie ci posiadali wiele różnych umiejętności. Byli odpowiedzialni za stronę inżynieryjną, dostawy materiałów, zatrudnianie robotników. Musieli też umieć rozmawiać i negocjować z inwestorami, którymi najczęściej byli wysocy rangą przedstawiciele duchowieństwa lub szlachty, mówi Alexander. Mimo takich wielkich zdolności i umiejętności kamieniarze pozostawali anonimowi. Ich nazwiska giną z dziejach. Stąd też wyrzeźbiony autoportret to rodzaj podpisu i próba zachowania swojego wizerunku dla potomnych. Nawet obecnie często zapomina się o kamieniarzach. Gdy w XX wieku budowano katedrę w Liverpoolu, publikowano listy rzemieślników, którzy przy niej pracowali. Nie wymieniono na nich żadnego kamieniarza. To zapomniani geniusze, dodaje uczona. « powrót do artykułu
  7. Na wielu planetach pozasłonecznych panują ekstremalne warunki. Znamy takie, gdzie z nieba spada szkło czy płynne żelazo. Teraz międzynarodowy zespół naukowy poinformował o tym, co dzieje się na planecie K2-141b. Z przeprowadzonych symulacji komputerowych wynikach, że powierzchnia planety, jej oceany i atmosfera składają się z tego samego budulca – ze skał. Ta planeta wielkości Ziemi znajduje się tak blisko swojej gwiazdy macierzystej, że dochodzi tam do odparowywania i skarplania się skał, prędkość wiatrów dochodzi tam do 5000 km/h, a na K2-141b istnieje ocean magmy o głębokości 100 kilometrów. Naukowcy z McGill University, York University oraz Indyjskiego Instytutu Edukacji Naukowej odkryli, że 2/3 planety jest ciągle oświetlone przez jej gwiazdę. Po stronie nocnej temperatura wynosi -200 stopni Celsjusza, po dziennej zaś dochodzi do 3000 stopni. To wystarczy, by rozpuścić i odparować skały. Ze skał tych tworzy się cienka atmosfera. Zjawiska zachodzące na K2-141b przypominają obieg wody na Ziemi. Z tym, że tam jest to obieg skał. Skały odparowują, potężne wiatry wiatry przenoszą je na ciemną stronę, gdzie dochodzi do kondensacji i opadów. Cały cykl nie jest jednak tak stabilny jak obieg wody na Ziemi. Magmowy ocean wolno przemieszcza się ze strony ciemnej na jasną. Naukowcy przewidują, że prowadzi to do zmiany składu mineralnego, co z czasem spowoduje zmiany w powierzchni i atmosferze K2-141b. Wszystkie skaliste planety podobne do Ziemi rozpoczynały swe życie jako magmowe światy roztopionych skał. Potem szybko ostygły i utworzyły stałe lądy. Lawowe planety dają nam wgląd w ten etap ewolucji, mówi profesor Nicolas Cowan z McGill. Uczeni chcą teraz zweryfikować wyniki swoich symulacji. Obecnie analizują dane z Teleskopu Kosmicznego Spitzera. W ten sposób zweryfikują wyniki obliczeń temperatury dla strony dziennej i nocnej K2-141b. Mają nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będą mogli użyć danych z Teleskopu Kosmicznego Jamesa Webba, który ma zostać wystrzelony w przyszłym roku, co pozwoli im na sprawdzenie, czy atmosfera K2-141b zachowuje się tak, jak wynika z ich obliczeń. « powrót do artykułu
  8. Nowa metoda próbkowania woskowiny może być tanią i skuteczną techniką mierzenia poziomu hormonu stresu kortyzolu. Odkrycia zespołu z Uniwersyteckiego College'u Londyńskiego (UCL) i King's College London, które ukazały się w piśmie Heliyon, mogą wskazywać na nowe metody monitorowania depresji i zaburzeń lękowych. Nowe urządzenie można stosować w domu bez nadzoru, co ułatwia kontrole medyczne. Naukowcy wspominają też o potencjale metody w zakresie mierzenia np. poziomu glukozy. Próbkowanie kortyzolu jest trudne, gdyż poziom hormonu może się wahać, dlatego próbka nie będzie dokładnym odzwierciedleniem wartości występujących w dłuższym okresie. Co więcej, sama metoda pobierania próbki może wywoływać stres i wpływać na wyniki - opowiada dr Andres Herane-Vives. Poziom kortyzolu w wosku usznym wydaje się bardziej stabilny, a z naszym urządzeniem łatwo pobrać próbkę i szybko, tanio oraz skutecznie ją przetestować. Kortyzol uznawano za potencjalny biomarker depresji, ale naukowcy mieli problemy z dokładnym pomiarem jego poziomu. Brytyjczycy wspominają o badaniu włosów, ale jak zaznaczają, nie każdy ma ich np. wystarczająco dużo, by uzyskać odpowiednią próbkę. Poza tym, w porównaniu do woskowiny, analiza włosów jest bardziej czasochłonna i droższa. Niestety, dotąd nie było wiarygodnej i niestresującej metody próbkowania wosku usznego. Pracując nad urządzeniem, dr Herane-Vives inspirował się innym naturalnym woskiem - plastrem pszczelim, który jest oporny na zanieczyszczenie bakteryjne. Ponieważ woskowina ma podobne właściwości, nadaje się do próbkowania w domu; próbki mogą być wysłane do laboratorium pocztą bez większego ryzyka skażenia. Urządzenie Brytyjczyków przypomina patyczek higieniczny. Znajduje się w nim ogranicznik, który zapobiega zbyt głębokiemu wsadzaniu do przewodu słuchowego. Czubek jest pokryty celulozową gąbeczką (impregnowaną roztworem oleju mineralnego z MgCl2).  W pilotażowym badaniu Herane-Vives i współpracownicy z Wielkiej Brytanii, Chile i Niemiec zebrali grupę 37 ochotników, aby przetestować różne metody pobierania próbek kortyzolu. Najpierw próbki woskowiny pobierano, wykorzystując strzykawki uszne (zabieg ten bywa bolesny). Badanych instruowano, by przez miesiąc nie używali patyczków higienicznych ani  w żaden sposób nie czyścili ucha zewnętrznego. Dzięki temu podczas kolejnej wizyty w laboratorium można było zebrać standaryzowaną ilość wosku (wcześniej ustalono, że w zdrowym uchu przez 4 tygodnie powstaje ok. 3-8 mg woskowiny). Miesiąc później tę samą procedurę stosowano w jednym uchu (lewym), podczas gdy w drugim wykorzystywano nową metodę (ochotnicy sami pobierali próbki z prawego ucha zgodnie z instrukcją producenta). Akademicy analizowali także próbki włosów i krwi od tych samych osób. Naukowcy odkryli, że woskowina zawierała więcej kortyzolu niż próbki włosów i że nowa technika była najszybszą i potencjalnie najtańszą metodą. W najmniejszym stopniu wpływały też na nią czynniki zaburzające działające w ciągu poprzedniego miesiąca. W innym badaniu ochotnicy ocenili nowe urządzenie jako wygodniejsze od tradycyjnych metod. Dr Herane-Vives założył firmę Trears, która pomoże w komercjalizacji rozwiązania. Jego zespół sprawdza także, czy urządzenie może być przydatne np. do pomiaru poziomu glukozy w woskowinie. « powrót do artykułu
