-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Przed około 40 000 lat z powierzchni Ziemi zniknęli neandertalczycy. Do dzisiaj nie wiemy, dlaczego tak się stało. Powstały na ten temat liczne hipotezy, jednak przez długi czas dominowała jedna, mówiąca o przegranej konkurencji z Homo sapiens. Obecnie jesteśmy jednak świadkami powolnego odsyłania jej do lamusa. Naukowcy z Uniwersytetu w Leiden i Michgan State University przeprowadzili ankiety wśród paleoantropologów. Okazało się, że większość specjalistów nie wyznaje obecnie poglądu, jakoby to H. sapiens przyczynił się do zagłady H. neanderthalensis. Krist Vaesen, Gerrit Dusseldrop i Mark Brandt przeprowadzili ankietę wśród czynnych zawodowo paleoantropologów. Z uzyskanych odpowiedzi wynika, że wśród specjalistów przeważa pogląd, iż neandertalczycy wyginęli w wyniku zmian demograficznych, a nie środowiskowych czy wskutek konkurencji z H. sapiens. Zniknięcie neandertalczyków do wielka zagadka. Byli oni bardzo podobni do człowieka współczesnego i z powodzeniem przez 400 000 lat żyli w Eurazji. Wydaje się zatem, że posiadali wszystkie konieczne cechy, by przetrwać. Jednak wymarli. A zniknięcie tego gatunku jest dla nas o tyle interesujące, że zbadanie czynników, które się do tego przyczyniły, może sporo powiedzieć nam o naszym sukcesie i ewentualnej porażce jako gatunku. Istnieją trzy główne hipotezy na temat przyczyn zniknięcia neandertalczyków. Pierwsza, i najbardziej rozpowszechniona, mówi o przegranej konkurencji z H. sapiens o ograniczone zasoby. Druga wspomina o kwestiach demograficznych czyli m.in. małych grupach, w których dochodziło do krzyżowania się między krewnymi. Trzecia zaś wspomina o czynnikach środowiskowych, zmianach, z którymi neandertalczycy sobie nie poradzili. Wyniki naszych badań były dla nas zaskoczeniem. Hipoteza o przegranej konkurencji jest tak bardzo zakorzeniona w ludzkich przekonaniach, w tym w przekonaniach naukowców... Spodziewaliśmy się, że obecnie specjaliści wspierają tę hipotezę. Okazało się jednak, że nie, mówi Gerrit Dusseldorp. Jego zdaniem do zmiany paradygmatu w nauce doszło wskutek ostatnich odkryć, które czynią hipotezę o konkurencji mniej prawdopodobną. Okazało się, m.in., że neandertalczycy wytwarzali smołę, której używali do mocowania grotów i że to ich dziełem są rysunki naskalne w niektórych hiszpańskich jaskiniach. To dowodzi, że poziomem inteligencji wcale nie odstawali od H. sapiens. Wydaje się, że neandertalczycy byli równie mądrzy co Homo sapiens, o ile tylko porównamy jednocześnie żyjących przedstawicieli obu gatunków, mówi Dusseldrop. Nowe badania powodują, że coraz większa liczba naukowców wątpi, by H. sapiens wyparł mniej inteligentnych neandertalczyków czy też lepiej potrafił przystosować się do zmian warunków środowiskowych. Obecnie większość specjalistów wskazuje na czynniki demograficzne, jako prawdopodobną zagładę gatunku. Neandertalczycy, na przykład, żyli w mniejszych grupach niż H. sapiens. Chów wsobny i brak zróżnicowania genetycznego mogły odkrywać rolę. Ponadto niektóre grupy neandertalczyków mogły połączyć się z grupami H. sapiens. Wskazuje na to pewien odsetek neandertalskich genów w naszym DNA. Dusseldorp i jego zespół sprawdzili też, czy poglądy na temat zagłady neandertalczyków mają związek z poglądami politycznymi respondentów. Niejednokrotnie słyszeliśmy, że naukowcy o poglądach prawicowych sądzą, że przyczyną zagłady neandertalczyków była przegrana konkurencja z H. sapiens, a osoby o poglądach lewicowych wspierają hipotezę o czynnikach demograficznych. Okazało się to nieprawdą. « powrót do artykułu
- 59 odpowiedzi
-
- homo sapiens
- neandertalczyk
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Jeśli nie zapobiegniemy zmianom klimatu, to do roku 2100 na półkuli północnej nową normą może stać się lato trwające niemal pół roku, czytamy na łamach Geophysical Research Letters, pisma wydawanego przez Amerykańską Unię Geofizyczną. Będzie to miało daleko idące konsekwencje dla ludzkiego zdrowia, rolnictwa i środowiska naturalnego. Jeszcze w latach 50. na półkuli północnej cztery pory roku kończyły się i zaczynały w przewidywalnym momencie. Jednak zmiany klimatyczne doprowadziły do dramatycznych nieregularnych zmian w długości i czasie rozpoczęcia pór roku. Z powodu globalnego ocieplenia lata są dłuższe i bardziej gorące, a zimy krótsze i coraz cieplejsze, mówi główny autor badań Yuping Guan, oceanograf z Instytutu Oceanologii Morza Południowochińskiego. Chińscy naukowcy przyjrzeli się historycznym danym klimatycznym z lat 1952–2011, chcąc określić długość trwania pór roku i moment ich rozpoczęcia na półkuli północnej. Wykorzystali też modele klimatyczne, próbując przewidzieć przyszły rozwój sytuacji. Ich badania wykazały, że pomiędzy rokiem 1952 a 2011 średnia długość lata wzrosła z 78 do 95 dni w roku, długość zimy zmniejszyła się z 76 do 73 dni. Wiosna uległa skróceniu ze 124 do 115 dni, a jesień z 87 do 82 dni. Wiosna i lato rozpoczynają się wcześniej niż kiedyś, a jesień i zima później. Do największych zmian doszło na obszarze Morza Śródziemnego i Wyżyny Tybetańskiej. Jeśli nic się nie zmieni, to do roku 2100 zima będzie trwała krócej niż dwa miesiące, skurczą się też wiosna i jesień. Lato wydłuży się zaś niemal do pół roku. Wiele badań wykazuje, że już teraz zmiany w porach roku doprowadziły do znaczących zmian środowiskowych i zdrowotnych, mówi Guan. Na przykład ptaki zmieniają wzorce migracji, rośliny kwitną w innym czasie. To zaś powoduje, że dochodzi do coraz większego rozdźwięku pomiędzy zwierzętami, a ich źródłami pokarmu, co z kolei zaburza funkcjonowanie całych ekosystemów. Zmiany pór roku oznaczają również problemy dla rolnictwa, szczególnie tam, gdzie nadejście ciepłych dni zapowiada wiosnę, rośliny uprawne na to reagują, a następnie zostają zniszczone przez nagłe ochłodzenie czy opady śniegu. Ponadto wydłużony okres wegetacji roślin oznacza, że ludzie są narażeni na dłuższe oddziaływanie powodujących alergie pyłków roślinnych, a przenoszące choroby komary rozszerzają swój zasięg na północ. Będziemy też doświadczali coraz bardziej gwałtownych zjawisk pogodowych, komentuje Congwen Zhu z Chińskiej Akademii Nauk Meteorologicznych, który specjalizuje się w badaniu monsunów. Dłuższe i gorętsze lato oznacza, że częściej będzie dochodziło do takich wydarzeń jak fale upałów i pożary lasów, wyjaśnia. Z kolei krótsze cieplejsze zimy to zapowiedź pojawienia się nieprzewidywalnych ekstremalnych zjawisk jak nagłe ochłodzenia i burze śnieżne podobne do tego, co miało miejsce w bieżącym roku w Teksasie i Izraelu. Scott Sheridan, klimatolog z Kent State University, mówi, że badania Guana i jego zespołu to dobry punkt wyjścia do lepszego zrozumienia konsekwencji zmian w porach roku. Trudno jest wyobrazić sobie następstwa wzrostu średniej temperatury na Ziemi o 2 czy 5 stopni. Jeśli jednak zdamy sobie sprawę, że wzrost ten doprowadzi do dramatycznych zmian pór roku,, łatwiej uzmysłowić sobie, co niesie ze sobą ocieplenie klimatu, stwierdza. « powrót do artykułu
- 6 odpowiedzi
-
- pory roku
- globalne ocieplenie
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Szefowie chińskiej i rosyjskiej agencji kosmicznej podpisali protokół uzgodnień o wspólnej budowie stacji księżycowej. W dokumencie obie strony wyrażają chęć współpracy nad stworzeniem „Międzynarodowej Księżycowej Stacji Naukowej” i zaproszenia do projektu innych krajów. Podpisy złożyli Zhang Keijan, dyrektor Chińskiej Narodowej Administracji Kosmicznej i Dymitrij Rogozin, dyrektor Roskosmosu. Szczegóły projektu nie zostały ujawnione. Stwierdzono jedynie, że oba kraje będą pracowały nad zbudowaniem instalacji naukowych na i/lub orbicie Księżyca. Celem jest stworzenie instalacji bezzałogowych i wyposażenie ich w możliwość pobytu tam ludzi. Chiny już wcześniej mówiły o zbudowaniu stałej bazy na Biegunie Południowym Księżyca. Znajdują się tam duże zasoby zamarzniętej wody. Stacja miałaby powstać w latach 2036–2045. Współpracą w Chinami z zakresie przyszłych misji na Księżyc zainteresowana jest Europejska Agencja Kosmiczna. Ostatnim podobnym porozumieniem są Artemis Accords. To podpisana niedawno umowa pomiędzy NASA i agencjami kosmicznymi Australii, Wielkiej Brytanii, Japonii, Włoch, Kanady, Lukemburga i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, w których określono ramy przyszłej współpracy w kosmosie, powrotu człowieka na Księżyc i eksploracji Marsa. Artemis Accords opisaliśmy szczegółowo w październiku. Łatwo zauważyć, że Artemis Accords nie podpisała Rosja. Kraj ten z powodzeniem współpracował z USA i innymi partnerami przez ostatnich ponad 20 lat. Wspólnym dziełem jest Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Rogozin skrytykował jednak Artemis Accords jako „zbyt amerykańskocentryczne”. Ostania umowa pomiędzy Rosją a Chinami może oznaczać, że Roskosmos co najmniej osłabi swoje związki z NASA i w zakresie eksploracji dalszych obszarów kosmosu będzie współpracował z Państwem Środka. « powrót do artykułu
-
Potężny kwazar z dżetami odległy od Ziemi jak żaden inny
