Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Na pustyni Negew zidentyfikowaną najstarszą w Izraelu fabrykę mydła. Zabytek odkryto w miejscowości Rahat, największym na świecie mieście Beduinów. Fabryka pochodzi sprzed 1200 lat, a fakt, że podstawowym surowcem do produkcji mydła była oliwa z oliwek wskazuje na wpływy islamskie. W Europie mydło produkowano w tym czasie z tłuszczu wieprzowego. Jak wyjaśnia archeolog, doktor Elena Kogen, przemysł mydlarski wykorzystujący oliwę z oliwek pojawił się w czasach Abbasydów, którzy od 750 roku rządzili w Kalifacie Bagdadzkim. Wyznawcy islamu podbili Ziemię Świętą już w 636 roku, jednak dopiero w IX wieku islam stał się dominującą religią na tych terenach. Jednak islamskie wpływy widać już wcześniej. W ubiegłym roku w Rahat odkryto pozostałości jednego z najwcześniejszych meczetów na terenie Izraela i na świecie. Pochodził on z VII/VIII wieku. Muzułmańska fabryka mydła sprzed 1200 lat to kolejny dowód na wpływy islamu na tych terenach. Fabryka była duża, budynek zawierał wiele kolumn, dlatego też archeolodzy sądzą, że należała do bogatej rodziny utrzymującej się z produkcji mydła. Było ono zapewne sprzedawane lokalnie, niewykluczone, że produkowano też na eksport. Warto przypomnieć, że to nie Arabowie wpadli na pomysł wykorzystania oliwy z oliwek w celach higienicznych. Używali jej już starożytni Grecy i Babilończycy, którzy nacierali się oliwą, a następnie zeskrobywali ją wraz z brudem. Arabowie zaczęli robić z niej mydło. Jednak prawdziwa produkcja mydła na skalę przemysłową rozpoczęła się w średniowiecznej Europie. Tam wykorzystywano świński tłuszcz, którym jest łatwiej manipulować niż oliwą z oliwek. Wyznawcy islamu, dla których świnia jest zwierzęciem nieczystym, nie mogli pójść w ślady chrześcijan, dlatego też wynaleźli trudniejsze w wyprodukowaniu mydło z oliwy z oliwek. Na terenie właśnie odkrytej fabryki mydła znaleziono pozostałości po wykorzystywanych materiałach. Dzięki temu wiemy, że oliwa z oliwek była mieszana z popiołem z roślin żyjących w słonym środowisku na wybrzeżach morza. Popiół ten zawiera wodę i potaż. Mieszanina była gotowana przez około 7 dni, następnie płyn wylewano do płytkich basenów, gdzie przez 10 dni zastygał. Uzyskany materiał cięto w kostki, a te suszono jeszcze przez 2 miesiące. Dopiero wówczas nadawały się do sprzedaży. Po raz pierwszy odnaleźliśmy tak starą fabrykę mydła. Pozwala nam to odtworzyć tradycyjny proces produkcyjny. To unikatowe znalezisko. Dotychczas bowiem znaliśmy podobne zakłady pochodzące ze znacznie późniejszego okresu panowania Ottomanów, mówi doktor Elena Kogen-Zehavi. « powrót do artykułu
  2. W kalifornijskiej Dolinie Śmierci zanotowano najwyższą temperaturę na Ziemi. W Furnace Creek termometry pokazały 54,4 stopnia Celsjusza. Pomiar został zweryfikowany przez US National Weather Service. Poprzedni wiarygodny rekord temperatury na Ziemi pochodził z 2013 roku, wynosił 54 stopnie Celsjusza i również padł w Dolinie Śmierci. Obecnie zachodnie wybrzeża USA zmagają się z falami upałów, które spowodowały dwudniowe wyłączenia prądu w Kalifornii, gdyż doszło do awarii jednej z elektrowni. Brandi Stewart, która pracuje w Parku Narodowym Doliny Śmierci od 5 lat mówi, że latem w pracy zmaga się z olbrzymimi upałami. W sierpniu stara się w ogóle nie wychodzić z budynku. Gdy tylko wyjdziesz, czujesz jakby setki suszarek do włosów dmuchało ci prosto w twarz. Czujesz żar wokół siebie. jakby się weszło do piekarnika, ten żar jest wszędzie. Przed 100 laty w Dolinie Śmierci zanotowano podobno temperaturę 56,6 stopnia Celsjusza. Obecnie jednak wielu ekspertów kwestionuje ten odczyt, wraz z innymi zanotowanymi tamtego lata. Jak mówi Christopher Burt, który zajmuje się historią badań pogodowych, inne dane z regionu z tego samego okresu nie zgadzają się z takim odczytem. Innym rekordem miało być 55 stopni Celsjusza odnotowane w Tunezji w 1931 roku. Burt również i to podaje w wątpliwość. Mówi, że ta temperatura, podobnie jak inne dane z Afryki z okresu kolonialnego są mało wiarygodne. Wspomniana wcześniej fala upałów rozciąga się od Arizony po stan Waszyngton. Właśnie osiąga ona swój szczyt. W najbliższym czasie temperatury powinny spadać, jednak jeszcze przez co najmniej 10 dni należy spodziewać się upałów. « powrót do artykułu
  3. Czy urbanizacja napędza ewolucję trzmieli? Nowe badanie niemieckich naukowców sugeruje, że tak. Autorzy publikacji z pisma Evolutionary Applications dowodzą, że w miastach trzmiele są większe, a przez to bardziej produktywne. Różnice w gabarytach mogą zaś być spowodowane rosnącą fragmentacją habitatu w miastach. W ciągu ostatnich 200 lat habitat trzmieli i innych owadów bardzo się zmienił. Obecnie z mniejszym prawdopodobieństwem żyją one na obszarach wiejskich, a z większym są otoczone drogami i betonowymi ścianami. Życie w mieście może mieć dla trzmieli plusy i minusy. Z jednej strony ogrody i balkony, działki, ogrody botaniczne i miejskie parki stanowią bogate źródło pokarmu. Z drugiej strony miasta są znacząco cieplejsze niż okoliczne obszary wiejskie. A to może stanowić dla trzmieli wyzwanie - tłumaczy dr Panagiotis Theodorou z Uniwersytetu Marcina Lutra w Halle i Wittenberdze (MLU). Zespół biologów z MLU postanowił sprawdzić, czy urbanizacja wiąże się ze zmianami wielkości ciała trzmieli, a jeśli tak, to jak się to ma do ich zdolności zapylania. Naukowcy schwytali w 9 niemieckich miastach (Berlinie, Poczdamie, Brunszwiku, Getyndze, Jenie, Dreźnie, Lipsku, Chemnitz i Halle) i ich okolicach ponad 1800 trzmieli. Zapylanie we wszystkich lokalizacjach oceniali za pomocą doniczkowej koniczyny łąkowej (Trifolium pratense). Naukowcy skupili się na 3 gatunkach trzmieli: trzmielu kamienniku (Bombus lapidarius), trzmielu rudym (Bombus pascuorum) i trzmielu ziemnym (Bombus terrestris). Mierzyli wszystkie złapane osobniki i zliczali nasiona wyprodukowane przez koniczyny. Nasze wyniki pokazują, że w porównaniu do owadów wiejskich, trzmiele z bardziej pofragmentowanych miejskich habitatów były o ok. 4% większe - opowiada dr Antonella Soro. Wielkość ciała wiąże się z metabolizmem, wykorzystaniem przestrzeni czy rozprzestrzenieniem się. Większe trzmiele mogą lepiej widzieć, mają większy mózg, a także osiągają lepsze rezultaty w uczeniu i zapamiętywaniu. Są również rzadziej atakowane przez drapieżniki i mogą pokonywać większe odległości, co daje korzyści w pofragmentowanym miejskim habitacie, takim jak np. miejski. Dodatkowo większe trzmiele odwiedzają podczas jednego lotu więcej kwiatów i są w stanie osadzić na znamieniu więcej ziaren pyłku. Dzięki temu są lepszymi zapylaczami - podkreśla Soro. To może stanowić wyjaśnienie udokumentowanego przez badaczy dodatniego związku między rozmiarami ciała a zapylaniem. Zespół wskazuje na istotność dalszych badań nad odpowiedziami ewolucyjnymi pszczół na urbanizację. Dzięki temu będzie można poprawić działania urbanistyczne. « powrót do artykułu
  4. Stworzenie prawdziwego cyborga, pół-człowieka pół-maszyny, to wciąż science-fiction, naukowcy z University of Delaware poczynili ważny krok w kierunku efektywnego łączenia ludzkiej tkanki z elektroniką. Stworzenie takich połączeń byłoby niezwykle pomocne np. w medycynie, jednak stanowi ono olbrzymi problem ze względu na bliznowacenie tkanki. Amerykańscy naukowcy zidentyfikowali powłokę, dzięki której odpowiednie połączenia łatwiej jest tworzyć. Próbowaliśmy łączyć sztywne nieorganiczne mikroelektrody z mózgiem. Jednak mózg to organiczny, żywy materiał. Nasze elektrody nie działały dobrze, więc szukaliśmy innych sposobów, mówi główny autor badań, doktor David Martin. Tradycyjne materiały mikroelektroniczne, jak złoto, krzem, stal czy iryd powodują pojawianie się blizn w miejscu łączenia z żywą tkanką. Blizny zaś zakłócają sygnały elektryczne z i do implantów. Dlatego też uczeni z Delaware zaczęli szukać powłoki, która mogłaby pomóc. Zaczęliśmy przyglądać się organicznym materiałom elektronicznym, takim jak polimery skoniugowane (przewodzące), które dotychczas nie były używane w urządzeniach mających styczność z systemami biologicznymi. W końcu znaleźliśmy chemicznie stabilny materiał, który jest komercyjnie sprzedawany jako powłoka antystatyczna do urządzeń elektronicznych, mówi Martin. Po testach okazało się, że materiał ten ma odpowiednie właściwości, by służyć jako interfejs pomiędzy elektroniką a żywą tkanką. Okazało się, że poli(3,4-etylenodioksytiofen (PEDOT) znakomicie poprawia działanie implantów medycznych, zmniejszając ich oporność aż o 2 do 3 rzędów wielkości. Dzięki temu poprawia zarówno jakość sygnału, jak i wydłuża czas pracy na bateriach. Na zidentyfikowaniu materiału jednak się nie skończyło. Grupa Martina opracowała też metody stworzenia wyspecjalizowanych wersji PEDOT do których – po dodaniu kwasu karboksylowego, aldehydu lub maleimidu – można dołączyć różnego typu molekuły. Szczególnie przydatny jest tu maleimid. Pozwala na łatwe uzyskanie funkcjonalnych polimerów i biopolimerów. Dzięki niemu bardzo łatwo można do PEDOT dodawać peptydy, przeciwciała czy DNA. Niedawno grupa Martina stworzyła powłokę PEDOT zaopatrzoną w przeciwciała czynnika wzrostu śródbłonka naczyniowego (VEGF). VEGF stymuluje wzrost naczyń krwionośnych po zranieniu, a guzy nowotworowe często wykorzystują VEGF do zapewnienia sobie odpowiednich dostaw krwi. Polimer z przeciwciałem może działać np. jako czujnik, który wykryje nadmierną ekspresję VEGF i w ten sposób poinformuje o początku procesu chorobowego. Inne funkcjonalne polimery zawierają np. neurotransmitery, dzięki czemu można będzie wykrywać i leczyć choroby mózgu czy układu nerwowego. Na razie naukowcy z Delaware stworzyli PEDOT z dopaminą. W przyszłości – jak mówi Martin – takie biosyntetyczne hybrydy mogą posłużyć do połączenia ludzkiego mózgu ze sztuczną inteligencją. O szczegółach swojej pracy Martin opowie podczas spotkania Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego. « powrót do artykułu