  9. W XIX wieku niemiecki lekarz Carl Wunderlich określił, że przeciętna temperatura ciała zdrowego dorosłego człowieka wynosi 37 stopni Celsjusza. Od tamtej pory powszechnie posługujemy się tą wartością. Naukowcy donoszą jednak, że stajemy się... coraz chłodniejsi. Średnia temperatura ciała zdrowego człowieka od dziesiątków lat się obniża. W 2017 roku badania przeprowadzone na grupie 35 000 dorosłych mieszkańców Wielkiej Brytanii wykazały, że przeciętna temperatura ciała wynosi 36,6 stopnia Celsjusza. Dwa lata później przeprowadzono podobne badania na grupie mieszkańców Palo Alto w Kalifornii i tam średnie temperatura ciała wynosiła niecałe 36,4 stopnia Celsjusza. Teraz międzynarodowa grupa lekarzy i antropologów, którzy pracowali pod kierunkiem profesora Michaela Gurvena z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara zauważyli podobny spadek temperatury ciała wśród zamieszkujących boliwijską Amazonię rolników-zbieraczy Tsimana. Gurven pracuje z Tsimana od 16 lat i spostrzegł, że średnia temperatura ciała wśród tego ludu zmniejsza się w błyskawicznym tempie 0,05 stopnia Celsjusza rocznie. Obecnie średnia dla tego ludu to 36,5 stopnia Celsjusza. W czasie krótszym niż dwie dekady obserwujemy tutaj taki sam spadek, jaki obserwowaliśmy w USA przez 2 wieki, mówi Gurven. Swoje analizy naukowcy oparli o próbkę 18 000 obserwacji niemal 5500 dorosłych. Badania, które wykazały, że w USA od wojny secesyjnej dochodzi do spadku średniej przeciętnej temperatury były prowadzone na pojedynczej populacji, nie można więc na ich podstawie stwierdzić, co jest przyczyną tego spadku. Jednak jasnym jest, że coś się zmieniło w ludzkiej fizjologii. Jedna z czołowych hipotez mówi, że dzięki lepszej higienie, dostępowi do czystej wody, szczepionkom i rozwojowi medycyny doświadczamy mniejszej liczby stanów zapalnych. W naszych badaniach mogliśmy zweryfikować tę hipotezę. Mamy informacje na temat stanu zdrowia i obecności biomarkerów zapalnych u każdego pacjenta w czasie, gdy był badany, mówi Gurven. Niezależnie od tego, w jaki sposób prowadziliśmy analizę, ciągle zauważamy spadek temperatury. Nawet jeśli ograniczymy się do tych mniej niż 10% dorosłych, którzy są całkowicie zdrowi to i tak obserwujemy spadek przeciętej temperatury ich ciała, dodaje doktor Thomas Kraft. Zasadnicze pytanie brzmi, dlaczego spada przeciętna prawidłowa temperatura ciała u ludzi żyjących w tak odmiennych warunkach jak Amerykanie i Tsimane. Spadek może być spowodowany lepszą opieką zdrowotną i mniejszą liczbą długotrwałych łagodnych stanów zapalnych w organizmie. O ile jednak w ciągu ostatnich 2 dekad zdrowie populacji się poprawiło, to na wiejskich obszarach Boliwii infekcje są wciąż czym powszechnym. Uzyskane przez nas wyniki wskazują, że samo zmniejszeni liczby infekcji nie wyjaśnia obserwowanego spadku temperatury, mówi Gurven. Uczony dodaje, że być może wraz z poprawą ogólnego stanu zdrowia organizm wydatkuje mniej energii na zwalczanie infekcji. Możliwe też, że dostęp do antybiotyków i innych leków powoduje, że infekcje trwają krócej. Odkryliśmy też, że osoby, które na początku naszych badań przechodziły infekcję dróg oddechowych miały wyższą średnią temperaturę ciała, niż osoby, które taką infekcję przechodziły później, dodaje Gurven. To może potwierdzać hipotezę o poprawieniu się ogólnego stanu zdrowia i lepszym radzeniu sobie z infekcjami przez silniejszy organizm. Znacznie może mieć też bardziej powszechne używanie leków przeciwzapalnych, jak ibuprofen. Jednak i to nie wyjaśnia wszystkiego, gdyż spadek temperatury obserwowany jest również, gdy w analizach statystycznych uwzględni się obecność biomarkerów prozapalnych. Jeszcze inna hipoteza mówi, że obecnie nasze organizmy nie muszą wkładać tyle wysiłku w regulowanie temperatury, gdyż latem mamy dostęp do klimatyzacji, a zimą do centralnego ogrzewania. Temperatura ciała Tsimane zmienia się w zależności od pory roku czy pogody, jednak Tsimane nie mają dostępu do żadnej z tych technologii pomagających regulować temperaturę ciała. Ale mają lepszy dostęp do ubrań i koców niż w przeszłości, zauważa Kraft. Naukowcy przyznają, że byli zdziwieni faktem, iż nie znaleźli jednej przyczyny, dla której średnia prawidłowa temperatura ciała dorosłego człowieka ulega obniżeniu. Prawdopodobnie wpływ mają różne czynniki, wszystkie związane z poprawą warunków życia, stwierdza Gurven. Zjawisko to tym trudniej wyjaśnić, że spadki takie widać zarówno w USA i Wielkiej Brytanii, zatem bogatych uprzemysłowionych krajach o rozbudowanej służbie zdrowia, jak i u żyjących w tropikach Indian. Tsimane żyją na wiejskim tropikalnym obszarze Boliwii, z minimalną dostępnością publicznej służby zdrowia. Nasze badania pokazują, że spadek temperatury ciała ma miejsce nawet tutaj, gdzie choroby zakaźne wciąż są odpowiedzialne za znaczną część zgonów i zachorowań, dodaje Gurven. Na pewno wiemy, że nie istnieje uniwersalna prawidłowa temperatura ciała dla każdego człowieka i w każdej chwili. Dlatego tez nasze badania nie będą miały wpływu na praktykę medyczną, mówi Gurven. Mogą mieć jednak znaczenie przy ocenie zdrowia dużych grup ludności. Temperaturę ciała łatwo jest mierzyć, więc czynnik ten może zostać uwzględniony w szeroko zakrojonych badaniach zdrowia całej populacji, dodaje uczony. « powrót do artykułu
  10. Funkcja Google Street View sprawdza się jako narzędzie wspomagające badania roślinności na poboczach dróg, m.in. dotyczące charakterystycznych gatunków inwazyjnych, jak choćby nawłocie. Jego przydatność sprawdzili niedawno naukowcy z Polski i Szwecji. Inwazyjne gatunki obce stanowią olbrzymie zagrożenie dla różnorodności biologicznej na świecie. Uznawane są, obok bezpośredniej utraty siedlisk, za jedną z najpoważniejszych przyczyn wymierania rodzimych gatunków roślin i zwierząt. Poza negatywnym wpływem na funkcjonowanie ekosystemów, niekontrolowane rozprzestrzenianie się gatunków obcych może pociągać za sobą niekorzystne konsekwencje ekonomiczne (np. powodując straty w rolnictwie, leśnictwie czy rybołówstwie) i zdrowotne (jak np. występujący w Polsce barszcz Sosnowskiego). Szacuje się, że roczne straty spowodowane przez inwazyjne gatunki obce w Unii Europejskiej wynoszą co najmniej 12 miliardów Euro i koszty te stale rosną. Podczas gdy zasięg i liczba introdukcji nowych gatunków obcych na świecie wciąż rosną, mechanizmy ich rozprzestrzeniania się nie są wciąż w pełni znane, a ich kontrola i zwalczanie wymagają zaangażowania coraz większych środków finansowych – zwraca uwagę dr hab. Michał Żmihorski z Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży w informacji prasowej przesłanej PAP. W informacji przesłanej PAP przypomniał on, że inwazyjne obce gatunki roślin