-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Chińczycy zaobserwowali najstarszy rozbłysk gamma
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Niewykluczone, że chińscy naukowcy zaobserwowali najstarszy znany rozbłysk gamma, który miał miejsce zaledwie 400 milionów lat po Wielkim Wybuchu. Linhua Jiang z Uniwersytetu w Pekinie i jego koledzy korzystali z Teleskopu Kecka na Hawajach do badań najsłabiej świecącej i najstarszej znanej nam galaktyki, GN-z11, gdy galaktyka nagle pojaśniała. Przez mniej niż 3 minuty była setki razy jaśniejsza niż zwykle. Naukowcy sądzą, że za nagłe zwiększenie jasności galaktyki odpowiada rozbłysk gamma czyli nagłe pojawienie się bardzo silnego źródła promieniowania gamma. Zjawiska takie znamy z innych galaktyk, a źródłami rozbłysków mogą być eksplozje gwiazd. Widzimy GN-z11 taką, jak wyglądała 13,4 miliarda lat temu, co oznacza, że jest to jedna z pierwszych galaktyk, jakie powstały po Wielkim Wybuchu. Jednak w rzeczywistości, biorąc pod uwagę rozszerzanie się wszechświata, znajduje się ona w odległości około 32 miliardów lat świetlnych. Ten proces rozszerzania się rozciągnął też czas, w jakim Jian i jego zespół mogli obserwować rozbłysk. W rzeczywistości trwał on około 20 sekund. Poprzedni najstarszy zaobserwowany rozbłysk gamma pochodził sprzed 500 milionów lat po Wielkim Wybuchu. Ten z GN-z11 jest zatem wyjątkowo stary i sugeruje, że galaktyki we wczesnym wszechświecie były bardziej aktywne niż sądzono. Odkrycie jest tym bardziej istotne, że zauważono niezwykle rzadkie zjawisko. Prawdopodobieństwo odkrycia rozbłysku gamma w konkretnej galaktyce jest bliskie zeru. Jeśli byśmy obserwowali jakąś galaktykę przez milion lat, to zauważylibyśmy jedynie kilka takich wydarzeń. To dlatego jesteśmy tak zaskoczeni, mówi Jiang. « powrót do artykułu- 2 odpowiedzi
-
- rozbłysk gamma
- GN-z11
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Zakończyła się konserwacja figur i płaskorzeźb ołtarza Wita Stwosza w bazylice Mariackiej. Efekty kilkuletnich prac będzie można zobaczyć za kilka tygodni, gdy wszystkie elementy zostaną zamontowane, a rusztowania usunięte. Cieszymy się, że prace konserwatorskie przy rzeźbach i płaskorzeźbach zakończyły się - powiedział Polskiej Agencji Prasowej arcyprezbiter kościoła Mariackiego ksiądz infułat Dariusz Raś. Za kilka tygodni sprzed ołtarza znikną rusztowania, wtedy będzie można go podziwiać w całej okazałości i wtedy zapraszamy na uroczyste otwarcie i ocenę efektu końcowego [...] - dodał. Jak można przeczytać na stronie internetowej bazyliki Mariackiej, obecny projekt konserwatorski jest konsekwencją działań rozpoczętych w latach 2011–2012 , kiedy to z inicjatywy SKOZK [Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa] i bazyliki Mariackiej, reprezentowanej przez ks. infułata dra Dariusza Rasia, powołano Komisję Konserwatorską do przeprowadzenia oceny stanu zachowania ołtarza Wita Stwosza. Przewodniczącym komisji [...] był prof. dr Władysław Zalewski. Powstały po tych pracach raport określił stan ołtarza jako "stabilny", lecz "zagrożony", ze stale pogłębiającymi się obszarami zniszczeń. Dał on asumpt do podjęcia kompleksowych prac badawczych i konserwatorskich nad ołtarzem. W 2013 r. Międzyuczelniany Instytut Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki przeprowadził pełną inwentaryzację ołtarza metodą skaningu laserowego 3D i stworzył najnowszą dokumentację pomiarową w postaci ortoplanów i rysunków wektorowych. Prace konserwatorskie rozpoczęły się we wrześniu 2015 r. Ich wykonawcą został Międzyuczelniany Instytut Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki (ta jednostka naukowo-badawcza skupia dwa wydziały: Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie oraz Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie). Konserwatorzy powrócili do rozwiązań kolorystycznych najbliższych oryginałowi Wita Stwosza. W poniedziałek (14 grudnia) Komisji Konserwatorskiej zaprezentowano odnowione elementy ołtarza (ok. 200). Kierownik prac badawczo-konserwatorskich, prof. krakowskiej ASP Jarosław Adamowicz, tłumaczy, że choć bezpośrednie prace przy ołtarzu się kończą, specjalistów czekają jeszcze analizy i opracowanie pełnej dokumentacji konserwatorskiej. Wykonano ogrom prac, gdyż konserwacji poddano wszystkie rzeźby i elementy snycerskie. Dzięki oczyszczeniu z zabrudzeń, przemalowań, retuszów i uzupełnień akumulujących się w ciągu 500 lat (ołtarz powstawał w latach 1477-89) odsłonięto pierwotną kolorystykę; zmienił się np. dominujący błękit teł w kwaterach i szafie głównej. Na jednej z figur ze sceny zaśnięcia Marii Panny (na boku apostoła św. Jakuba) odczytano datę 1486 r. Poprzedza ona o 3 lata przyjętą w literaturze fachowej datę poświęcenia ołtarza. Oprócz tego specjaliści potwierdzili istnienie inskrypcji zaświadczających o konserwacji ołtarza w 1638 i 1795 r. Przeprowadzono badania dendrochronologiczne. Rzeźby badano w podczerwieni, UV, promieniowaniu rentgenowskim oraz za pomocą ręcznego spektrometru fluorescencji rentgenowskiej i mikroskopu elektronowego. Sporządzono także dokumentację opisową, fotograficzną i rysunkową poszczególnych scen. Warto przypomnieć, że po II wojnie światowej ołtarz był konserwowany na Wawelu w latach 1946-50. Oddano go do kościoła Mariackiego w 1957 r. Krótki film przedstawiający konserwację (Notatnik operatora Kraków. Konserwacja Ołtarza Mariackiego) można obejrzeć w Repozytorium Cyfrowym. W XX w. prace konserwatorskie prowadzono kilkukrotnie. W latach 1932-34, za czasów archiprezbitera ks. dr. Józefa Kulinowskiego, zespół kierowany przez prof. Juliana Makarewicza podjął próbę odsłonięcia pierwotnych polichromii i korekty zabiegów z XIX w. Dokonano także zachowawczej konserwacji formy rzeźbiarskiej. W latach 1946-50 przeprowadzono wspominane już wcześniej prace związane z rozpoznaniem i naprawą zniszczeń powstałych po zagrabieniu ołtarza przez Niemców. Następnie dwukrotnie, w 1986 r. pod kierunkiem Aleksandry Bogdanowskiej oraz w 1999 r. pod kierunkiem prof. Mariana Paciorka, podjęto prace nad oczyszczeniem struktury nastawy ołtarzowej i wykonaniem drobnych retuszy wcześniejszych uzupełnień polichromii i złoceń. W latach 90. zabezpieczano osypujące się złocenia, zlecano retusze wcześniejszych uzupełnień ubytków polichromii oraz prowadzono odwierty, które miały pomóc w określeniu stanu zachowania struktury drewna. « powrót do artykułu
-
- ołtarz Wita Stwosza
- bazylika Mariacka
- (i 5 więcej)
-
Muzeum w Rio de Janeiro odzyskało z rąk policji skonfiskowane przed ponad 100 laty artefakty związane z „czarną magią”. Przedmioty te zostały skonfiskowane w latach 1889–1945 z miejsc kultu wyznawców candomblé i umbandy w czasach, gdy praktykowanie tych wierzeń było zakazane. Teraz artefakty, po konsultacjach z kapłanami wspomnianych religii, będą przechowywane i wystawiane w Museu da República. Candomblé to religia, która narodziła się w Brazylii w XIX wieku w wyniku synkretyzmu tradycyjnej religii Jorubów z rzymskim katolicyzmem. Z kolei umbanda jest połączeniem rzymskiego katolicyzmu, spirytyzmu i wierzeń brazylijskich Indian. Powstała na początku XX wieku, głównie w wyniku działalności medium Zelio Fernandino de Moraesa. W czasach Starej Republiki (1889–1930) i Epoki Vargasa (1930–1945) praktykowanie afro-brazylijskich religii i kultywowanie tradycji było zakazane jako praktykowanie szamanizmu i czarnej magii. Gdy dorastaliśmy słyszeliśmy od naszych dziadków i rodziców opowieści o aresztowaniach. Policjanci nazywali nasze praktyki „czarną magią”, mówi kapłan Roberto Braga ze świątyni Lumyjacare Juncara w Nova Iguaçu w Rio de Janeiro. Po konfiskacie przedmioty kultu były przechowywane w policyjnych magazynach, a później trafiły do Muzeum Policji. Ich transfer do Museu da República to wynik 30-letniej walki, jaką toczyli Braga i inni przedstawiciele afro-brazylijskich religii. W 2017 roku założyli oni ruch Liberte Nosso Sagrado. Jej celem jest doprowadzenie do przeniesienia przedmiotów kultu religii afro-brazylijskich z Muzeum Policji w Rio de Janeiro. Przedmioty te zostały skonfiskowane w I połowie XX wieku, gdy wyznawanie religii o afrykańskich korzeniach było uznawane za przestępstwo. Uważamy, że te historyczne przedmioty o afrykańskich korzeniach powinny zostać przeniesione do muzeum, gdzie pieczę nad nimi będą mogli sprawować również przywódcy religijni i gdzie będą one dostępne dla badaczy, czytamy na facebookowym profilu organizacji. Andre Angulo, kurator z Museu da República, który będzie sprawował pieczę nad nowymi zbiorami mówi, że wśród wspomnianych przedmiotów są i takie o wielkim znaczeniu kulturowym. Najbardziej interesujące są kamienie, którymi poświęcano teren świątyni, bębny atabaque używane w ceremoniach candomblé oraz gliniana figurka Exu, ducha–posłańca w niektórych religiach afro-brazylijskich, stwierdza. Mamy tam też laleczki wudu, figurki Świętego Jerzego, dwa japońskie medale z archaicznymi znakami kanji oraz stroje używane w ceremoniach candomblé i umbanda, dodaje. Obiekty trafiły do muzeum już we wrześniu i teraz podlegają renowacji. Tutaj jednak pojawiły się kolejne problemy. IPHAN (Narodowy Instytut Dziedzictwa Historycznego i Artystycznego) zezwolił na renowację, ale sprzeciwiają się jej przedstawiciele niektórych świątyń, twierdząc, że przedmioty powinny pozostać w takim stanie, w jakim są, czyli uszkodzone, mówi Angulo. Jako, że muzeum ma sprawować pieczę nad zabytkami wspólnie ze świątyniami, trwają rozmowy dotyczące tego, które z zabytków zostaną odrestaurowane. Problemem też okazało się umiejscowienie przedmiotów. Chciałem, by Exu stał na górnej półce, jednak przedstawiciele wszystkich świątyń powiedzieli, że Exu nie może znajdować się nad głowami zwiedzających, że musi stać na podłodze. Więc będzie stał na podłodze, stwierdza Angulo. Kurator ma nadzieję, że pierwsza wystawa przedmiotów religijnych candomblé i umbandy odbędzie się w listopadzie przyszłego roku. « powrót do artykułu