  5. Czekolada mleczna jest ceniona na całym świecie za swoją słodycz i kremową konsystencję. Czekolada gorzka jest o wiele zdrowsza, bo zawiera przeciwutleniające związki fenolowe, ale pewnej części konsumentów przeszkadza jej twardość i gorycz. Naukowcy znaleźli jednak sposób na to, by zwiększyć właściwości antyoksydacyjne mlecznej czekolady. Badają potencjał wyciągów ze skórek orzeszków ziemnych i fusów kawy, które inaczej trafiłyby na wysypisko. Zespół zaprezentował swoje ustalenia na Fall 2020 Virtual Meeting & Expo Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego. [...] Zaczęło się od testowania różnych rodzajów odpadów rolniczych, przede wszystkim skórek orzeszków ziemnych, pod kątem bioaktywności. Naszym początkowym celem było ekstrahowanie związków fenolowych i znalezienie sposobu na wprowadzenie ich do produktów spożywczych - opowiada dr Lisa Dean z Departamentu Rolnictwa USA (USDA). Kiedy producenci prażą i przetwarzają orzeszki ziemne na masło orzechowe, cukierki itp., usuwają otaczającą ziarno ochronną skórkę (ma ona różowo-czerwone zabarwienie i cierpki smak). Rokrocznie wyrzuca się tysiące ton skórek, ale z uwagi na to, że 15% ich masy stanowią związki fenolowe, stanowią one potencjalnie bardzo cenny surowiec. Przeciwutleniacze nie tylko działają przeciwzapalnie, ale i zapobiegają psuciu produktów spożywczych. Ponieważ związki fenolowe są gorzkie, Amerykanie musieli znaleźć sposób na zniwelowanie tego wrażenia. Dean dodaje, że gorzka czekolada jest droższa od mlecznej, bo zawiera więcej kakao (tłuszczu kakaowego). Dodatek materiałów odpadowych, takich jak skórki orzeszków ziemnych, do czekolady mlecznej mógłby zaś zapewnić podobne korzyści za ułamek ceny. Skórki orzeszków nie są przy tym jedynym odpadem, który mógłby w taki sposób wzbogacić czekoladę mleczną. Naukowcy badają proces ekstrakcji i wykorzystania związków fenolowych np. z fusów kawy czy herbaty. Zespół z USDA pozyskiwał skórki orzeszków od producentów. Mielono je na proszek, a związki fenolowe ekstrahowano za pomocą 70% etanolu. Jak podkreślają uczeni, resztę - celulozę i ligninę - da się wykorzystać jako błonnik w paszy dla zwierząt. By zdobyć fusy kawy i liście herbaty, naukowcy nawiązali współpracę z lokalnymi palarniami i producentami herbaty. Do wyekstrahowania przeciwutleniaczy z tych materiałów stosowali podobną metodologię. By łatwiej było wmieszać uzyskany proszek do mlecznej czekolady, najpierw łączono go z maltodekstryną. Kostki czekolady z 0,1-8,1% zawartością związków fenolowych dawano do przetestowania profesjonalnym kiperom. Panel ekspertów orzekł, że stężenia powyżej 0,9% były wyczuwalne, a poziom 0,8% stanowił dobry kompromis między wysoką zawartością cennych związków (bioaktywnością) a smakiem czy teksturą. Co ważne, ponad połowa testerów wolała mleczną czekoladę z dodatkiem 0,8% związków fenolowych od czystej mlecznej czekolady. Próbka ta miała wyższą aktywność przeciwutleniającą od większości gorzkich czekolad. Choć wyniki są zachęcające, zespół Dean przyznaje, że orzeszki ziemne są ważnym alergenem. Proszek testowano pod kątem obecności alergenów i choć żadnych nie wykryto, produkt ze skórkami orzeszków ziemnych nadal powinien być oznaczany jako "zawierający orzeszki ziemne". Zespół zamierza kontynuować badania, np. testując, czy przeciwutleniacze ze skórek orzeszków ziemnych wydłużają czas przydatności do spożycia maseł orzechowych, które szybko jełczeją ze względu na dużą zawartość tłuszczu. « powrót do artykułu
  6. Matt Champion, niezależny archeolog, zgodził się kontynuować prace w okresie ograniczeń związanych z pandemią. Pod podłogą poddasza manoiru Oxburgh Hall odkrył tysiące cennych obiektów, w tym fragmenty książek z końca XVI w. czy tekstylia z epoki elżbietańskiej. Gwiazdą wśród znalezisk jest strona z rzadkiego XV-wiecznego iluminowanego manuskryptu. Sporo artefaktów datowało się na epokę Tudorów. Spośród znalezisk datujących się na bardziej współczesne czasy naukowcy wymienili m.in. puste opakowanie po czekoladkach z drugiej wojny światowej. Do odkrycia doszło podczas prac związanych z wymianą dachu. Wymagają one zerwania niektórych podłóg przed naprawą legarów. Jak podkreśla kuratorka National Trust Anna Forrest, to pierwszy raz od stuleci, gdy ktoś zaglądał pod podłogę. Wartość podpodłogowej archeologii dla zrozumienia historii społecznej Oxburgh jest olbrzymia. Szczególne wyzwanie stanowiły pomieszczenia z oknami zwróconymi na południe, gdzie znaleziono setki szpilek. Matt musiał tam pracować w grubych rękawicach. Dobrze oświetlone pokoje wykorzystywano do szycia i organizowania korespondencji (dowodem na to są woskowe pieczęcie i fragmenty XVIII-wiecznych dokumentów spisanych po angielsku i francusku). Najważniejszym znaleziskiem okazał się fragment iluminowanego XV-wiecznego manuskryptu. Jeden z robotników wypatrzył go w rumowisku okapu dachu. Tekst jest na tyle unikatowy, że mogliśmy go zidentyfikować jako fragment psalmu XXXIX z Wulgaty (Expectans expectaui). Skontaktowaliśmy się z dr. Jamesem Freemanem, specjalistą od średniowiecznych manuskryptów z Biblioteki Uniwersytetu w Cambridge, który stwierdził, że kartka mogła pochodzić z psałterza, ale jej niewielkie rozmiary - 8x13 cm - sugerują raczej godzinki [...]. Wykorzystanie w inicjałach niebieskiego i złotego zamiast bardziej standardowych barw (niebieskiego i czerwonego) pokazuje, że była to dość droga księga. Kusząco jest myśleć, że [...] mogła ona należeć do sir Edmunda Bedingfelda, twórcy Oxburgh Hall. Rodzinę Bedingfeldów uznawano niegdyś za wschodzące gwiazdy dworu Tudorów, ale w 1559 r. sir Henry Bedingfeld odmówił podpisania Aktu o ujednoliceniu (The Act of Uniformity). Mimo ostracyzmu, ród pozostał wierny katolickim tradycjom. W Oxburgh znajdowała się nawet priest hole, czyli kryjówka dla działającego w podziemiu księdza katolickiego. Pergaminowy manuskrypt i inne obiekty mogły być wykorzystywane w nielegalnych mszach (zostały więc celowo schowane przez Bedingfeldów). Zidentyfikowano również niewielkie fragmenty książek, w tym urywki z wydania z 1590 r. "The ancient, famous and honourable history of Amadis de Gaule", romansu rycerskiego z Półwyspu Iberyjskiego, napisanego ok. 1420 r. W północno-zachodnim narożniku domu odkryto 2 szczurze gniazda. Znajdowało się w nich ponad 200 fragmentów wysokiej jakości tkanin, w tym jedwabiu, atłasu czy aksamitu. Datują się one na okres od 2. połowy XVI do XVIII w. Gniazda gryzoni zawierały też skrawki ręcznego zapisu muzycznego z XVI w. Były one na tyle duże, że rozpoznano w nich księgę głosową (ang. partbook). Prace nad znalezionymi szczątkami mają być kontynuowane. Znaleziska spod podniesionych fragmentów podłogi usunięto sekcja po sekcji i zapakowano.   « powrót do artykułu
  7. Gdy naukowcy z fińskiego Uniwersytetu Aalto po raz pierwszy zobaczyli wyniki badań nad wydajnością swoich detektorów z czarnego krzemu, sądzili, że to pomyłka. Trudno im bowiem było uwierzyć nie tylko w to, że stworzyli pierwsze urządzenie fotowoltaiczne, które przekroczyło limit 100% zewnętrznej wydajności kwantowej, ale i w to, że wydajność ta od razu sięgnęła 130%. Dotychczas uważano, że 100% stanowi nieprzekraczalne teoretyczne maksimum. Gdy to zobaczyliśmy nie mogliśmy uwierzyć. Od razu stwierdziliśmy, że musimy zweryfikować uzyskany wynik za pomocą niezależnych pomiarów, mówi profesor Hele Savin. Niezależne pomiary przeprowadził Physikalisch-Technische Bundesanstalt (PTB), niemiecki narodowy instytut metrologiczny, najbardziej wiarygodna w tym zakresie instytucja w UE. Obok amerykańskiego NIST i brytyjskiego NPL stanowi on ścisłą światową czołówkę w dziedzinie metrologii. Dyrektor Laboratorium Radiometrii PTB, doktor Lutz Werner stwierdził, że gdy tylko zobaczyłem wyniki pomiarów, zdałem sobie sprawę, że mamy tutaj do czynienia z olbrzymim przełomem. Zewnętrzna wydajność kwantowa urządzenia wynosząca 100% oznacza, że 1 foton wpadający do urządzenia, przyczynia się do powstania 1 elektronu w zewnętrznym obwodzie. Zatem wydajność 130% to nic innego, jak generowanie przez 1 foton około 1,3 elektronu. Analiza wykazała, że ta wyjątkowo wysoka zewnętrzna wydajność kwantowa bierze się z procesu multiplikacji zachodzącego wewnątrz nanostruktur krzemu. Proces ten uruchamiany jest obecnością wysoko energetycznego fotonu. Dotychczas zjawiska takiego nie zaobserwowano, gdyż w urządzeniach dochodziło do dużych strat zarówno fotonów jak i elektronów. Jesteśmy w stanie zebrać wszystkie zwielokrotnione nośniki ładunku, gdyż nasze urządzenie nie wywołuje strat powodowanych przez rekombinację i odbicia, mówi profesor Savin. Odkrycie to oznacza, że możliwe jest znakomite zwiększenie wydajności każdego urządzenia, którego praca polega na wykrywaniu obecności fotonu. Takie urządzenia obecne są dosłownie wszędzie, w przemyśle samochodowym, w telefonach komórkowych czy w urządzeniach medycznych. Opracowane przez Finów detektory w czarnego krzemu już spotkały się z olbrzymim zainteresowaniem ze strony przemysłu, szczególnie biotechnologicznego oraz specjalizującego się w monitorowaniu procesów produkcyjnych. « powrót do artykułu