często rozprzestrzeniają się wzdłuż dróg, bo właśnie tam znajdują odpowiednie siedliska. Dodatkowo ruch pojazdów sprzyja transportowi nasion, które mogą przyczepiać się do samochodów, np. w błocie na podwoziu pojazdów lub w bieżnikach opon, a także przemieszczać się z pędem powietrza generowanym przez jadące samochody. Śledzenie dyspersji obcych gatunków roślin w takich miejscach może mieć więc kluczowe znaczenie w skutecznej kontroli ich populacji. Naukowcy z Instytutu Ochrony Przyrody (IOP) PAN, Szwedzkiego Uniwersytetu Nauk Rolniczych i IBS PAN w Białowieży postanowili sprawdzić użyteczność funkcji Google Street View dla śledzenia inwazji obcych gatunków roślin wzdłuż dróg. Drogi i ich sąsiedztwo w znacznej części świata zostały sfotografowane przez firmę Google, która poprzez usługę Google Street View udostępniła wykonane zdjęcia w popularnych aplikacjach Google Earth i Google Maps. Powstała tym samym otwarta baza danych przestrzennych, która gromadzi obecnie blisko 170 miliardów wysokorozdzielczych panoramicznych zdjęć poboczy wzdłuż około 16 milionów kilometrów dróg w ponad 200 krajach i terytoriach na świecie (w tym również w Polsce). Naukowcy postanowili wykorzystać ten imponujący zasób danych i sprawdzić, czy na zobrazowaniach Google Street View widoczne są jakieś inwazyjne rośliny i czy to, co widać na fotografiach jest wiarygodnym wskaźnikiem obecności tych roślin w terenie. Posługując się panoramicznymi zdjęciami Google, w losowo wybranych miejscach w Polsce przeprowadziliśmy więc zdalną inwentaryzację szeroko rozpowszechnionych w naszym kraju inwazyjnych północnoamerykańskich nawłoci: kanadyjskiej i późnej. Otrzymane wyniki porównaliśmy ze standardowymi obserwacjami wykonanymi w terenie – relacjonuje Dorota Kotowska z IOP PAN i Szwedzkiego Uniwersytetu Nauk Rolniczych. Okazało się, że wirtualnie kontrolując pobocza polskich dróg przy pomocy Google Street View możemy rejestrować obecność nawłoci w podobny sposób, jak idąc wzdłuż tego samego odcinka drogi pieszo, przy czym w świecie wirtualnym zrobimy to znacznie szybciej i taniej, zostawimy też kilkukrotnie mniejszy ślad węglowy. Według Michała Żmihorskiego z jednej strony nie jest to wynik zaskakujący. Z drugiej strony sprawa wykorzystania Google Street View dla śledzenia inwazji przestaje być tak prosta, gdy weźmiemy pod uwagę, że część poboczy dróg jest koszona (wtedy roślin inwazyjnych nie widać, nawet jeśli rosną w danym miejscu), albo że zdjęcia Google są wykonywane w różnych porach roku (również wtedy, gdy nawłoć nie kwitnie) i z różną częstotliwością. Oceniając wiarygodność Google Street View dla śledzenia inwazji roślin musieliśmy wziąć te czynniki pod uwagę. Z naszych obserwacji wynika, że Google Street View sprawdza się dobrze jako narzędzie wspomagające badania roślinności poboczy dróg w przypadku gatunków, które (tak jak inwazyjne nawłocie) występują licznie i w dużym zagęszczeniu, albo których rozmiary, pokrój lub barwa są wystarczająco charakterystyczne aby móc je rozpoznać z większej odległości – mówi Dorota Kotowska. Przykładowo podczas przeglądania zdjęć zaobserwowaliśmy szereg innych problematycznych gatunków roślin obcego pochodzenia, między innymi: kaukaskie barszcze, azjatyckie rdestowce, kolczurkę klapowaną, trojeść amerykańską, klon jesionolistny, czeremchę amerykańską czy dąb czerwony. Wyniki badań opublikowano w czasopiśmie „Ecological Indicators”. Jak podkreślają autorzy, zastosowanie nowych technologii i zwiększających się zasobów danych wirtualnych może mieć niebagatelne znaczenie w rozwiązywaniu współczesnych problemów związanych z monitoringiem przyrodniczym i ochroną przyrody. Przy ograniczonych zasobach ludzkich i finansowych przeznaczanych na ochronę przyrody naukowcy i organizacje zajmujące się tą tematyką muszą szukać sposobów podnoszących wydajność swojej pracy – zauważa Michał Żmihorski. Wierzymy, że nasze badania okażą się przydatne, bo pokazują, że możemy w tańszy i szybszy sposób realizować skuteczny monitoring przyrodniczy, wskazywać cenne siedliska szczególnie zagrożone inwazjami i miejsca wymagające aktywnego usuwania gatunków inwazyjnych. « powrót do artykułu
  11. Kodeks Cospi to aztecki dokument prekolumbijski, przechowywany w Bibliotece Uniwersytetu w Bolonii. W ramach nowego projektu naukowcy będą szczegółowo badać techniki malowania. Przeanalizują też, jakie narzędzia wykorzystano. Włosi podkreślają, że zachowało się niewiele prekolumbijskich manuskryptów. Posługując się najnowocześniejszymi technologiami, zespół spróbuje określić skład i rozmieszczenie pigmentów. Wydział Historii, Kultury i Cywilizacji Uniwersytetu w Bolonii otrzymał dofinansowanie z Carisbo Foundation. Badania zostaną przeprowadzone z wykorzystaniem platformy MOLAB (E-RIHS.it). Aby zmapować rozkład materiałów (zarówno organicznych, jak i nieorganicznych) na wszystkich stronach manuskryptu, posłużymy się technikami fluorescencyjnymi i obrazowania hiperspektralnego. Techniki te mogą zapewnić bardzo szczegółowe dane, rzucając nowe światło na praktyki obrazowe i technologiczne rozwinięte przez prekolumbijskich artystów - opowiada prof. Davide Domenici. Wydaje się, że Kodeks Cospi trafił do Bolonii za pośrednictwem dominikanina Dominga de Betanzosa, który zabrał go, wybierając się na spotkanie z papieżem Klemensem VII 3 marca 1533 r. Od tej pory manuskrypt znajdował się w Bolonii. Dokładniejszą europejską historię Codex Cospi możemy prześledzić aż do 26 grudnia 1665 roku. Wtedy to hrabia Valerio Zani podarował kodeks markizowi Ferdinandowi Cospiemu. Wiemy to z inskrypcji, znajdującej się specjalnie wykonanej na tę okazję okładce kodeksu. Nie wiemy za to, w jaki sposób hrabia Zani wszedł w posiadanie zbytku. Był on wykształconym człowiekiem, członkiem tej samej akademii literatury co markiz Cospi. Wiemy, że kontaktował się z licznymi podróżnikami, o których napisał zresztą czterotomowe dzieło. Ponadto pochodził z ustosunkowanej rodziny o wielopokoleniowych korzeniach; jego wuj był biskupem. Miał więc jak nabywać różne dzieła, mógł też wejść w posiadanie zabytków, które od dawna przechowywano w jego rodzinie. Markiz Cospi sądził, że ma do czynienia z chińską księgą, gdyż na okładce widniał napis „Libro della China”. Szlachcic wystawił księgę na widok publiczny w słynnym Museo Cospiano, które znajdowało się w bolońskim ratuszu. W 1672 roku markiz podarował Bolonii zbiory swojego muzeum. Poprosił też Lorenza Legatiego, profesora greki starożytnej z Uniwersytetu