-
Na University of Hertfordshire wykonano fotografię o najdłuższym czasie naświetlania w dziejach. Znaleziono ją wewnątrz puszki po piwie przyczepionej do kopuły Bayfordbury Observatory. Puszkę umieściła tam Regina Valkenborgh, a dzięki temu, że kobieta zapomniała o swoim eksperymencie, klisza naświetlała się przez 8 lat i 1 miesiąc. Wszystko zaczęło się w 2012 roku, kiedy Regina na potrzeby swojej pracy magisterskiej z dziedziny sztuk pięknych postanowiła wykonać fotografie bez użycia nowoczesnych technologii. Wykorzystała więc puszki po piwie, w których umieściła błonę fotograficzną, tworząc w ten sposób aparat otworkowy. Valkenborgh umieściła kilka takich puszek na kopule uniwersyteckiego obserwatorium. Próbowałam kilkukrotnie tej techniki w obserwatorium, jednak efekty nie były zachęcające. Zdjęcia były uszkodzone przez wilgoć, film się zwijał, wspomina po latach. Jednak najwyraźniej zapomniała zdjąć jednej z puszek. To łut szczęścia, że przez te lata fotografia pozostała nietknięta i David [konserwator zatrudniony w obserwatorium – red.] ją znalazł, mówi Valkenborgh, która jest obecnie technikiem fotografii w Barnet and Southgate College. Na wykonanej fotografii widzimy 2953 linie wyrysowane przez wędrujące po nieboskłonie Słońce. Świetnie pokazują one, jak nasza gwiazda zmienia wraz z porami roku pozycję nad horyzontem. Fotografia o długim czasie ekspozycji jest często używana do zilustrowania przemijania czasu. Dotychczas zdjęciem o najdłuższej ekspozycji była fotografia wykonana przez niemieckiego artystę Michael Wesely'ego, który naświetlał ją przez 4 lata i 8 miesięcy. « powrót do artykułu
- 12 odpowiedzi
-
- czas ekspozycji
- naświetlanie
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Schizofrenia może być, przynajmniej częściowo, powodowana przez nieprawidłowo funkcjonujący układ odpornościowy. Na University of Manchester przeprowadzono pierwsze testy, w których chorym na schizofrenię podawano silny lek immunosupresyjny metotreksat. Autorzy badań donieśli o „obiecujących wynikach”. Lek zbadano na zbyt małej grupie 76 osób, by jednoznacznie stwierdzić, że pomaga on w schizofrenii, ale efekty jego działania były na tyle dobre, że autorzy zachęcają do prowadzenia kolejnych badań. Schizofrenia kategoryzowana jest w zależności od tego, czy występują w niej objawy pozytywne, wytwórcze, jak urojenia i omamy czy też objawy negatywne, ubytkowe, wiążące się z wycofywaniem z dotychczasowych aktywności, jak utrata zainteresowań, wycofanie społeczne, zmniejszone odczuwanie przyjemności itp. Najnowsze badania były finansowane przez Stanley Medical Research Institute w USA we współpracy z Pakistańskim Instytutem Życia i Uczenia się. Prowadził je w Pakistanie profesor Imran Chaudry z University of Manchester. Jako, że stany zapalne i objawy autoimmunologiczne występują u pacjentów ze schizofrenią częściej niż w całości populacji, zdecydowano się wykorzystać podczas badań właśnie metotrekat. Autorzy badań podawali chorym 10 mg leku. To najmniejsza dawka terapeutyczna stosowana w zaburzeniach autoimmunologicznych. Nie zauważono przy tym żadnych poważnych skutków ubocznych leku. Chorzy przyjmowali jednocześnie swoje standardowe leki na schizofrenie. Naukowcy stwierdzili, że podawania metotreksatu wydaje się mieć korzystny wpływ na objawy pozytywne u chorych. Wydaje się, że metotreksat wywiera korzystny wpływ na objawy pozytywne we wczesnej schizofrenii, nie ma wpływu na objawy negatywne lub zdolności poznawcze, ale występuje ogólna poprawa, napisali autorzy badań w artykule A randomised clinical trial of methotrexate points to possible efficacy and adaptive immune dysfunction in psychosis opublikowanym na łamach Nature Translational Psychiatry. Użyliśmy najmniejszej efektywnej dawki klinicznej stosowanej przy zaburzeniach autoimmunologicznych. Bardzo często dawka ta musi być zwiększona, by osiągnąć zakładany efekt, zatem i w badanym przez nas przypadku zwiększenie dawki może dać lepsze efekty w leczeniu schizofrenii. Trzeba jednak pamiętać, że metotreksat ma poważne skutki uboczne i jego podawania wymaga szczegółowego nadzoru nad pacjentem. To dlatego właśnie nie zaczęliśmy od dużego mniej precyzyjnego testu, mówi profesor Nusrat Husain z University of Manchester. Być może w przyszłości będziemy w stanie zidentyfikować grupę pacjentów ze schizofrenią, którzy będą najlepiej reagowali na leki oddziałujące na układ odpornościowy. Korzystny skutek jaki zauważyliśmy powinien zachęcać do dalszych badań. Powinny się one koncentrować na zidentyfikowaniu pacjentów podatnych na takie leczenie. Być może uda się tego dokonać za pomocą zaawansowanych technik obrazowania mózgu i tworzenia profili układu odpornościowego, dodaje uczony. « powrót do artykułu
- 7 odpowiedzi
-
- lek immunosupresyjny
- układ odpornościowy
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Podczas prac związanych z budową ścieżek dydaktycznych w Rezerwacie Przyrody Moczydło odkryto otwór w ziemi, który może prowadzić do nieznanej jaskini. Od razu na miejscu znaleźli się grotołazi. Jak powiedział TVP3 Kielce speleolog Andrzej Kasza, obiekt na razie nie jest duży, bo ma ok. 2,5 m głębokości i szerokość [...] 1-1,5 m, natomiast widać, że oberwał się strop jakiejś przestrzeni podziemnej. Nie wiemy, czy jest to jaskinia, czy wyrobisko stare górnicze. Ten obiekt podziemny jest rozwinięty w takim dużym zawalisku skalnym połączonym gliną i trzeba to wszystko ustabilizować, zabezpieczyć - dodaje specjalista. Wójt Zbigniew Piątek uważa, że znalezisko zwiększy atrakcyjność turystyczną gminy Piekoszów i zapowiada, że projekt ścieżki edukacyjnej zostanie poszerzony o to odkrycie. Prace miały się zakończyć jeszcze w bieżącym roku, ale ponoć wykonawca wystąpił o przedłużenie terminu do marca 2021 r. W wypowiedzi dla TVN24 Piątek podkreślił, że gmina na pewno się do tego terminu przychyli. [...] Myślę, że przed okresem wiosennym, przed okresem turystycznym, uruchomimy całość. Warto przypomnieć, że 29 marca 2017 r. zostało powołane Stowarzyszenie Gmin "Geoland Świętokrzyski", którego głównym celem są, jak czytamy na Facebooku, wspólne działania na rzecz rozwoju geoturystyki oraz powołania i utrzymania geoparku, funkcjonującego w sieci europejskich i globalnych geoparków UNESCO. Do stowarzyszenia należy 5 gmin: Kielce, Chęciny, Morawica, Sitkówka-Nowiny oraz Piekoszów. Powstają punkty widokowe, infrastruktura w kamieniołomie w Jaworzni. Jeżeli będziemy prezentować tę geologię w należyty sposób, to oczywiście zwiększa to nasze szanse [...], żeby stać się światowym geoparkiem UNESCO - powiedział reporterowi Tomaszowi Brzozie Witold Wesołowski z Geoparku Kielce. Gmina Piekoszów jest prawdziwym rajem dla geologów. Na jej terenie znajduje się Chelosiowa Jama-Jaskinia Jaworznicka (ma ona długość 3670 m). W jej bezpośrednim sąsiedztwie leżą Jaskinia Pajęcza i Gazownia. Rezerwat Przyrody Moczydło obejmuje górę Moczydło (Górę Jaworzyńską) w Jaworzni. Biegną pod nią chodniki kopalni rudy ołowiu. Masyw Moczydła jest poprzecznie rozcięty ośmioma strefami żył kalcytowo-kruszcowych, z którymi związana była historyczna eksploatacja rud ołowiu [...]. Teren Moczydła należał do dóbr prywatnych rodziny Tarłów z Piekoszowa. Początki wydobycia rudy sięgają prawdopodobnie XVII w. Szczególnie intensywnie prowadzono eksploatację w czasach Królestwa Kongresowego (1815-1830). Wydobywano wówczas rocznie 370-460 t rudy, z której uzyskiwano 40-60 t metalicznego ołowiu. W okresie pierwszej wojny światowej prace poszukiwawcze prowadzili Austriacy pod zarządem wojskowym. Pozostałościami eksploatacji są bardzo liczne antropogeniczne formy rzeźby - napisano w Materiałach 40. Sympozjum Speleologicznego. « powrót do artykułu
-
- gmina Piekoszów
- ścieżka dydaktyczna
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W stolicy Meksyku znaleziono kolejną część tzompantli, czyli wieży czy też ściany z ludzkich czaszek, której pierwszy fragment odkryto w 2015 roku. Na obecnie znalezionym fragmencie widzimy 119 czaszek. W skład wcześniej znalezionej części wchodziły 484 czaszki. Na Huey Tzompantli trafiły czaszki osób, które złożono w ofierze Huitzilipochtliemu, bogu opiekuńczemu Tenochtitlanu. Obecnie wiemy, że wielkie tzompantli powstawało w trzech etapach w latach 1486–1502 za rządów huey tlatoaniego imieniem Ahuizotl. Tlatoani to tytuł najwyższego władcy wśród ludów nahua. Jeśli władał on wieloma miastami-państwami nosił tytuł huey tlatoani. Pierwszy fragment wielkiego huey tzompantli znaleziono przed pięciu laty w Mexico City za Katedrą Metropolitalną. Najnowszego odkrycia dokonano podczas wykopalisk przy ulicy Republica de Guatemala 24. Znaleziono tam wschodni koniec tzompantli. W przeszłości w centrum Tenochtitlanu, pomiędzy obecnymi ulicami Seminario i Justo Sierra, znajdował się wielki kompleks sakralny, ze świątyniami Tlaloca, Huitzilipochtliego i Quetzalcoatla. Templo Mayor, główna świątynia kompleksu, której ruiny można podziwiać obok katedry, była poświęcona Huitzilipochtliemu, bogowi wojny, oraz Tlalocowi, bogowi deszczu i rolnictwa. Templo Mayor nie przestaje nas zadziwiać. Huey Tzompantli to jedno z najbardziej znaczących znalezisk ostatnich lat w naszym kraju. To ważny dowód potęgi, jaką osiągnął Tenochtitlan, powiedziała sekretarz ds. kultury rządu Meksyku Alejandra Frausto Guerrero. Dowody, jakimi obecnie dysponujemy, wskazują, że zdobycie Tenochtitlanu przez konkwistadorów położyło kres budowie huey tzompantli. Obecnie znalezioną część konstrukcji odkryto 3,5 metra pod obecnym poziomem gruntu. Na podstawie dotychczasowych oględzin można stwierdzić, że wśród znalezionych właśnie 119 czaszek są szczątki mężczyzn, kobiet oraz co najmniej trójki dzieci. Widoczne są też modyfikacje czaszek, wskazujące, że osoby, które zostały złożone w ofierze, należały do kultury praktykującej tego typu zachowania. Każda z tych czaszek jest elementem architektonicznym, tworzy część budynku i ma znaczenie symboliczne, mówi archeolog Lorena Vazquez Vallin. « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