  8. Po zimie liczba pszczelich rodzin w Polsce znacznie spadła, a w kolejnych miesiącach pszczoły chętnie się roiły – mówią eksperci w rozmowie z PAP. Oceniają, że obecny rok – m.in. z powodu pogody – nie będzie łaskawy, jeśli chodzi o zbiory miodu. Szacuje się, że w Polsce po zimie nastąpił spadek 15–20 proc. rodzin pszczelich – mówi prezydent Polskiego Związku Pszczelarskiego (PZP) Tadeusz Dylon. Nie ma dokładnych danych na temat aktualnej liczby pszczelich rodzin w Polsce. Można ją tylko szacować. Pszczelarze należący do największego w kraju stowarzyszenia pszczelarskiego, PZP – jesienią 2019 r. deklarowali, że mają pod opieką ok. 965 tys. rodzin pszczelich. Do tego należy doliczyć rodziny pszczele pod opieką pszczelarzy z innych stowarzyszeń oraz niezrzeszonych. Prezydent PZP Tadeusz Dylon w rozmowie z PAP powiedział, że liczba takich pszczelarzy na koniec 2018 roku szacowano na ponad 12 tys. Mogą oni mieć ok. 200 tys. rodzin pszczelich. Jego zdaniem do jesieni uda się odbudować liczbę rodzin do stanu sprzed zimy. W ramach Krajowego Programu Wsparcia Pszczelarstwa pszczelarze mogą liczyć na częściowe dofinansowanie za zakup matek pszczelich czy odkładów. Kolejną sprawą jest to, że zwykle pszczelarz, kiedy mu ubędą np. trzy z dziesięciu rodzin, to za punkt honoru stawia sobie, żeby te rodziny w ciągu sezonu odbudować. Poza tym ponieważ w bieżącym roku, w okolicach maja i czerwca, pszczoły chętnie się roiły – pszczelarzom łatwo było 'dzielić' rodziny pszczele osadzając roje w nowych ulach – tłumaczy. Tadeusz Dylon zaznacza jednocześnie, że bieżący rok nie był łaskawy, jeśli chodzi o zbiór miodu. Powodem jest m.in. obecna w wielu częściach Polski susza zimowa i wiosenna, która wpływała na rozwój roślin. Późniejszy chłód sprawił z kolei, że część roślin przemarzła lub nie nektarowała. Mamy nadzieję, że pszczelarzom uda się przetrzymać pszczoły w zdrowiu przez zimę w nadziei na kolejny, oby lepszy, sezon pszczelarski – mówi. Dr hab. Paweł Chorbiński z Pracowni Chorób Owadów użytkowych Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu w rozmowie z PAP zauważa, że wiosna zaczęła się dla pszczół całkiem dobrze. Część pszczelarzy była zadowolona z pobytu pszczół na rzepaku, chwaliła sobie też wczesny miód wielokwiatowy. Ale potem pojawiły się problemy pogodowe; pszczoły – zamiast przynosić pokarm – zaczęły się intensywnie roić. A to przerwało proces produkcji miodu – mówi. Naukowiec tłumaczy, że gdy lato – jak to obecne – jest deszczowe, to pszczoły, które mają już zapasy pokarmu – zaczynają się "nudzić". A jak się nudzą, to – jak to mówią pszczelarze – 'mają głupie myśli' i nabierają ochoty na podział rodzin. Wtedy dochodzi do masowych rojeń – mówi. Jak tłumaczy, pszczela rójka jest zjawiskiem, którego pszczelarze wolą unikać. Z rodziny, która przeszła w danym sezonie rójkę, na obfity zbiór miodu towarowego nie ma co liczyć. Naukowiec zauważa, że liczne roje pszczół w obecnym sezonie pojawiały się np. we Wrocławiu. Służby miejskie kontaktowały się z nim i innymi pszczelarzami zachęcając, by te roje zabierać. Ale pszczelarze nie mieli tylu pustych uli – zauważył. Jego zdaniem tegoroczny zbiór miodu lipowego będzie słaby. We Wrocławiu mieliśmy jeden dzień, kiedy pszczoły pracowały na lipach. A potem była... lipa – podsumowuje naukowiec. Jak tłumaczy, lipy mają bardzo płytkie kwiaty. Po burzach i deszczach ich nektar zostaje spłukany albo roślina przestaje go wydzielać. Spadź też jest kapryśna. U nas była w tym roku krótko – tylko 2–3 dni. Pogoda jej też nie sprzyjała – ocenia. Wyjaśnia, że miód spadziowy powstaje ze zbieranej przez pszczoły substancji produkowanej przez mszyce. A obfite deszcze również mszycom nie sprzyjały. Pszczelarze liczą na to, że koniec lata nie będzie suchy i gorący – tak jak w poprzednich dwóch sezonach. Jeśli znów zapanują upały, rośliny przestaną rozwijać kwiaty i produkować pyłek i nektar. Oznaczałoby to, że sierpniowe pokolenie pszczół (to, które będzie zimować) – będzie słabsze i z mniejszą szansą na przetrwanie zimy. Przed laty, jeśli po zimie ginęło 1–2 proc. rodzin, to był świetny rok. Teraz dobra zima jest wtedy, kiedy ginie poniżej 10 proc. pszczelich rodzin – zauważa prof. Chorbiński. Jak podaje, w ostatniej dekadzie ubytki zimowe pszczół wahają się w poszczególnych województwach między 8 a 18 proc. Pytany o to, dlaczego zimą ginie tyle pszczół, ekspert z UPWr mówi: świat stał się globalną wioską. Do naszych pasiek zawitały choroby, które dotyczyły wcześniej innych miejsc na świecie – w tym warroza wywoływana przez roztocze Varroa destructor. Roztocze to żeruje na ciele pszczół oraz ich larw, a dodatkowo przenosi wirusy groźne dla tych owadów. Jeśli pszczelarz nie stosuje u swoich pszczół terapii farmakologicznej, to z powodu warrozy w ciągu półtora roku – dwóch lat nie będzie już ich miał – mówi badacz. Podkreśla, że terapia jest trudna – trzeba ją stosować już po pozyskaniu z pasieki wszelkich produktów, np. we wrześniu. Ale do tego czasu pasożyt może już zaatakować pszczoły, które będą zimować. W efekcie może je wyniszczyć już jesienią. W ulu ubywa też pszczół z powodu innych chorób, m.in. wywoływanej przez grzyby nosemozy. Dla owadów niekorzystne jest też środowisko rolnicze. To dziwna rzecz, ale miasto jest teraz dla pszczół lepsze niż wieś. W miastach jest moda na bioróżnorodność, tworzenie kwietnych łąk, odejście od koszenia roślin. To jest bardzo dobre dla owadów. Tymczasem środowisko wiejskie to monokultury, ogromne powierzchnie odchwaszczonych upraw – wyjaśnia naukowiec. Jak tłumaczy, rodzina pszczela musi mieć na cały rok 90 kg pokarmu i 30 kg pyłku. To wszystko musi zebrać w promieniu kilometra od gniazda. Trudno dziś o to w środowisku wiejskim. Pszczołom szkodzą też opryski. Naukowiec tłumaczy, że wprawdzie coraz częściej stosowane są w nich związki, które nie są dla pszczół toksyczne. Ale te opryski i tak powodują duże szkody. Jeśli pszczoła będzie na uprawie potraktowanej 'bezpieczną chemią', to kiedy wraca do ula, ma inny zapach i strażniczki jej nie wpuszczą. Co z tego, że pszczoła się napracuje, jak nie może tego złożyć do gniazda – mówi prof. Chorbiński. Naukowiec apeluje do rolników, aby nie pryskali upraw w czasie aktywności pszczół. Pryskanie upraw w południe to barbarzyństwo. Aby chronić pszczoły, trzeba pryskać rano, wieczorem albo w nocy – tłumaczy. « powrót do artykułu
  9. Wielki Zderzacz Hadronów odkrył pierwszy tetrakwark o „otwartym” zapachu. Cząstka składa się z czterech różnych kwarków. Ma ona masę około 2,9 Gev/c2. Uzyskano ją podczas zderzeń protonów, których celem było uzyskanie mezonów B i poszukiwanie nowych cząstek w produktach ich rozpadu. Nowy tetrakwark zyskał nazwę X(2900). Naukowcy nie są pewni jego natury, stąd „X” w nazwie. Uczeni sądzą, że składa się on z kwarka górnego, dolnego oraz antykwarków powabnego i dziwnego. Jako, że nie zawiera on pary kwark-antykwark o tym samym zapachu, nie ma żadnych ukrytych zapachów, dlatego został opisany jako tetrakwark o otwartym zapachu. Zanim odkryto X(2900) wszystkie znane tetrakwarki zawierały przynajmniej jedną parę kwark powabny-antykwark powabny lub kwark piękny-antykwark piękny. Jednak, jak mówi Tim Gershon, fizyk z University of Warwick, pracujący przy eksperymencie LHCb, teoretycznie dopuszczano istnienie tetrakwarków o otwartym zapachu, nikt jednak nie przewidział istnienia takiej konkretne konfiguracji, więc odkrycie było niespodzianką. Jako że X(2900) zawiera tylko jeden ciężki kwark (antykwark powabny), ma relatywnie niską masę w porównaniu do innych tetrakwarków. Gershon zauważa, że jest go wobec tego łatwiej pozyskać w LHC niż inne tetrakwarki. Z drugiej jednak strony, ja zauważa tetrakwarki o otwartym zapachu mają mniej jednoznaczne sygnatury i tylko dzięki unikatowej architekturze i niezwykłej wydajności wykrywacza LHCb mogliśmy dokonać tego odkrycia. Gershon ma nadzieję, że badania nad X(2900) pozwolą zrozumieć, jak powstają tetrakwarki. Jedna z hipotez mówi, że wszystkie kwarki i antykwarki są ściśle ze sobą powiązane, inna zaś, że powstają one z dwóch luźno związanych par. Uczony zauważa, że X(2900) ma podobną masę do masy wzbudzonego mezonu D oraz kaonu, które łącznie posiadają te same kwarki co X(2900). To może pozwolić na określenie modelu tetrakwarków, jednak jest jeszcze zbyt wcześnie, by wyciągać daleko idące wnioski. « powrót do artykułu