w Bolonii, by ten stworzył katalog muzeum. Pierwszy taki katalog powstał w 1667 roku i tam Codex Cospi został zidentyfikowany jako dzieło pochodzące z Indii (nie wiemy, czy chodziło o Indie Zachodnie, czy Indie Wschodnie, te właściwe). Dopiero w drugim katalogu, z 1677 roku, profesor Legati rozpoznał w kodeksie dzieło z terenu Meksyku. Widniejący na okładce „della China” nadpisano więc „del Messico”. W roku 1742 Muzeum Cospi przeniesiono z ratusza do Istituto delle Scienze, który w roku 1803 stał się częścią Uniwersytetu w Bolonii. Od tamtej pory Codex Cospi jest własnością uniwersyteckiej biblioteki. W 2006 r. naukowcy przeprowadzili pierwsze nieinwazyjne badania Kodeksu. Następnie zajęto się analizą kolejnych prekolumbijskich manuskryptów, przechowywanych w różnych instytucjach na całym świecie. Piętnaście lat później postępy technologiczne pozwoliły uczonym wykorzystać nowoczesne techniki obrazowania do lepszego zrozumienia umiejętności rysowniczo-piśmienniczych Azteków. Pracami akademików z kilku instytucji mają kierować Laura Carthechini (SCITEC-CNR) i Aldo Romani (SMAArt). Wykorzystanie skanera makro-XRF pozwoli określić skład pierwiastkowy pigmentów. W ten sposób będzie można, na przykład, wskazać na rozmieszczenie aurypigmentu, który zawiera arsen. Oprócz tego Kodeks Cospi przejdzie obrazowanie hiperspektralne. « powrót do artykułu
  12. Bariery MOSE, które mają chronić Wenecję przed powodziami, nie uchronią wielu cennych zabytków, w tym przede wszystkim Bazyliki Św. Marka. Na przeszkodzie stoją biznes i polityka. Równo miesiąc temu, 3 października, na Placu Św. Marka można było zobaczyć łzy w oczach wielu wenecjan. Podniesiono bariery i po raz pierwszy w historii wysoki przybór wody – acqua alta – nie zalała placu. Jeden z najbardziej znanych i wyjątkowych zabytków świata, Bazylika Św. Marka, bardzo często doświadcza powodzi. Standardowa acqua alta to przybór wody o około 80 centymetrów. Jeśli fala wyniesie 86 centymetrów, zaczyna zalewać kościół. Przed miesiącem można było jednak przejść przez Plac Św. Marka suchą stopą. Meteorolodzy zapowiadali acqua alta o wysokości 130 cm, w związku z czym po raz pierwszy w historii podniesiono bariery MOSE, by uchronić miasto. Jednak było to wyjątkowe wydarzenie. Zapadła bowiem decyzja, że – przynajmniej do końca 2021 roku – bariery będą unoszone tylko wówczas, gdy acqua alta będzie wynosiła co najmniej 130 cm. Oznacza to zalanie najniżej położonych części miasta, w tym Bazyliki Świętego Marka. Decyzję taką podjęto ze względu na obecność... portu. Gdy na początku października uniesiono MOSE do Wenecji nie mogło wpłynąć siedem statków, które przez około pięć godzin musiały czekać na opuszczenie barier. To wywołało protesty władz portu Marghera. Co prawda przez ostatnich 20 lat zarząd Porto Marghera twierdził, że ochrona miasta powinna mieć priorytet, jednak teraz robi wszystko, by jego interesy były ważniejsze. Tutaj dochodzimy do istotnych kwestii polityczno-biznesowych. Port Marghera wraz z portem przyjmującym wielkie wycieczkowce oraz portem w Chioggia jest ósmym największym portem Włoch. Zatrudnia on ponad 21 000 osób, a powiązanych z nim jest ponad 1200 różnych przedsiębiorstw. Port wytwarza 27% PKB prowincji, a jego związki gospodarcze sięgają daleko w głąb lądu. Tam zaś mieszka kilkukrotnie więcej wyborców, niż w samej Wenecji. Im częściej MOSE będą unoszone, tym większe będą opóźnienia statków wpływających do Porto Marghera. Ktoś będzie musiał za te opóźnienia zapłacić, a będzie to najpewniej właściciel ładunku, gdyż większość jednostek płynących do Marghery to masowce transportujące węgiel, żywność czy produkty petrochemiczne. Port, w którym są stałe wielogodzinne opóźnienia będzie tracił klientów. Stąd też sprzeciw dyrekcji portu wobec zbyt częstego podnoszenia barier. Długoterminowy plan mówi o podnoszeniu MOSE przy acqua alta wynoszącej 110 cm. To pewne ustępstwo ze strony portu, ale wciąż oznacza poświęcenie najniższych części miasta z Bazyliką włącznie. Oficjalny powód, dla którego ustanowiono taką granicę podnoszenia MOSE to blokowanie przez bariery przepływu wody. Działanie takie powoduje, że laguna zaczyna zamieniać się w bagnisty teren, ustaje przepływ tlenu, z laguny nie odpływają zanieczyszczenia. W 2018 roku w Wenecji mieliśmy do czynienia ze 121 przypadkami acqua alta o wysokości do 110 cm. Aby uchronić Bazylikę przed powodziami, MOSE musiałyby być podnoszone już przy acqua alta wynoszącymi 80-85 cm. To oznacza, że bariery wyjątkowo często utrudniałyby ruch statków i przepływ wody. Jednak nawet ustalenie granicy podnoszenia MOSE na 110 cm aqua alta nie gwarantuje przetrwania portu. IPCC przewiduje, że jeśli uda się powstrzymać globalne ocieplenie na poziomie 2 stopni Celsjusza ponad poziom sprzed epoki przemysłowej – a osiągnięcie tego celu jest coraz bardziej wątpliwe – co czeka nas podniesienie poziomu oceanów o 30-60 cm. Jeśli tak się stanie, to acqua alta powyżej 110 cm będzie nawiedzała Wenecję bardzo często. Jeśli zaś nie uda się powstrzymać globalnego ocieplenia, to poziom oceanów może wzrosnąć o 60-100 cm i przetrwanie Wenecji będzie stało pod znakiem zapytania. Wenecja to poważny problem finansowy i polityczny. Już pojawiają się głosy, że port w Marghera należy przenieść gdzie indziej, że w przyszłości do Wenecji powinny wpływać tylko małe jednostki, a już teraz należy myśleć o tym, co w przypadku, gdy bariery MOSE przestaną się sprawdzać. Ich projektant zapewnia, że będą działały do momentu, gdy poziom oceanu podniesie się o 60 centymetrów. Jak jak zatem uratować Wenecję, gdyby wzrost poziomu oceanu miał być większy? « powrót do artykułu