Młody wilk szary (Canis lupus) o imieniu Gustav przez mniej więcej rok przeszedł ok. 10 tys. km - ze środkowych Niemiec przywędrował na Pomorze. Najpierw jego poczynania analizował dzięki obroży z nadajnikiem GPS student z Brandenburgii. Teraz ssaka, który znajduje się na terenie Pobrzeża Słowińskiego, czyli między Łebą a Puckiem, śledzi dr Maciej Szewczyk z Katedry Ekologii i Zoologii Kręgowców Uniwersytetu Gdańskiego. Podczas swojej podróży Gustav pokonał 27 autostrad, setki dróg lokalnych i 2 rzeki. Zwiedził prawie całe Niemcy [jego wędrówki rozpoczęły się w marcu zeszłego roku w okolicach Dessau w Saksonii-Anhalt], później przez dłuższy czas przebywał na pograniczu polsko-niemieckim. Następnie ruszył na wschód wzdłuż Bałtyku i od kwietnia jest na Pomorzu. Oczywiście sytuacja jest dynamiczna, Gustav za tydzień może być już 200 km dalej, ale zakładamy, że jeśli od wiosny nie zmienił swojego terytorium, to właśnie tutaj chce się osiedlić - powiedział dr Szewczyk Radiu Eska. Jak dokładnie wyglądała podróż Gustava? Wiadomo, że z okolic Dessau udał się na północ - do Rostocka w Meklemburgii-Pomorzu Przednim. Potem na mapie jego wędrówki znalazł się Hamburg. Stamtąd wilk dotarł prawie do granicy niemiecko-duńskiej. Wtedy skierował się na wschód. Na początku wiosny zaczął wędrować wzdłuż drogi ekspresowej S6. Na profilu Katedry na Facebooku podkreślono, że wilk szary jest gatunkiem o ponadprzeciętnych zdolnościach do dyspersji. Wędrujące w poszukiwaniu nowego terytorium młode wilki potrafią pokonać nawet kilka tysięcy kilometrów, przekraczając liczne bariery, zarówno te naturalne (rzeki, góry), jak i antropogeniczne (np. autostrady). Szewczyk zaznacza, że zostało bardzo mało niezasiedlonych terenów dobrej jakości. Jedna wilcza rodzina (wataha), która liczy od 8 do 10 osobników, zajmuje zaś obszar circa 400 km2. Wydaje się, że Gustav znalazł swoje miejsce do życia, ale nie znalazł jeszcze partnerki. Jak dowiadujemy się z podcastu Eski, okres rozrodczy u wilków to przełom zimy i wiosny. I to dla Gustava będzie taki kluczowy okres. Jeżeli w tym czasie uda mu się znaleźć partnerkę i zostać zaakceptowanym, ma duże szanse, by wyszarpać dla siebie nieco terytorium. W tym rejonie żyją trzy watahy, dlatego też teren, znalezienie swojego miejsca odgrywa kluczową rolę. Jeśli w tym czasie [w lutym-marcu] nie uda się Gustavowi znaleźć partnerki, przez kolejny rok będzie samotny. W monitorowaniu Gustava pomaga nie tylko i obroża, ale i fotopułapki. Dzięki nim wiadomo, czy wilk znalazł sobie partnerkę. Na wszystkich ostatnich nagraniach jest sam. W wypowiedzi dla Radia Gdańsk Szewczyk dodaje, że co roku z każdej takiej grupy rodzinnej wychodzi kilka nowych osobników, w tym samice. Jest więc nadzieja, że "status matrymonialny" Gustava się wkrótce zmieni... « powrót do artykułu
-
- wilk szary
- Gustav
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Naukowcy z University of Washington stworzyli Smellicopter, autonomicznego drona, który wykorzystuje czułki ćmy do nawigowania w stronę źródła zapachu. Takie drony mogłyby dostać się w miejsca niedostępne lub niebezpieczne, lokalizując wyciek gazu, ofiary katastrof, materiały wybuchowe itp. Stworzone przez człowieka czujniki zapachu nie mają najmniejszych szans z naturą, mówi główna autorka badań, doktorantka Melanie Anderson. Dzięki wykorzystaniu w Smellicopterze prawdziwych czułków ćmy mogliśmy skorzystać zarówno z olbrzymiej czułości organizmów naturalnych, jak i z robotycznej platformy, której pracę możemy kontrolować. Komórki w czułkach ćmy wzmacniają sygnały zapachowe. Ćma ma bardzo wydajny mechanizm, pojedyncza molekuła może wywołać reakcję licznych komórek. To niezwykle wydajny, precyzyjny i szybki proces, dodaje profesor Thomas Daniel, promotor Anderson. Naukowcy wykorzystali czułki zawisaka tytoniowego (Manduca sexta). Zwierzęta były usypiane w zamrażarce przed odcięciem czułków. Po usunięciu czułki działały przez cztery godziny, a czas ten można wydłużyć utrzymując je w niskiej temperaturze. Do czułków dołączono okablowanie podłączone do obwodu elektrycznego. W ten sposób można było mierzyć uśredniony sygnał przekazywany przez wszystkie komórki czułków. Takie urządzenie porównano z wydajnością całkowicie sztucznego czujnika zapachów. Okazało się, że ten przygotowany na potrzeby Smellicoptera działa znacznie szybciej. Podstawą do zbudowania Smellicopetera był niewielki opensource'owy dron z czterema wirnikami, do którego użytkownik może dodawać nowe elementy. Uczeni wyposażyli go w dwa dodatkowe stateczniki, dzięki którym był ciągle skierowany pod wiatr. Z robotycznego punktu widzenia, to genialne rozwiązanie. Klasyczne podejście do robotyki zakłada dodawanie kolejnych czujników i ewentualnie stworzenie wymyślnego algorytmu lub maszynowego uczenia się do wyczuwania kierunku wiatru. A tu okazuje się, że wystarczy dodać stateczniki, stwierdza współautor badań profesor Sawyer Fuller. Również sposób pracy Smellicoptera jest bardzo prosty. Naukowcy określają tylko pewien zakres sygnałów, których ma poszukiwać. Wypuszczony z ręki dron najpierw leci w lewo na określoną odległość. Jeśli jego drogi nie przetnie żaden zapach mieszczący się w zakresie, zawraca i leci w prawo. Gdy zaś trafi na zapach, leci w jego kierunku. Dzięki czterem czujnikom na podczerwień, z których każdy próbkuje otoczenie 10 razy na sekundę, dron potrafi omijać przeszkody. Ponadto Smellicopter nie korzysta z GPS-a a z niewielkiej kamery. Widzi więc otoczenie, dzięki czemu może pracować w pomieszczeniach, pod ziemią czy w rurociągach. W czasie testów naukowcy wykorzystali fakt, że czułki ćmy w sposób naturalny są wrażliwe na zapachy kwiatów. Jednak naukowcy mają nadzieję, że w przyszłości uda się całość dostroić do innych zapachów, jak np. dwutlenek węgla wydychany przez osobę uwięzioną pod gruzami czy sygnatury chemiczne środków wybuchowych. Odnajdowanie źródła zapachu to idealne zadanie dla niewielkich dronów. Duże urządzenia są w stanie zabrać na pokład całą masę czujników i za ich pomocą budować mapę otoczenia. W małej skali tego nie robimy. Jedyne, czego potrzebujemy, by odnaleźć źródło zapachu to możliwość ustawienia się w jego kierunku i omijania przeszkód. Nie musimy mieć do tego zaawansowanych czujników. Wystarczy czujnik zapachu. A Smellicopter jest w tym naprawdę dobry, mówi Fuller. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- Smellicopter
- dron
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Teleskopy umieszczone na wysoko latających balonach stratosferycznych prowadzą obserwacje, jakich z Ziemi wykonać nie sposób. Jednak konieczność zabrania dużych systemów chłodzących ogranicza ilość sprzętu naukowego, jaki mogą zabrać balony. Naukowcy NASA opracowali właśnie technologię pozwalającą na znaczne zmniejszenie wagi takich systemów. Została ona przetestowana podczas misji Balloon-Borne Cryogenic Testbed (BOBCAT). Wiele interesujących obiektów znajdujących się w przestrzeni kosmicznej – jak odległe galaktyki czy chmury gazu i pyłu, z którego powstają gwiazdy oraz układy planetarne – emituje promieniowanie podczerwone. Jednak atmosfera Ziemi blokuje większość takiego promieniowania, przez co obiekty te trudno jest badać z powierzchni planety. Teleskopy można wysyłać w przestrzeń kosmiczną, jednak jest to niezwykle kosztowne przedsięwzięcie. Bardzo dobrą i znacznie tańszą alternatywą są więc teleskopy wynoszone przez balony. Lustra takich teleskopów podróżujących w balonie mogłyby mieć nawet 5 metrów średnicy, czyli tyle co średnica pokoju w mieszkaniu. To jednak poważne wyzwanie, gdyż zarówno lustro jak i reszta teleskopu muszą być schłodzone do temperatur bliskich zeru absolutnemu. Jeśli ich się nie schłodzi, ich własne ciepło może zakłócać uzyskany obraz. To efekt podobny do prześwietlenia zdjęcia, wyjaśnia lider zespołu badawczego, Alan Kogut. Ciekły hel z łatwością chłodzi teleskop, ale żeby tego dokonać, musimy wsadzić urządzenie do gigantycznego termosu zwanego dewarem. Termos wielkości pokoju ważyłby wiele ton, a to przekracza możliwości największych balonów, dodaje Kogut. Waga dewara wynika z faktu, że musi on mieć wystarczająco grube ściany, by wytrzymały różnicę ciśnień próżni pomiędzy ściankami termosu a ciśnieniem na poziomie morza. Kogut i jego koledzy stwierdzili jednak, że tak naprawdę dewary mogłyby być znacznie lżejsze, gdyż pracują na wysokości 40 km, gdzie ciśnienie wynosi zaledwie 0,3% ciśnienia na poziomie morza. Dewary opracowane na potrzeby misji BOBCAT składają się z części wewnętrznej zawierającej chłodziwo otoczonej przez część zewnętrzną. Pomiędzy obiema częściami jest próżnia. To standardowa architektura termosu. Jednak dewary Koguta i jego kolegów są niezwykłe, gdyż ich wykonane ze stali nierdzewnej ścianki mają zaledwie 0,5 mm grubości. Są więc niewiele grubsze niż ścianki standardowej puszki do napojów. Urządzenie Koguta może być wystrzeliwane w temperaturze pokojowej. Jest wyposażone w zintegrowane zawory, przez który powietrze ciągle ucieka w miarę wznoszenia się urządzenia. Wyeliminowano w ten sposób problem pojawiania się dużej różnicy ciśnień. Gdy balon osiągnie wysokość 40 km. zawory są zamykane. Dopiero wówczas ze specjalnych zbiorników do termosu jest pompowany ciekły hel lub azot. Zbiorniki mają standardową konstrukcję, są niewielkie i niezbyt ciężkie. Kogut i jego zespół rozpoczęli testy swojego urządzenia w sierpniu 2019 roku, wysyłając balon z 827-kilogramowym ładunkiem. Test miał dwa cele. Po pierwsze miał udowodnić, że płyny kriogeniczne (14 litrów ciekłego azotu i 268 litrów ciekłego helu) można rzeczywiście przepompowywać na docelowej wysokości. Po drugie zaś, naukowcy chcieli sprawdzić, jak wiele energii cieplnej przeniknie do dewara w czasie tej operacji. Okazało się, że do termosu trafiło około 2,7 wata, czyli więcej niż 1–2 watów uzyskanych dla tego samego dewara w idealnych warunkach laboratoryjnych. Teraz naukowcy przygotowują kolejny test. Wykorzystają z nim lżejszy dewar o takiej samej wielkości i sprawdzą, czy uzyskane wyniki się potwierdzą. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- balon stratosferyczny