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Dzięki Very Large Telescope astronomom udało się odkryć i zbadać najbardziej odległe źródło emisji radiowej z dżetami. Źródłem tym jest kwazar położony w odległości 13 miliardów lat świetlnych od Ziemi. Odkrycie pozwoli na lepsze zrozumienie wczesnego wszechświata. Kwazary to bardzo jasne obiekty znajdujące się w centrach niektórych galaktyk. Są one zasilane przez supermasywne czarne dziury. Promieniowanie kwazara powstaje w dysku akrecyjnym otaczającą czarną dziurę. Gaz i pył opadające na dysk rozgrzewają się, emitując olbrzymie ilości promieniowania. Nowo odkryli kwazar, P172+18 [PDF], powstał, istniał, gdy wszechświat miał zaledwie 780 milionów lat. Znamy bardziej odległe kwazary, ale przy żadnym z nich nie zauważono dotychczas dżetów. Kwazar zasilany jest przez czarną dziurę o masie około 300 milionów razy większej od masy Słońca. Pochłania ona materię bardzo szybko. To jedna z najszybciej przybierających na masie czarnych dziur, mówi współautorka badań Chiara Mazzucchelli. Specjaliści sądzą, że istnieje związek pomiędzy szybkim pochłanianiem materii przez czarną dziurę, a potężnymi dżetami z kwazarów. Niewykluczone, że dżety zaburzają przepływ gazu w pobliżu czarnej dziury powodując, że szybciej opada on na dysk akrecyjny. Badanie kwazarów z dżetami może więc wiele powiedzieć na temat szybkiego pojawienia się supermasywnych czarnych dziur we wczesnym wszechświecie. Drugi z autorów badań, Eduardo Bañados z Instytutu Astronomii im. Maxa Plancka mówi, że wkrótce uda się znaleźć więcej podobnych kwazarów, niewykluczone, że jeszcze dalej położonych. « powrót do artykułu -
Zespół z Narodowego Instytutu Onkologii w Gliwicach przeprowadził bardzo rozległy zabieg replantacji skalpu u 39-letniej pacjentki, która doznała oskalpowania głowy i karku wskutek wkręcenia włosów do maszyny (składarkosklejarki). Operacja odbyła się 24 lutego. Trwała ok. 6 godzin. Kobietę wybudzono dopiero po 2 dniach. Cały czas znajduje się ona pod opieką psychologa. Pacjentka to mieszkanka województwa łódzkiego. Po wypadku, do którego doszło w zakładzie sklejania kartonów, trafiła do Szpitala Powiatowego w Radomsku, a po opatrzeniu i podstawowych badaniach została przewieziona kartką do Narodowego Instytutu Onkologii w Gliwicach. Kobietą zajęli się specjaliści z Kliniki Chirurgii Onkologicznej i Rekonstrukcyjnej (jej kierownikiem jest prof. Adam Maciejewski). Przed podaniem narkozy była przytomna i świadoma, gdzie się znajduje. Nie pytaliśmy [...], co się stało, zdając sobie sprawę, jak bardzo traumatyczne było to dla niej przeżycie. Cały czas była z nami w kontakcie – podkreślił prof. Łukasz Krakowczyk, który operował pacjentkę z prof. Adamem Maciejewskim. Jak podkreślono w komunikacie prasowym Instytutu, zabieg był bardzo rozległy, ponieważ zerwany skalp obejmował całą owłosioną skórę głowy oraz skórę czoła, włącznie z brwiami, powiekami górnymi, częścią skóry nosa aż do linii uszu, a z tyłu głowy aż po linię karku. Profesorowie Maciejewski i Krakowczyk podkreślają zasługi Szpitala Powiatowego w Radomsku, w którym wykonano u pacjentki podstawowe badania wykluczające m.in. uraz kręgosłupa i mózgu, jednocześnie błyskawicznie kontaktując się z Narodowym Instytutem Onkologii w Gliwicach. Co bardzo istotne, zespół pogotowia odpowiednio zabezpieczył zerwany skalp (umieścił w lodzie) i sprawnie przetransportował go z pacjentką do Gliwic. Na bloku operacyjnym Narodowego Instytutu Onkologii czekały 2 zespoły lekarzy. Prof. Maciejewski i Krakowczyk zajęli się głową pacjentki i poszukiwaniem na niej naczyń, żeby połączyć je z naczyniami skalpu. Drugi zespół pobierał zaś fragment żyły z przedramienia kobiety; jest on niezbędny do wykonania wstawki żylnej, umożliwiającej połączenie naczyń głowy i skalpu. Po lewej stronie wykonaliśmy zespolenie tętnicze i wpuściliśmy krew do skalpu, a następnie połączyliśmy żyłę. Osiągnęliśmy w ten sposób połowę sukcesu, przywracając krążenie w skalpie. Kolejnym krokiem było połączenie żyły, tętnicy i naczyń skroniowych z drugiej strony. Na koniec zostało nam już tylko dopasowywanie skóry odpowiednimi warstwami w okolicy nosa, powiek, skroni, potylicy i karku oraz szycie - opowiada prof. Krakowczyk. By zespolić naczynia krwionośne o średnicy ok. 1-1,5 mm, należało się posłużyć specjalnymi narzędziami mikrochirurgicznymi. Pacjentka czuje się już dobrze i w najbliższych dniach wróci do domu. Skalp jest "żywy" i ładnie się goi. Nie ma na nim żadnych miejsc, które byłyby wątpliwe – ocenia prof. Adam Maciejewski. Lekarze uważają, że w przyszłości blizny pooperacyjne nie będą bardzo widoczne. Był to 3. zabieg replantacji skalpu u dorosłych pacjentów, jaki przeprowadzono w Gliwicach. Dwa wcześniejsze nie były jednak aż tak rozległe. Jak podkreślają zgodnie gliwiccy specjaliści, 39-letnia kobieta miała dużo szczęścia, że tak sprawnie została przekazana do ośrodka mającego ogromne doświadczenie w zabiegach z zakresu mikrochirurgii. « powrót do artykułu
-
Japońscy naukowcy odkryli, że dwa gatunki ślimaków morskich - Elysia cf. marginata i Elysia atroviridis - potrafią odrzucić i zregenerować całe ciało, wraz z sercem i innymi narządami wewnętrznymi. Badacze sugerują, że zwierzęta te są w stanie przetrwać tak skrajną formę autotomii dzięki fotosyntezie przeprowadzanej przez chloroplasty przejęte od zjadanych glonów. Byliśmy zaskoczeni, widząc głowę poruszającą się tuż po autotomii. Myśleliśmy, że bez serca i innych ważnych narządów wkrótce obumrze, ale ku naszemu ponownemu zaskoczeniu doszło do regeneracji całego ciała - opowiada Sayaka Mitoh z Nara Women's University. Do odkrycia doszło przez przypadek. Sayaka Mitoh jest doktorantką w laboratorium Yoichi Yusy. Co ważne, w laboratorium tym hoduje się ślimaki. Pewnego dnia w 2018 r. Mitoh zobaczyła głowę Elysia cf. marginata przemieszczającą się bez reszty ciała. W artykule z pisma Current Biology Mitoh i Yusa ujawnili, że oddzielona od serca i ciała głowa przemieszczała się samodzielnie tuż pod autotomii. Na przestrzeni dni rana z tyłu głowy się zamykała. W ciągu paru godzin głowa stosunkowo młodych ślimaków zaczynała żerować na glonach. Regeneracja serca zachodziła w ciągu tygodnia. Po 3 tygodniach regeneracja była zakończona. Jeden z osobników zrobił coś takiego 2-krotnie. Pięć z 15 wyhodowanych w laboratorium młodych Elysia cf. marginata wykonało skrajną autotomię 226-336 dni po wylęgu z jaj. Podobne zjawisko zaobserwowano u 3 z 82 E. atroviridis; spośród nich 2 osobniki zregenerowały ciała w ciągu tygodnia. Mitoh i Yusa nie są pewni, jak ślimaki morskie tego dokonują. Mitoh podejrzewa, że mogą za to odpowiadać komórki podobne do macierzystych. Po co ślimakom tak skrajna postać autotomii? To również nie jest jasne, ale niewykluczone, że pomaga im to w pozbyciu się wewnętrznych pasożytów, które hamują ich rozmnażanie. W ramach przyszłych badań naukowcy chcą sprawdzić, jakie wskazówki uruchamiają autotomię całego ciała i prześledzić mechanizmy leżące u podłoża opisanego zjawiska na poziomie tkankowym i komórkowym. Oddzielone od reszty ciała głowy starszych osobników (wyklutych z jaj 480-520 dni wcześniej) nie żerowały i obumierały w ciągu ok. 10 dni; Japończycy podejrzewają, że u bardzo starych osobników korzyści z takiej autotomii byłyby znikome, ponieważ prawdopodobnie nie mogą się one już rozmnażać. Jeśli jednak rzeczywiście chodzi o pozbycie się endopasożytów, niekiedy takie ryzyko może się opłacać. Stare osobniki i tak już długo nie pożyją, [więc jeśli zginą, nie stanie się nic niespodziewanego czy odległego w czasie], a istnieje szansa, że [jakimś cudem] uda się przeżyć i zregenerować ciało bez pasożytów. I w przypadku młodych, i starych osobników odrzucone ciała nie odtwarzały głowy, ale także się poruszały i reagowały na dotyk przez kilka dni, a nawet miesięcy. Elysia cf. marginata i E. atroviridis uzyskują chloroplasty ze zjadanych glonów; zjawisko to jest nazywane kleptoplastią. Dzięki temu ślimaki mogą wykorzystywać możliwości związane z fotosyntezą. Ta zdolność pozwala im przeżyć po autotomii wystarczająco długo, by zregenerować ciało. Sądzimy, że to najbardziej ekstremalna forma autotomii i regeneracji w naturze - podsumowuje Mitoh. « powrót do artykułu
- 6 odpowiedzi
-
- autotomia
- regeneracja
- (i 7 więcej)
-
Nowa, wykorzystująca światło, technologia lewitacji, pozwoli na zbadanie niedostępnych obecnie obszarów atmosfery. Mohsen Azadi i jego koledzy z University of Pennsylvania pracują nad niewielkimi urządzeniami, które – wykorzystując zjawisko fotoforezy – będą lewitowały w mezosferze, obszarze położonym 50–80 kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Gęstość powietrza w mezosferze jest zbyt mała, by mogły latać tam samoloty. Nie latają tam również balony. Dlatego obszar ten jest bardzo słabo poznany. Jednym z rozwiązań problemu umieszczenia tam obiektu latającego byłoby wykorzystanie fotoforezy, ruchu miniaturowych obiektów w aerozolach, do którego dochodzi w wyniku nierównomiernego absorbowania przez nie promieniowania cieplnego. Azadi i jego zespół chcą doprowadzić do lewitacji dość sporych obiektów. Rozpoczęli eksperymenty z folią poliestrową o średnicy 6 mm i grubości 500 nm. Na spodniej stronie umieścili 300-nanometrowej grubości warstwę węglowych nanorurek, tworząc w ten sposób miniaturowe pułapki, w których uwięzione zostaje powietrze. Swoje dyski umieścili w komorze próżniowej, w której panowało ciśnienie 10 Pa, i oświetlili je światłem o intensywności porównywalnej ze światłem słonecznym. Dyski rozgrzewają się i oddają ciepło do otaczającego je powietrza. Powietrze uwięzione w nanorurkach ogrzewane jest dłużej, niż to nad dyskiem. Dzięki temu, gdy już się wyrwie z nanorurkowej pułapki, ma większą prędkość. Powstaje siła pchająca dysk do góry i umożliwiająca mu lewitowanie. Naukowcy, odpowiednio manipulując intensywnością światła, byli w stanie kontrolować, w jaki sposób porusza się dysk. Stworzyli na tej podstawie model teoretyczny jego wznoszenia się i ruchu. Potrzebne są jeszcze dodatkowe badania i prace nad tą koncepcją, jednak już wkrótce może być ona na tyle rozwinięta, że możliwe będzie skonstruowanie lekkich urządzeń latających samodzielnie na wysokości od 50 do 100 kilometrów i zabierających dodatkowe obciążenie o wadze 10 mg. Co więcej, możliwości takich urządzeń będzie można zwiększyć, jeśli setki tego typu lewitujących dysków zostaną połączone za pomocą lekki włókien węglowych. Tego typu „rój” połączonych dysków mógłby zostać wyposażony w urządzenia do badania zapylenia mezosfery czy śledzenia cyrkulacji powietrza. Możliwe stałoby się zatem badanie najsłabiej poznanego obszaru atmosfery. « powrót do artykułu