  13. Studenci i naukowcy informatycy z Politechniki Łódzkiej pomyśleli o poruszających się pieszo osobach niewidomych i niedowidzących i stworzyli specjalny kołnierz, który służy przekazywaniu informacji o kierunku ruchu i koniecznych manewrach. Proponowany system nawigacji został zaprojektowany we współpracy z lekarzami i fizjoterapeutami. Kołnierz jest wykonany z oddychającej tkaniny sportowej i umożliwia rozmieszczenie maleńkich siłowników wibracyjnych stosownie do preferencji użytkownika. Innowacyjne podejście do problemu polega na wykorzystaniu zmysłu dotyku szyi jako kanału przekazywania informacji o sugerowanym kierunku ruchu. Użycie wibracji jako sposobu komunikacji jest nowym rozwiązaniem w systemach elektroniki osobistej i systemach wsparcia. Kołnierz koduje kierunki geograficzne oraz proste manewry na krótkie impulsy wibracyjne odczuwane przez noszącą go na szyi osobę – tłumaczy inż. Mikołaj Woźniak z zespołu projektowego. Kołnierz, który jest bezprzewodowo sterowany poprzez mikrokontroler, łączy się za pośrednictwem Bluetooth z popularnymi nawigacjami, np. z Google Maps. Większość dotychczasowych rozwiązań opiera się o komunikację audio. Dzięki naszemu rozwiązaniu osoba niedowidząca do poruszania się nie angażuje słuchu - kluczowego dla niej w odbieraniu świata zewnętrznego, a jedynie odczuwa delikatne bodźce pojawiające się w okolicach szyi. Jest to ważne z punktu [widzenia] poprawy bezpieczeństwa w ruchu drogowym, ale i z uwagi na zwiększony komfort i pewność siebie osób z niepełnosprawnością. Impulsy są wykonywane przez maleńkie silniki wibracyjne w odpowiednich odstępach czasu lub w momentach wymagających wykonania manewru. Autorzy urządzenia do nawigacji dla pieszych osób niedowidzących z wykorzystaniem wibroaktywnego sprzężenia zwrotnego na szyi: inż. Mikołaj Woźniak, mgr inż. Julia Dominiak, Adam Lewczuk, dr hab. inż. Krzysztof Grudzień, prof. PŁ, dr inż. Zbigniew Chaniecki, dr inż. Adam Rylski, dr hab. inż. Andrzej Romanowski, prof. PŁ. Innowacyjny system nawigacji został nagrodzony złotym medalem na Międzynarodowej Warszawskiej Wystawie Wynalazków IWIS. « powrót do artykułu
  14. Czerwone buraki są pełne składników, których spożycie jest wiązane z wieloma prozdrowotnymi zjawiskami jak zwiększona produkcja białych krwinek czy obniżenie ciśnienia. Naukowcy z Uniwersytetu Wiedeńskiego poinformowali o wyizolowaniu z czerwonych buraków peptydu, który może być lekiem stosowanym w zwalczaniu stanów zapalnych. Przeanalizowaliśmy tysiące danych genetycznych, dzięki czemu byliśmy w stanie wychwycić liczne peptydy bogate w cysteiny i przypisać je do konkretnych roślin. Szczególnie interesowały nas te, które mogą potencjalnie działać jako inhibitory proteazy. Peptyd z buraków może blokować enzymy rozkładające białka, mówi główny autor badań, profesor Christian Gruber. Gruber i jego zespół zauważyli, że peptyd z buraka hamuje działanie oligopeptydazy prolilowej (POP). To proteaza serynowa, która jest zaangażowana w rozszczepienie wielu neuroaktywnych peptydów. Jest wiązana z procesami neurodegeneracyjnymi i regulowaniem stanu zapalnego. POP bierze udział w wielu procesach zachodzących w centralnym układzie nerwowym, w tym w uczeniu się, zapamiętywania i regulowaniu nastroju. Wiemy też, że kilka inhibitorów POP pomyślnie przeszło testy prekliniczne, dając nadzieję, że związki te mogą przydać się leczeniu utraty pamięci związanej z wiekiem czy chorobą Alzheimera. Zidentyfikowany przez grupę Gubera peptyd został nazwany bevuTI-I. To pierwszy znany inhibitor POP z rodziny proteaz serynowych trypsyny. Chociaż czerwone buraki to zdrowe warzywa, nie należy przypuszczać, że ich jedzenie będzie zapobiegało demencji. Odkryty przez nas peptyd występuje w burakach w bardzo małych ilościach i nie wiadomo, czy działa po przejściu przez układ pokarmowy, podkreśla Gruber. Przeszukujemy wielką bazę danych genetycznych roślin i zwierząt, poszukujemy nowych peptydów, badamy ich strukturę, a te najbardziej obiecujące chcemy przetestować na enzymach i receptorach komórkowych, a w końcu przeanalizować je na modelach chorób, dodaje uczony. « powrót do artykułu
  15. W rzece Teviot w Szkocji odnaleziono pozostałości Ancrum Old Bridge. Datowanie dębowych belek wskazało na połowę XIV w. To najstarsze naukowo datowane relikty mostu, jakie odkryto w oryginalnym położeniu w szkockiej rzece. Wiadomo, że most spełniał w średniowieczu kluczową rolę. Podczas powodzi lub wysokiego stanu wód Ancrum Bridge mógł być jedynym miejscem, gdzie dało się przekroczyć Teviot między miejscowościami Hawick i Berwick. Most zbudowano za panowania Dawida II i Edwarda III. Stanowił część Via Regia (The Kings Way). Kevin Grant z Historic Environment Scotland (HES) opisał znalezisko jako jedno z najbardziej ekscytujących oraz najistotniejszych odkryć archeologicznych w Szkocji w ostatnich latach. Ancrum Old Bridge Project jest prowadzony przez lokalną społeczność. Obejmuje badania historyczne, terenowe, dokumentację fotograficzną wykonywaną z wykorzystaniem dronów, dendrochronologię, archeologię podwodną i datowanie radiowęglowe. Na przestrzeni 2 lat HES finansowało działania Ancrum and District Heritage Society (ADHS), lokalnej wolontariackiej grupy archeologicznej, która współpracowała z Dendrochronicle i Wessex Archaeology. Wstępne badania źródeł archiwalnych autorstwa ADHS doprowadziły do odkrycia izbic i dębowych belek, które wspierały filary mostu łukowego. Dr Coralie Mills z Dendrochronicle zidentyfikowała pobrane próbki jako miejscową dębinę; warto dodać, że po ok. 1450 r. częstsze stało się wykorzystanie importowanego drewna. Dębina zachowała się w świetnym stanie. To daje nam do ręki ważny lokalny materiał pozwalający na wykonanie analizy pierścieni drzewa w regionie, gdzie zawieruchy wojenne przetrwało niewiele średniowiecznych budynków, stwierdza uczona. Oceną znaleziska zajęli się archeolodzy podwodni z Wessex Archaeology. Próbki belek z dna rzeki wysłano do badania (datowania radiowęglowego) w Scottish Universities Environment Research Centre. Wyniki wskazały na połowę XIV w. « powrót do artykułu
  16. Po raz pierwszy w historii Google Chrome traci rynkowe udziały na rzecz... Microsoft Edge. Jak wynika z najnowszych danych NetMarketShare roku rynkowe udziały Chrome'a zmniejszyły się z 69,94% we wrześniu do 69,25% w październiku. W tym samym czasie udziały Edge'a zwiększyły się z 8,84% do 10,22%. Niewykluczone, że wzrost zainteresowania przeglądarką Microsoftu ma związek z najnowszą aktualizacją Windows 10, w której pojawia się zachęta do korzystania z Edge'a. Firma analityczna informuje też, że pomiędzy wrześniem a październikiem rynkowe udziały Windows 10 wzrosły z 61,26% do 64,04%. Jednocześnie jednak zmniejszył się udział Windows 7 z 22,77% do 20,41%. Spadek zainteresowania zanotował też macOS, 10.15, którego udziały zmniejszyły się z 5,11 do 4,88%. Jednocześnie NetMarketShare poinformowało, że ma zamiar zrezygnować z działania w obecnej formie. Firma przyznaje, że zmiany zachodzące w przeglądarkach spowodowały, że coraz trudniej zbierać precyzyjne informacje i z czasem w raportach pojawia się więcej błędów. Zdecydowano więc, że zamiast próbować naprawiać obecnie stosowaną metodologię, zdecydowano się na jej porzucenie. Firma poinformowała, że w przyszłości będzie zajmowała się trendami w ecommerce oraz weryfikowalnymi danymi użytkowników. « powrót do artykułu