  10. W południowoafrykańskiej Border Cave, znajdującej się na pograniczu Swazilandu (Eswatini) i prowincji KwaZulu-Natal, znaleziono dowody wskazujące, że ludzie przygotowywali sobie łóżka już 200 000 lat temu. Łóżka te, składające się z traw z podrodziny prosowych (Panicoideae) „ścielono” przy końcu jaskini na warstwie popiołu. Obecnie z „łóżek” pozostały nieliczne fragmenty krzemionki, którą można jednak zidentyfikować i zbadać za pomocą nowoczesnych technologii badawczych. Uważamy, że układanie trawy na popiele miało na celu nie tylko uzyskanie warstwy izolującej, ale również pomagało odstraszać insekty, mówi główna autorka badań, profesor Lyn Wadley. Czasem popiół ten pochodził z wcześniejszego trawiastego legowiska, które spalono, by oczyścić jaskinię i pozbyć się owadów. Przy innych okazjach stare „łóżko” posypywano popiołem z drewna z ogniska, by uzyskać czystą warstwę do ułożenia nowego legowiska, dodaje. Popiół skutecznie izoluje miejsce snu przed owadami. Jego drobinki blokują aparaty oddechowe owadów i odwadniają insekty. Naukowcy stwierdzili, że w najstarszej warstwie „łóżek” znajduje się popiół drzewa o nazwie Tarchonanthus camphoratus. Do dzisiaj roślina ta wykorzystywana jest w Afryce do odstraszania owadów czy ukrywania zapachu człowieka podczas polowania. Wiemy, że ludzie zarówno spali jak i pracowali na tych trawiastych posłaniach, gdyż wśród pozostałości trawy znajdujemy resztki pochodzące z produkcji kamiennych narzędzi. Są tam też pozostałości barwników, które starły się z ludzkiej skóry oraz pokrytych nimi przedmiotów, stwierdza Wadley. Nasze badania dowodzą, że już ponad 200 000 lat temu, u zarania naszego gatunku, ludzie potrafili rozpalać ogień i wykorzystywali ogień, popiół oraz rośliny lecznicze do utrzymania czystości w obozowisku i pozbycia się insektów. Strategie te przynosiły korzyści zdrowotne wczesnym społecznościom, mówi. Umiejętność oczyszczenia obozowiska pozwalała na pozostanie w jednym miejscu dłużej, niż przez kilka tygodni. Wyniki badań prowadzonych przez naukowców z University of the Witwatersrand w RPA, Uniwersytety w Bordeaux i Cote d'Azur, argentyński Instituto Superior de Estudios Sociales oraz belgijski Królewski Instytut Dziedzictwa Kulturowego zostały opublikowane na łamach Science. « powrót do artykułu
  11. Konrad Steffen, jeden z najwybitniejszych klimatologów, pionier badań nad wpływem zmian klimatu na Grenlandię, zginął w wypadku podczas wyprawy badawczej. Steffen był dyrektorem Szwajcarskiego Federalnego Instytutu Badań nad Lasem, Śniegiem i Krajobrazem. Od ponad 40 lat zajmował się badaniami klimatu, skupiając się głównie na Arktyce i Antarktyce. Naukowiec zginął w wieku 68 lat w pobliżu stacji badawczej „Swiss Camp”, którą założył przed ponad 30 laty. Steffen wpadł do lodowej rozpadliny i utonął w lodowatej wodzie. Szczeliny takie stanowią poważna, znane ryzyko. Z powodu opadów śniegu i silnego wiatru uczony nie zauważył jednej z nich. Ryan R. Neely III, klimatolog z University of Leeds, który studiował pod kierunkiem Steffena mówi, że w regionie, w którym Szwajcar założył stację szczeliny nie występowały. Jednak globalne ocieplenie doprowadziło do tego, że zaczęły się pojawiać. Wygląda na to, że stał się ofiarą globalnego ocieplenia, dodał. Steffen każdej wiosny wracał do swojego obozu, by prowadzić tam badania. Czasami musiał go odbudowywać po ciężkiej zimie. Naukowiec urodził się w 1952 roku, a w 1984 obronił doktorat na słynnej ETH Zurich. W 1990 roku został profesorem klimatologii na University of Colorado w Boulder i dyrektorem Cooperative Institute for Research in Environmental Sciences (CIRES). W 2012 roku opuścił USA i przyjął posadę dyrektora Szwajcarskiego Federalnego Instytutu Badań nad Lasem, Śniegiem i Krajobrazem. Piastował też stanowisko profesora w ETH Zurich i Szwajcarskim Instytucie Technologicznym w Lozannie. « powrót do artykułu
  12. „Kajko i Kokosz: Szkoła latania” będzie prawdopodobnie pierwszym polskim komiksem wydanym w Danii. Tamtejszym czytelnikom zaprezentuje go Wydawnictwo Zoom, które w swoim 10-letnim dorobku ma ponad 500 tytułów. Skupia się ono głównie na rynku frankofońskim, chociaż nie stroni też od komiksów z innych krajów. W bieżącym roku wśród 60 premier będzie też „Kajko i Kokosz”. Tłumaczeniem jednego z najbardziej znanych polskich komiksów zajmuje się Rune Brandt Larsen. W przeszłości tłumaczył on m.in. cykl Sapkowskiego o wiedźminie. Nie będzie to jego jedyna przygoda z serią „Kajko og Kokosz”, gdyż na początku przyszłego roku Zoom wyda też „Na wczasach”. „Kajko i Kokosz” to dzieło Janusza Christy. Po raz pierwszy przygody obu wojów zostały opublikowane w 1972 roku w Wieczorze Wybrzeża. Niedługo potem Christa przeszedł do Świata Młodych. Prace nad serią kontynuował do 1990 roku, kiedy to przestał rysować ze względu na pogarszający się stan zdrowia. Od 2007 roku Wydawnictwo Egmont, za zgodą Christy, podjęło próbę reaktywacji serii. Wydano komiksy narysowane przez Christę oraz nowe przygody Kajka i Kokosza, innych autorów. „Kajko og Kokosz: Flyveskolen” zadebiutuje 1 października bieżącego roku. « powrót do artykułu
  13. Naukowcy z University of Chicago’s Pritzker School of Molecular Engineering ogłosili, że za pomocą prostej modyfikacji aż o 10 000 razy wydłużyli czas trwania koherencji stanu kwantowego. Co prawda udało się to w dość szczególnym przypadku kubitów w ciele stałym, ale uczeni twierdzą, że ich technika powinna sprawdzić się też w wielu innych systemach kwantowych. To przełom, który kładzie podwaliny pod nowe badania w dziedzinie nauk kwantowych. Szeroka możliwość zastosowania tego odkrycia w połączeniu z niezwykle prostą implementacją wskazuje, że będzie to miało zastosowanie w wielu aspektach inżynierii kwantowej. Pozwala to na prowadzenie nowych rodzajów badań, które dotychczas były uważane za niepraktyczne, wyjaśnia główny autor badań, profesor David Awschalom. Stany kwantowe są niezwykle delikatne. Ulegają zniszczeniu pod wpływem oddziaływania z zewnątrz. Jeden ze sposobów na ich zachowanie jest fizyczne odizolowanie systemu od otoczenia, sposób drugi to tworzenie jak najbardziej czystych materiałów. Obie metody są trudne i kosztowne. Naukowcy z Chicago znaleźli trzeci sposób. Nie próbujemy wyeliminować szumu z otoczenia. Przekonujemy system, że nie doświadcza szumu, mówi jeden z badaczy, Kevin Miao. Naukowcy wykorzystali standardowe impulsy elektromagnetyczne używane do kontroli systemów kwantowych, ale dodatkowo zaaplikowali wciąż zmieniające się pole magnetyczne. Dzięki jego precyzyjnemu dostrojeniu byli w stanie szybko zmieniać spin elektronów, dzięki czemu system wyłącza szum. To tak, jakbyśmy siedzieli na karuzeli, a wokół byliby krzyczący ludzie. Jeśli karuzela się nie porusza, wszystko dobrze słyszymy. Jednak jeśli się bardzo szybko kręci, ich krzyki zlewają się z tłem, wyjaśnia Miao. Ta niewielka zmiana spowodowała, że koherencję systemu kwantowego udało się utrzymać przez 22 milisekundy. To 4 rzędy wielkości więcej niż dotychczasowy rekord utrzymania koherencji systemu opartego na spinie elektronu. Nowy system jest w stanie niemal całkowicie wyłączyć niektóre formy fluktuacji temperatury, wibracji czy zakłóceń elektromagnetycznych. Awschalom nie wyklucza, że nowy system uda się skalować. Powinno to pozwolić na opracowanie praktycznych metod przechowywania informacji w spinie elektronu. Przedłużony czas koherencji pozwoli zaś komputerowi kwantowemu na przeprowadzenie bardziej złożonych operacji, umożliwi przesłanie na dłuższe odległości informacji kantowej z urządzeń bazujących na spinie, stwierdza uczony. Naukowcy twierdzą też, że – w przeciwieństwie do wielu innych dotychczasowych technik – ich wynalazek można zastosować w wielu różnych systemach kwantowych. Wiele interesujących technologii kwantowych zostało odłożonych na półkę, gdyż nie udawało się w nich utrzymać koherencji przez odpowiednio długi czas. Teraz – dzięki znaczącemu wydłużeniu czasu koherencji – będzie można do nich wrócić. A najlepsze, że można to tak niewiarygodnie łatwo osiągnąć. Podstawy teoretyczne naszej techniki są bardzo skomplikowane, jednak sama technika polegająca na dodaniu zmieniającego się pola magnetycznego jest bardzo prosta, mówi Miao. « powrót do artykułu