- teleskop
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dr Izabela Spielvogel z Politechniki Opolskiej (PO) zajmie się oceną potencjału przeciwbakteryjnego historycznych pokładów śląskiej gliny leczniczej. Badaczka należy do grona 7 naukowców z PO, którzy dostali grant MINIATURA. Spielvogel zaznacza, że narastająca oporność patogenów jest światowym problemem. Jej prace są rozwinięciem badań odkrywcy śląskich glin leczniczych - żyjącego w XVI w. lekarza i geologa Johannesa Monatanusa. Jak podkreśla dr Spielvogel, raport Najwyższej Izby Kontroli z lipca 2019 r. wskazuje na jedno z największych współczesnych zagrożeń zdrowia publicznego: pojawianie i rozprzestrzenianie się opornych na antybiotyki chorobotwórczych szczepów bakterii. Są one przyczyną wysokiej śmiertelności, dużej liczby powikłań wewnątrzszpitalnych i stanowią coraz większy problem terapeutyczny, szczególnie u osób starszych. Liczbę wieloopornych zakażeń w Polsce szacuje się rocznie na ok. 300 do 500 tys. Roczne koszty ponoszone np. w związku z przedłużeniem hospitalizacji z powodu zakażeń szacuje się na ok. 800 mln zł. Szansą na poradzenie sobie z globalnym problemem lekooporności jest poszukiwanie nowych metod terapii, często w nietypowych miejscach. Jak podkreśla dr Spielvogel, w procesie pozyskiwania nowych leków zauważa się w ostatnim czasie zwiększone zainteresowanie źródłami etnomedycznymi. Glinki, ze względu na ich właściwości bakteriobójcze, były intuicyjnie wykorzystywane w lecznictwie we wszystkich częściach świata od najdawniejszych czasów. Badaczka przypomina np. o glince z Kisameet Bay w Kolumbii Brytyjskiej. Od dawien dawna była ona wykorzystywana przez Indian z plemienia Heiltsuk. Parę lat temu Julian Davies i Shekooh Behroozian z Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej przeprowadzili testy in vitro z zawiesiną tej glinki w wodzie. Uzyskali bardzo obiecujące rezultaty. Spielvogel wstępnie oceniła potencjał przeciwbakteryjny historycznych złóż śląskich glin leczniczych. Na podstawie informacji ze źródeł historycznych złoża zostaną zidentyfikowane. Następnie próbki z dostępnych złóż czy odwiertów zostaną poddane analizie laboratoryjnej. W ramach tych badań zostanie szczegółowo opisany skład wszystkich znanych z opisów glin leczniczych oraz ich skuteczność przeciwbakteryjna wobec wybranych szczepów bakterii. Zostanie także podjęta próba identyfikacji mechanizmu działania przeciwbakteryjnego, zwłaszcza odczynu środowiska (pH) i potencjału oksydoredukcyjnego (Eh) - wyjaśnia specjalistka. W zeszłym roku w miesięczniku "Sudety. Przyroda, kultura, historia" ukazał się artykuł Spielvogel i Krzysztofa Spałka pt. Johannes Montanus - lekarz ze Strzegoma i jego śląska glina lecznicza. Montanus, którego prace badaczka chce kontynuować, ok. 1550 r. odkrył w żyle bazaltowej na strzegomskiej Górze Krzyżowej czerwoną glinkę "terra sigillata". Jak ujawnił w piśmie Uniwersytetu Uniwersytetu Opolskiego Indeks prof. Stanisław Sławomir Nicieja, sporządzona według opisu Montanusa w 1563 roku pigułka została uznana za panaceum na wszelkiego rodzaju zatrucia pokarmowe. Lek zrobił furorę w całej Europie. Po otrzymaniu przywileju nadanego przez cesarza Rudolfa II władze miasta sygnowały tabletkę herbem Strzegomia i napisem "Terra Sigillata Stregonien". Przyniosło to miastu ogromne dochody. Przez prawie trzy wieki, zanim nie pojawił się skuteczniejszy lek na zatrucia. Ale nawet później "Terra Sigillata Stregonien" używano do leczenia bydła. Warto dodać, że w 1988 r. Muzeum Okręgowe w Wałbrzychu (obecnie Muzeum Porcelany) wydało książkę pt. Terra Sigillata. Jej autorami są Eufrozyn Sagan i Marek Pakiet. W opisie zamieszczonym na stronie instytucji podano, że w Muzeum [...] przechowywany jest zbiór 185 krążków leków pojedynczych zwanych Terra Sigillata. Jest on prawdopodobnie częścią większej kolekcji, należącej poprzednio do rodu Hochbergów – właścicieli Zamku Książ pod Wałbrzychem. Unikalność i duża wartość historyczna kolekcji spowodowały, że naukowcy nie poprzestali na opracowaniu eksponatów dla potrzeb inwentarzowych i postanowili zapoznać innych z tym ciekawym rodzajem zabytków kultury materialnej. We wspominanej publikacji Sagan i Pakiet opisali również ziemie lecznicze z Jawora, Janowic, Legnicy, Złotoryi i Masłowa. « powrót do artykułu
-
- śląskie gliny lecznicze
- terra sigillata
- (i 3 więcej)
-
Na północy Hiszpanii znaleziono 66 obozów rzymskich legionów
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Na północnych terenach hiszpańskiej prowincji Kastylia i Leon znaleziono 66 obozów rzymskich legionów. Obozy, datowane na koniec republiki i początek istnienia cesarstwa, były zakładane przez oddziały, które szły walczyć z asturyjskimi plemionami, zdusić rewolty Kantabryjczyków, zabezpieczać drogi czy kopalnie. Odnalezienie tak dużej liczby obozów znakomicie zwiększy naszą wiedzę na temat rzymskiej obecności na Półwyspie Iberyjskim. Obozy udało się zidentyfikować za pomocą wielu połączonych technik badawczych. Głównie wykorzystano fotografię lotniczą i satelitarną oraz LIDAR w połączeniu z Google Maps i Bing Maps. Gdy już zauważono strukturę wskazującą na istnienie rzymskiego obozu wojskowego, wysyłano archeologów, którzy rozpoczynali badania terenowe. Większość ze znalezionych stanowisk archeologicznych to obozy tymczasowe, które rzymska armia zakładała podczas przemieszczania się po wrogim terytorium lub podczas manewrów w pobliżu dużych baz. Duża liczba znalezionych obozów potwierdza to, co wiemy już z innych źródeł – góry północno-zachodniej Hiszpanii były dla legionistów bardzo niebezpiecznym miejscem, gdyż przeciwnik łatwo mógł przygotować zasadzkę. Sytuacja była tam do tego stopnia złożona, że podczas wojny kantabryjskiej (lata 29–19 przed naszą erą) – która stanowiła ostatni element podboju Półwyspu przez Rzymian – na miejsce przyjechał sam cesarz Oktawian August, który osobiście poprowadził kampanię przeciwko Iberom. Odkrywcy informują, że 25 zidentyfikowanych obozów znajduje się pomiędzy Palencią a Burgos oraz w południowej Kantabrii. W kolei w prowincji Leon w różnych dolinach rzecznych znaleziono 41 obozów. Są wśród nich zarówno małe forty o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych, jak i olbrzymie 15-hektarowe obozowiska, gdzie mógł się zmieścić cały legion wraz z oddziałami pomocniczymi. Odkrycie dwóch dużych obozów w pobliżu miasta Astorga czy koncentracja małych obozów w pobliżu Leon jest znaczące. Niektóre z tych miejsc mają prawdopodobnie związek z podbojem dokonywanym pod koniec pierwszego wieku przed Chrystusem, a inne spełniały różne funkcje w czasie pokoju, stwierdzają autorzy badań. Rzymski podbój dzisiejszej Hiszpanii rozpoczął się w 218 roku p.n.e. Legiony walczyły tam z Kartagińczykami, Iberami, Luzytanami, Kantabryjczykami i innymi plemionami celtyckimi. Na ternie Półwyspu walczyli najwybitniejsi rzymscy wodzowie i politycy, jak Scypion Afrykański, Kato Starszy, Gajusz Mariusz czy Gajusz Juliusz Cezar. « powrót do artykułu -
Stan serca łatwo sprawdzić za pomocą prostego testu chodzenia po schodach, dowiadujemy się z badań, których wyniki przedstawiono podczas kongresu naukowego Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego (ESC). Doktor Jesús Peteiro, kardiolog ze Szpitala Uniwersyteckiego w A Coruña w Hiszpanii mówi, że jeśli wspięcie się na cztery zestawy schodów, składające się w sumie z 60 stopni, zajmuje Ci więcej niż 1,5 minuty, to stan twojego serca nie jest optymalny i warto zgłosić się do lekarza. Peteiro prowadził badania, których celem było sprawdzenie związku pomiędzy codziennymi czynnościami, takimi jak wchodzenie po schodach, a wynikami testów laboratoryjnych badających stan serca. Chcieliśmy znaleźć prostą i tanią metodę oceny stanu zdrowia serca. To ułatwiłoby lekarzom wychwycić pacjentów, których trzeba skierować na dalsze badania, mówi uczony. W badaniach wzięło udział 165 pacjentów skierowanych na próby wysiłkowe, o których wiadomo było, że albo cierpią na chorobę niedokrwienną serca, albo występują u nich objawy wskazujące na to schorzenie. Uczestnicy badań spacerowali bądź biegali na bieżni. Tempo stopniowo zwiększano, a ćwiczenie prowadzono do utraty tchu. Oceniano w ten sposób ich ekwiwalent metaboliczny (MET). Następnie po odpoczynku trwającym 15–20 minut badani mieli w szybkim tempie bez zatrzymywania się wejść na cztery zestawy schodów (w sumie 60 stopni). Nie mogli przy tym biec. Mierzono czas przejścia schodów. Następnie naukowcy analizowali związek pomiędzy MET a czasem wejścia na schody. Okazało się, że osoby, które pokonywały schody w czasie krótszym niż 40–45 sekund to osoby, których MET wynosił powyżej 9–10. Z wcześniejszych badań wiemy zaś, że uzyskanie wyniku 10MET jest powiązane z niskim ryzykiem zgonu, wynoszącym nie więcej niż 1% w ciągu roku i nie więcej niż 10% w ciągu 10 lat. W kolei osoby, które na przebycie wspomnianych schodów potrzebowały co najmniej 1,5 minuty, to ludzie, którzy osiągnęli wynik niższy niż 8MET, a to oznacza, że w ich przypadku ryzyko zgonu w ciągu roku wynosi 2–4%, a w ciągu 10 lat jest to 30%. Co więcej, podczas testu wysiłkowego na bieżni naukowcy obrazowali na bieżąco serca badanych. Również i te wyniki porównano z „testem schodów” i okazało się, że 58% osób, które na pokonanie schodów potrzebowały więcej niż 1,5 minuty miało nieprawidłowo działające serce. Podobne zjawisko zauważono u 32% osób, które potrzebowały mniej niż 1,5 minuty na wejście po schodach. Peteiro mówi, że uzyskane wyniki można przełożyć na całą populację, nie tylko na osoby, z niepokojącymi objawami ze strony serca. Co więcej, w przypadku osób bez objawów, ryzyko zgonu jest mniejsze niż u osób z objawami. « powrót do artykułu