-
- fotoforeza
- lewitacja
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Przed kilkoma tygodniami 11-letni Zvi Ben-David był z rodziną na wycieczce w Nahal HaBesor, gdy jego uwagę przykuł leżący na ziemi przedmiot. Okazało się, że to ceramiczna figurka przedstawiająca kobietę. Jego matka, Miriam Ben-David, która jest zawodowym przewodnikiem wycieczek, rozpoznała w figurce ważny obiekt i skontaktowała się z Orenem Shmuelim, okręgowym archeologiem działającym z ramienia Izraelskiego Urzędu ds. Starożytności. Shmueli odebrał od rodziny figurkę i dostarczył ją specjalistom. Teraz wraz Debbie Ben Ami, kuratorką zabytków okresu żelaza i okresu perskiego w Izraelskim Urzędzie ds. Starożytności poinformowali, że chłopiec odkrył coś niezwykłego. Figurka, którą znalazł Zvi,jest rzadka. W zbiorach Skarbów Narodowych mamy tylko jedną taką figurkę. Prawdopodobnie pochodzi ona z V lub VI wieku przed naszą erą, z okresu żelaza lub perskiego. Ma 7 centymetrów wysokości i 6 szerokości. Została wykonana w formie. Przedstawia ona kobietę w szalu, który skrywa jej głowę i szyję. Kobieta ma schematyczną twarz i duży nos. Ma też odsłonięte piersi i splecione pod nimi dłonie, mówią naukowcy. Uczeni wyjaśniają, że figurki kobiet z odsłoniętymi piersiami są znane z różnych epok historii Izraela, w tym z czasów Pierwszej Świątyni. Były powszechnie używane w domach i życiu codziennym, podobnie jak dzisiaj hamsa [przynoszące szczęście amulety – red.]. Figurki te prawdopodobnie były amuletami zapewniającymi ochronę, szczęście i pomyślność. Musimy pamiętać, że w starożytności medycyna była słabo rozwinięta. Była bardzo duża śmiertelność niemowląt, sięgająca ponad 30%. Niewiele wiedziano o higienie i płodności. Amulety dawały nadzieję i były ważnym sposobem starania się o pomyślność. « powrót do artykułu
-
- Izrael
- Zvi Ben-David
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Co najmniej 30 000 firm i organizacji w USA padło ofiarami ataków, które zostały przeprowadzone dzięki czterem nowo odkrytym dziurom w oprogramowaniu do poczty elektronicznej microsoftowego Exchange Servera. Jak poinformował ekspert ds. bezpieczeństwa, Brian Krebs, chińscy cyberprzestępcy zarazili sieci setki tysięcy organizacji narzędziami,które dają napastnikowi całkowity zdalny dostęp do zarażonych systemów. Microsoft opublikował poprawki 2 marca i zachęca użytkowników Exchange Servera do ich pilnego zainstalowania. Jednocześnie jednak firma poinformowała, że pojawienie się poprawek sprowokowało chińskich cyberprzestępców – grupę, której nadano nazwę „Hafnium” – do zintensyfikowania ataków na niezałatane instalacje Exchange Servera. Eksperci ostrzegają, że przestępcy wciąż mają dostęp do serwerów zhakowanych przed zainstalowaniem łatek. Łatanie nie działa, jeśli serwery już wcześniej zostały skompromitowane. Ci, którzy wykorzystują powinni sprawdzić, czy nie padli ofiarami ataku, oświadczył amerykański National Security Council. Brian Krebs Dodaje, że użytkownicy Outlook Web Access serwera powinni sprawdzić okres pomiędzy 26 lutego a 3 marca. To właśnie w tym czasie mogło dojść do ataków. Zaniepokojenie problemem i rosnącą liczbą ofiar wyraził też Biały Dom. Nowo odkryte błędy pozwalają przestępcom na zdalne wykonanie kodu. Do przeprowadzenia pierwszego ataku konieczna jest możliwość ustanowienia niezabezpieczonego połączenia z portem 443 Exchange Servera, informuje Microsoft. Wspomniane błędy odkryto w oprogramowaniu Exchange Server 2013, 2016 i 2019. Chińska grupa Hafnium, która przeprowadza wspomniane ataki najpierw wykorzystuje dziury typu zero-day lub ukradzione hasła, by dostać się do atakowanego systemu. Następnie instalowana jest tam powłoka, dająca przestępcom zdalny dostęp. Później system jest stopniowo infiltrowany i kradzione są z niego dane. Chiński rząd zapewnił, że nie stoi za atakami. « powrót do artykułu
-
- Exchange Server
- atak
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Prawie 560 zaobrączkowanych ptaków, rzadkie gatunki przy karmnikach – to podsumowanie ostatniego sezonu Akcji Karmnik z udziałem studentów Uniwersytetu w Białymstoku. W ramach akcji ptaki były dokarmiane ptaki i odławiane w ornitologiczne siatki, a po zaobrączkowaniu - wypuszczane. Zanotowano najwięcej dzwońców, bogatek i czeczotek, wśród "perełek" pojawiła się sóweczka i krogulec. Studenci prowadzili odłowy przez prawie 3 miesiące. Ptaki były regularnie dokarmiane, a co 2 tygodnie w soboty przy karmnikach rozstawiano ornitologiczne siatki. W ten sposób udało się zaobrączkować 559 ptaków. Studenci przyznają, że to zdecydowanie więcej niż w poprzednim sezonie - wtedy założyli obrączki 343 osobnikom. Podobne działania prowadzono równolegle w 20 miejscach w Polsce. Zebrane podczas Akcji Karmnik dane ornitologiczne trafią do Stacji Ornitologicznej Muzeum i Instytutu Zoologii PAN w Gdańsku, która pełni rolę krajowej centrali obrączkowania ptaków. Może to wynikać ze zmiany lokalizacji karmników i sieci, ponieważ w tym sezonie przenieśliśmy je w głąb terenu dawnych ogródków działkowych sąsiadujących z kampusem UwB. Na tym obszarze wciąż rośnie wiele krzewów owocowych, które razem z dostarczanymi przez nas ziarnami i słoninką tworzyły bogatą i zróżnicowaną ptasią stołówkę. Zdecydowanie bardziej sroga niż w ostatnich latach zima również mogła wpłynąć na większą aktywność ptaków w pobliżu karmników. Choć trzeba dodać, że ptasie zachowania często zaskakują, odbiegają od schematów. Dla przykładu, najwięcej ptaków zostało zaobrączkowanych podczas drugiego odłowu, gdy nie było jeszcze śniegu, a temperatury były dodatnie – mówi Adam Suprunowicz z sekcji ornitologicznej Koła Naukowego Biologów. Ze statystyki akcji wynika, że w sieci złapały się osobniki z 19 gatunków. Najczęściej obrączkowany w tym sezonie był dzwoniec, który minimalnie wyprzedził bogatkę, czyli gatunek, który był najczęściej odławiany w poprzednich sezonach. Trzecim najczęściej obrączkowanym w sąsiedztwie kampusu UwB gatunkiem była czeczotka – zaobrączkowano aż 97 osobników. W innych punktach obrączkowania na terenie kraju czeczotki są bardzo nieliczne. Teren naszego kampusu i jego najbliższa okolica - podobnie jak i całe województwo podlaskie – w pewnym sensie jest dla tego gatunku ostoją w skali kraju. Poza ptakami odwiedzającymi karmniki w licznych stadach, udało nam się zaobrączkować kilka ornitologicznych perełek. Zdecydowanie najciekawszym ptakiem była najmniejsza z europejskich sów - sóweczka. W odróżnieniu od innych gatunków sów jest aktywna głównie za dnia. Jest to jedna z nielicznych udokumentowanych obserwacji tego gatunku na terenie Białegostoku oraz pierwsza w historii badań w ramach Akcji Karmnik sóweczka stwierdzona przy zimowym karmniku w kraju – podkreśla Adam Suprunowicz. Jak relacjonują studenci, sóweczka nie była jedynym drapieżnikiem, który odwiedzał karmnik. Dwa tygodnie po niej studentom udało się odłowić krogulca. Jest to niewielki ptak drapieżny z rodziny jastrzębiowatych, polujący głównie na ptaki wróblowate. Uczestnicy Akcji Karmnik obrączkują ptaki pod okiem licencjonowanego obrączkarza, a także mierzą je i opisują. W ten sposób zbierają dane, które pozwalają na określenie składu gatunkowego oraz liczebności ptaków korzystających z karmników w różnych częściach Polski. Ważnym źródłem wiedzy o ptasich populacjach są też dla nas odłowione ptaki, które już posiadają obrączki. Jednym z nich był w tym sezonie dzięcioł średni – złapał się w sieci podczas szóstego odłowu. Osobnik ten został zaobrączkowany przez studentów z naszego koła naukowego w styczniu 2016 roku. Mimo upływu lat, ptak jest w dobrej kondycji i jak widać jest przywiązany do okolic kampusu – stwierdza Adam Suprunowicz. « powrót do artykułu
-
- Akcja karmnik
- Białystok
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Polscy naukowcy podglądają chrząszcza, by zapewnić nam wodę
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Chemicy z UMK dzięki obserwacji chrząszcza pustynnego, który potrafi jednocześnie zbierać i odpychać wodę, chcą stworzyć takie membrany, które będą coraz lepiej transportować wodę i zatrzymywać sole oraz inne zanieczyszczenia. Coraz więcej publikacji naukowych inspiruje się zachowaniami natury. Przykładem powszechnie opisywanym w literaturze jest kwiat lotosu, który sam się oczyszcza. Naukowcy zaczęli zastanawiać się, dlaczego tak się dzieje i oglądać strukturę kwiatu lotosu pod mikroskopami. Doszli do wniosku, że jest silnie hydrofobowa, czyli unika wchłaniania kropel wody, która spływając zbiera pył i kurz. Oznacza to, że siły adhezji, czyli przyczepiania się wody do kwiatu, są bardzo małe, a jednocześnie brud łatwo nanosi się na kroplę wody, co daje efekt samooczyszczania. Dzięki tej obserwacji powstały samoczyszczące się powierzchnie, m.in. farby, dachówki czy tkaniny. Odmienną strukturę mają natomiast płatki róży. Dzięki hydrofobowej powierzchni kropla wody, która spadnie na płatek, przykleja się i nie spada (efekt płatka róży petal effect związany jest z wytworzeniem powierzchni hydrofobowej, ale o dużej adhezji). Ciekawym przypadkiem jest również żaba, chodząca po sufitach – tu pojawia się pytanie, dlaczego nie spada z sufitu o chropowatej powierzchni. Naukowcy postanowili sprawdzić, jak jest zbudowana jej łapka i spróbowali ją odtworzyć. Teraz podobne rozwiązanie możemy spotkać na tzw. kopertach samoprzylepnych. Mają one papierowy pasek, chroniący klej. Można go oderwać bez żadnego problemu, natomiast gdy klej