  14. Wielu mieszkańców Berlina padło ofiarą lisa amatora butów. Sprytny złodziejaszek zgromadził ich całkiem sporo, bo ponad 100. Lekko nadgryzione chował w krzakach. Ok. 3 tygodni temu Christian Meyer z berlińskiej dzielnicy Zehlendorf zauważył, że jeden z jego drogich, niedawno kupionych, butów do biegania zniknął z ganku. Postanowił przeprowadzić w tej sprawie małe śledztwo. Dość szybko zorientował się, że nie tylko jemu zginął but. W pewnym momencie przyłapał złodziejaszka, miejskiego lisa, z dwoma niebieskimi klapkami w pysku.  Po kilku dniach spotkał go znowu. Tym razem poszedł za nim aż do zarośli, przez które przedzierał się niemal godzinę. Wreszcie znalazł sekretną kryjówkę lisa. Znajdowało się w niej ponad 100 butów. Meyer sfotografował złodzieja przyłapanego na gorącym uczynku i jego skarb. Choć można wypatrzyć różne rodzaje obuwia, widać, że lis szczególnie upodobał sobie crocsy. Większość berlińczyków odzyskała swoje buty. Niestety, Meyer się do nich nie zalicza. Jego but przepadł jak kamień w wodę... Nie wiadomo, czemu berliński lis kradł buty i skąd jego inklinacja do crocsów, ale już wcześniej opisywano lisy, które zachowywały się podobnie. W sierpniu zeszłego roku mieszkanka Melbourne narzekała na lisa, który wielokrotnie przychodził pod jej drzwi i w ciągu tygodnia zabrał w sumie 3 buty. Nagranie z monitoringu trafiło na YouTube'a.   W 2018 r. para lisów z Nagaokakyō w prefekturze Kioto ukradła ponad 40 par sandałów. Zwierzęta wpadły w policyjną zasadzkę. Lisy i ich norę z rozrzuconymi wokół butami odkryto w ogrodzie niezamieszkałego domu. Komentujący wtedy sprawę dyrektor zoo w Kioto, Naoki Yamashita, twierdził, że rozmnażające się lisy mogły wykopać norę, a buty zebrały ze względu na instynkt gromadzenia pokarmu i innych obiektów. W 2009 r. w Föhren w Nadrenii-Palatynacie lisica ukradła ponad 100 butów. Znalazł je robotnik leśny. "Było tam wszystko: od obuwia damskiego po buty sportowe. Jak dotąd znaleźliśmy 110-120 sztuk. Wydaje się, że lisica kradła je, by szczenięta mogły się nimi bawić". W 2013 r. dziennikarz Guardiana Peter Baaumont opisał, jak pewnego ranka znalazł na środku swojego trawnika w dzielnicy Tottenham w Londynie 7 butów nie od pary. « powrót do artykułu
  15. Melvin Vopson z Wydziału Matematyki i Fizyki University of Portsmouth opublikował artykuł, w którym wylicza przybliżony moment wystąpienia informacyjnej katastrofy, wydarzenia spowodowanego coraz większą ilością wytwarzanej informacji cyfrowej, do której przetworzenia i przechowania będziemy potrzebowali więcej energii niż obecnie produkujemy, a masa przechowywanej informacji będzie stanowiła połowę masy Ziemi. Obliczenia Vopsona zostały opublikowane w periodyku AIP Advances, wydawanym przez Amerykański Instytut Fizyki. Jak zauważa Vopson, obecnie wytwarzamy około 7,3x1021 bitów informacji rocznie. Zakładając 20-procentowy roczny wzrost tempa wytwarzanej informacji Vopson oblicza, że za około 350 lat liczba produkowanych bitów przekroczy liczbę wszystkich atomów, z jakich składa się Ziemia (ok. 1050). Jednak to nie wszystko. Za około 300 lat ilość energii konieczna do wytworzenia cyfrowej informacji przekroczy 18,5 W x 1015, zatem będzie większa niż cała obecna konsumpcja energii. Z kolei za około 500 lat, zgodnie z zasadą równowagi masy, energii i informacji, masa przechowywanej informacji cyfrowej przekroczy połowę masy Ziemi. Szacunki Vopsona i jego zespołu wskazują, że w przyszłości ludzkość może czekać jeszcze jedno poważne wyzwanie – katastrofa informacyjna. IBM szacuje, że obecnie każdego dnia produkujemy 2,5x1018 bajtów danych (2,5x109 Gb). Jako, że 1 bajt składa się z 8 bitów, to dzienna produkcja bitów wynosi 2x1019. Łatwo w ten sposób wyliczyć, że roczna produkcja bitów to wspomniane już 7,3x1021. Wielkość atomu to około 10-10 metra. Wielkość bitu to około 25x10-9 metra, co oznacza, że w systemach do przechowywania danych, których gęstość zapisu przekracza 1 Tb/in2 pojedynczy bit zajmuje około 25 nm2. Nawet jeśli założymy, że w przyszłości postęp technologiczny pozwoli zmniejszyć rozmiary bitu do rozmiarów atomu, to przy tak olbrzymim tempie przyrostu ilości wytwarzanych informacji rozmiar przechowywanych danych będzie większy niż rozmiar planety. To właśnie moment wystąpienia katastrofy informacyjnej. Specjaliści szacują, że obecne roczny wzrost tempa produkcji danych jest dwucyfrowy. Vopson wziął pod uwagę fakt, że część z tych danych jest też usuwana. Przeprowadził więc obliczenia, w których przyjął, że rzeczywiste roczne tempo wzrostu wynosi 5, 20 oraz 50 procent. W pierwszym z tych scenariuszy liczba przechowywanych bitów zrówna się z liczbą atomów tworzących Ziemię za około 1200 lat, w scenariuszu drugim będzie to około 340 lat, a w trzecim nastąpi to za 150 lat. Teraz rozważmy skutki tego zjawiska z punktu widzenia faktu, że bit informacji nie jest abstraktem matematycznym, a czymś fizycznym. W 1961 roku Rolf Landauer jako pierwszy zauważył związek pomiędzy termodynamiką a informacją, czytamy w artykule The information catastrophe. Landauer zaproponował wzór pozwalający wyliczyć ilość energii potrzebnej do usunięcia bita informacji. Z zasady zachowania energii wynika zaś, że taka sama ilość energii jest potrzebna do wytworzenia bita informacji. Niedawno ukazały się szacunki specjalistów z Huawei Technologies Sweden, którzy wyliczali do roku 2030 technologie komunikacyjne będą pochłaniały 51% całości energii wytwarzanej przez człowieka. Vopson zauważa, że obecnie do zapisania w temperaturze pokojowej jednego bita informacji potrzeba znacznie więcej energii niż teoretyczna minimalna jej ilość, która wynosi 18 meV. Uczony założył jednak, że postęp technologiczny umożliwi zapis informacji z maksymalną wydajnością i pozwoli zużywać najmniejszą możliwą ilość energii potrzebnej do zapisania bitu. Obecnie ludzkość konsumuje 18,5x1015 W, czyli 18,5 TW. Jeśli założymy, że roczne tempo przyrostu ilości wytwarzanej informacji będzie wynosiło 5%, to za 1060 lat ludzkość będzie zużywała na wytwarzanie tyle informacji, ile obecnie zużywa na całą swoją aktywność. Przy wzroście o 20% rocznie moment ten nastąpi za ok. 285 lat, a przy 50% – za około 130 lat. Musimy przy tym pamiętać, że to szacunki opierające się na niespełnionym dotychczas założeniu, że wytworzenie informacji pochłania jedynie niezbędne minimum energii. Wydaje się zatem, że nie uda się utrzymać obecnego tempa przyrostu i w przyszłości produkcja informacji cyfrowej będzie ograniczona przez możliwość dostarczenia energii przez planetę. Ograniczenie to możemy rozpatrywać w kategoriach entropii tak, jak rozważa to Deutscher w książce „The Entropy Crisis”. Argumentuje on w niej, że kryzys energetyczny to w rzeczywistości kryzysentropii, gdyż wzrost entropii w biosferze wymaga energii. Jako, że produkcja cyfrowej informacji zwiększa entropię systemu to, przez ekstrapolację, zwiększa też entropię w biosferze. Co interesujące, ten wzrost entropii informacyjnej biosfery może być wykorzystany do pozyskania energii z entropii. W 2019 roku stworzono zasadę równowagi masy, energii i informacji. Zauważono, że informacja jest zjawiskiem fizycznym i, w zależności od swojego stanu, zmienia się w masę lub energię. Zasada ta wciąż czeka na eksperymentalne potwierdzenie, jednak – jeśli założymy że jest prawdziwa – niesie ona interesujące implikacje dla informatyki, fizyki czy kosmologii, czytamy w artykule Vopsona. Zasada jest nowa, ale idee leżące u jej podstaw już nie. Już legendarny fizyk John Archibald Wheeler twierdził, że wszechświat zbudowany jest z cząstek, pól i informacji i zaproponował przeformułowanie całej fizyki z punktu widzenia teorii informacji. Masa spoczynkowa bitu informacji w temperaturze pokojowej wynosi 3,19x10-38 kg. Obecnie więc każdego roku ludzkość produkuje informację o masie 23,3x10-17 kg. To mniej więcej tyle ile waży... bakteria Escherichia coli. W tym tempie wyprodukowanie informacji o masie 1 kg zajęłoby nam dłużej niż istnieje wszechświat. Jednak tempo produkcji informacji ciągle rośnie. I znowu. Jeśli przyjmiemy, że wzrost ten wynosi 5% rocznie, to pierwszy kilogram informacji wyprodukujemy za 675 lat, a za 1830 lat masa wyprodukowanej informacji osiągnie połowę masy planety. Dla 20-procentowego rocznego tempa przyrostu pierwszy kilogram informacji pojawi się za 188 lat, a połowę masy Ziemi osiągniemy za 495 lat. W końcu, jeśli przyjmiemy, że ilość produkowanej informacji zwiększa się co roku o 50%, to pierwszy jej kilogram wytworzymy za 50 lat, a połowę masy Ziemi osiągniemy za 225 lat. Innymi słowy, przy największym zakładanym tempie przyrostu produkcji informacji, w roku 2070 wszelkie dane z komputerów, serwerów, smartfonów i innych urządzeń będą ważyły 1 kilogram, a w roku 2245 będą stanowiły połowę masy planety. « powrót do artykułu