- 6 odpowiedzi
-
- schody
- stan serca
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Jak grzyby mogą chronić rośliny przed szkodnikami?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Nad nowymi, ekologicznymi sposobami ochrony roślin uprawnych pracują młodzi badacze z koła naukowego Bio-Top, działającego przy Wydziale Chemicznym PWr. Sprawdzają, jak w tej roli radzą sobie naturalni wrogowie szkodników, czyli grzyby owadobójcze. Jak grzyby mogą chronić rośliny przed szkodnikami? Projekt KN Bio-TopWydajna uprawa roślin to jedna z podstawowych potrzeb współczesnego świata. Rośliny są niezbędne nie tylko do wyżywienia ludzkości czy utrzymania zwierząt gospodarskich, ale to także źródło surowców wykorzystywanych na ubrania, do ogrzewania czy wytwarzania energii. Naturalni i ekologiczni wrogowie Z tych właśnie powodów niezbędne stało się szukanie sposobów zwiększenia wydajności upraw. Zaczęto więc dostosowywać je do warunków środowiskowych, zabezpieczać na różne sposoby przed chorobami, szkodnikami czy chwastami. W trosce o bezpieczne środowisko zaczęto także interesować się jak najszerszym wykorzystaniem naturalnie występujących możliwości, tak aby sięganie po środki chemiczne odbywało się tylko w razie konieczności i w jak najmniejszych dawkach. W ten sposób powstała strategia zintegrowanego zwalczania szkodników, czyli IPM – ang. integrated pest management. Jednym z elementów tej strategii jest wykorzystanie naturalnych wrogów szkodników roślin, czyli np. niektórych nicieni, bakterii czy właśnie grzybów – wyjaśnia dr Beata Greb-Markiewicz z Katedry Biochemii, Biologii Molekularnej i Biotechnologii PWr, która nadzoruje badania prowadzone przez członków Koła Naukowego Studentów Biotechnologii Bio-Top. Ona też podsunęła młodym naukowcom tę tematykę. Od pewnego czasu zainteresowanie grzybami owadobójczymi wzrosło. Podczas doktoratu zajmowałam się właśnie tym tematem. Uważam, że to ważny i bardzo przyszłościowy kierunek działań w stronę ekologicznego rolnictwa. Stosowanie żywych organizmów do zwalczania np. szkodliwych owadów ma tę zaletę, że obie strony ewoluują. Owady nie są w stanie tak łatwo i szybko wytworzyć oporności, jak to bywa w przypadku określonego środka chemicznego. Dodatkowo pasożyty są często bardziej wyspecjalizowane i atakują określone gatunki owadów – tłumaczy dr Greb-Markiewicz. Dodaje, że grzyby mogą być wyspecjalizowanymi patogenami lub takimi, które atakują tylko osłabione osobniki. Obecnie dostępne na rynku środki zawierają jedynie kilka najlepiej scharakteryzowanych szczepów grzybów. Pozostałe nie zostały jeszcze przebadane pod tym kątem. Alternatywa dla środków chemicznych Młodzi naukowcy planują przeprowadzić badania związków wydzielanych przez grzyby, a także sprawdzić ich wpływ na owady oraz komórki ssacze i roślinne. Jak grzyby mogą chronić rośliny przed szkodnikami? Projekt KN Bio-TopZespół pracujący nad projektem składa się z 15 osób i podzielony jest na odpowiednie sekcje, które skupiają się na konkretnej tematyce. Dr Greb-Markiewicz nauczyła studentów, jak zajmować się grzybami, jak je przeszczepiać, a także, w jaki sposób pracować z owadzimi organizmami modelowymi – molem woskowym (Galleria mellonella) i wywilżną karłowatą potocznie zwaną muszką owocową (Drosophila melanogaster). Do tej pory przeprowadziliśmy wstępny dobór warunków hodowli dla dwóch szczepów. Udało nam się także wyizolować i zidentyfikować opisany w literaturze związek o aktywności antybiotycznej oraz hamującej wzrost komórek nowotworowych – opowiada Dawid Kramski z Bio-Topu, który jest wiceprezesem koła i doktorantem na W3. Uzyskaliśmy również ekstrakt działający silnie toksycznie na larwy Galleria mellonella, powodujący ich śmierć w ciągu 15 minut od momentu iniekcji – dodaje. Studenci są przekonani, że ich badania w przyszłości znajdą zastosowanie w przemyśle rolniczym jako alternatywa dla chemicznych środków ochrony roślin oraz biostymulanty wzrostu. Część otrzymanych wyników zaprezentowali już podczas sesji posterowej na Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej „Pierwotne i wtórne metabolity grzybów i roślin”, w lutym bieżącego roku. Niedawno projekt BioTop-u zakwalifikował się do finału konkursu 3Mind, organizowanego przez Naczelną Organizację Techniczną i firmę 3M. Koło stara się też o dofinansowanie badań w ramach ministerialnego konkursu „Studenckie koła naukowe tworzą innowacje”. Z powodu pandemii niektóre prace nad projektem musiały być wstrzymane. W obecnej sytuacji nie zostało nam nic innego jak studia literaturowe, planowanie dalszych działań na papierze i spotkania w formie zdalnej – przyznaje doktorant. Podkreśla, że jest to bardzo ważna cześć projektu, bez której nie da się praktycznie wykonać eksperymentu. Kilkoro studentów pojawia się jednak regularnie w laboratorium, żeby pilnować hodowli grzybów i owadów. Mamy oczywiście zgodę dziekana. Pracujemy na żywych organizmach i nie możemy ich zostawić bez opieki. Ktoś musi o nie dbać i je karmić – mówi Dawid Kramski. « powrót do artykułu -
FBI potwierdziło rozszyfrowanie jednej z wiadomości od Zodiaka, nieuchwytnego seryjnego mordercy, który terroryzował San Francisco i okolice pod koniec lat 60. ubiegłego wieku. Zodiakowi przypisuje się popełnienie 5 morderstw, jednak on sam twierdził, że zabił 37 osób. Zodiak wysyłał do mediów liczne listy, z których cztery były zaszyfrowane. Teraz, po 51 latach, Federalne Biuro Śledcze informuje, że list, który Zodiak wysłał do San Francisco Cronicle w listopadzie 1696 roku, został prawidłowo odczytany. To jeden z czterech zaszyfrowanych listów Zodiaka i pierwszy, który trafił do laboratorium FBI. Biuro posiada go od 13 listopada 1969 roku. To „szyfr 340” nazwany tak, gdyż składa się z 340 znaków. Przez ostatnich 51 lat Cryptoanalysis and Racketeering Records Unit przyjrzało się wielu proponowanym rozwiązaniom. Żadne z nich nie miało podstaw. Szyfr 340 został niedawno złamany przez trzy osoby prywatne, oświadczyło FBI. Prawidłowe odczytanie listu zaproponował David Oranchak, programista z Virginii, który rozszyfrował go przy pomocy matematyka z Melbourne Sama Blake'a i programisty Jarla Van Eycke z Belgii. Oranchak prowadzi witrynę oraz kanał na YouTube poświęcone szyfrom Zodiaka i pracował nad szyfrem 340 przez 14 lat. Mam nadzieję, że dobrze się bawicie, próbując mnie złapać. Ten kto mówił o mnie w programie telewizyjnym to nie byłem ja. [Zodiak odniósł się tutaj do programu, do którego zadzwonił mężczyzna i się za niego podawał – red.]. Nie boję się komory gazowej, bo szybciej wyśle mnie do raju, gdzie mam wystarczająco dużo niewolników, by dla mnie pracowali. Wszyscy inni nie mają niczego gdy dotrą do raju, dlatego boją się śmierci. Ja się nie boję bo wiem, że moje nowe życie będzie łatwe w rajskiej śmierci. Wyraz „raj – paradise” Zodiak pisze z błędem „paradice”, a ten sam błąd pojawia się w innych listach Zodiaka. Błąd ten ułatwił i rozszyfrowanie wiadomości i potwierdzenie jej autorstwa. Z szyfru 340 niewiele wynika. To ten sam poszukujący uwagi Zodiak, mówi Oranchak. Tożsamość seryjnego mordercy wciąż jest nieznana. Sprawa wciąż jest otwarta i wciąż prowadzone jest śledztwo. Dotychczas rozszyfrowano więc dwie z czterech zakodowanych wiadomości Zodiaka. Najpierw poznano treść „szyfru 408” (Z 408), który został wysłany 31 lipca 1969 roku. To najdłuższy szyfr Zodiaka. Morderca wysłał go podzielonego na trzy równe części do dwóch gazet w San Francisco i jednej z Vallejo. Zażądał publikacji listu grożąc, że jeśli gazety tego nie zrobią, to będzie w każdy weekend zabijał 12 przypadkowych osób. Spełniono jego żądanie. Tydzień po publikacji list został odszyfrowany przez nauczyciela Donalda Hardena i jego żonę Bettye. W liście tym Zodiak obiecał, że ujawni swoje nazwisko. Teraz odczytano Z 340 wysłany 8 listopada 1969 roku. Nieodszyfrowane są jeszcze Z 13 z 20 kwietnia 1970 roku oraz Z 32 wysłany 26 czerwca 1970 roku. List Z 13 zaczyna się niezaszyfrowanymi słowami „moje nazwisko to”. « powrót do artykułu
-
Pewna rodzina w Bristolu wystawiła na sprzedaż swój dom. Bliźniak został wyceniony na 345 000 funtów i czekał na kupca. W czwartek 10 grudnia zauważyli, że na ścianie domu w ciągu nocy pojawił się mural Banksy'ego. Alex Makin, którego matka jest właścicielką domu, powiedział mediom, że ofertę sprzedaży wycofano, a rodzina rozważa kolejne kroki. Gdy Banksy potwierdził na swoim profilu na Instagramie, że to jego dzieło, przed domem zaczęli zbierać się gapie,by podziwiać mural zatytułowany „Aachoo!!". Przedstawia on starszą kobietę kichającą z taką siłą, że gubi laskę, torebkę oraz... sztuczną szczękę. Naszym głównym celem jest teraz ochronienie tak ważnego dzieła. Po pierwsze dlatego, że to Banksy, po drugie, gdyż jest związane z COVID, powiedział syn właścicielki domu, Alex Makin. W ciągu kilku godzin zatrudnił ludzi, którzy pokryli mural warstwą pleksi. Tak naprawdę to nie wiemy, co dalej. Byłoby wspaniale zatrzymać dom w rodzinie, ale chcemy też być pewni, że jest on odpowiednio chroniony. To był ciężki rok dla mojej mamy. Ten mural to trochę jak światełko w tunelu, mówi Makin. Nie od dzisiaj wiadomo, że dzieła Banksy'ego co najmniej dwukrotnie podnoszą ceny nieruchomości, na których się pojawiły. Pewien ekspert rynku dzieł sztuki już wycenił dom z „Aachoo!!” na 3-5 milionów funtów. Jednak specjaliści rynku nieruchomości studzą zapał. To pewien problem, chociaż wspaniale mieć taki problem. Każdy chciałby mieć Banksy'ego na ścianie, jednak czy zmienia to wartość cegieł i zaprawy? W końcu to dzieło sztuki namalowane na cegłach. Potencjalnie warte miliony. Pytanie więc brzmi, czy zdecydujesz się je sprzedać i wydać 60 000 funtów na odbudowę ściany?. Jeśli zaś chodzi o zwiększenie wartości całego domu, to agenci nieruchomości mówią, że być może budynek jest obecnie warty 600 000 funtów, ale kupujący musiałby mieć gotówkę, gdyż banki nie udzielają kredytów na zakup nieruchomości opierając się na wycenie dzieł sztuki. Alex Makin przypuszcza, że Banksy mógł wybrać dom jego matki, gdyż sądził, że jest pusty. Kobieta wyprowadziła się z niego tydzień wcześniej. Dom z najnowszym dziełem Banksy'ego znajduje się przy Vale Street, podobno najbardziej stromej ulicy w Wielkiej Brytanii, na której co roku organizowane są zawody w toczeniu jajek. « powrót do artykułu