trafi na inny rodzaj papieru i zamkniemy kopertę, nie da się jej otworzyć bez rozcinania. Natura stworzyła też bardziej złożone przypadki. Przykład? Struktura pancerza chrząszcza pustynnego ma dwoistą naturę. Jest jednocześnie hydrofobowa i hydrofilowa, a więc na pancerzu są obszary chłonące wodę i ją odpychające. Dzięki temu chrząszcze mogą przeżyć w tak trudnym środowisku, jakim jest pustynia - nic nie przylepia im się do pancerzyka, szczególnie wilgotny piasek, natomiast woda zbierana na obszarach hydrofobowych umożliwia im picie i przeżycie. Oglądałam film, jak chrząszcz staje rano na łapkach, gdy jest rosa i wychwytuje z tej mgiełki wodę – mówi dr hab. Joanna Kujawa, prof. UMK z Wydziału Chemii. Dzięki temu, że reszta powierzchni pancerza jest pokryta woskiem, woda spływa, a chrząszcz jest w stanie ją pić i przetrwać w tak trudnych warunkach. Naukowcy zaczęli się zastanawiać, jak to rozwiązanie przenieść z natury do laboratorium, bo takie zjawisko jest wykorzystywane w destylacji membranowej. Tam enzymy nanosi się przez absorpcję, czyli przyleganie powierzchniowe, a nie wiązania chemiczne – tłumaczy prof. dr hab. Wojciech Kujawski z Wydziału Chemii UMK. Jeśli jest to absorpcja fizyczna, to łatwo może nastąpić desorpcja, bo tam oddziałują słabe siły. Chodziło o to, żeby wzmocnić membrany, które dzięki połączeniom chemicznym są trwalsze, bo one też się z czasem degradują, ale na pewno wolniej niż te powstające tylko przez fizyczne nałożenie drugiej warstwy. Dobrym pomysłem okazało się wykorzystanie chitozanu, którego na świecie jest bardzo dużo. Chityna, którą łatwo można przekształcić w chitozan, występuje naturalnie w pancerzach m.in. krewetek. Pancerzyków owoców morza są hałdy i nie wiadomo co z nimi robić. Toruńscy naukowcy stwierdzili, że nie dość że jest możliwość skopiowania struktury pancerza chrząszcza, to do tematu można podejść kompleksowo i wykorzystać zalegający chitozan zgodnie z zasadami filozofii zero waste. Dzięki niemu woda będzie jeszcze łatwiej spływać, spełni on więc tę rolę, którą spełnia wosk u chrząszcza. Chemicy zdecydowali, by chitozan przyłączyć w miejscu hydrofilowych wysepek. To jest wymóg destylacji membranowej, że powierzchnia membrany musi być porowata i hydrofobowa – wyjaśnia prof. Kujawa. - Można znaleźć wiele przykładów wykorzystania chitozanu w membranach, ale nikt wcześniej nie przyłączał go chemicznie. Dało nam to duże pole do popisu - jeśli przyłączymy chitozan chemicznie, to pozostanie na swoim miejscu. Będziemy mieli stabilne połączenie. Naukowcy najpierw modyfikowali chitozan i potem przyczepiali go chemicznie do membrany. Teraz natomiast zdecydowali się najpierw zmodyfikować membranę, a dopiero później dołączyć do niej chitozan. Dzięki temu membrana jest bardziej hydrofilowa, można przepuścić przez nią większy strumień wody. W literaturze nie ma podobnych prac, wiec trudno nam porównywać efekty z innymi – mówi prof. Kujawa. Tam, gdzie fizycznie aplikowano chitozan do zmodyfikowanej membrany, też obserwowano poprawę, ale nie w takim stopniu jak u nas. Dzięki temu możemy dostosowywać materiał do procesu, w którym chcemy go wykorzystywać. Membrana powstająca w trakcie modyfikacji fizycznej jest tak naprawdę „na raz”. Później chitozan przeważnie jest wymywany. Z ciekawości zrobiliśmy próbę stabilność modyfikowanych chemicznie membran do odsalania wody, w dziesięciu długich, kilkudniowych cyklach – zdradza prof. Kujawa. Zaobserwowaliśmy delikatne zmiany, ale nie na tyle znaczące, by nagle wszystko nam się rozpadło. Toruńscy chemicy testowali też odporność membran na zarastanie. Badania prowadzili na sokach owocowych. Przez oddziaływania pulpy owocowej z membraną resztki owoców zostawały na jej powierzchni, zatykały pory i nie można było jej dłużej używać. Natomiast na powierzchni, mającej w składzie chitozan o dodatkowych właściwościach bakteriobójczych, występują zupełnie inne oddziaływania, pulpa owocowa nie przywiera, a jeśli już się to zdarzy, można bardzo łatwo ją zmyć strumieniem wody, bez dodatków środków chemicznych. Rozwiązanie naukowców z UMK ma szereg praktycznych zastosowań. Chemicy z UMK napisali artykuły na temat tych badań. Pierwszy o przyłączaniu zmodyfikowanego chitozanu do membrany ukazał się w Desalination, drugi o dłączaniu chitozanu do zmodyfikowanej membranie opublikowali w ACS Applied Materials and Interfaces. Badania są realizowane we współpracy z partnerem zagranicznym, prof. Samerem Al-Gharabli z Wydziału Farmacji i Inżynierii Chemicznej Niemiecko-Jordańskiego Uniwersytetu w Ammanie (Jordania). W ramach tej współpracy naukowcy prowadzą wspólne badania skupiające się na wytwarzaniu tzw. „smart materials” - inteligentnych materiałów separacyjnych o kontrolowanych właściwościach do szerokiego spektrum zastosowań. Dzięki swoim odkryciom chcą zrobić takie membrany, które coraz lepiej będą transportować wodę i jednocześnie zatrzymywać sole i inne zanieczyszczenia. Oczywiście to wszystko jest związane z brakiem wody pitnej na Ziemi – tłumaczy prof. Kujawski. W Polsce też będziemy musieli zmierzyć się z tym problemem i to znacznie szybciej, niż sądzą najwięksi pesymiści. Kilka lat temu byłem na seminarium w Jordanii, gdzie usłyszałem, że na problem braku wody należy patrzeć nie przez pryzmat całego kraju, ale poprzez pryzmat bardzo małej jednostki administracyjnej. Jeżeli się zaczyna dzielić kraj na coraz mniejsze kwadraty, to nagle się okazuje, że procent populacji o ograniczonym dostępie do wody gwałtownie rośnie. W Polsce mamy dostęp do wody wzdłuż rzek, ale gdy 20 lat temu byłem w Zakopanem, słyszałem „oszczędzajcie wodę, bo nasze strumienie wysychają”. Tam studnie się zanieczyszczają, źródeł świeżej wody nie ma, więc problem wysychania i obniżania się wód gruntowych zdecydowanie postępuje. Dlatego naukowcy szukają różnych sposobów produkcji wody pitnej. W tej chwili na świecie królują techniki membranowe, wśród których na pierwszy plan wysunęła się odwrócona osmoza. To taki odwrócony proces ciśnieniowy, w którym stosujemy membrany nieporowate i przykładając ciśnienia aż do 60 barów, przepychamy przez nie wodę – wyjaśnia prof. Kujawski. Nazywa się odwróconą osmozą, bo w typowym zjawisku osmozy woda jest zaciągana z roztworu rozcieńczonego do stężonego natomiast tutaj woda jest wypychana z roztworu stężonego przez membranę. Obecnie przepisy dotyczące ochrony środowiska wymagają, by producent czystej wody metodą odwróconej osmozy zagospodarował odrzut, czyli zagęszczoną solankę. Kiedyś instalacje stały nad brzegiem morza i od razu była ona wyrzucana z powrotem. Obecnie trzeba szukać innych metod wykorzystania solanki. Można np. jeszcze bardziej ją zagęścić, do takiego poziomu, żeby zaczęła krystalizować i wykorzystać powstałą w ten sposób sól w innych procesach przemysłowych, np. do produkcji chloru lub wodorotlenku sodowego. W okolicach Torunia chlor z solanki produkują dwa duże zakłady: we Włocławku i Inowrocławiu. Do przetwarzania solanki można też zastosować odwróconą destylację i to jest przykład naszych prac związanych z chrząszczami – mówi prof. Kujawski. Stosujemy membrany hydrofobowe, porowate, przenoszące ciecz ze strony zasilającej na stronę odbierającą, a ponieważ sól jako taka jest nielotna, przez membranę przenosimy tylko ten składnik, który można odparować przez pory membrany. Chociaż odwrócona osmoza wysunęła się na czoło stosowanych obecnie technik membranowych, nie jest ona bezproblemowa. W trakcie procesu pojawia się ciśnienie osmotyczne, które potrafi być bardzo wysokie, a żeby zastosować odwróconą osmozę, ciśnienia muszą być wyższe od osmotycznego. Oznacza to, że już na starcie należy przyłożyć ciśnienie wyższe niż osmotyczne i to jest koszt, który trzeba włożyć w sam proces. Natomiast w destylacji membranowej wysiłek energetyczny jest zdecydowanie mniejszy, ponieważ cały proces polega na nieco innych właściwościach fizykochemicznych. Destylacja szczególnie sprawdza się w gorących krajach, takich jak Włochy, Hiszpania, Grecja, tam gdzie działają efektywne panele słoneczne. Mając hotel na uboczu, do którego trzeba dostarczyć świeżą wodę, montuje się panel słoneczny na dachu, który podgrzewa wodę do destylacji membranowej. W efekcie z jednej strony mamy gorącą wodę, która płynie do układu, a z drugiej - chłodną wodę, która jest wykraplana. W ten sposób można tanio produkować wodę pitną, ale w niewielkich ilościach, podczas gdy przy odwróconej osmozie mówimy o milionach litrów dziennie. Dodatkowo w krajach mających dostęp do taniej energii elektrycznej można stosować tzw. elektrodializę, czyli wykorzystywać membrany specjalnego typu, ułatwiające transport jonów, a nie wody. W stronę katody przemieszczają się kationy, a w stronę anody - aniony i zostanie woda. Jest jeszcze tzw. osmoza naturalna, która też może służyć do oczyszczania ścieków i wyciągania wody. Przelatuje ona przez membranę z roztworu rozcieńczonego w kierunku stężonego. Później trzeba jeszcze z tego stężonego roztworu, który w trakcie procesu się rozcieńcza, odzyskać w jakiś sposób wodę, do czego potrzebna jest dodatkowa metoda. Destylacja membranowa jako zjawisko ma około 50 lat. Naukowcy zainteresowali się nią na początku lat 70. ubiegłego wieku, ale dopiero od kilkunastu lat powstają firmy budujące komercyjne instalacje o małej wydajności zaopatrujące w wodę pitną domki czy hotele. W Europie największe stanowisko badawcze nad destylacją membranową znajduje się w hiszpańskiej Almerii. Do napędzania różnych procesów wykorzystywana jest tam energia słoneczna – mówi prof. Kujawski. Hiszpanie mają gigantyczne zwierciadło, które zbiera promienie słoneczne, ono podgrzewa nie tylko wodę, ale też metale, ciepło wykorzystywane jest do ogrzewania, a przy okazji mają też kilka