  17. Naukowcy ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach i z Instytutu Fizyki Jądrowej im. Henryka Niewodniczańskiego Polskiej Akademii Nauk opatentowali powłokę przeciwzużyciową do pokrycia noża chirurgicznego tnącego nerwy obwodowe. To kolejny krok tego zespołu w unowocześnianiu narzędzi chirurgii nerwów obwodowych, gdzie od jakości cięcia i późniejszego zespolenia zależy to, czy pacjent będzie sprawny i nie będzie cierpiał z powodu trudnych do opanowania bóli neuropatycznych. Do precyzyjnego cięcia nerwów autorzy wynalazku wytworzyli oryginalne narzędzie tnące – tarczę pokrytą wielojonową i wielowarstwową powłoką przeciwzużyciową typu TiNx:Ag. Do tej pory nie było idealnego narzędzia, wszystkie dotychczasowe metody, sposoby i narzędzia do cięcia nerwów obwodowych zawodziły. Nerw jest tkanką posiadającą specyficzną strukturę – składa się z ogromnej ilości małych włókienek nerwowych, a w trakcie cięcia pod wpływem przyłożonej siły ugina się, ponieważ ostrza tego typu są zbyt tępe, aby gładko i sprawnie zagłębić się w strukturę nerwu, nie powodując jego zgniatania przez dociskanie do podłoża lub narzędzia tnącego – powiedział PAP jeden z autorów patentu, prof. Wiesław Marcol z Katedry i Zakładu Fizjologii Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. W efekcie powierzchnia przecięcia jest nierówna, a celem chirurga jest przecież idealne połączenie dwóch końcówek przeciętego nerwu, mikrowłókno do mikrowłókna, bo to przekłada się na późniejszą regenerację nerwu i to, czy pacjentowi uda się przywrócić wszystkie funkcje np. ręki, w której nerw został uszkodzony w trakcie wypadku – dodał. Jakość przecięcia nerwu jest ważna nawet przy amputacjach. W przypadku nerwu przyciętego nierówno jest większe prawdopodobieństwo powstania nerwiaka z odrastających patologicznie mikrowłókien, który powoduje silny ból w kikucie i utrudnia lub nawet uniemożliwia noszenie protezy. Innowacyjna metoda otrzymywania powłoki według wynalazku pozwala na uzyskanie bioaktywnej powłoki na ostrzu narzędzia, która będzie miała zastosowanie w chirurgii tkanek miękkich – w szczególności właśnie nerwów obwodowych. Współautorami opatentowanego rozwiązania są: kierownik Katedry i Zakładu Fizjologii Śląskiego Uniwersytetu Medycznego prof. Joanna Lewin-Kowalik, dr Jan Miodoński, a także dr hab. Bogusław Rajchel z Instytutu Fizyki Jądrowej im. Henryka Niewodniczańskiego Polskiej Akademii Nauk. Wcześniej zespół ten opracował protezę nerwu obwodowego na bazie chitozanu pozyskiwanego z pancerzyków owadów – jedyną w Europie wypełnioną śródnerwiem. « powrót do artykułu
  18. Pod koniec sezonu archeologicznego na obrzeżach wioski Szirokowo na północy Bułgarii odkryto unikatową rzymską fortecę. Wg specjalistów z Regionalnego Muzeum Historii w Ruse (Регионален исторически музей - Русе), datuje się ona na V wiek. Twierdza była umiejscowiona w taki sposób, by chronić drogi biegnące wzdłuż rzek Baniski Łom (Баниски Лом) i Czerni Łom (Черни Лом). Archeolodzy dodają, że zbudowano ją w sposób mało znany na tych ziemiach. Mówimy o konstrukcji utworzonej z dużych, z grubsza wykończonych bloków. Interesujące jest to, że na niektórych z nich znajdują się inicjały budowniczych. [...] Na poszczególnych blokach umieszczono [też] oznaczenia literowe wskazujące na sposób układania - opowiada Dejan Dragojew, szef zespołu archeologów. Dotąd archeolodzy odkryli monety z VII w., a także metalowe elementy ubioru, takie jak sprzączki od pasków czy brosze. Szacowana powierzchnia, jaką zajmowała forteca, wynosi ok. 4,8 ha. « powrót do artykułu
  19. Dzisiaj, 2 listopada, przypada 20. rocznica stałej obecności człowieka w przestrzeni kosmicznej. Od takiego bowiem czasu Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (ISS) jest nieprzerwanie zamieszkana. Pierwszą załogę ISS stanowili Bill Shepherd, Siergiej Krikalow i Jurij Gidzenko. Wystartowali oni 31 października 2000 roku z Kazachstanu i dwa dni później weszli na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Od tej pory na stacji zawsze przebywali ludzie. Dotychczas ISS odwiedzili obywatele 19 krajów, w tym osoby, które dokonywały tam krótkoterminowych prac budowlanych oraz turyści. Bill Shepherd, były żołnierz Navy Seals, który był dowódcą pierwszej obsady ISS wspomina, że w porównaniu z dniem dzisiejszym warunki na Stacji były prymitywne. Stacja składała się z trzech pomieszczeń, była ciasna, zagracona i wilgotna. Obecnie ma 3 toalety, 6 sypialni, 12 pokoi oraz wieżę widokową. W jej skład wchodzą trzy nowoczesne laboratoria naukowe. Obecnie 71-letni Shepherd jest na emeryturze, a 62-letni Krikalow i 58-letni Gidzenko nadal pracują przy rosyjskim programie kosmicznym. Niedawno panowie odbyli online'owe spotkanie, podczas którego wspominali swój pobyt na stacji. Pierwszą rzeczą, którą zrobili po wejściu na jej pokład, było zapalenie światłe. Następnie zagotowali wodę, by zrobić sobie coś ciepłego do picia i aktywowali jedyną wówczas toaletę. Cała trójka spędziła na ISS niemal pięć miesięcy. Łączność z Ziemią mieli sporadycznie. Całymi godzinami byli jej pozbawieni. Obecnie głównym zadaniem załóg ISS jest prowadzenie eksperymentów naukowych. Jednak Shepherd, Krikalow i Gidzenko nie mieli na nie czasu. Zajmowali się uruchamianiem podsystemów stacji przygotowywaniem jej na kolejne wizyty, rozładowywaniem misji zaopatrzeniowych. Byli przez cały czas zajęci i nie wszystko szło zgodnie z przewidywaniami. Na przykład uruchomienie urządzenia do podgrzewania jedzenia zajęło im nie przewidywane 30 minut, a 1,5 doby. Takich problemów było znacznie więcej. Ich głównym zadaniem było rozbudowywanie ISS. Sprawy nie ułatwiały kłopoty komunikacyjne. Shepherd wspomina, że często był sfrustrowany faktem, że z dwóch centrów kontroli – w Houston i pod Moskwą – napływały sprzeczne polecenia. Napominał kontrolerów z obu krajów, by uzgodnili jeden plan działania. Mimo to, jak twierdził to były jego najszczęśliwsze dni w kosmosie. « powrót do artykułu