-
W listopadzie we wrocławskim Ogrodzie Zoologicznym wykluły się pisklęta bardzo rzadkiego ptaka - szpaka balijskiego (Leucopsar rothschildi). Wiosną przyszłego roku będzie je można zobaczyć w nowo wyremontowanej Ptaszarni. W informacji ZOO Wrocław podkreślono, że szpak balijski płaci najwyższą cenę, bo jego białe upierzenie jest uznawane przez mieszkańców Bali i okolicznych wysp za przynoszące szczęście. Chcąc zapewnić rodzinie szczęście, ptaki masowo odławiano. Hodowlę zachowawczą krytycznie zagrożonego gatunku prowadzą ogrody zoologiczne z całego świata. Wrocław dołączył do grona szczęśliwców, którym powiodło się rozmnażanie. Pod względem hodowlanym rok 2020 jest dla ZOO Wrocław udany. Odwiedzając zoo, [...] można obserwować, jak rosną tegoroczne pingwiny przylądkowe, manaty, tygrys sumatrzański, koczkodan górski, scynki nadrzewne, zebra Chapmana, orlenie cętkowane, zające bielaki, gekony Henkela, żółwie pustynne czy wężoszyje, żaby z Titicaca, lemury katta, a także takiny złote. Wkrótce będzie można zobaczyć myszojelenia, czyli kanczyla filipińskiego, musi jedynie trochę podrosnąć. [Teraz] do grona wyjątkowych maluchów dołączyły szpaki balijskie [...]. Jak podkreśla Krzysztof Kałużny, opiekun ptaków we wrocławskim zoo, szpak balijski to piękny ptak, który często wokalizuje. Od rodzimych szpaków wyróżnia go upierzenie – jest białe, za wyjątkiem czarnych końcówek lotek i sterówek - oraz niebieska otoczka wokół oczu. Jest niewielkim ptakiem – jego długość ciała osiąga 25 cm, a rozpiętość skrzydeł do 55 [cm]. Żywi się głównie owocami i nasionami, chociaż poluje też na owady i drobne kręgowce. Okres lęgowy przypada na naszą jesień – październik, listopad. Samica składa wtedy do 3 jaj, które wysiaduje. Klucie następuje już po około 2 tygodniach. Niestety, dorosłości dożywa zwykle tylko jedno pisklę. Choć wrocławski Ogród Zoologiczny prowadzi hodowlę L. rothschildi od kilku lat, dopiero teraz doczekano się odchowanych młodych. To pierwsze udane klucie tego gatunku w naszym zoo. Zeszłej jesieni ptaki próbowały gniazdować, ale samica była za młoda. W tym roku, 28 października, opiekunowie zauważyli dwa jaja w budce lęgowej. Z obydwu 10 listopada wykluły się młode. To bardzo ważne dla nas wydarzenie, bo te ptaki uważane są za jedne z najrzadszych na Ziemi. W naturze występowały tylko na wyspie Bali, teraz pozostały jedynie te wypuszczone z hodowli - mówi prezes Radosław Ratajszczak. Ratajszczak dodaje, że każdorazowo, gdy hodowlane L. rothschildi wypuszczano, kłusownicy je odławiali. Specjaliści się jednak nie poddają i nadal walczą o przywrócenie gatunku naturze; dość powiedzieć, że trwają np. prace nad kolejną reintrodukcją w parku Bali Barat. Podobno może ona nastąpić za 2-3 lata. Niewykluczone, że któreś z naszych piskląt także tam trafi. Byłaby to dla nas wielka radość i sukces. « powrót do artykułu
-
- szpak balijski
- Leucopsar rothschildi
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Naukowcy współpracujący z Sea Shepherd Conservation Society sądzą, że w listopadzie natknęli się w meksykańskich wodach na 3 osobniki należące do nieznanego gatunku wali dziobogłowych. Jeśli uda się to potwierdzić, będziemy mieli do czynienia z ważnym odkryciem. Zespół płynący na statku Martin Sheen natknął się na te 3 okazy rankiem 17 listopada. Miało to miejsce ok. 160 km na północ od San Benito Islands. Zwierzęta te wynurzyły się na powierzchnię tuż przy statku. To było fenomenalne spotkanie. Rzadko widuje się wale dziobogłowe, a odkrycie przyjaznej ich grupy jest jeszcze rzadszym zjawiskiem - opowiada Jay Barlow z Instytutu Oceanografii Scrippsów. W ekspedycji brali udział eksperci od wali dziobogłowych: dr Gustavo Cárdenas Hinojosa z Grupy Badań Ssaków Morskich CONANP (Comisión Nacional de Áreas Naturales Protegidas), wspomniany wcześniej dr Barlow oraz dr Elizabeth Henderson , liderka Whale Acoustic Reconnaissance Program NIWC PAC (Naval information Warfare Center Pacific). Wspierał ich Wydział Naukowy organizacji Sea Shepherd. Celem misji było badanie waleni występujących w wodach otaczających San Benito Islands. Naukowcy chcieli wskazać gatunek z rodziny zyfiowatych, związany z niezidentyfikowanym sygnałem akustycznym nagranym wcześniej w tym regionie. Uczeni zrobili zdjęcia i nagrali materiał wideo. Posłużyli się też hydrofonem, by nagrać sygnały akustyczne. Eksperci od zyfiowatych są przekonani, że dowody fotograficzne i akustyczne wskazują na obecność nieznanego gatunku wala dziobogłowego. Obecnie ekipa czeka na wyniki analizy DNA z próbek wody (w wodzie mogą się znajdować komórki skóry zwierząt). Widzieliśmy coś nowego, [...] co nie pasowało ani wzrokowo, ani akustycznie do czegokolwiek znanego. Mam ciarki, gdy pomyślę, że mogliśmy dokonać rzeczy dla wielu niemożliwej - odkrycia dużego ssaka nieznanego nauce - podkreśla Barlow. Jak tłumaczą naukowcy, wale dziobogłowe emitują sygnały echolokacyjne. Są one unikatowe dla gatunku i na ich podstawie można sprawdzać, które z nich występują w danym regionie. W 2018 r. w wodach na północ od San Benito Islands uczeni nagrali nieznany sygnał. Sygnał, znany jako BW43, wykryto wcześniej u wybrzeży Kalifornii. Specjaliści podejrzewali, że może to być odgłos Mesoplodon perrini; warto dodać, że nie ma potwierdzonych obserwacji M. perrini, nie wiadomo też, jaka jest wielkość populacji czy zasięg gatunku. Zwierzę udokumentowane na ostatniej wyprawie jest walem dziobogłowym, ale nie jest to M. perrini ani żaden inny znany gatunek. Sygnał akustyczny emitowany przez te zwierzęta to nie BW43. Nie jest to również inny sygnał znany nauce. « powrót do artykułu
-
- wal dziobogłowy
- zyfiowate
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Fraza „myślenie nie boli” właśnie nabrała dosłownego znaczenia. Grupa kanadyjskich naukowców przeprowadziła niedawno eksperyment, który wykazał, że ludzie często wolą poddać się fizycznemu bólowi niż wykonać złożone zadanie umysłowe. I to dosłownie – badani mieli do wyboru ból albo myślenie. Wysiłek poznawczy jest opisywany jako nieprzyjemne doświadczenie i ludzie starają się go unikać. Stąd też obecność w różnych językach fraz „głowa mnie boli od myślenia” czy „myślenie nie boli”. Jako, że jest to doświadczenie awersyjne, wymaga to oceny korzyści wynikających z większego wysiłku umysłowego, w porównaniu z korzyściami z podjęcia mniej wymagających działań. A jako, że intensywne myślenie jest metaforycznie łączone z bólem – co widać na powyższej podanych przykładach powszechnie używanych zdań – Kanadyjczycy postanowili sprawdzić, czy istnieje pozametaforyczny związek pomiędzy bólem a myśleniem. Zbadnia tej kwestii podjęli się Todd A Vogel, A Ross Otto i Mathieu Roy z McGill University oraz Zachary M Savelston z Carleton University. Uczestnicy eksperymentu mieli do wyboru albo wykonanie zadania umysłowego, albo doświadczenie fizycznego bólu. Można by pomyśleć, dlaczego ktoś miałby wybrać ból. Zadania umysłowe mogą być nudne, mało atrakcyjne, ale są bezbolesne, mówi Vogel. Bardzo jednak myliłby się ten, kto sądzi, że dla uniknięcia bólu ludzie wolą chwilę pomyśleć. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Wśród 39 badanych tylko 1 osoba zawsze wybierała zadanie umysłowe. Każda z pozostałych 38 osób przynajmniej raz wybrała ból zamiast konieczności myślenia. Pomysł, że ludzie gdy tylko mogą unikają wysiłku umysłowego nie jest nowy. Ideę ten dyskutował już wpływowy XIX-wieczny psycholog William James, przypomina profesor Amitai Shenav z Brown University. Nie ma w tym nic dziwnego, wysiłek umysłowy może być niezwykle wyczerpujący. Równie mocno co wysiłek fizyczny. Specjaliści nie od dzisiaj zastanawiają się, jak daleko ludzie mogą się posunąć, byle tylko nie myśleć. Wcześniej wykonywano eksperymenty mające na celu zbadanie tej kwestii. Jednak w eksperymentach tych porównywano większy i mniejszy wysiłek umysłowy lub też płacono za podjęcie większego wysiłku, badając, jak bardzo musi rosnąć cena w relacji do wzrostu poziomu trudności. Kanadyjczycy wprowadzili jednak zupełnie nowy element – fizyczny ból. Wykonywanie zadań poznawczych jest negatywnym odczuciem. W tym eksperymencie porównano je wprost z innym eksperymentem poznawczym. To bardzo elegancka metoda, mówi Shenav. Na potrzeby badań naukowcy najpierw określili indywidualny próg bólu każdego z uczestników, wykorzystując w tym celu stymulator termosensoryczny. To urządzenie, które nagrzewa się do konkretnej temperatury, a następnie szybko chłodzi, by nie dopuścić do uszkodzenia skóry. Uczestnicy badań musieli określić na skali 0–100 intensywność odczuwanego bólu, gdzie 0 oznaczało brak bólu, a 100 – bardzo intensywny ból. Później uczestnicy mieli do wykonania test pamięciowy N-back. Służy on do oceny wzrokowej pamięci operacyjnej. Osobie badanej na ekranie komputera pokazuje się cyfra lub litera (Kanadyjczycy użyli liter), jej zadaniem jest jak najszybsze naciśnięcie klawisza odpowiadającego temu, co pojawiło się na ekranie. Test ten na poziomie 0 jest banalnie prosty. Jednak wraz z kolejnymi poziomami pojawiają się problemy. Poziom 1-back oznacza bowiem, że gdy pojawia nam się litera, musimy nacisnąć klawisz, odpowiadający literze, która