zestawów do destylacji membranowej i po prostu badają efektywność różnych konfiguracji. Miałem okazję kilka lat temu zwiedzić to centrum i muszę przyznać, że robi wrażenie. Chemicy zapewniają, że ludzie piją już wodę morską, może jeszcze nie w Polsce, ale np. w Izraelu już tak. Tam do jej produkcji wykorzystywany jest proces odwróconej osmozy, natomiast w hotelach na Malediwach – destylacji membranowej. W Ameryce są plemiona, które nadal prowadzą koczowniczy tryb życia – opowiada prof. Kujawski. Naukowcy jednego z uniwersytetów przystosowali autobus szkolny, ma panele słoneczne na dachu, w środku system do destylacji membranowej i oni jeżdżą i produkują koczownikom wodę m.in. dlatego, że oni przemieszczają się po obszarze, na którym woda jest zatruta pierwiastkami typu arsen. Trzeba pamiętać, że woda po destylacji membranowej, to woda destylowana więc tak naprawdę przed spożyciem trzeba ją zmineralizować. Naukowcy mówią żartobliwie: jest goła i trzeba ją ubrać. Trudno oszacować, czy produkcja wody pitnej z wody morskiej jest kosztowna. Wszystko zależy od tego, jakie ilości chcemy osiągnąć i z jakiej technologii skorzystać. Kraje leżące w Zatoce Perskiej stosowały metody termiczne, to były jedne z pierwszych metod do produkcji wody pitnej z morskiej, w których woda morska jest wielokrotnie odparowywana i skraplana. Potrzeba do tego dużo ciepła, ale te państwa miały czym grzać, więc grzały. Później, na początku lat 60. ubiegłego wieku wyprodukowano pierwsze membrany i chwile później zaczęto je wykorzystywać do filtracji. Trzeba też pamiętać, że jeżeli brakuje nam wody pitnej, to zapłacimy każdą cenę, żeby ją mieć – podsumowuje prof. Kujawski. « powrót do artykułu -
Naukowcy i inżynierowie z kanadyjskiej firmy Xanadu Quantum Technologies we współpracy z amerykańskim Narodowym Instytutem Standardów i Technologii, stworzyli programowalny, skalowalny kwantowy fotoniczny układ scalony, na którym można uruchamiać różne algorytmy. Szczegóły układu zostały opisane na łamach Nature. Naukowcy i firmy na całym świecie pracują nad praktycznymi komputerami kwantowymi. Maszyny takie byłyby w stanie wykonywać obliczenia, których za pomocą komputerów klasycznych nie da się przeprowadzić w rozsądnym czasie. Obecnie dominują dwie technologie – układy oparte na materiałach nadprzewodzących oraz na jonach złapanych w pułapkę. Obie mają swoje wady i zalety, a jedną z najpoważniejszych wad jest konieczność schłodzenia takich układów do bardzo niskich temperatur, co praktycznie wyklucza skalowanie takich rozwiązań i zastosowanie ich w większości miejsc, w których stosujemy obecne komputery. Znacznie mniej rozpowszechnione i mniej nagłośnione są technologie bazujące na fotonice. W tego typu układach trudniej jest bowiem uzyskać i przekazywać stany kwantowe. Z kolei olbrzymią zaletą takich układów jest fakt, że mogą pracować w temperaturze pokojowej. Teraz inżynierowie z Xanadu donoszą, że pokonali część problemów związanych z układami fotonicznymi i stworzyli działający chip, który można skalować i uruchamiać na nim różnego typu algorytmu. Firma ogłosiła, że moc obliczeniowa kość X8 zostanie komercyjnie udostępniona. Zainteresowani będą mogli skorzystać z 8- lub 12-kubitowego systemu. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
Późną jesienią zeszłego roku członkowie Stowarzyszenia Mieszkańców Gminy Annopol Szansa prowadzili w okolicach Zawichostu (woj. świętokrzyskie) poszukiwania zabytków z wykorzystaniem detektorów metalu. Odkryli m.in. 3 wczesnośredniowieczne groty strzał do łuku. Przekazano je do sandomierskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Kielcach. We wszystkich trzech przypadkach są to groty z trzpieniem służącym do osadzania w drzewcu, czyli brzechwie strzały. Jest to typ szczególnie popularny w Europie Wschodniej i wśród ludów koczowniczych; w Europie Zachodniej, w tym na ziemiach polskich, przeważają zaś groty strzał z tulejkami. Jak poinformował Kopalnię Wiedzy dr hab. Marek Florek, dwa z grotów, o liściach deltoidalych, w przekroju poprzecznym mające kształt prostokąta, reprezentują typ grotów "przeciwpancernych", mogących przebijać zbroje (pancerze, kolcze). Ogólnym pokrojem najbardziej przypominają one egzemplarze typu 100, wg klasyfikacji grotów strzał z Europy Wschodniej A.F. Medvedeva, różniąc się jednak od nich trójkątnym, a nie płaskim zakończeniem ostrza. Wg Medvedeva, takie groty były rozpowszechnione na Rusi i wśród Bułgarów Nadwołżańskich od połowy XI do połowy XIII w. Miały wyjść z użycia po najeździe mongolskim na Ruś (w latach 40. XIII w.), ale nie można wykluczyć, że były wykorzystywane także później, w tym przez Mongołów. Dr Florek dodaje, że trzeci grot posiada płaski liść trójkątnego kształtu (jedno ze skrzydełek jest ułamane) i długi, dwuczęściowy trzpień, którego węższa część, wbijana w drzewce strzały, została odłamana. Analogie do niego również można znaleźć przede wszystkim wśród grotów używanych w XII i XIII w. w Europie Wschodniej, przede wszystkim na Rusi. Groty strzał z trzpieniem znajdowane na ziemiach polskich traktuje się przeważnie jako ślady najazdów ze wschodu. W XIII wieku Mongołów (Tatarów), a wcześniej Węgrów, Pieczyngów, Połowców (nazywanych też Komanami lub Kumanami) bądź Rusinów. Szczególnie na najazdy narażone były okolice Sandomierza, w tym sam Sandomierz oraz Zawichost, gdzie znajdowały się dogodne brody (przeprawy) przez Wisłę. Dlatego zastanawiająca jest znikoma liczba militariów pochodzenia wschodniego znana z okolic Sandomierza i Zawichostu. Z Kroniki halicko-wołyńskiej, jednego z najważniejszych pomników średniowiecznej ruskiej historiografii, wiadomo, że podczas oblężenia Sandomierza przez wojska mongolskie i ruskie w lutym 1260 r. gród był przez 4 dni tak intensywnie ostrzeliwany, że obrońcy nie byli w stanie wyjść zza przedpiersia wałów. Jak to jednak czasem bywa, latopisarze jedno, a badania archeologiczne drugie. Okazuje się bowiem, że badania przeprowadzone na sandomierskim Wzgórzu Zamkowym (w XIII w. znajdował się tu gród) zapewniły zaledwie 5 grotów - 3 groty żelazne, 1 kościany i 1 rogowy - które można łączyć z najazdami ze wschodu. Z okolic Zawichostu, gdzie znajdowała się najważniejsza przeprawa przez Wisłę, przez którą przechodziły, poza jednym, wszystkie najazdy mongolskie i ruskie na ziemie sandomierską w XIII w., dotychczas nie były znane żadne militaria typu wschodniego. Znalezione [...] grociki są pierwszymi - opowiada dr Florek. Kwestia nieobecnych grotów strzał stanowi jedną z większych zagadek. W XIII wieku Sandomierz i jego okolice były regularnie najeżdżane przez Mongołów, Rusinów i Litwinów. Najazd taki wiązał się ze zdobyciem lub próbą zdobycia miasta. Mimo to przez lata wykopalisk prowadzonych w różnych miejscach Sandomierza znaleziono zaledwie kilkanaście średniowiecznych militariów, w tym tylko kilka grocików strzał, które można wiązać z najazdami ze wschodu. Pytany przez nas o tę zagadkę doktor Marek Florek mówi, że jedynym sensowym wyjaśnieniem jest – jego zdaniem – zbieranie strzał po bitwie. Uczony przypomina tutaj relację duńskiego kronikarza Saxo Gramatyka, który w kronice Gesta Danorum informuje, że po oblężeniu Szczecina przez wojska duńskie w 1173 roku Duńczycy wyciągali z wałów grodu wystrzelone przez siebie strzały. Istnieją także doniesienia o podobnej praktyce stosowanej przez Słowian. Taka praktyka u Mongołów nie mogła zatem dziwić. Trzeba pamiętać, że wojownik wyruszał na wyprawę z ograniczoną liczbą strzał. O ile jeszcze drzewce mógł sobie wystrugać, to już żelaznego grotu, szczególnie tego najbardziej zaawansowanego, do przebijania pancerza, nie był w stanie samodzielnie wykonać. Zatem jedynym sposobem, aby dalej mieć czym walczyć, mogło być właśnie wyzbieranie strzał, grotów i innej broni, która pozostała po bitwie - stwierdził doktor Florek. Jeśli weźmie się pod uwagę najbardziej prawdopodobną chronologię grocików znalezionych przez członków Stowarzyszenia Mieszkańców Gminy Annopol Szansa, hipotetycznie można je połączyć z bitwą pod Zawichostem z 19 czerwca 1205 r. Rozegrała się ona między wojskami polskimi książąt Leszka Białego i Konrada Mazowieckiego (dowodzonymi przez wojewodę mazowieckiego Krystyna) a ruskimi księcia Romana Mścisławowicza. Poza przegraną bitwą pod Legnicą (1241 r.) była to jedna z najważniejszych batalii stoczonych przez wojska polskie w XIII w. Należy pamiętać, że bitwa pod Zawichostem należała do największych zwycięstw polskiego oręża w średniowieczu. Przyćmiła ją dopiero bitwa pod Grunwaldem. Dotychczas miejsce tej bitwy, poza tym, że stoczono ją pod Zawichostem, w pobliżu Wisły, nie było znane. Obecne znaleziska grotów strzał pozwalają na uściślenie jej lokalizacji, a co za tym idzie, zaplanowanie w tym miejscu badań archeologicznych. « powrót do artykułu
-