  20. Radioterapia to jedna z najczęściej stosowanych metod leczenia nowotworów. Wykorzystuje się wówczas cząstki lub fale o wysokich energiach, które niszczą lub uszkadzają komórki nowotworowe. Niestety istnieją nowotwory, które potrafią zyskać oporność na radioterapię, a w niektórych przypadkach zastosowanie tej metody powoduje nawet, że nowotwór staje się bardziej inwazyjny, pogarszając prognozy pacjenta. Naukowcy z Global Center for Biomedical Science and Engineering, założonego przez Hokkaido University i Uniwersytet Stanforda, odkryli mechanizm powodujący, że molekuły Arl8B i BORC zwiększają agresywność nowotworów po radioterapii. Wykazaliśmy, że zwiększona zdolność do przerzutowania wśród komórek nowotworowych, które przetrwały radioterapię, jest związana ze zmianami w procesie egzocytozy do lizosomów. Zmiany te wywoływane są zwiększoną aktywacją Arl8b. To GTPaza regulująca transport w lizosomach, stwierdzili naukowcy. Odkryli też, że knockdown Arl8b lub podjednostek BORC zlokalizowanych na powierzchni błony lizosomalnej, zmniejsza egzocytozę i inwazyjność komórek nowotworowych. W ostatnim czasie pojawia się coraz więcej badań wskazujących na rolę lizosomów w biologii guzów nowotworowych. Teraz uczeni potwierdzili, że po radioterapii dochodzi do zwiększonego wydzielania enzymów z lizosomów, co z kolei prowadzi do degradacji materiału łączącego komórki guza, przez co uwalniają się one i wywołują przerzuty. Głównym winowajcą zwiększonego przerzutowania jest tutaj Arl8b. Powyższe badania sugerują, że lizosomy mogą stać się atrakcyjnym celem nowych terapii przeciwnowotworowych. Praca Lysosomal trafficking mediated by Arl8b and BORC promotes invasion of cancer cells that survive radiationzostała opublikowana na łamach Nature. « powrót do artykułu
  21. W lutym i marcu do amerykańskiego Fermilab dostarczono trzy zestawy miedzianych płyt, które natychmiast zostały zabrane do magazynu znajdującego się 100 metrów pod ziemią. Miedź wydobyto w Finlandii, walcowano w Niemczech i dostarczono do USA, a wszystko odbyło się w ciągu zaledwie 120 dni. Pośpiech był bardzo wskazany. Miedź posłuży do wykrywania ciemnej materii i musi być jak najbardziej czysta, a każdy dzień, jaki spędziła na powierzchni ziemi przyczyniał się do jej zanieczyszczenia. Jak wyjaśnia Dan Bauer z Fermilab, powierzchnia Ziemi jest zalewana ciągłym deszczem promieni kosmicznych. Gdy pochodzące z kosmosu cząstki uderzają w atomy miedzi, wybijają z nich protony i neutrony. Powstaje kobalt-60. Jest on radioaktywny, a więc niestabilny, zatem spontanicznie rozpada się na inne cząstki. Dla codziennego użycia miedzi nie ma to żadnego znaczenia, jednak wspomniane płyty zostaną wykorzystane w eksperymencie o nazwie Super Cryogenic Dark Matter Search (SuperCDMS), więc Bauer i jego koledzy muszą być pewni, że miedź jest jak najbardziej czysta. Eksperyment SuperCDMS będzie prowadzony w podziemnym laboratorium SNOLAB z Kanadzie. Z płyt powstanie sześć naczyń przypominających duże puszki na napoje. Będą one wchodziły jedna w drugą. Najbardziej wewnętrzne z naczyń będzie zawierało germanowe i krzemowe urządzenia, których zadaniem będzie wykrywanie WIMP-ów, czyli masywnych słabo reagujących cząstek. Naukowców szczególnie interesują WIMP o masie mniejszej niż 1/10 masy protonu. Średnica najbardziej zewnętrznej „puszki” wyniesie nieco ponad 1 metr. Całość, zwana SNOBOX, będzie podłączona do specjalnego urządzenia, które schłodzi germanowe i krzemowe czujniki do ułamków stopnia powyżej zero absolutnego. W takich temperaturach drgania wywołane przepływem ciepła są tak minimalne, że urządzenia powinny zarejestrować drgania spowodowane uderzeniem WIMP-a w atom. Bauer mówi, że cały eksperyment jest poszukiwaniem igły w stogu siana. W najlepszym wypadku uda nam się zarejestrować może kilka WIMP rocznie. Eksperyment prowadzony będzie dwa kilometry pod ziemią. Czujniki zostaną zamknięte we wspomnianych miedzianych puszkach, a całość będzie dodatkowo chroniona warstwami ołowiu, plastiku i wody. Wszystko po to, by powstrzymać wszelkie inne cząstki – z wyjątkiem WIMP – przed dotarciem do czujników. Jednak pomiędzy czujnikami a miedzią nie będzie żadnej bariery. Dlatego właśnie miedź musi być jak najczystsza. Wszystkie zanieczyszczenia mogą bowiem generować w czujnikach dodatkowe sygnały. Właśnie dlatego naukowcy starają się, by miedź jak najkrócej przebywała na powierzchni ziemi, żeby nie powstawał w niej kobalt-60. Jednak kobalt nie nie jedyny problem. W skorupie ziemskiej występuje wiele radioaktywnych izotopów uranu, toru czy potasu. Zatem już samo źródło miedzi, kopalnia, musiało być jak najczystsze. Problemem mogą być też pierwiastki, które nie są radioaktywne. Wszelkie znajdujące się w miedzi zanieczyszczenia zmniejszają jej zdolność do odprowadzania ciepła, co utrudni utrzymanie odpowiednio niskiej temperatury czujników. Czystość SuperCDMS musi wynosić ponad 99,99%. Zanieczyszczenia radioaktywne zaś mogą stanowić tam mniej niż 0,1 części na miliard. Mimo najlepszych starań fińskich i niemieckich specjalistów, nie wszystkie zanieczyszczenia można z miedzi wyeliminować. Chociażby dlatego, że do końca nie wiemy, jakie procesy zachodzą w miedzi podczas jej obróbki. Dlatego też, gdy płyty dotarły do Fermilab zostały pobrane z nich próbki, które trafiły do Pacific Northwest National Laboratory. Tam przeprowadzono testy, mające na celu dokładne opisanie pozostałych zanieczyszczeń. Wkrótce płyty wyjadą z Fermilab do zakładu, gdzie powstaną z nich „puszki”. Znajdą się wówczas na powierzchni, więc „kobaltowy zegar” będzie tykał. Zatrzyma się dopiero gdy całość trafi do podziemnego laboratorium w Kanadzie. Ostatnią czynnością, jaką wykonamy przed zabraniem ich pod ziemię będzie spryskanie ich kwasem, który usunie z nich kilkadziesiąt mikrometrów powierzchni, mówi Bauer. Kwas ten to mieszanina wody utlenionej i rozcieńczonego kwasu solnego. Następnie całość zostanie pokryta słabym roztworem kwasu cytrynowego, który będzie chronił „puszki” przed utlenianiem w czasie prowadzenia eksperymentu. « powrót do artykułu
  22. Próby dotarcia do dna Mysiej Wieży w Kruszwicy trwały przez cały rok. Najpierw jednak z wieży, która powstała w 1350 roku, trzeba było usunąć wiele ton gruzu i śmieci. W końcu po jej oczyszczeniu można było pomyśleć o zejściu na dno. Archeolodzy, którzy zeszli na dno Mysiej Wieży, znaleźli tam fragmenty naczyń, kafle oraz kości ludzi i zwierząt. Najważniejszy jednak jest fakt, że dotarcie do dna wieży pozwoli określić, kiedy powstał zamek w Kruszwicy. Najbardziej spektakularne jest znalezienie się na samym dole. To jest jedyne miejsce na zamku, gdzie można zobaczyć nietknięte ręką konserwatora oryginalne, późnośredniowieczne fragmenty muru. Marzy mi się, żeby odpowiedzieć na pytanie czy Mysia Wieża to obiekt powstały w jednorazowej akcji budowlanej około 1350 roku, z inicjatywy króla Kazimierza Wielkiego czy też mamy do czynienia z rozbudową jakiegoś obiektu murowanego, który już istniał wcześniej. Na odpowiedzi mogą pozwolić tylko te oryginalne wątki muru, które udaje nam się odsłonić, bo one pozwalają czytać historię tego miejsca, powiedział Polskiemu Radiu PiK archeolog Michał Woźniak. W ciągu kilku miesięcy powinniśmy poznać dokładne datowanie zabytku. Mysia Wieża była ostatnim miejscem obrony dla mieszkańców zamku. Gdy powstała, nie było istniejących tam obecnie schodów. Wieża miała jedno wejście, na wysokości 10 metrów, do którego prowadziły drabiny i mostek. Drzwi można było zaryglować z obu stron, więc mieszkańcy mogli zamknąć się w wieży sami lub też zamknąć tam kogoś. Dno Mysiej Wieży było lochem głodowym. To tam w 1409 roku na rozkaz Władysława Jagiełły osadzono burgrabiego Bernarda za poddanie Krzyżakom Bydgoszczy. « powrót do artykułu
  23. System zapór MOSE po raz pierwszy w historii ochronił Wenecję przez powodzią. Budowane od kilkudziesięciu lat bariery miały działać już od 2011 roku, jednak z powodu korupcji prace nad nimi ciągle się opóźniały. W ubiegłym roku donosiliśmy o zalaniu Wenecji przez największą powódź od 50 lat. Tym razem do dużej powodzi nie doszło. Dnia 3 października MOSE zostały uruchomione po raz pierwszy, by ochronić miasto. Bariery spoczywają na dnie laguny. Gdy są potrzebne, pompy tłoczą w nie powietrze wypychając wodę i bariery wynurzają się, chroniąc miasto. Testowo używano ich już wcześniej, jednak na początku października po raz pierwszy wykorzystano je w sytuacji alarmowej. Niecałe dwa tygodnie później znowu zaszła konieczność użycia MOSE. Na Wenecję szła 1,5 metrowa fala powodziowa. Dzięki MOSE, która oddzieliła lagunę od morza, poziom wody w lagunie wzrósł jedynie o 52 centymetry. MOSE nie jest jeszcze ukończona. Prace nad barierą mają skończyć się w przyszłym roku. Do tej pory bariera będzie uruchamiana, gdy w kierunku Wenecji będzie zdążała fala o wysokości co najmniej 92 centymetrów. Po ukończeniu będzie chroniła miasto przed 1,2-metrowymi falami. Teoretycznie bariera jest w stanie wytrzymać napór fali o wysokości 3 metrów. Mimo tego, że MOSE sprawdziła się już dwukrotnie, nie jest ona idealnym rozwiązaniem. Wręcz przeciwnie, jej użycie może spowodować poważne problemy. Gdy bariera zostaje uniesiona, odcina lagunę od morza. To zaś powoduje, że z otwartej laguny robi się zamknięty teren bagienny. Bariera uniemożliwia też wymianę tlenu w wodzie oraz zatrzymuje zanieczyszczenia w lagunie. Cristiano Gasparetto, architekt, który sprzeciwia się budowie MOSE mówi: W obliczu zmian klimatycznych istnieje spore niebezpieczeństwo, ze MOSE będzie używane 150–180 dni w roku. Stanie się w ten sposób niemal stałą barierą odcinającą lagunę od morza. Jeśli laguna na długi czas jest odcięta od morza, nie istnieje naturalny przepływ wody, co zagraża całemu życiu w lagunie. Laguna umiera. Jeśli umrze laguna, umrze i Wenecja. « powrót do artykułu
  24. Księgarnia otwarta niedawno w Chinach bardziej przypomina obiekt ze snów czy złudzeń optycznych niż księgarnie, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Znajdują się tu spiralne schody, łuki i strategicznie rozmieszczone lustra. Architekt Li Xiang, który projektował sklep o powierzchni 973 m2, inspirował się wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Systemem irygacyjnym Dujiangyan. Przenieśliśmy miejscowy krajobraz do przestrzeni wewnętrznej - powiedział Li Xiang, założyciel szanghajskiej pracowni X+Living, w wywiadzie udzielonym Architectural Digest. Lustrzany sufit miał dawać wrażenie nieograniczonej przestrzeni. Przechadzający się po 2-poziomowej księgarni Dujiangyan Zhongshuge klienci natrafią na rozmaite przestrzenie. Tę przeznaczoną dla dzieci zdobią, na przykład, bambusowe regały, motywy pand (ilustracje są przymocowane do półek, przez co wydaje się, że pandy się po nich wspinają) i stosy kolorowych poduszek. Jak ujawnił Li, książki z najwyższych poziomów to dekoracja. Wszystkie znajdujące się w zasięgu klientów (obecnie ok. 80 tys. egzemplarzy) są jednak prawdziwe. Wcześniej X+Living projektowało kilka innych filii Zhongshuge w Chinach. « powrót do artykułu
  25. Za dwa dni, 1 listopada, odbędzie się premiera wyjątkowego wydania książkowego. Za 22 000 dolarów można będzie stać się właścicielem jednej z 1999 numerowanych kopii trzytomowej serii o Kaplicy Sykstyńskiej. Każdy z zestawów opatrzony jest potwierdzającą jego autentyczność pieczęcią Muzeów Watykańskich. Wewnątrz najdziemy zaś naturalnej wielkości zdjęcia fresków Kaplicy z odwzorowaniem kolorów sięgającym 99,4%. Niezwykłe dzieło to wynik pięcioletniej współpracy pomiędzy domem wydawniczym Callaway, Muzeami Watykańskimi i włoskim wydawcą wyjątkowej jakości luksusowych książek na temat sztuki, Scripta Maneant z Bolonii. Na trzy wielkie tomy o wymiarach 61x43 centymetry składają się 822 karty zawierające zapierające dech w piersiach fotografie w skali 1:1 fresków Michała Anioła, Botticellego, Perugino i innych artystów Renesansu. Jest wśród nich 220 składanych kart o wymiarach 61x130 cm. Stworzenie tak wyjątkowego dzieła książkowego wymagało wykonania ponad 270 000 fotografii w wysokiej rozdzielczości. Zdjęcia robiono przez 67 nocy, gdy Kaplica Sykstyńska jest zamknięta dla zwiedzających. Zespół fotograficzny korzystał z 10-metrowej drabiny, która pozwoliła na zobrazowanie każdego centymetra fresków z gigapikselową rozdzielczością. Następnie za pomocą specjalnego oprogramowania całość połączono w jeden wielki obraz. Dzięki temu możemy oglądać freski z taką dokładnością, takim zbliżeniem i tak wiernym odwzorowaniem, jak nigdy nie będziemy mogli obejrzeć ich osobiście. Precyzja odwzorowania jest tak duża, że widać indywidualne pociągnięcia pędzla. Całość opatrzona jest tekstem Antonio Paolucciego, byłego dyrektora Muzeów Watykańskich, który opowiada o Kaplicy Sykstyńskiej, jej ikonografii, historii kryjącej się za każdym z dzieł. Książki zostały wydrukowana we Włoszech za pomocą sześciobarwnego druku offsetowego na papierze Fedrigoni Symbol Tatani. Każdy z tomów został ręcznie zszyty i oprawiony w jedwab z metalicznym srebrnym, złotym lub platynowym nadrukiem znanego fragmentu fresku. Grzbiety wykonano z białej skóry cielęcej. Poszczególne tomy chronione są dodatkową bawełnianą koszulką. Całość dostarczana jest w specjalnych pudełkach wraz z białymi rękawiczkami. Wydawca nie przewiduje dodruków ani wznowień.   « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...