ją poprzedzała. Przy poziomie 2-back musimy nacisnąć klawisz litery, jeszcze wcześniejszej. Innymi słowy, musimy sobie przypomnieć, jaką literę widzieliśmy 2 litery wcześniej i taki klawisz nacisnąć. Vogel i jego koledzy użyli testu 5-back. Wykorzystano też, jak pamiętamy, ból. Używając informacji o progu bólu każdego z uczestników badania określono dla każdego z nich pięć poziomów od 10 do 80 ze wspomnianej wcześniej 100-punktowej skali. Test N-back zostały losowo wymieszane z progami bólu każdego z badanych. I każdy z nich mógł zdecydować, czy chce wykonywać zadanie umysłowe, czy woli doświadczyć bólu. Jeśli jest wybór pomiędzy największym natężeniem bólu a najmniejszym wysiłkiem umysłowym, to spodziewamy się, że ludzie wybiorą wysiłek umysłowy. I prawdopodobnie prawdziwa będzie też sytuacja odwrotna, czyli wybór bólu jeśli jest to ból o najmniejszym natężeniu gdy trzeba wykonać najbardziej wymagającą pracę umysłową, mówi Vogel. Naukowców jednak interesowało to, co mieści się pomiędzy tymi ekstremami. Co się dzieje, gdy dochodzi do równowagi bólu i wysiłku? Co wybierają ludzie? Uśrednione wyniki badań wykazały, że ludzie wybierają ból w 28% przypadków. Uśrednienie to nie bierze pod uwagę różnych poziomów bólu i wysiłku umysłowego. Jeśli zaś przyjrzymy się poszczególnym poziomom bólu, to okazuje się, że gdy do wyboru był największy ból lub test 4-back, ludzie wybierali ból średnio w 28% przypadków. Na pośrednim poziomie, gdzie ból i wysiłek się równoważył, doszło też do równego rozkładu wyboru. Jest pewien punkt, w którym ludzie równo oceniają ból i wysiłek umysłowy. To punkt, w którym wybór pomiędzy nimi równie dobrze mógłby zostać dokonany za pomocą rzutu monetą, mówi Vogel. Uczeni dokonali też pewnej interesującej obserwacji. Otóż, gdy uczestnicy badań dokonywali wyboru ból czy myślenie, to tam, gdzie wybrali myślenie wybór był dokonywany bardzo szybko, jednak gdy ostatecznie wybierali ból, dłużej się nad tym zastanawiali. To może wskazywać, że chęć uniknięcia bólu jest potrzebą bardziej podstawową niż chęć uniknięcia wysiłku umysłowego. Natychmiast zabieramy ręce znad rozgrzanego palnika, nie musimy o tym myśleć, mówi Vogel. To błyskawiczne działanie. Natomiast uniknięcie wysiłku umysłowego prawdopodobnie wymaga bardziej aktywnego procesu podejmowania decyzji. Oczywiście są sytuacje, gdy wysiłek umysłowy sprawia nam przyjemność. Celowo angażujemy się w rozwiązywanie krzyżówek czy sudoku. Ci uczestnicy opisywanego tutaj eksperymentu, którzy lubili tego typu rozrywki umysłowe, z większym prawdopodobieństwem wybierali test. Jednak w miarę, jak trudność N-back rosła, nawet i oni czasami woleli ból. W przyszłości podobne badania można prowadzić korzystając z testów badających różne rodzaje wysiłku umysłowego skojarzone z różnymi nieprzyjemnymi odczuciami, nie tylko bólem, ale nieprzyjemnymi zapachami, dźwiękami czy sytuacjami społecznymi. Wiemy, że w kwestii ludzkiej psychiki i dokonywania wyborów jest wiele jeszcze do zrobienia. Dość przypomnieć eksperyment z 2014 roku, gdy ludzie woleli zostać porażeni prądem o średnim natężeniu niż samotnie siedzieć w pokoju z własnymi myślami w głowie. Innym interesującym aspektem może być badanie w ten sposób różnic pomiędzy osobami zdrowymi, a osobami cierpiącymi na różne choroby, to zaburzeń nastrojów po chroniczny ból. « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
- wysiłek umysłowy
- ból
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nowa sieć superautostrad w Układzie Słonecznym pozwoli na podróże znacznie szybciej niż dotychczas. Odkryte właśnie trasy umożliwiają kometom i asteroidom pokonanie odległości pomiędzy Jowiszem a Neptunem w czasie krótszym niż dekada i umożliwiają przebycie 100 jednostek astronomicznych szybciej niż w ciągu wieku. Trasy te mogą zostać użyte przez pojazdy kosmiczne do dość szybkiego dotarcia na skraj Układu Słonecznego. Ich odkrycie pozwoli też lepiej zrozumieć zagrożenia ze strony obiektów, które mogą zderzyć się z Ziemią. Artykuł The arches of chaos in the Solar System opublikowany na łamach Science Advances opisuje dokonane obserwacje struktury dynamicznej tych tras, które tworzą serię połączonych łuków wewnątrz tzw. rozmaitości przestrzennej, rozciągającej się od pasa asteroid poza Uran. Ta specyficzna autostrada pozwala obiektom znajdującym się w Układzie Słonecznym na pokonanie w ciągu dziesięcioleci trasy, której przebycie – z uwzględnieniem całej dynamiki Układu Słonecznego – zajmuje tysiące lub miliony lat. Najbardziej widoczne z tych łukowatych struktur są powiązane z Jowiszem i jego silnym wpływem grawitacyjnym. Cała populacja komet z rodziny Jowisza, których obieg jest krótszy niż 20 lat, oraz Centaury, są w olbrzymim stopniu kontrolowane przez rozmaitości przestrzenne. Niektóre z nich zderzają się z Jowiszem lub są wyrzucane poza Układ Słoneczny. Na ślad tych struktur naukowcy wpadli analizując orbity milionów obiektów w Układzie Słonecznym i sprawdzając, jak orbity te wpasowują się w już znane kosmiczne autostrady. Potrzebne są jeszcze kolejne badania, które pozwolą dokładnie określić, w jaki sposób możemy wykorzystać te autostrady do wysyłania pojazdów pozaziemskich oraz w jaki sposób rozmaitości przestrzenne zachowują się w pobliżu Ziemi. To z kolei może mieć znaczenie zarówno dla określenie ryzyka zderzeń Ziemi z asteroidami czy zachowania coraz większej liczby sztucznych obiektów znajdujących się w układzie Ziemia-Księżyc. « powrót do artykułu
- 16 odpowiedzi
-
- Układ Słoneczny
- podróż
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Archeolodzy pracujący w gminie Vila de Cruces w hiszpańskiej Galicji sądzili początkowo, że mają do czynienia z dość typowym dla tej okolicy zamkiem, zawierającym jednak nietypowe rozwiązania architektoniczne. Już samo to było sporą sensacją. Bliższe badania pokazały jednak, że mamy do czynienia z czymś absolutnie wyjątkowym. Okazało się bowiem, że na górze San Paio znajdują się pozostałości siedziby rycerskiej typu motte, czyli gródka stożkowatego z IX/X wieku. Ani w Galicji, ani na całym Półwyspie Iberyjskim nie znaleziono dotychczas fortyfikacji tego typu, o takiej morfologii, mówi Victor Manuel García Piñeiro, koordynator projektu badawczego prowadzonego przez firmę Cado Arqeuloxia. Gródki stożkowate były popularnym typem budowli obronnych wznoszonych przez uboższych feudałów, których nie stać było na budowę zamku. Szczególnie popularne były we Francji czy Wielkiej Brytanii w okresie podboju normańskiego. García Piñeiro przypuszcza, że znaleziona fortyfikacja należała do rodu hrabiowskiego Deza, gdyż wstępne datowanie wskazuje na epokę, w której ród ten władał tą okolicą. Zastrzega jednak, że przypuszczenie takie trzeba traktować z ostrożnością. Ród Dezów zajął te obszary we wczesnym średniowieczu w celu ponownego zasiedlenia południa Galicji i skoncentrowania osadnictwa, rozproszonego w wyniku arabskich najazdów. Sądzimy, że budowa tej fortyfikacji miała na celu ochronę okolicy przed tymi najazdami oraz zapewnienie bezpieczeństwa drodze pomiędzy klasztorami w Camanzo i Carboeiro. Klasztory te zostały ufundowane przez hrabiów Deza i pasują tutaj do chronologii, wyjaśnia Garcia Pineiro. Trzeba tutaj zaznaczyć, że badane stanowisko archeologiczne nie ogranicza się tylko do średniowiecznej fortyfikacji. Kilkadziesiąt metrów od gródka stożkowatego istnieje osada, którą początkowo uznano za pochodzącą z okresu rzymskiego, gdyż znaleziono tam charakterystyczne dachówki. Gdy jednak przeprowadzono wykopaliska, okazało się, że osada pochodzi z VI/VIII wieku, ważnego okresu, w którym istniejące tutaj wcześniej Królestwo Swebów było zajmowane przez Wizygotów. I tutaj musimy wrócić do wspomnianego już rodu Dezów. Królestwo Swebów, utworzone około 410 roku przez plemiona germańskie na terenach dzisiejszej Hiszpanii i Portugalii, było jednym z pierwszych, które de facto oddzieliło się od Cesarstwa Rzymskiego rozpoczynając bicie własnej monety. Ostatecznie królestwo Swebów zostało włączone do państwa Wizygotów około 585 roku. Zanim to jednak nastąpiło pojawia się pierwsza wzmianka historyczna o terytorium zwanym „hrabstwo Deza”. Dokument ten pochodzi z I synodu w Lugo, który został zwołany przez króla Swebów Teodomira i odbył się 1 lutego 569. Podczas synodu potwierdzono m.in. istniejące granice hrabstw. I tam właśnie, po raz pierwszy, wymienione jest hrabstwo Deza, jako siódme hrabstwo diecezji Lugo. Odkrycie gródka stożkowatego tylko potwierdza, jak fascynująca była historia tego obszaru. Naukowcy muszą teraz nie tylko dowiedzieć się więcej na temat tej wyjątkowej na Półwyspie Iberyjskim konstrukcji. Od pewnego czasu zastanawiają się, czy osada z VI/VIII wieku jest tożsama z Mertią lub Mercią, o której wiadomo, że za rządów Rekkareda I (586–601), króla Wizygotów, który z arianizmu przeszedł na katolicyzm, znajdowała w niej mennica. Sądzimy, że monety mogły powstawać w San Paio, mogło tu więc istnieć duża i ważna osada, dodaje Garcia Pineiro. « powrót do artykułu
-
- fortyfikacja
- gródek stożkowaty