  16. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, to dzięki przeziernym rogówkom możemy w głąb tej duszy zajrzeć. A dzięki pracy naukowców z IChF PAN możemy zajrzeć w głąb samej rogówki. I to bez jej dotykania! Wszystko dzięki wprowadzeniu innowacyjnej metody holograficznej tomografii optycznej. Naszym pomysłem było popsucie spójnej wiązki laserowej oświetlającej rogówkę, dzięki czemu mogliśmy znacząco wydłużyć czas ekspozycji, nie narażając położonej głębiej, delikatnej siatkówki. Jednocześnie pozwala nam to na zachowanie wysokiej wartości mocy światła, która pozwala na zobaczenie bardzo słabego rozproszenia wstecznego od rogówki – wyjaśnia prof. Maciej Wojtkowski z Zakładu Chemii Fizycznej Układów Biologicznych IChF PAN. Dodatkowo objętościowy charakter zbieranych danych pozwolił na optyczne "spłaszczenie" krzywizny rogówki i uzyskanie wyjątkowo ostrych obrazów wszystkich tworzących ją warstw w całym przekroju. To niełatwa sztuka, bo przejrzystość rogówki, choć pozwala na zaglądanie do wnętrza oka, wcale nie ułatwia badania rogówki jako takiej. Dawne metody wymagały kontaktu przyrządu pomiarowego z okiem, a co za tym idzie - znieczulenia gałki, a sam pomiar był długotrwały. Ale nawet i ten nowsze, wykorzystujące tomografię optyczną OCT, mają ograniczenia wynikające z nie dość szybkiego pobierania obrazów, co przy badaniu nieznieczulonego oka sprawia, że uzyskany obraz jest nieostry ze względu na mikroruchy gałki ocznej. Przełom przyszedł wraz z superszybkimi kamerami rejestrującymi dziesiątki tysięcy klatek na sekundę, dzięki którym można było błyskawicznie rejestrować obrazy. Problemem była rozdzielczość i artefakty wynikające m.in. z tego, że rogówka jest zakrzywiona i omiatająca ją laserowa wiązka układa się w każdej części nieco inaczej. I tu wkraczają naukowcy z IChF PAN. Ich metoda, znana jako holograficzna tomografia OCT, pozwala na uchwycenie rogówki w ułamku sekundy i zarejestrowanie całej jej głębi w niezwykle wysokiej, niespotykanej dotąd rozdzielczości. Pacjent nie zdąży nawet mrugnąć, a jego rogówka już jest zobrazowana i to z dokładnością pozwalającą oglądać nawet pojedyncze komórki. A gdyby nawet mrugnął, maszyna, a raczej komputer, skompensuje ten ruch, wciąż dając ostry obraz. Do tego nasz aparat nie ma ruchomych części, a dzięki modulacji fazy wiązki laserowej możemy wykorzystywać większe moce bez szkody dla głębiej położonych tkanek oka – wyjaśnia prof. Wojtkowski. Metoda opracowana przez naukowców z Międzynarodowego Centrum Badań Oka w IChF PAN ma szansę zrewolucjonizować diagnostykę chorób oka, nie tylko rogówki, dając lekarzom narzędzie pozwalające badać pacjentów szybko i bezboleśnie. Dzięki temu, że uwidacznia także to, co niewidoczne w zwykłej lampie szczelinowej, a jest równie bezinwazyjna, pacjenci zyskają komfort, a okuliści nieporównanie więcej informacji. Artykuł naukowców ukazał się w piśmie Biomedical Optics Express. « powrót do artykułu
  17. Podczas badań na myszach odkryto nowy mechanizm redystrybucji krwi, który ma kluczowe znaczenie dla właściwego funkcjonowania dorosłej siatkówki. Po raz pierwszy zidentyfikowaliśmy strukturę komunikacyjną między komórkami, która jest konieczna dla koordynowania dostaw krwi w żywej siatkówce - podkreśla prof. Adriana di Polo ze Szpitalnego Centrum Badawczego Uniwersytetu w Montrealu. Wiedzieliśmy, że aktywowane obszary siatkówki otrzymują więcej krwi niż rejony nieaktywowane, ale dotąd nikt nie wiedział, jak te dostawy krwi są precyzyjnie regulowane. Siatkówka wykorzystuje tlen i składniki odżywcze z krwi. Do wymiany między krwią a tkanką dochodzi dzięki naczyniom włosowatym (kapilarom). Gdy dostawy krwi ulegają drastycznemu zmniejszeniu lub zostają odcięte, siatkówka nie otrzymuje potrzebnego tlenu. W takich warunkach komórki zaczynają umierać, a siatkówka przestaje prawidłowo funkcjonować. Wokół kapilar "oplatają się" perycyty (ich wypustki otaczają komórki śródbłonka). Dzięki właściwościom kurczliwym perycyty regulują przepływ krwi przez naczynia. Wykorzystując do zwizualizowania zmian naczyniowych u żywych myszy technikę mikroskopową, wykazaliśmy, że perycyty posługują się cienkimi rurkami, zwanymi międzyperycytowymi nanorurkami tunelującymi [ang. inter-pericyte tunnelling nanotubes], by komunikować się z innymi perycytami w odległych kapilarach. Za pośrednictwem tych nanorurek perycyty mogą ze sobą "rozmawiać", by dostarczać krew tam, gdzie jest najbardziej potrzebna - wyjaśnia dr Luis Alarcon-Martinez. Gdy tunelujące nanorurki zostają uszkodzone [...], kapilary tracą zdolność do kierowania krwi w miejsce, gdzie jest potrzebna. Brak dostaw krwi ma szkodliwy wpływ na neurony i ogólną funkcję tkanki - dodaje doktorantka Deborah Villafranca-Baughman. Wyniki badań ukazały się w piśmie Nature. « powrót do artykułu
  18. Na neolitycznym stanowisku Beisamoun w Dolinie Jordanu w Izraelu odkryto najstarszy znany przypadek kremacji świeżych zwłok na Bliskim Wschodzie. Zabytek datowany jest na lata 7031–6700 przed Chrystusem. Znamy przykłady starszych spalonych zwłok z Bliskiego Wschodu, jednak najczęściej palono kości zmarłych, a w wielu przypadkach nie można wykluczyć, że zwłoki miały przypadkowy kontakt z ogniem. W Beisamoun mamy zaś do czynienia z typową celową kremacją świeżych zwłok. Pochówek z Beisamoun pochodzi sprzed 9000 lat. W niewielkim dole spalono zwłoki młodego mężczyzny. Wiemy, że wcześniej padł on ofiarą przemocy, ale przeżył. W górnej części jego łopatki wciąż tkwi fragment miotanego pocisku, wokół którego zagoiła się kość. Strzelec musiał znajdować się z tyłu lub z lewej strony ofiary. Rana prawdopodobnie spowodowała rozdarcie mięśnia, ból i obfite krwawienie, jednak niekoniecznie upośledziła funkcję ramienia. Jednak, jako że doszło do całkowitego zagojenia się, które musiało trwać od 6 tygodni do kilku miesięcy, mężczyzna przeżył postrzał. Nic też nie wskazuje, by przyczynił się on do jego śmierci, gdyż na kościach nie widać śladów infekcji. Zwłoki przed spaleniem zostały starannie ułożone. Ułożenie kości względem siebie wskazuje, że zmarłego położono na osi północ-południe z górną połową ciała opartą o południową ścianę wykopu, prawdopodobnie z podkulonymi nogami, w pozycji siedzącej. Nie można też wykluczyć, że podczas kremacji zwłoki znajdowały się na jakiejś palecie ponad dołem i spalone szczątki doń spadły. Paliwem było drewno, ale znaleziono też dowody na wykorzystanie roślin z rodziny turzycowatych. Nie można wykluczyć, że ciało zostało nimi owinięte. Podczas pochówku wykorzystano też trzciny. Nie wiemy jednak, czy stanowiły one paliwo, upleciono rodzaj całunu, czy też stworzono z nich platformę, na której posadowiono zwłoki. Uczeni zidentyfikowali też kwiaty, które były powiązane ze znalezionymi szczątkami roślinnymi, co wskazuje, że pochówek odbył się w porze kwitnienia, późną zimą lub wiosną. Ważnym odkryciem jest też znalezienie śladów fitolitów z łusek pszenicy. Prawdopodobnie wskazuje to na rytuał, w ramach którego wraz ze zmarłym złożono pożywienie. Jednak i tutaj interpretacja nie jest jednoznaczna, gdyż równie dobrze łuski te mogły być obecnie w odpadach, których użyto jako podpałki. Stanowisko Beisamoun znajduje się na wybrzeżu dawnego Jeziora Hula. To jedno z najważniejszych stanowisk badawczych okresu przejściowego pomiędzy późnym okresem neolitu preceramicznego do wczesnego neolitu ceramicznego w południowym Lewancie. Stanowisko było nieprzerwanie zamieszkane od co najmniej 7200 roku p.n.e. do 6400/6200 p.n.e. Pod koniec tego okresu na terenach tych zaczęto po raz pierwszy wytwarzać ceramiczne naczynia. Ze szczegółami badań możemy zapoznać się na łamach PLOS ONE w artykule pt. Emergence of corpse cremation during the Pre-Pottery Neolithic of the Southern Levant: A multidisciplinary study of a pyre-pit burial autorstwa Fanny Boucquentin, Marie Anton, Francesco Berna i innych. « powrót do artykułu
  19. Międzynarodowa grupa naukowców opracowała bioaktywny kompozyt polimerowo-ceramiczny, który można zastosować np. do naprawiania defektów kostnych czy mocowania sztucznych stawów (endoprotez) i implantów. W jego skład wchodzi związek pozyskiwany ze skorupek jaj. Chirurdzy ortopedzi wykorzystują poli(metakrylan metylu), PMMA, jako cement kostny. Z natury jest on jednak biopasywny, przez co cechują go słabe chemiczne i biologiczne interakcje z żywymi tkankami. Naukowcy aktywnie badają PMMA, by zoptymalizować go pod kątem szerszej gamy zastosowań w różnych dziedzinach biomedycznych, np. w zakresie mocowania sztucznych stawów (endoprotez) i implantów, zamykania defektów czaszkowych związanych z urazami itp. Zespół z Centrum Materiałów Kompozytowych Narodowego Badawczego Uniwersytetu Technicznego MISiS zmodyfikował PMMA za pomocą diopsydu (jest on znany z braku toksyczności dla żywych komórek, biodegradowalności, a także zdolności do stymulowania osteogenezy, czyli tworzenia tkanki kostnej na swojej powierzchni). By poprawić jakość życia pacjentów z chorobami kości, wybraliśmy rentowną metodę recyklingu bioodpadów. Do produkcji kompozytu wykorzystano diopsyd pozyskany ze skorupek jaj - wyjaśnia Inna Bulygina. Warto przypomnieć, że proszek ze skorupek jaj jest skutecznym suplementem wapnia, bo w ok. 94% składa się z węglanu wapnia. Do innych aktywnych składników należą fosforan wapnia (1%) czy węglan magnezu (1%). [...] Porowaty materiał kompozytowy PMMA/diopsyd [który pełni funkcję rusztowania] otrzymano metodą odlewania z roztworu. Podczas eksperymentów wypróbowaliśmy różne proporcje diopsydu - 25, 50 i 75% - dodaje Rajan Choudhary. Próbki zawierające 50% diopsydu dawały najlepsze rezultaty - stwierdzono 4-krotny wzrost wytrzymałości na ściskanie. Po 4 tygodniach testów in vitro zaobserwowano również dobre wyniki w zakresie odkładania minerałów kości [apatytu] na ich powierzchni. Odkryliśmy, że właściwości mechaniczne porowatych kompozytów odpowiadają właściwościom ludzkich kości gąbczastych. Wg specjalistów, do produkcji materiału chirurgicznego można by wykorzystać odpady przemysłu rolniczego i spożywczego. Ze szczegółowymi wynikami badań można się zapoznać na łamach Journal of Asian Ceramic Societies. « powrót do artykułu
  20. Od poniedziałku w Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu można oglądać wydrukowaną trójwymiarową kopię szczątków kobiety sprzed 2 tysięcy lat. Pochówek został przypadkiem odkryty w XIX wieku, a badania wykazały, że kobieta zmarła nie później niż w 30 roku naszej ery. Przy zmarłej znaleziono wiele ozdób z brązu – zapinkę, bransolety czy kościaną szpilę. Na znalezisko natrafiono przypadkiem. Szczątki oraz drewniana kłoda pełniąca rolę trumny, wyłoniły się w 1898 roku z nadmorskiego klifu. Pochówek znajdował się 300 metrów na zachód od skrajnych północnych zabudowań Bagicza. Wyłonił się z 7-metrowego klifu. Kłoda, na której spoczęła kobieta, była ułożona na liniii północ-południe, z czaszką skierowaną na północ. Bogate wyposażenie grobu wskazuje, że był to uprzywilejowany pochówek, wyodrębniony z głównej nekropolii. Od tamtej pory były przechowywane w Szczecinie. Badania przeprowadzone zaraz po II wojnie światowej wykazały, że zmarła miała około 30 lat i była bardzo niska. Jej wzrost to zaledwie 145cm. Przed kilkoma laty metodą radiowęglową określono ich wiek, a w ubiegłym roku firma WOLF 3D zeskanowała kości zmarłej i rozpoczęła druk wiernej kopii jej szczątków. Od 2017 roku zabytek był prezentowany w Muzeum Miasta w Kołobrzegu. Po dwóch latach eksponat wrócił do Szczecina. Ze względu na dużą popularność oraz fakt, że znalezisko jest mocno związane z dziejami naszego miasta, zapadła decyzja o wykonaniu jego wiernej kopii. Firma WOLF 3D wykonała bezpłatnie wysokiej jakości, trójwymiarowy druk kości. Pracownik muzeum, Marcin Bojanowski, wyrzeźbił z dębowego kloca trumnę, zgodną z oryginałem. Dzięki temu kołobrzeżanie oraz goście ponownie mogą go podziwiać, oświadczyło Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu. Specjaliści planują też rekonstrukcję twarzy zmarłej.   « powrót do artykułu
  21. Rozpada się ostatni nietknięty kanadyjski lodowiec szelfowy. Pomiędzy 30 a 31 lipca północna część Milne Ice Shelf zaczęła pękać. Jak poinformowali naukowcy z Carleton University, od lodowca oddzieliła się góra o powierzchni 81 kilometrów kwadratowych. Do 3 sierpnia i ona zaczęła się rozpadać. Powstały z niej dwie duże góry o powierzchni 55 i 24 km2 oraz kilka mniejszych. Grubość więszych gór wynosi od 70 do 80 metrów. Na Milne Ice Shelf pojawia się coraz więcej pęknięć. Lodowiec znajduje się na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy Ellesmera w prowincji Nunavut. Jego wiek jest oceniany na 4000 lat. O rozpadaniu się lodowca jako pierwsza poinformowała Adrienne White, analityka z Canadian Ice Service, Environment and Climate Change Canada. Niedługo później Canadian Ice Service udostępniło zdjęcia satelitarne z tego procesu, pisząc, że wyższe niż normalne temperatury powietrza, wiatry oraz otwarte wody obmywające lodowiec to przepis na jego rozpadnięcie się. Rozpad lodowca był szybki i niespodziewany. W miejscu pęknięcia znajdował się obóz naukowy, którego uczestnicy badali lodowiec. Straciliśmy obóz i instrumenty badawcze. Szczęśliwie nikogo nie było na lodowcu, gdy to się stało, mówi profesor Derek Mueller z Carelton University. Wyspa Ellesmere traci pokrywę lodową od ponad wieku. Jeszcze 100 lat temu była ona pokryta pojedynczym lodowcem o powierzchni 8600 km2. Do roku 2000 pozostało 1050 km2 lodu podzielonego pomiędzy sześć dużych lodowców oraz wiele małych. Od roku 2003 na wyspie doszło do 5 wielkich epizodów cielenia się lodowców. Jak mówi Luke Copland dyrektor katedry glacjologii z University of Ottawa, nie ma najmniejszych wątpliwości, że za zjawiska te odpowiada ocieplający się klimat. Region, w którym znajduje się wyspa, ogrzewa się nawet 3-krotnie szybciej niż średnia globalna. Milne i inne lodowce nie utrzymają się. Znikną w ciągu najbliższych dekad, mówi Copland. Globalne ocieplenie rekordowo szybko usuwa lód z powierzchni wyspy. W 2017 roku naukowcy oceniali, że dwie duże czapy lodowe, które istnieją na wyspie, znikną w ciągu 5 lat. Niedawno NASA opublikowała zdjęcia, na których już ich nie ma. Lód zniknął w 3 lata. Obecnie dwie duże góry lodowe oderwane od Milne Ice Shelf dryfują w pobliżu wybrzeży wyspy. Canadian Ice Service monitoruje je, by sprawdzić, czy mogą one zagrozić statkom lub platformom wydobywczym. « powrót do artykułu
  22. Piotr Grzempowski – z wykształcenia inżynier Inżynierii Środowiska i technik weterynarii, zawód wykonywany związany jest z branżą szkoleniową. Z pasji miłośnik podglądania natury. W każdym miejscu: w lesie, w mieście, na działkach, nad rzeką. „Każdą wolną chwilę chcę spędzać na łonie przyrody. Ale gdy tego czasu tam nie spędzam, to i tak o niej rozmyślam i wiem, że za chwilę spędzę”. Fotografia jest dla niego dodatkiem tego zauroczenia, rejestratorem. Choć czasami formą twórczości i wizji. Pochodzi z Wielkopolski, od prawie 30 lat mieszkaniec Wrocławia, ale sercem cały czas w Dolinie Baryczy. Nie jest Pan zawodowym fotografem. Czym się Pan na co dzień zajmuje i skąd u Pana zamiłowanie do fotografii? Dlaczego akurat zwierzęta? Na co dzień działam w branży szkoleniowej, prowadzę z siostrą firmę szkoleniową. I bardzo to lubię, gdyż cała psychologia zarządzania jest ciekawa i kryje wiele tajemnic. Stąd być może wzięła się ta pasja do obserwowania zwierząt, ich zachowań i podziwiania całej przyrody. Wydaje mi się, że wszystko zaczęło się już w dzieciństwie. Pochodzę z miejscowości Gostyń w Wielkopolsce. Gdy byliśmy mali z siostrą i bratem, rodzice zabierali nas do lasu, na łąki i pola oraz na działkę. Co prawda wtedy częściej pracowaliśmy: zbieraliśmy grzyby, pokrzywy, zioła uprawne, głóg, dziką różę, tarninę, na działce warzywa i owoce itp. To były lata 70/80. Z niektórych produktów robiliśmy posiłki, część szła do punktu sprzedaży, z innych tata robił wino. Nie wszystkie czynności tak młodemu człowiekowi się podobały. Ale kontakt z naturą mieliśmy prawie codziennie. To były też inne czasy, przebywaliśmy na świeżym powietrzu, nie mieliśmy komórek przed oczami. Następnie dochodziły kolonie, obozy harcerskie, wędrowne, wszystko w otoczeniu przyrody. Częściej biegaliśmy po lesie, wchodziliśmy na drzewa, ganialiśmy z psami po polach, niż przebywali w mieście, wśród betonów. Pierwszy aparat otrzymałem chyba na komunię. Stałem się posiadaczem słynnej Smieny. Robiłem zdjęcia jak szalony, wszystkiego. Żałuję, że nie mam pamiątek fotograficznych z tamtego okresu. Wciągało mnie to, więc przyszedł czas na Zenita 11. Apetyt rósł w miarę jedzenia, więc będąc nastolatkiem zainwestowałem zaskórniaki w Zenita XP, który na tamte czasy wydawał się zaawansowanym sprzętem. Fotografia u mnie szła zawsze równolegle z przyrodą, ale przez wiele lat nie mogły się ze sobą dogadać. Gdy latami jeździłem w Bieszczady, to nie zabierałem ciężkiego aparatu. Gdy wychodziłem z aparatem na miasto (już we Wrocławiu), nie było tam zbyt wiele przyrody. Będąc na studiach zrobiłem kilka zdjęć na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu i wysłałem je na Konkurs Urzędu Miejskiego pt. „Wrocław w oczach krasnoludka”. Zająłem wtedy II miejsce. W kolejnych latach nadal tak sobie pstrykałem beztrosko na mieście, gdzie się dało. Zwierzęta. Od zawsze je lubiłem. W dzieciństwie hodowaliśmy chomiki, szczury, rybki. Potem Technikum Weterynaryjne we Wrześni. Ale nie czułem powołania w tym zawodzie, stąd następnie studia techniczne. Do zwierząt zawsze mnie ciągnęło, tak niewytłumaczalnie. Lubiłem psy, konie. Zawsze chciałem spotkać wilka i niedźwiedzia w Bieszczadach, nie udało się. Przy koniach miałem przyjemność trochę się pokręcić, w Dusznikach Zdrój. Większość psiaków lubi się do mnie przytulać, więc jakaś energia między nami jest. Jednak prawdziwa eksplozja nastąpiła w Dolinie Baryczy. Gdy zajechałem tam pierwszy raz ponad 10 lat temu moje serce eksplodowało. Rezerwaty przyrody, tysiące ptaków, piękne stawy, przestrzenie, łąki, pola, lasy i ta zwierzyna dzika!!! Tam odnalazłem swój sens. Tam zobaczyłem to, co oglądałem na filmach przyrodniczych. Codzienność tam to bieliki, żurawie, błotniaki, jelenie, lisy, dziki, bardzo wiele unikalnych gatunków, niespotykanych w innych częściach kraju, wilki też po cichu już wyją. Wymieniać można połowę katalogu. I tam pokochałem to wszystko jeszcze bardziej, między innymi jelenie i zimorodki. I tutaj fotografia z przyrodą wreszcie się połączyły. Pomijając wszelkie aspekty artystyczne, ekspozycyjne, gdy teleobiektyw powiększa przyrodę, dostrzegamy to, czego oko nie widziało. Dostrzegamy detale, które niesamowicie zachwycają i ukazują, jaka przyroda jest zróżnicowana i jaka potrafi być piękna. Sami sporo chodzimy i jeździmy rowerami po lasach. Są to jednak szlaki turystyczne, drogi pożarowe i inne drogi leśne. Niemal nie spotykamy tam zwierząt. Co więc trzeba zrobić, gdzie wejść, by je zobaczyć? Ja również takimi trasami głównie chodzę. Najczęściej nic nie trzeba robić. Wystarczy się zatrzymać i zaczekać. Ja poruszam się podobnymi ścieżkami, nie wchodzę w ostoje zwierzyny, w rezerwaty, nie staram się o zgody na wejścia w miejsca niedostępne i chronione. 90% moich zdjęć jest robiona właśnie z takich dróg i ścieżek. Sporadycznie schodzę z nich i idę w dziki las, czasami na skraj łąki. Pamiętajmy, że zwierzęta boją się człowieka. Gdy się poruszamy po lesie widzą nas, słyszą i przede wszystkim czują z dużej odległości. Jeżeli wieje niekorzystny wiatr, czyli od nas w stronę zwierzęcia, to są małe szanse, że nam się ukaże. Wracając do pytania. Są regiony, gdzie zwierząt jest bardzo dużo i są różnorodne. Są takie, gdzie fauna jest uboższa. Ale tak naprawdę wszędzie ona jest. W jednym miejscu będą dominowały jelenie, w innym sarny, w jeszcze innym ptactwo wodne, gdzieś daniele. Ale taką wiedzę nabywamy po dłuższych pobytach i obserwacjach terenu. Warto się zatrzymać, mieć ze sobą jakieś krzesełko lub usiąść pod drzewem i czekać. Ideałem jest zamaskowanie, przykrycie siatką maskującą, gałęziami i jedyną rzeczą nad którą musimy pracować, to cierpliwość. Warto przyglądać się śladom na ziemi, wydeptanym szlakom spacerowym w trawach, zaroślach i już wiemy, w których miejscach najczęściej zwierzęta się przemieszczają. Wtedy można w pewnej odległości skryć się gdzieś na uboczu, czekać i obserwować, unikać gwałtownych ruchów, które są szybko rejestrowane przez wszystkich mieszkańców lasu. Najważniejsza jest w tym wszystkim anielska cierpliwość. Zachęcam do jeszcze jednego, do odbycia wycieczki o świcie. Wtedy jest największy ruch w lesie, najpiękniejsze światło i dźwięki natury, które nam wielokrotnie wynagrodzą lekkie niedospanie. « powrót do artykułu
  23. "Krzemienne Dziedzictwo" to pierwszy od czasów "Prastarego skarbu" (1972 r.) film prezentujący Krzemionki, rezerwat archeologiczny chroniący zespół neolitycznych kopalni krzemienia pasiastego. Prapremiera filmu miała miejsce 19 lipca na IX Krzemionkowskich Spotkaniach z Epoką Kamienia. Była to 98. rocznica odkrycia Krzemionek przez geologa i paleontologa Jana Samsonowicza. Jak napisano w komunikacie Muzeum Historyczno-Archeologicznego w Ostrowcu Świętokrzyskim, rejon dawnej wsi Krzemionki koło Ostrowca Św. jest jedynym w swoim rodzaju dziedzictwem przeszłości. Prehistoryczne pola górnicze w Krzemionkach, Borowni, Koryciźnie oraz relikty osady na wzgórzu Gawroniec w Ćmielowie jako Krzemionkowski Region Prehistorycznego Górnictwa Krzemienia Pasiastego zostały w roku 2019 [6 lipca] wpisane Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wcześniej w 1994 r. zarządzeniem prezydenta RP Krzemionki uznano za pomnik historii Polski. W 1995 r. na terenie kopalni i w jego otoczeniu utworzono Rezerwat przyrody Krzemionki Opatowskie; jest on częścią Obszaru Chronionego Krajobrazu Doliny Kamiennej. Film "Krzemienne Dziedzictwo" powstał dzięki współpracy Muzeum i Świętokrzyskiego Stowarzyszenia Dziedzictwa Przemysłowego. Scenariusz w formie narracji przygotował dr Jerzy Tomasz Bąbel - archeolog, badacz Krzemionek i emerytowany pracownik Muzeum Historyczno-Archeologicznego w Ostrowcu Świętokrzyskim. Za uzupełnienia, konsultację i reżyserię odpowiadają dyrekcja i pracownicy Muzeum (pojawiają się komentarze dr. Andrzeja Przychodni, Artura Jedynaka i Kamila Kaptura). W filmie wystąpili rekonstruktorzy, którzy współpracują przy realizacji wspomnianych wcześniej Krzemionkowskich Spotkań z Epoką Kamienia. Autorami zdjęć do "Krzemiennego Dziedzictwa" są Krzysztof Pęczalski, Krzysztof Dziewięcki i Andrzej Przychodni. Muzyką i udźwiękowieniem zajął się Paweł Piotrowski. Film ma charakter popularnonaukowy. Zawiera zarówno mapy, obrazy LIDAR, zdjęcia archiwalne, lotnicze czy przedstawiające eksponaty, jak i sceny fabularyzowane, prezentujące życie codzienne neolitycznych górników krzemienia pasiastego.   « powrót do artykułu
  24. Łowca planet, teleskop kosmiczny TESS zakończył swoją podstawową misję. W czasie dwóch lat pracy urządzenie odkryło 66 potwierdzonych egzoplanet  oraz niemal 2100 kandydatów na egzoplanety, których istnienie musi jeszcze zostać potwierdzone. Obecnie TESS pracuje w ramach przedłużonej misji, która zakończy się we wrześniu 2022 roku. TESS dostarcza nam olbrzymią ilość danych o wysokiej jakości. Dotyczą one wielu różnych zagadnień nauki. Misja, która wchodzi w kolejny etap, już teraz jest olbrzymim sukcesem, mówi Patricia Boyd odpowiedzialna za kwestie naukowe TESS. Instrument naukowy TESS to zestaw czterech identycznych kamer oraz jednostka przetwarzania danych. W skład każdej z kamer wchodzi siedem soczewek oraz czujnik składający się z czterech matryc CCD i oprzyrządowania. Pole widzenia każdej z kamer wynosi 24x24 stopnie, a efektywna średnica soczewki to 100 milimetrów. Kamery rejestrują światło o długości fali od 600 do 1000 nanometrów, wykorzystując w tym celu 16,8-megapikselowe czujniki CCID-80 wykonane w MIT Lincoln Lab. Teleskop obserwował 200 000 najjaśniejszych gwiazd w pobliżu Słońca i szukał sygnałów, że na ich tle przeszła planeta. Gwiazdy badane przez TESS są od 30 do 100 razy jaśniejsze niż gwiazdy badane za pomocą Teleskopu Keplera. To ułatwia prowadzenie badań. Ponadto TESS obserwuje obszar 400-krotnie większy niż ten obserwowany przez Keplera. W ramach misji TESS prowadzony jest też program Guest Investigator, w ramach którego naukowcy niezatrudnieni przy misji mogą poprosić o przeprowadzenia badań dodatkowych 20 000 obiektów. W czasie 2-letniej podstawowej misji TESS zbadał 75% nieboskłonu. W czasie rozszerzonej misji teleskop będzie robił to samo, co wcześniej. Przez pierwszych 12 miesięcy zajmie się badaniem nieboskłonu południowego, a później przez rok będzie obserwował nieboskłon północny. W drugim obserwowane będą też obszary w płaszczyźnie ekliptyki. Naukowcy pracujący przy TESS mają nadzieję, że dzięki wprowadzonym w ciągu ostatnich dwóch lat udoskonaleniom, rozpoczęty właśnie etap misji przyniesie więcej odkryć. Aparaty TESS pracują obecnie w nowym szybkim trybie, w którym wykonują pełen obraz co dziesięć minut, czyli trzykrotnie szybciej niż w czasie misji podstawowej. Jak zapewniają specjaliści z NASA nowy tryb pozwala na wykonywanie co 20 sekund pomiarów jasności tysięcy gwiazd. W wraz z dotychczasowymi metodami gromadzenia danych będziemy mogli co 2 minuty zebrać informacje o dziesiątkach tysięcy gwiazd.   « powrót do artykułu
  25. W poniedziałek (10 sierpnia) pękł jeden z kabli podtrzymujących konstrukcję odbiornika radioteleskopu Obserwatorium Arecibo. Wskutek tego w czaszy radioteleskopu powstało 30-metrowe pęknięcie. Spadający kabel uszkodził ok. 6-8 paneli anteny typu Gregorian (Gregorian Dome). Doszło także do wygięcia platformy dostępowej. Nie wiadomo, czemu kabel pękł. Oceną sytuacji zajmuje się zespół ekspertów - powiedział dyrektor obserwatorium Francisco Cordova. Skupiamy się na zapewnieniu bezpieczeństwa naszym pracownikom, ochronie obiektu oraz sprzętu, a także na jak najszybszym naprawieniu uszkodzeń, tak by radioteleskop mógł znów służyć naukowcom z całego świata. Obserwatorium dopiero się otworzyło po przerwie związanej z huraganem Izajasz (huragan ten, wtedy będąc jeszcze burzą tropikalną, przechodził nad Portoryko 30 lipca). Jak napisano na stronie internetowej jednego z operatorów teleskopu, Uniwersytetu Środkowej Florydy, obiekt przetrwał wiele huraganów, burz tropikalnych i trzęsień ziemi. Naprawy związane z huraganem Maria z 2017 r. nadal trwają. Radioteleskop w Arecibo korzysta z czaszy o średnicy 305 metrów. Jest ona zbudowana z niemal 40 000 perforowanych aluminiowych paneli. Całość podtrzymywana jest za pomocą sieci kabli nad lejem krasowym. Niemal 140 metrów nad czaszą zawieszono 900-tonową platformę mocowaną do 18 lin przyczepionych do 3 żelbetonowych słupów. Głównym elementem platformy jest stożek z dwureflektorową anteną typu Gregorian, którą można precyzyjnie sterować za pomocą ruchomego ramienia. Całość przemieszczana jest za pomocą 26 silników elektrycznych, dzięki czemu naukowcy mogą z milimetrową precyzją kontrolować położenie urządzeń, a zatem i punkt nieboskłonu, z którego odbierane są sygnały. W stożku umieszczono też radar o mocy 1 MW, który umożliwia wysyłanie sygnałów w stronę obiektów znajdujących się w Układzie Słonecznym. Sygnały te, po odbiciu, trafiają do Arecibo, gdzie są odbierane i analizowane, dzięki czemu naukowcy zdobywają bezcenne informacje o powierzchni obiektów i ich dynamice. Poniżej znajdują się liczne anteny pozwalające na zawężenia obserwowanego pasma radiowego. Do anten zamocowano niezwykle precyzyjne złożone odbiorniki, które pracują zanurzone w ciekłym helu, co pozwala na zredukowanie szumu. Radioteleskop pracuje z częstotliwościami od 50 MHz to 10 GHz. Do niedawna radioteleskop w Arecibo był największym radioteleskopem na Ziemi. Przed 4 laty w Chinach uruchomiono 500-metrowy radioteleskop FAST. Jednak różnice w konstrukcji i położeniu obu teleskopów powodują, że efektywnie wykorzystywana wielkość czaszy FAST jest tylko nieznacznie większa niż w Arecibo. Ponadto FAST jest teleskopem wyłącznie pasywnym. Arecibo nie tylko odbiera, ale i wysyła sygnały, co pozwala na badanie obiektów w Układzie Słonecznym, śledzenie potencjalnie niebezpiecznych asteroid, zawiera też radary przydatne w badaniach jonosfery. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...