W 2011 roku Marta Osypińska i jej koledzy z Polskiej Akademii Nauk prowadzili prace wykopaliskowe pod rzymskim wysypiskiem śmieci w starożytnym porcie Berenice na wybrzeżach Morza Czerwonego, gdy natrafili na intrygujące znalezisko. W 2017 roku informowali, że znaleźli szczątki około 100 zwierząt, głównie kotów, o które ludzie dbali. Stwierdzili, że to dowód na istnienie w Berenice bliższych relacji pomiędzy ludźmi a zwierzętami. Teraz okazuje się, że mamy tu do czynienia z czymś więcej. Najnowsze analizy wykazały, że mamy tutaj do czynienia z najstarszym znanym nam cmentarzem zwierząt domowych. Nie były to zwierzęta, które poświęcano, by towarzyszyły właścicielom po śmierci, nie złożono ich w ramach uroczystości religijnych. Był to taki cmentarz jakie istnieją współcześnie – miejsce pochówku domowych pupili, a właściwie członków rodziny. Nigdy nie widziałem takiego cmentarza, mówi Michael MacKinnon z University of Winnipeg, który badał rolę zwierząt w basenie Morza Śródziemnego. W starożytnej historii trudno jest znaleźć ślady wskazujące, by zwierzęta stanowiły część rodziny. Jednak myślę, że tutaj były one częścią rodziny. Psy i koty złożono w indywidualnych grobach, wyglądają jakby spały. Wiele z nich ma obroże i inne ozdoby. Widać, że ich właściciele dbali o nie, gdy były ranne i stare. Dotychczas znaleziono szczątki niemal 600 psów i kotów, a wraz z nimi dowody, że zwierzęta były cenione i kochane. Ostatniego pochówku dokonano około 2000 lat temu. Mamy tutaj do czynienia z cmentarzem zwierząt, a to oznacza, że takie podejście do domowych pupili, uznawanie ich za członków rodzin, nie było obce starożytnym. Szczegółowe analizy wykazały, że zwierzęta złożono do grobów delikatnie, miejsca pochówku zostały zaś wcześniej przygotowane. Wiele z pochowanych psów i kotów nakryto tkaninami lub przykryto szczątkami ceramiki, tworząc w ten sposób rodzaj sarkofagu, mówi Osypińska. Ponad 90% złożonych tu zwierząt stanowią koty. Wiele z nich ma żelazne obroże lub naszyjniki ozdobione szkłem i muszlami. Jeden z kotów został złożony na skrzydle dużego ptaka. Naukowcy nie znaleźli żadnych śladów mumifikacji, składania zwierząt w ofierze czy innych praktyk, jakie spotykamy na innych stanowiskach archeologicznych. Wydaje się, że przyczyną śmierci wielu zwierząt były urazy lub starość. Niektóre koty mają połamane kości, co mogło być spowodowane przez upadek z wysokości lub kopnięcie przez konia. Inne żyły krótko, a zabić je mogły choroby zakaźne. Psy, które stanowią około 5% pochówków, zwykle były w chwili śmierci starsze niż koty. Wiele z nich straciło większość zębów, cierpiało na paradontozę i zwyrodnienia stawów. Widzimy tutaj zwierzęta, które miały bardzo ograniczoną możliwość poruszania się. Takie zwierzęta muszą być karmione, by przeżyć. Czasem, jak na przykład w przypadku niemal bezzębnych zwierząt, musiał być to jakiś specjalnie przygotowany pokarm, wyjaśnia Osypińska. Niewielki odsetek pochowanych stanowią małpy. Sam fakt, że ludzie tak bardzo dbali o zwierzęta domowe, szczególnie w tym trudnym regionie, do którego niemal wszystkie zasoby trzeba było importować, oraz że chowali zmarłe zwierzęta z troską, wskazuje na silny emocjonalny związek pomiędzy ludźmi a ich domowymi pupilami. Nie robili tego dla bogów, ani dla osiągnięcia jakichś korzyści, stwierdza Osypińska. Uczona dodaje, że widoczna tutaj więź jest niezwykle podobna do więzi, jaką z psami i kotami nawiązują ludzie współcześni. Marta Osypińska ma nadzieję, że jej odkrycie przekona innych archeologów, że warto też badać domowych pupili. Początkowo niektórzy bardzo doświadczeni archeolodzy zniechęcali mnie do badań mówiąc, że zwierzęta domowe nie mają znaczenia dla badania życia ludzi w starożytności. Mam nadzieję, że wyniki moich badań pokazują, iż warto przyjrzeć się też tej kwestii. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach pisma World Archeology. « powrót do artykułu
-
- Berenice
- cmentarz dla zwierząt
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Muzeum w Luwrze poinformowało o odzyskaniu pięknie zdobionej renesansowej zbroi pokrytej złotem i srebrem. Zbroję w 1922 roku podarowała muzeum rodzina Rotszyldów. Zabytek znajdował się w zbiorach przez 60 lat i... zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Zbroję wykonano prawdopodobnie w Mediolanie w latach 1560–1580. Jej odzyskanie stało się możliwe, dzięki ekspertowi, który został poproszony przez pewną rodzinę o ocenę zabytku. Ten nabrał podejrzeń, co do jej pochodzenia i zawiadomił policję. Gdy funkcjonariusze przejrzeli bazy danych ukradzionych przedmiotów okazało się, że jest to ta sama zbroja, która 31 maja 1983 roku zniknęła z Luwru w niewyjaśnionych okolicznościach. Obecnie prokuratura prowadzi śledztwo, by wyjaśnić, w jaki sposób zabytek trafił w ręce wspomnianej rodziny. Byłem pewien, że pewnego dnia zbroja ta gdzieś wypłynie, gdyż jest to bardzo charakterystyczny obiekt. Jednak nie spodziewałem się, że jest ona wciąż we Francji i wciąż w jednym kawałku, mówi Philippe Malgouyers, jeden z dyrektorów Luwru. To bardzo prestiżowe dzieło sztuki. Odpowiednik luksusowego samochodu w czasach dzisiejszych. W XVI wieku broń stała się przedmiotem bardzo luksusowym. Zbroje były bogato zdobione i nie używano ich do walki, dodaje. Jak poinformował Jean-Luc Martinez, ostatnia kradzież w Luwrze miała miejsce w 1998 roku. Zniknął wówczas XIX-wieczny portret autorstwa Jeana-Baptiste'a Camille Corota. « powrót do artykułu
-
Łazik Perseverance ruszył w pierwszą podróż po Marsie
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Perseverance wybrał się na pierwszą wycieczkę po powierzchni Marsa. Łazik przed kilkoma dniami łazik przejechał 6,5 metra. Był to przejazd testowy, jedna z najważniejszych prób, którym obecnie poddawane jest urządzenie. Od czasu wylądowania specjaliści z NASA sprawdzają wszystkie systemy Perseverance'a. Gdy już urządzenie podejmie normalną pracę, będzie jednorazowo przejeżdżał 200 metrów lub więcej. Jeśli chodzi o poruszanie się na kołach po innej planecie, zawsze trzeba przeprowadzić taki pierwszy test, w czasie których mierzy się kilka istotnych parametrów. Po raz pierwszy sprawdzaliśmy, jak sprawuje się napęd łazika na Marsie. Wszystkie sześć kół działało idealnie. Jesteśmy teraz pewni, że napęd działa i zabierze nas wszędzie, gdzie tylko w ciągu najbliższych dwóch lat zażyczą sobie naukowcy, mówi Anais Zarifian, która z zespołu inżynieryjnego odpowiedzialnego za napęd. Test trwał 33 minuty. Najpierw łazik pojechał 4 metry do przodu, następnie w miejscu zakręcił o 150 stopni w lewo, by później cofnąć się o 2,5 metra do nowego tymczasowego miejsca postoju. To nie jedyne prace, które przeprowadzono na Perseverance. Pod koniec lutego kontrola misji zaktualizowała oprogramowanie łazika. To, które były wykorzystywane podczas lądowania, zostało zastąpione programem potrzebnym do prowadzenia badań naukowych. Później sprawdzono działanie kilku instrumentów naukowych oraz wysunięto z masztu dwa czujniki wiatru. Bardzo ważnym elementem testu było sprawdzenie działania robotycznego ramienia. Naukowcy badali je przez dwie godziny, wyginając na różne strony wszystkie pięć przegubów. Test przebiegł pomyślnie, co oznacza, że łazik jest zdolny do pobierania próbek i umieszczania ich w urządzeniach badawczych. W najbliższym czasie inżynierowie będą przeprowadzali bardziej szczegółowe testy i dokonywali kalibracji urządzeń naukowych. Łazik będzie przebywał większe odległości oraz pozbędzie się osłon, które chroniły podczas lądowania system pobierania próbek oraz helikopter Ingenuity. Odbędzie się też test samego helikoptera, który będzie pierwszą w historii próbą lotu śmigłowego w atmosferze innej planety. Jednak Perseverance nie ogranicza się jedynie do testów. Łazik, wyposażony w najbardziej zaawansowane kamery, jakie człowiek dostarczył na Marsa, przesłał już około 7000 zdjęć Czerwonej Planety. Zdjęcia przesyłane są za pośrednictwem Deep Space Network, a niebagatelną rolę odgrywają orbitery krążące wokół Marsa. Ich pomoc jest nieoceniona. Gdy oglądamy piękne zdjęcia z Jezero, musimy zdawać sobie sprawę, że w ich przekazaniu brała udział cała gromada marsjan. Każda fotografia z Perseverance jest przesyłana za pomocą Trace Gas Orbiera Europejskiej Agencji Kosmicznej lub należących do NASA satelitów MAVEN, Mars Odyssey lub Mars Reconnaissance Orbiter. To bardzo ważni partnerzy w naszym programie eksploracji i odkryć, mówi Justin Maki, główny inżynier odpowiedzialny za wykonywanie zdjęć przez łazik. « powrót do artykułu- 1 odpowiedź
-
- Perseverance
- Mars 2020
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wiemy kiedy i gdzie Europejczycy udomowili wilka i stworzyli psa
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Międzynarodowy zespół naukowy, który bada proces udomowienia wilka w Europie, przeanalizował skamieniałości psowatych znalezione w jaskini w południowo-zachodnich Niemczech. Badacze doszli na tej podstawie do wniosku, że to właśnie w tym regionie po raz pierwszy Europejczycy udomowili wilka. Przemiana wilków w psy dokonała się 16–14 tysięcy lat temu. Psy są uważane za pierwsze zwierzęta, które człowiek udomowił. Wciąż jednak nie wiemy, kiedy wilki zamieniły się w psy stróżujące. Szacunki naukowców wahają się od 15 do 30 tysięcy lat temu, mówi doktor Chris Baumann z Uniwersytetu w Tybindze. Również nie jest jasne, gdzie to się stało. Gnirshöhle to niewielka dwukomorowa jaskinia w południowej Badenii-Wirtembergii. Obok niej znajdują się dwie inne jaskinie, w które znaleziono ślady przedstawicieli kultury magdaleńskiej. Natomiast w Gnirshöhle odkryto kości psowatych, które poddano analizie. Połączyliśmy dane morfologiczne, genetyczne oraz badania izotopowe, dzięki czemu mogliśmy stwierdzić, że zwierzęta, których kości badamy, pochodziły z różnych linii genetycznych, a ich genomy pokrywają się z całym zakresem genetycznym od wilków po psy domowe, dodaje Baumann. Na tej podstawie naukowcy stwierdzili, że przedstawiciele kultury magdaleńskiej hodowali zwierzęta, która pochodziły z różnych linii genetycznych wilków. Bliskość tych zwierząt z ludźmi oraz dowody, na dość ograniczoną dietę, jaką się żywiły, wskazują, iż pomiędzy 16 a 14 tysięcy lat temu wilki były już udomowione i towarzyszyły ludziom, jak psy. Możemy więc stwierdzić, że europejskie udomowione psy pojawiły się w południowo-zachodnich Niemczech, dodaje Baumann. « powrót do artykułu- 8 odpowiedzi
-
- wilk
- udomowienie
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wystarczy jeden dzień kontaktu z powietrzem zanieczyszczonym przez spaliny samochodowe czy dymy z pożarów lasów, by nasze dziecko było w przyszłości narażone na większe ryzyko chorób serca i innych schorzeń. Badania przeprowadzone m.in. przez naukowców z Uniwersytetu Stanforda są pierwszymi, podczas których oceniono wpływ zanieczyszczenia powietrza na pojedyncze komórki, a jednocześnie zbadano jego wpływ na układy krążenia i odporności u dzieci. Badania te potwierdzają, że zanieczyszczone powietrze wpływa na sposób działania naszych genów w sposób, który ma negatywne długoterminowe skutki zdrowotne. Mamy tutaj wystarczające dowody, by powiedzieć pediatrom, że zanieczyszczenie powietrza wpływa nie tylko na astmę i choroby układu oddechowego, ale również na układy krwionośny i odpornościowy, mówi główna autorka badań, Mary Prunicki. Wygląda na to, że nawet krótkie wystawienie dziecka na oddziaływanie zanieczyszczonego powietrza zmienia regulację oraz ekspresję genów i być może ciśnienie krwi, kładąc w ten sposób podstawy pod zwiększone ryzyko chorób serca w późniejszym życiu. Naukowcy zbadali dzieci w wieku 6–8 lat mieszkające we Fresno w Kalifornii. Powietrze w tym mieście należy – ze względu na okoliczną działalność rolniczą, przemysłową, pożary lasów i inne czynniki – do najbardziej zanieczyszczonych w całych USA. Uczeni wykorzystali dane z monitoringu powietrza do oceny średniej ekspozycji na zanieczyszczenie, którą obliczono dla każdego z dzieci na 1 dzień, 1 tydzień oraz 1, 3, 6 i 12 miesięcy przed rozpoczęciem badań. Po raz pierwszy też przy takich badaniach wykorzystano spektrometrię mas do oceny komórek układu odpornościowego. Wnioski z badań są alarmujące. Okazało się, że wystawienie na oddziaływanie pyłu zawieszonego PM2.5, tlenku azotu oraz ozonu są powiązane ze zwiększoną metylacją DNA. To zmienia aktywność genów, a zmiana ta może być przekazywana kolejnym pokoleniom. Naukowców zauważyli też korelację pomiędzy zanieczyszczeniem powietrza a wzrostem liczby monocytów, które biorą udział w odkładaniu się blaszek miażdżycowych w naczyniach krwionośnych. To może narażać dziecko na większe ryzyko chorób serca w przyszłości. W badaniach brały udział przede wszystkim dzieci o hiszpańskich korzeniach. Z innych badań wiemy, że z jednej strony są one narażone na ponadprzeciętne poziomy zanieczyszczeń powietrza spalinami samochodowymi, z drugiej zaś, że dorośli o hiszpańskich korzeniach częściej niż inne grupy etniczne cierpią na nadciśnienie. Wiemy też, że choroby układu oddechowego każdego roku zabijają coraz więcej osób i są drugą najczęstszą przyczyną zgonów na całym świecie. To problem każdego z nas. Niemal połowa Amerykanów i większość ludzi na świecie oddycha niezdrowym powietrzem. Poradzenie sobie z tym problemem może ocalić życie wielu osobom, mówi profesor Kari Nadeau. « powrót do artykułu
-
- dziecko
- zanieczyszczone powietrze
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Japończycy obudzili bakterie z czasów dinozaurów
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
W 2010 roku japońska ekspedycja naukowa wybrała się do Wiru Południowopacyficznego (South Pacyfic Gyre). Pod nim znajduje się jedna z najbardziej pozbawionych życia pustyń na Ziemi. W pobliżu centrum SPG znajduje się oceaniczny biegun niedostępności. A często najbliżej znajdującymi się ludźmi są... astronauci z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Tutejsze wody są tak pozbawione życie, że 1 metr osadów tworzy się tutaj przez milion lat. Centrum SPG jest niemal nieruchome, jednak wokół niego krążą prądy oceaniczne, przez które do centrum dociera niewiele składników odżywczych. Niewiele więc tutaj organizmów żywych. Japońscy naukowcy pobrali z dna, znajdującego się 6000 metrów pod powierzchnią, rdzeń o długości 100 metrów. Mieli więc w nim osady, które gromadziły się przez 100 milionów lat. Niedawno poinformowali o wynikach badań rdzenia. Tak, jak się spodziewali, znaleźli w osadach bakterie, było ich jednak niewiele, od 100 do 3000 na centymetr sześcienny osadów. Później jednak nastąpiło coś, czego się nie spodziewali. Po podaniu pożywienia bakterie ożyły. Ożyły i zaczęły robić to, co zwykle robią bakterie, mnożyć się. Dwukrotnie zwiększały swoją liczbę co mniej więcej 5 dni. Powoli, gdyż np. bakterie E.coli dwukrotnie zwiększają w laboratorium swoją liczbę co około 20 minut). Jednak wystarczyło to, by po 68 dniach bakterii było 10 000 razy więcej niż pierwotnie. Weźmy przy tym pod uwagę, że mówimy o bakteriach sprzed 100 milionów lat. O mikroorganizmach, które żyły, gdy planeta była opanowana przez dinozaury. Minęły cztery ery geologiczne, a one – chronione przed promieniowaniem kosmicznym i innymi wpływami środowiska przez kilometry wody – czekały w uśpieniu. Jeśli teraz uświadomimy sobie, że 70% powierzchni planety jest pokryte osadami morskimi, możemy przypuszczać, że znajduje się w nich wiele nieznanych nam, uśpionych mikroorganizmów sprzed milionów lat. Kolejną niespodzianką był fakt, że znalezione przez Japończyków bakterie korzystają z tlenu. Osady, z których je wyodrębniono, są pełne tlenu. Problemem w SPG nie jest zatem dostępność tlenu, a pożywienia. To jednak nie koniec zaskoczeń. Okazało się, że wydobyte z osadów bakterie nie tworzą przetrwalników (endosporów). Bakterie przetrwały w inny sposób. Jeszcze większą niespodzianką było znalezienie w jednej z próbek dobrze funkcjonującej populacji cyjanobakterii z rodzaju Chroococcidiopsis. To bakterie potrzebujące światłą, więc zagadką jest, jak przetrwały 13 milionów lat w morskich osadach na głębokości 6000 metrów. Z drugiej strony wiemy, że jest niektórzy przedstawiciele tego rodzaju są wyjątkowo odporni. Tak odporny, że niektórzy mówią o wykorzystaniu ich do terraformowania Marsa. Biorąc uwagę niewielkie przestrzenie z powietrzem wewnątrz osadów, brak endosporów i szybkie ożywienie, naukowcy przypuszczają, że bakterie pozostały żywe przez 100 milionów lat, jednak znacząco spowolniły swój cykl życiowy. To zaś może oznaczać, że... są nieśmiertelne. « powrót do artykułu -
Tkanina z Bayeux to ręcznie tkane płótno pokryte haftem, przedstawiające podbój Anglii przez Wilhelma I Zdobywcę oraz bitwę pod Hastings (1066). Uznaje się ją za cenne ikonograficznie źródło historyczne, nic więc dziwnego, że w 2007 r. została wpisana na listę UNESCO Pamięć Świata. Tkanina ma długość prawie 70 m (68,38). Jej rozpoznawalność, technika wykonania i zastosowane materiały sprawiły, że stała się ona elementem zajęć pierwszego roku Konserwacji i Restauracji Tkanin Zabytkowych na wydziale o podobnie brzmiącej nazwie (Wydziale Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki) warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Studentki podjęły próbę odtworzenia tkaniny zgodnie z techniką oryginalnego haftu. Pierwszy rok specjalizacji jest czasem na naukę haftów historycznych w Pracowni Technologii i Technik Tkackich i Hafciarskich (przynależy ona do Katedry Konserwacji i Restauracji Tkanin Zabytkowych). W pierwszym semestrze studentki [jak dotąd specjalizację wybierają same kobiety] zapoznają się z historycznymi ściegami hafciarskimi, wykonując kompozycje hafciarskie przedstawiające naturalne surowce barwierskie. W następnym semestrze mogą już szlifować swój warsztat. Każda z adeptek tej sztuki ma do wykonania fragment jednej z czterech różnych kopii haftu historycznego, w tym tkaniny z Bayeux; tę ostatnią wybrano do kopiowania ok. 15 lat temu. Niestety, w naszych warunkach [kopii] nie da się [...] wykonać z oryginału – jest ona wykonywana ze zdjęć z dostępnych publikacji - podkreślają przedstawiciele uczelni. Pierwowzór haftowano głównie 3 ściegami: chorągiewnym, sznureczkiem i miejscowo rozłupanym. Gdy zna się technikę wykonania i dysponuje się zdjęciami, haft można odtworzyć bardzo wiernie. Zadanie studentek polega na obserwacji, analizie i wykonaniu wyznaczonego fragmentu haftu. Ważne jest, aby zaobserwować, jak w danym miejscu zbudowany jest ornament, przeanalizować układ ściegów, a następnie naśladując wszelkie niuanse, jak również niedoskonałości, powtórzyć to w wykonywanym zadaniu. W tym celu stosujemy wełnę o zbliżonych parametrach, farbowaną na zajęciach z farbiarstwa i odpowiednio dobieraną do danego miejsca na tkaninie. Na początku prace polegały na odtwarzaniu co ciekawszych scen na osobnych podłożach. Teraz wygląda to już nieco inaczej. Do haftowania przygotowano bowiem rolkę nieco szerszą od oryginału (panele średniowiecznej tkaniny mają szerokość 0,5 m). Nawinięto na nią ponad 5 metrów ręcznie tkanego lnianego płótna. Przez ostatnie 7 lat wykonano 51 cm, łatwo więc policzyć, że gdyby w tym samym tempie wykonywać kopię całej tkaniny, prace trwałyby, bagatela, prawie 250 lat. Nie chodzi o to, by na zajęciach skopiować coś od deski do deski, lecz by spróbować swoich sił w pracy z różnymi materiałami i zdobyć umiejętności techniczne pozwalające na jak największe zbliżenie się do oryginału. Wspomniane zdolności są niezbędne w późniejszym życiu zawodowym, jak również rozwijaniu pasji hafciarskich. « powrót do artykułu
-
- tkanina z Bayeux
- kopia
- (i 4 więcej)
-
Wielkie pożary zagrażają jednemu z największych parków narodowych Indii. W Similipal National Park występuje aż 1076 gatunków roślin, w tym 96 gatunków orchidei, jest też zamieszkany przez 42 gatunki ssaków (m.in. tygrysy, lamparty i słonie), 242 gatunki ptaków, 30 gatunków gadów i liczną populację płazów. Pożary zaczęły wybuchać w izolowanych miejscach Parku już na początku lutego. Obecnie odnotowano je w ośmiu różnych rejonach Similipal. Rząd stanu Odisha zapewnia, że główna część Parku jest bezpieczna, ale lokalni aktywiści i obrońcy przyrody alarmują o możliwych dużych zniszczeniach flory i fauny. Potomkini lokalnej rodziny królewskiej wyraziła obawę o bezpieczeństwo melanistycznych tygrysów, z których znany jest Park. Z oficjalnych informacji wynika, że do walki z ogniem wysłano 1200 osób. Na razie nie zaobserwowano ponoć, by zginęło jakieś duże zwierzę. Similipal National Park obejmuje 4374 kilometry kwadratowe, z czego 845 km2 to część główna z rezerwatem tygrysów, 2129 km2 obejmuje strefa buforowa, a 1400 km2 obszar przejściowy. Urzędnicy mówią, że do pożaru przyczyniła się niezwykła susza i wczesne nadejście lata. Winni są też okoliczni mieszkańcy. Mieszkańcy zwykle podpalają liście pokrywające ziemię, by zebrać oleiste nasiona Madhuca longifolia oraz inne produkty. Panujący upał pomógł w rozprzestrzenianiu się ognia. Na szczęście na głównym obszarze parku nie odnotowaliśmy żadnych większych pożarów, mówi J.D.Pati zastępca dyrektora parku. Lokalne władze zapewniają, że kontrolują sytuację. Jej rozwojowi przyglądają się władze krajowe. « powrót do artykułu
-
- tygrys
- melanistyczny tygrys
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Atlantycka oscylacja wielodekadowa (AMO) to okresowe naprzemienne występowanie anomalii temperatury na powierzchni północnego Atlantyku. Zjawisko to odkryto ponad 20 lat temu. Teraz naukowcy – w tym jeden z najbardziej znanych klimatologów, Michael E. Mann – stwierdzili, że AMO to tylko artefakt wywołany przez wulkany i działalność człowieka. To ironia losu. Przed dwoma dekadami – bazując na dostępnych wówczas danych – zaprezentowaliśmy koncepcję AMO, argumentując, że jest to długoterminowa naturalna oscylacja klimatu nad Północnym Atlantykiem. Wielu klimatologów się z tym zgodziło. Teraz wykazaliśmy, że AMO to prawdopodobnie artefakt spowodowany naturalnym wymuszeniem w epoce przedprzemysłowej i działalnością człowieka w epoce przemysłowej, mówi Mann, twórca nazwy AMO. Już wcześniej udało się wykazać, że AMO obserwowane pod epoce przemysłowej to nie naturalna, trwająca od tysiącleci zmienność, ale jest spowodowane naprzemiennym wpływem ocieplenia wywoływanego zanieczyszczeniem atmosfery przez węgiel, a ochłodzenia, powodowanego przez emitowaną do atmosfery siarkę. Chłodzący wpływ siarki był najbardziej widoczny od lat 50. do 80. XX wieku, kiedy to zaczęto zdecydowanie redukować jej emisję. Jednak badania te pokazywały, że współczesne AMO to artefakt. Naukowcy zastanawiali się jednak, dlaczego widać AMO w danych sprzed rewolucji przemysłowej. Teraz Mann i jego zespół doszli do wniosku, że przed rewolucją przemysłową rzekome AMO było powodowane przez wulkany. Z ich badań wynika, że eksplozje wulkanów powodowały początkowe ochładzanie, a następnie powolny powrót do wcześniejszej temperatury. Zmiany takie zachodziły średnio co 50 lat. To przypomina AMO, które ma nieregularny ok. 60-letni cykl. W ostatnim czasie niektórzy specjaliści badający huragany argumentowali, że obserwowane w ostatnich dekadach zwiększenie siły huraganów na Atlantyku jest spowodowane większą siłą AMO. Nasze badania to gwóźdź do trumny tej teorii. To, co w przeszłości przypisywaliśmy AMO jest w rzeczywistości wynikiem działania czynników zewnętrznych, takich jak działalność człowieka w epoce przemysłowej i aktywność wulkaniczna w epoce przedprzemysłowej, wyjaśnia Mann. Zespół Manna doszedł do takich wniosków analizując najdokładniejsze modele klimatyczne, które pozwalają na dodatkowe analizowanie wpływu takich czynników jak wybuchy wulkanów czy antropogeniczna emisja CO2. Gdy przyjrzeli się Oscylacji Południowej El Nino (ENSO), która przebiega w cyklu od 3 do 7 lat, zauważyli, że jej pojawienie się nie jest zależne od dodatkowych czynników, jak wulkany czy działalność człowieka. Jednak gdy wykorzystali modele do analizy AMO okazało się, że oscylacja nie istnieje bez działalności wulkanicznej w czasach preindustrialnych oraz wpływu człowieka w czasach współczesnych. Dowiedzieliśmy się więc, że o ile Oscylacja Południowa El Nino jest czymś rzeczywistym, to AMO już nie, dodaje profesor Byron A. Steinamn z Univeristy of Minnesota. « powrót do artykułu
- 6 odpowiedzi
-
- wulkan
- działalność człowieka
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wiemy, że ćwiczenia fizyczne są korzystne dla osób cierpiących na parkinsona. Jednak oddaje się im niewystarczająca liczba osób. Golf to najbardziej popularny sport wśród osób powyżej 55. roku życia. Może on zachęcić ludzi do uprawiania sportu. Zdecydowaliśmy się na porównanie golfa z tai chi, ponieważ tai chi to złoty standard, jeśli chodzi o ćwiczenia poprawiające równowagę i zapobiegające upadkom wśród parkinsoników, wyjaśnia Anne-Marie A. Wills z Massachuetts General Hospital Boston. W badaniach wzięło udział 20 osób z umiarkowanie zaawansowaną chorobą Parkinsona. Każdej z nich zaoferowano 10-tygodniowy program, w ramach którego raz w tygodniu przez godzinę oddawali się golfowi lub tai chi. Do grupy z golfem przypisano losowo 8 osób, a 12 ćwiczyło tai chi. Na początku i na końcu badań uczestnicy zostali poddani testom, za pomocą których sprawdzano równowagę, umiejętność chodzenia oraz ryzyko upadku. Test polegał na tym, że osoba siadała na krześle, następnie wstawała, szła 3 metry, wracała do krzesła i siadała. Okazało się, że po 10 tygodniach ćwiczeń osoby zajmujące się golfem kończyły test średnio o 0,96 sekundy wcześniej niż poprzednio, a osoby ćwiczące tai chi były o 0,33 sekundy wolniejsze niż przy pierwszym teście. Wyniki w grupie golfowej są zadziwiające. Jednak należy pamiętać, że badania prowadziliśmy na niewielkiej grupie i przed dość krótki czas. Potrzebnych jest więcej badań, na większych grupach i trwających dłużej, zastrzega Wills. Naukowcy zauważyli również, że satysfakcja z uprawiania sportu była w obu grupach podobna, jednak o ile w grupie golfowej aż 86% uczestników zadeklarowało, że będzie nadal uprawiało ten sport, to podobną deklarację złożyło 33% osób z grupy tai chi. Szczególnie cieszy nas odkrycie, że golfiści z większym prawdopodobieństwem chcą kontynuować zajęcia. Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo badania wskazują na korzyści z aktywności fizycznej, to tych korzyści nie będzie, jeśli wszystko zostanie na papierze, dodaje Wills. Grupa golfowa skarżyła się na ból mięśni. Poza tym nie zauważono żadnych różnic pomiędzy obiema grupami. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- choroba Parkinsona
- golf
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Pewien miłośnik antyków zauważył na wyprzedaży garażowej w stanie Connecticut porcelanową miseczkę, która przykuła jego uwagę. Wydał 35 dolarów na jej zakup i, chcąc zweryfikować swoje podejrzenia co do przedmiotu, skontaktował się z ekspertami z domu aukcyjnego Sotheby's. Najpierw przesłał im zdjęcia, a gdy ci wyrazili chęć bliższego zbadani miseczki, zawiózł ją do zbadania. Okazało się, że to zaledwie jedna z 7 takich miseczek z czasów dynastii Ming, które przetrwały do naszych czasów. Od razu stało się dla nas jasne, że patrzymy na coś naprawdę bardzo, bardzo wyjątkowego, mówi Angela McAteer, ekspert od chińskiej ceramiki. Styl malowania, kształt miseczki i kolor są charakterystyczne dla chińskiej porcelany z początku XV wieku, wyjaśnia. Eksperci stwierdzili, że miseczka o średnicy 16 centymetrów powstała na zamówienie dworu cesarza Yongle, trzeciego władcy z dynastii Ming, który rządził w latach 1402–1424. Ostatnio taka miseczka pojawiła się na rynku w 2007 roku. To zaś oznacza, że gdy ten egzemplarz trafi 17 marca na aukcję można liczyć na olbrzymie zainteresowanie ze strony kolekcjonerów i muzeów. W muzeach zresztą znajduje się 5 takich miseczek: dwie na Tajwanie, dwie w Londynie i jedna w Teheranie. Eksperci z Sotheby's szacują, że miseczka zostanie sprzedana za 300 do 500 tysięcy dolarów. Tajemnicą pozostaje, w jaki sposób tak cenny zabytek trafił na wyprzedaż garażową. Można tylko podejrzewać, że był przekazywany w tej samej rodzinie z pokolenia na pokolenie. W XIX wieku na Zachodzie panowała moda na Chiny i wiele przedmiotów z Państwa Środka trafiło wówczas do USA. To niesamowite, że takie rzeczy wciąż się zdarzają, że odkrywa się takie skarby. Dla nas, ekspertów, to zawsze ekscytujące wydarzenie, gdy nagle znikąd pojawia się tak cenny przedmiot, o istnieniu którego nie mieliśmy pojęcia, dodaje McAteer. « powrót do artykułu
-
SpaceX przeprowadziła kolejny test rakiety Starship. Tym razem prawie się udało. SN10 wystartował, wylądował, niestety niedługo później doszło do eksplozji. Wybuch miał miejsce około 8 minut po lądowaniu. Start rakiety miał miejsce dzisiaj o godzinie OO:15. Pojazd wzbił się na wysokość 10 kilometrów, przeprowadził wszystkie przewidziane manewry i 6 minut 20 sekund po starcie dokonał udanego pionowego lądowania. To trzeci tego typu test autorstwa SpaceX, ale pierwszy udany. Poprzednie rakiety, SN8 i SN9, efektownie rozbiły się w czasie lądowania. Niestety ta beczka miodu została wkrótce zaprawiona łyżką dziegciu. Zaraz po lądowaniu u podstawy rakiety pojawiły się płomienie. O godzinie 00:30 doszło zaś do eksplozji, w wyniku której rakieta została wyrzucona w powietrze i spadła na ziemię. Rakiety Starship mają w przyszłości wozić ludzi i ładunki na orbitę okołoziemską i Księżyc. Docelowo zastąpią one wykorzystywane obecnie Falcony oraz kapsuły Dragon. Mają być to pojazdy wielokrotnego użytku, co ma pozwolić na obniżenie kosztów, skrócenie czasu pomiędzy startami oraz spowodowanie, że osadnictwo na Marsie stanie się możliwe. W ciągu najbliższych miesięcy powinniśmy być świadkami kolejnych testów, gdyż już budowane są następne rakiety. Musk utrzymuje, że jeszcze w bieżącym roku Starship trafi na orbitę, a od 2023 roku rakiety te będą regularnie wynosiły ludzi w przestrzeń komiczną. Japoński miliarder Yusaku Maezawa już zamówił w SpaceX lot dookoła Księżyca i szuka teraz innych chętnych, którzy dołączą do niego w planowanej na 6 dni podróży. « powrót do artykułu
- 20 odpowiedzi