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Ludzie, w porównaniu do naszych najbliższych kuzynów – szympansów – są szczególnie podatni na rozwój złośliwych nowotworów pochodzących z tkanki nabłonkowej. Nawet wówczas, gdy brak genetycznej podatności na takie choroby czy gdy nie mają styczności z czynnikami ryzyka, np. z tytoniem. Badania przeprowadzone w Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego (UCSD) pozwalają wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Na łamach FASEB BioAdvances ukazał się artykuł, którego autorzy informują, że za co najmniej część tej podatności możemy obwiniać unikatową mutację genetyczną, która pojawiła się w czasie ewolucji Homo sapiens. W pewnym momencie ludzkiej ewolucji gen SIGLEC12, a konkretnie proteina Siglec-12, którą gen ten koduje na potrzeby układu odpornościowego, uległ mutacji. W jej wyniku utracił on zdolność rozróżniania pomiędzy własnymi a obcymi mikroorganizmami, mówi profesor Ajit Varki z San Diego School of Medicine i Moores Cancer Center. Jednak gen ten nie zniknął z populacji. Wydaje się, że ta dysfunkcyjna proteina Siglec-12 zaczęła czynić szkody u mniejszości ludzi, których organizmy wciąż ją wytwarzają. Podczas badań zdrowych i nowotworowych tkanek naukowcy zauważyli, że około 30% osób, które wciąż wytwarzają proteiny Siglec-12 jest narażonych na niemal 2-krotnie wyższe ryzyko pojawienia się zaawansowanego nowotworu niż ludzie, którzy Siglec-12 nie wytwarzają. Pomimo utraty ważnego miejsca wiązania kwasu sjalowego proteina Siglec-12 rekrutuje białko Shp2 i przyspiesza wzrost guza w modelu mysim. Sądzimy, że ta dysfunkcyjna proteina Siglec-12 ułatwia u ludzi rozwój złośliwych nowotworów, co zgadza się ze znanymi sygnaturami nowotworów Shp2-zależnych. Jak dodaje Ajit Varki, badania takie mogą przydać się w diagnostyce i leczeniu nowotworów. Uczeni już opracowali test z moczu, który pozwala na wykrycie dysfunkcyjnej proteiny. Być może będziemy też w stanie selektywnie wykorzystać przeciwciała przeciwko Siglec-12 podczas chemioterapii i dostarczać je do komórek nowotworowych, bez szkodzenia zdrowym komórkom, dodaje. « powrót do artykułu
-
Ranking EngiRank - European Ranking Of Engineering Studies został przygotowany przez fundację Perspektywy we współpracy z Foundation for the Development of the Education System – FRSE. Jest to pierwsza edycja tego zestawienia. W rankingu ogólnouczelnianym porównano 81 uczelni z 12 europejskich krajów (Polska, Bułgaria, Cypr, Chorwacja, Czechy, Estonia, Węgry, Litwa, Łotwa, Rumunia, Słowacja, Słowenia). Twórcy rankingu wykorzystali dane z 15 kryteriów pogrupowanych w pięć kategorii: efektywność naukową (20%), innowacyjność (35%), jakość kształcenia (20%), prestiż (5%) i umiędzynarodowienie (20%). Poza zwycięską Politechniką Warszawską w czołówce rankingu znalazło się cztery polskie uczelnie: Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie - 2. miejsce, Politechnika Łódzka - 6. miejsce, Politechnika Wrocławska - 6. miejsce, Wojskowa Akademia Techniczna w Warszawie - 8. miejsce. EngiRank by subject został stworzony na podstawie dwóch kategorii danych: efektywność naukowa (80%) i jakość kształcenia (20%). W kategoriach uwzględniono 6 kryteriów. W rankingu by subject sklasyfikowano 149 uczelni z 13 krajów. Politechnika Warszawska zajęła pierwsze miejsce w kategorii Medical Engineering. W tym obszarze poza PW w pierwszej piątce znalazły się dwie uczelnie z Polski: Politechnika Gdańska (2. miejsce) i Politechnika Łódzka (5. miejsce). Politechnika Warszawska została sklasyfikowana w czołówce kilku innych rankingów obszarowych EngiRank by subject. Zajęliśmy drugie miejsce w obszarze Material Engineering, trzecie miejsce w Electrical Engineering, Electronic Engineering & Information Engineering oraz czwarte miejsce w dwóch obszarach: Chemical Engineering i Mechanical Engineering. « powrót do artykułu
- 27 odpowiedzi
-
- Politechnika Warszawska
- EngiRank
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W końcu udało się przeprowadzić testowy lot Starship SN8. Lot, który zakończył się spektakularną eksplozją rakiety. Nie było to jednak zbyt wielkim zaskoczeniem. Oceniano bowiem, że szanse, iż rakieta wyląduje nietknięta wynoszą około 30%. Starship SN8 wystartował wczoraj o godzinie 23:45 czasu polskiego z ośrodka testowego SpaceX w pobliżu wsi Boca Chica w Teksasie. Jego celem było osiągnięcie wysokości 12,5 kilometra, wykonanie kilku skomplikowanych manewrów – w tym odwrócenie się poziomo w celu spowolnienia opadania – powrót do pozycji pionowej i pionowe lądowanie. SN8 wykonał wszystkie zadania, z wyjątkiem ostatniego. W 6 minut i 42 sekundy po starcie doszło do wielkiej eksplozji na lądowisku. Wszystko wskazuje na to, że Starship miał podczas lądowania zbyt dużą prędkość. Firma SpaceX uznała jednak test za sukces. Podczas lądowania ciśnienie w zbiorniku paliwowym na szczycie rakiety było zbyt niskie, przez co silniki nie wyhamowały pojazdu do odpowiedniej prędkości. Mamy jednak wszystkie dane, jakich potrzebowaliśmy. Gratulacje dla całego zespołu SpaceX, napisał na Twitterze Elon Musk. Niedługo potem dodał: Marsie, przybywamy!. Wczorajszy test był najbardziej skomplikowany ze wszystkich dotychczasowych testów Starship. Wcześniej pojazdy te (Starhopper, SN5 i SN6) osiągały wysokość około 150 metrów. Były prostymi konstrukcjami, wyposażonymi w jeden silnik Raptor. SN8 to znacznie bardziej skomplikowany pojazd, o większych możliwościach. Korzysta on z trzech Raptorów, wyposażony jest w klapy i nos. Wszystkie te nowe elementy spisały się na medal, zapewnił Musk. Udane wznoszenie, przełączenie na górny zbiornik, precyzyjna praca klap, które naprowadziły rakietę na lądowisko, cieszył się założyciel SpaceX. Pojazdy Starships mają w przyszłości latać na Księżyc, Marsa i w inne miejsca. Docelowo cały system będzie składał się dwóch zasadniczych elementów – pojazdu Starship, który w przyszłości będzie wyposażony w sześć silników Raptor oraz z olbrzymiej rakiety SuperHeavy, napędzanej około 30 silnikami. Oba elementy mają być wielokrotnego użytku, oba konstruowane są tak, by po starcie i lądowaniu były szybko gotowe do kolejnego startu. SpaceX chce, by Starship i SuperHeavy były wkrótce gotowe do regularnych lotów. Musi być to nieodległa perspektywa, gdyż NASA rozważa wykorzystanie Starship podczas załogowej misji na Księżyc. Elon Musk ogłosił niedawno, że SpaceX zorganizuje pierwszą załogową misję na Marsa już w roku 2026, szybko jednak dodał, że jeśli będziemy mieli szczęście, to misja taka odbędzie się już w roku 2024. Jeśli traktować te zapewnienia poważnie, to kolejne loty Starship muszą odbywać się często. Wiemy, że Starship SN9jest już niemal gotowa. Trwają też prace nad wersją SN10. Obie wersje będą bardzo podobne do SN8, mają jednak zawierać sporo niewielkich usprawnień. Duże zmiany przewidziane są w wersji SN15. « powrót do artykułu
- 15 odpowiedzi
-
- Starship SN8
- SpaceX
- (i 4 więcej)
-
Zimą pandy wielkie uwielbiają tarzać się w końskich odchodach. Często wcierają je sobie w sierść. Chińscy badacze zastanawiali się, skąd to zamiłowanie. Udało im się to ustalić. Okazuje się, że chodzi o uczucie ciepła... Studenci Fuwena Weia, ekologa z Chińskiej Akademii Nauk, po raz pierwszy widzieli takie zachowanie w górach Qin Ling. Region ten przecinają starożytne szlaki handlowe wydeptane przez konie. Wg naukowców, ich odchody są w tych okolicach czymś powszechnie dostępnym. Odkrycie, czemu pandy czynią z nich taki użytek, zajęło jednak aż 12 lat. Choć w odchodach tarzają się np. psy, zwykle ssaki aktywnie ich unikają, gdyż mogą one zawierać pasożyty i patogeny. W tym przypadku korzyści z wchodzenia w kontakt ze świeżymi końskimi odchodami muszą przewyższać potencjalne ryzyko - tłumaczy Cécile Sarabian, ekolog poznawcza z Uniwersytetu w Kioto (nie brała ona udziału w badaniach). Chcąc wskazać te korzyści, Chińczycy zainstalowali przy drodze w Rezerwacie Foping kamery pułapkowe. Przez rok - między czerwcem 2016 a czerwcem 2017 r. - uchwyciły one 38 interakcji pand z końskimi odchodami. To sugerowało, że wstępna obserwacja sprzed lat nie była po prostu przypadkowym incydentem. Monitorowano także temperaturę otoczenia, dzięki czemu widać było, że pandy tarzały się i wcierały odchody w futro tylko przy chłodniejszej pogodzie. Większość takich zachowań (ang. Horse manure rolling, HMR) zaobserwowano przy temperaturach wahających się między -5° a 5°C. Naukowcy stwierdzili również, że pandy wolą świeże odchody (co najwyżej sprzed 1,5 tygodnia). Te starsze były w dużej mierze ignorowane. Analizy chemiczne ujawniły 2 lotne związki, które występowały w dużych ilościach w świeżych odchodach, z czasem ulegały jednak rozkładowi: β-kariofylen (BCP) i tlenek β-kariofylenu (BCPO). Zespół doszedł do wniosku, że musi chodzić o BCP/BCPO, dlatego postanowił przeprowadzić eksperymenty w zoo w Pekinie. Sześciu tamtejszym pandom zaprezentowano siano nasączone różnymi substancjami, w tym związkami seskwiterpenowymi. Okazało się, że pandy spędzały znacząco więcej czasu, badając siano pokryte BCP/BCPO. Jedno ze zwierząt, samica o imieniu Ginny, spędziła aż 6 min, pokrywając się takim sianem. Ponieważ ze względów praktycznych i prawnych nie można było przetransportować pand do laboratorium, ekipa nakładała BCP/BCPO na łapy myszy i poddawała je różnym testom tolerancji zimna. Okazało się np., że w porównaniu do gryzoni potraktowanych roztworem soli fizjologicznej, które drżały z zimna i zbijały się w gromady, myszy z grupy BCP/BCPO wydawały się niewzruszone. Badania na poziomie molekularnym ujawniły, że BCP/BCPO wchodzi w interakcje z odpowiedzialną za odczuwanie zimna proteiną TRMP8. Znajduje się ona w skórze wielu ssaków i odpowiada za poinformowanie reszty organizmu o zimnie. Jest również aktywowane przez mentol, dlatego też związek ten wywołuje uczucie chłodu. Okazało się, ze BCP/BCPO blokuje działanie TRMP8, dzięki czemu proteina ma mniejsze możliwości wyczucia zimna. Naukowcy uważają, że BCP/BCPO zawarte w końskich odchodach działają jak środek znieczulający na zimno, pozwalając pandom zaaklimatyzować się do zimy. Inni specjaliści chwalą badania Chińczyków, ale zwracają uwagę, że należy jeszcze sporo wyjaśnić. Po pierwsze, przełożenie badań na myszach na pandy nie do końca może być trafne, gdyż wiadomo, że często pokrywają się różnymi zapachami, by chronić się przed pasożytami lub zaznaczać terytorium. Ponadto nie wiadomo, czy BCP/BCPO całkowicie chroni pandy przed uczuciem zimna, czy tylko takie nieprzyjemne uczucie zmniejsza. Warto też sprawdzić, czy inne gatunki zwierząt korzystają zimą z końskich odchodów. « powrót do artykułu
-
- panda
- końskie odchody
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami: