Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37640
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Michael Butler Brown z Darthmouth College i Emma Wells z namibijskiej Giraffe Conservation Foundation prowadzili przez lata badania żyraf z Murchinson Falls National Park w Ugandzie. Pomiędzy lipcem 2014 roku a marcem 2019 każdego marca, lipca i grudnia jeździli po parku starając się sfotografować każdą napotkaną żyrafę z prawej strony. Następnie wykorzystywali techniki fotogrametrii do wykonania szczegółowych pomiarów poszczególnych części ciała żyrafy. W grudniu 2015 roku po raz pierwszy zauważyli coś niezwykłego. Tym, co wprawiło ich w zdumienie był młody samiec, którego kończyny wydawały się nieproporcjonalne w stosunku do tułowia i szyi. Po raz kolejny spotkali niezwykłe zwierzę w grudniu 2016 roku, a następnie w marcu 2017, kiedy to wiedzieli, że zwierzę ma co najmniej 15 miesięcy. Drugą żyrafę o również zaburzonych proporcjach ciała zauważyli w maju 2018 roku na prywatnej farmie w Namibii. Właściciel terenu powiedział naukowcom, że żyrafa urodziła się w 2014 roku. Brown i Wells ponownie natknęli się na nią w lipcu 2020 roku. Nigdy więcej, w żaden badanej przez siebie populacji żyraf, nie spotkali zwierząt o takich zaburzeniach morfologicznych. Teraz na łamach BMC Research Notes uczeni informują, że mamy tutaj do czynienia z pierwszymi znanymi przypadkami karłowatości u żyraf. Dysplazje szkieletowe, stawowe lub zaburzenia rozwoju szkieletu, które czasami prowadzą do nieprawidłowego rozwoju kości, są rzadko obserwowane u dziko żyjących zwierząt, czytamy w artykule Skeletal dysplasia-like syndromes in wild giraffe. U żyraf tych występują ekstremalnie skrócone kości promieniowe i kości śródręcza w porównaniu z kośćmi u żyraf w podobnym wieku. Obie żyrafy przeżyły co najmniej do wieku wczesnej dorosłości. W naszym artykule opisujemy prawdopodobne przypadki dysplazji szkieletowej u dziko żyjących zwierząt i pierwsze takie znane przypadki wśród żyraf, stwierdzają Brown i Wells. Badacze zaznaczają, że u obu zaobserwowanych żyraf skrócenie kości było różne i miały one szyje o różnej długości, nie wiadomo więc, czy w obu przypadkach przyczyna nieprawidłowości jest ta sama. Ograniczona możliwość poruszania się obu żyraf, powodowana przez krótsze kończyny, może powodować, że będą one łatwiejszym celem dla drapieżników. Nagranie żyrafy z Namibii wskazuje, że ma ona problemy z poruszaniem się, kuśtyka. Ponadto, biorąc pod uwagę fakt, że obie żyrafy są samcami, wydaje się fizycznie niemożliwym, by mogły wspiąć się na samicę w celu prokreacji, zatem nie przekażą żadnych genów potencjalnie związanych z ich schorzeniem, stwierdzają uczeni. Samiec z Ugandy, który należy do podgatunku żyrafy północnej (Giraffa camelopardalis camelopardalis) został nazwany Gimli. Z kolei samiec z Namibii, żyrafa angolska (Giraffa giraffa angolensis), ma na imię Nigel.   « powrót do artykułu
  2. Dysbioza, czyli zaburzenia równowagi flory bakteryjnej w jelitach, może przyczyniać się do szeregu chorób, od zapalenia pęcherza, poprzez schorzenia neurodegeneracyjne po nowotwory. Naukowcy Johns Hopkins Kimmel Cancer Center i Bloomberg Kimmel Institute for Cancer Immunotherapy wykazali na modelu mysim, że zaburzenia mikrobiomu piersi mogą odgrywać rolę w rozwoju niektórych nowotworów piersi. Od niedawna wiemy, że w piersiach również istnieją różne mikrobiomy. Jednak dotychczas nie potrafiliśmy określić ich ewentualnej roli w rozwoju raka piersi. Skupiliśmy się na porównaniu mikrobiomu piersi zaatakowanych przez nowotwór z piersiami zdrowymi i stwierdziliśmy obecność Bacteroides fragilis w chorych piersiach. Kolonizacja gruczołów mlekowych oraz jelit przez enterotoksynogenny szczep Bacteroides fragilis (ETBF), który wydziela toksynę B. fragilis, szybko prowadzi do hiperplazji tkanki nabłonkowej w gruczole mlekowym, napisali autorzy badań. Ich wyniki zostały opublikowane w artykule A pro-carcinogenic colon microbe promotes breast tumorigenesis and metastatic progression and concomitantly activates Notch and βcatenin axes. Naukowcy zaobserwowali, że za każdym razem, gdy do jelit lub przewodów mlecznych myszy wprowadzali ETBF, dochodziło do rozrostu guza i jego przerzutowania. Jeden z głównych autorów badań, profesor onkologii Dipali Sharma z Johns Hopkins Medicine przypomina, że o ile wiedzieliśmy, że mikroorganizmy żyją w przewodzie pokarmowym, nosie czy na skórze, to jeszcze do niedawna sądzono, iż tkanka piersi jest sterylna. Nasze badania wskazują na kolejny czynnik ryzyka, czyli mikrobiom. Jeśli masz zaburzony mikrobiom lub gdy w twoim organizmie znajdują się toksynogenne mikroorganizmy z funkcjami onkogennymi, może być to uznawane za czynnik ryzyka rozwoju raka piersi, mówi. Poza badaniami na myszach naukowcy przeprowadzili tez metaanalizę danych klinicznych, w ramach której przyjrzeli się wynikom badań porównujących mikrobiom łagodnych i złośliwych guzów piersi u osób, które przeżyły nowotwór oraz u zdrowych ochotników. Okazało się, że B. fragilis był obecny we wszystkich tkankach oraz w płynach znajdujących się w piersiach osób, które przeżyły nowotwór. W ramach badań naukowcy doustnie podawali myszom ETBF. Bakterie najpierw skolonizowały jelita, a w ciągu trzech tygodni w tkance piersi pojawiły się oznaki hiperplazji, czyli nieprawidłowego rozrostu, mogącego prowadzić do rozwoju nowotworu. Oznaki hiperplazji pojawiły się też po 2-3 tygodniach od wstrzyknięcia ETBF bezpośrednio do tkanki piersiowej. Komórki, które były wystawione na działanie toksyny wykazywały szybszy rozrost guza. Stwierdzono, że w proces były zaangażowane szlaki sygnałowe Notch1 oraz β-kateniny. Autorzy sugerują, by badania mikrobiomu włączyć do profilaktyki raka piersi. To jeden ze wskaźników. Może być ich wiele. Jeśli znajdziemy kolejne bakterie odpowiedzialne za rozwój nowotworu, możemy z łatwością badać stolec pod kątem ich występowania. Kobiety szczególnie narażone na ryzyko raka piersi mogą mieć liczne populacje takich bakterii, mówi Sheetal Parida z Johns Hopkins Medicine. « powrót do artykułu
  3. Oddziaływanie roślin na zdrowie człowieka jest faktem niepodważalnym. Liczne badania naukowe dowodzą, że różne formy kontaktu z roślinami mają wpływ na poprawę kondycji psychicznej i fizycznej. Istotny wpływ na nasze zdrowie mają także rośliny we wnętrzach. Mogą one zniwelować negatywne oddziaływanie warunków miejskich, głównie dlatego, że umożliwiają bezpośredni kontakt z roślinami w miejscach, gdzie spędzamy większość czasu, czyli w pomieszczeniach. W mieszkaniach rośliny najczęściej zaspokajają potrzeby estetyczne, poprawiają jakość powietrza, a przez wysiłek fizyczny wkładany w ich pielęgnację, mają pozytywny wpływ na naszą kondycję fizyczną. Już sadzenie roślin w pojemnikach oddziałuje pozytywnie na nasze samopoczucie. Wykonywanie prac przy roślinach przez osoby schorowane i starsze wpływa nie tylko na kondycję fizyczną, ale i psychiczną, np. zwiększa siłę i masę mięśni, przyczynia się do lepszej koordynacji ruchowej, obniża stres i agresję. Badania wśród chorych na schizofrenię potwierdziły, że wpatrywanie się przez kilka minut w niektóre gatunki roślin doniczkowych powoduje obniżenie ciśnienia krwi i częstotliwość uderzeń serca. Szczególnie istotną funkcją roślin we wnętrzach jest poprawienie jakości powietrza. Z licznych badań wynika, że umieszczenie roślin doniczkowych w biurach i klasach szkolnych zmniejsza występowanie bólów głowy, chorób gardła oraz poprawia samopoczucie przebywających w pomieszczeniach. Uprawa roślin w pomieszczeniach przyczynia się także do zwiększenia wilgotności powietrza. Ma to istotne znaczenie, ponieważ współczesne materiały budowlane powodują jej obniżenie. Powietrze w nowych budynkach mieszkalnych i biurowych jest bardzo suche; wilgotność sięga zaledwie 20-30%. Bardzo skutecznym sposobem zwiększania wilgotności powietrza w pomieszczeniach jest uprawa roślin. Roślina podczas transpiracji wyparowuje wodę przez nadziemne organy. Im większa roślina, większa powierzchnia liści, tym bardziej roślina nawilża powietrze. Transpirowana przez rośliny para może zawierać substancje (fitoncydy), które wyciszają rozwój drobnoustrojów w powietrzu. Rośliny we wnętrzach, oprócz podwyższania wilgotności powietrza, wpływają także na jego jakość. Rośliny uprawiane w pomieszczeniach oczyszczają powietrze ze szkodliwych związków lotnych. Według Amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska, w pomieszczeniach, zwłaszcza biurowych, może być nawet 900 różnych szkodliwych związków, a niektóre z nich przekraczają normy nawet ponad 100-krotnie. Przyczyn złej jakości powietrza w pomieszczeniach jest kilka: ich szczelność, niewłaściwa wentylacja, niska wilgotność względna powietrza, emisje substancji toksycznych, wydzieliny biologiczne. Wśród zanieczyszczeń toksycznymi związkami lotnymi znajdują się: formaldehyd, ksylen, toluen, benzen, trójchloroetylen, etylen i alkohole. Źródłem tych związków są w dużej mierze materiały budowlane, elementy wykończenia wnętrz, farby, lakiery oraz sprzęt biurowy, zwłaszcza drukarki. Związki te powodują podrażnienia błon śluzowych, zawroty i bóle głowy, znużenie, nudności, biegunki, niektóre są nawet rakotwórcze. Są nawet określone symptomy związane z tzw. zespołem chorego budynku, takie jak: alergie, astma, zmęczenie, ból głowy, zaburzenia systemu nerwowego oraz trudności z oddychaniem. Na podstawie licznych badań wykazano, że obecność żywych roślin w pomieszczeniach korzystnie wpływa na samopoczucie oraz zdrowie człowieka. Rośliny do dekoracji wnętrz dzieli się pod względem walorów ozdobnych na gatunki o ozdobnych kwiatach i o ozdobnych liściach. Pod względem estetycznym ciekawsze są rośliny kwitnące, gdzie misterna budowa kwiatów zawsze wzbudza podziw. Jednak biorąc pod uwagę funkcje oczyszczania powietrza z toksyn i podnoszenia jego wilgotności, korzystniej jest uprawiać rośliny o ozdobnych liściach. Do dekoracji pomieszczeń dysponujemy dziś około 1000 różnych taksonów roślin. Są one zróżnicowane pod względem przynależności systematycznej, pochodzenia i wyglądu zewnętrznego. Do roślin najskuteczniej usuwających formaldehyd z powietrza należą: popularna paproć - nefrolepis wysoki, palmy – złotowiec lśniący oraz daktylowiec karłowy, draceny: deremeńska, obrzeżona i wonna, popularny storczyk – falenopsis, figowce – benjamiński i sprężysty, epipremnum złociste, skrzydłokwiat i wiele innych gatunków. Podsumowując, każda roślina we wnętrzu korzystnie oddziałuje na nasze samopoczucie i jakość powietrza w pomieszczeniach. « powrót do artykułu
  4. U 26-latki w zaawansowanej ciąży zdiagnozowano ostre rozwarstwienie aorty, stan bezpośrednio zagrażający życiu matki i dziecka. Jak podkreślił dr hab. n. med. Michał Zembala ze Śląskiego Centrum Chorób Serca, dzięki wspólnej pracy, zaangażowaniu i doświadczeniu zespołów kardiochirurgów i ginekologów (docenta Hrapkowicza - SCCS i dr. Cnoty z Oddziału Ginekologii w Rudzie Ślaskiej) [...] na naszej sali operacyjnej doświadczyliśmy cudu narodzin i ratunku. Kobieta trafiła pod koniec grudnia do Szpitala Miejskiego w Rudzie Śląskiej. Uskarżała się na ból w klatce piersiowej i osłabienie. Zdiagnozowano u niej ostre rozwarstwienie aorty. Tamtejsi lekarze skontaktowali się ze specjalistami ze Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. W Zabrzu stawiły się dwa zespoły - kardiochirurgów kierowanych przez dr. hab. Tomasza Hrapkowicza i ginekologiczno-położniczy pod kierownictwem dr. hab. Wojciecha Cnoty. W wyniku cesarskiego cięcia na świat przyszła zdrowa dziewczynka (została przewieziona do szpitala w Rudzie). Mamą, panią Nadią, zajęli się specjaliści z SCCS. Jako pierwszą do domu wypisano panią Nadię. Jej córeczka opuściła szpital 8 stycznia. Jestem pełen podziwu i szacunku dla obu zespołów, a w szczególności - dla anestezjologów dr Trejnowskiej i Jasińskiej, które podjęły się nietypowego i ryzykownego znieczulenia. Ukłony w stronę pielęgniarek i położnych oraz zespołu noworodkowego, ale także perfuzjonistów i asystentów lekarza. Głęboko wierzę, że ten rok będzie dla naszej zabrzańskiej grupy jeszcze lepszy, ciekawszy, scalający i jednoczący - podsumował w swoim poście na Facebooku dr hab. Michał Zembala. « powrót do artykułu
  5. Mars 2020 rozpoczęła procedurę zbliżania się do Czerwonej Planety. Misja, w ramach której na powierzchni Marsa wyląduje łazik Perseverance, znajduje się w odległości 80 milionów kilometrów od planety i pędzi w jej kierunku z prędkością ponad 82 000 km/h. Zgodnie z planem uruchomiono sekwencję zbliżania, a za 41 dni, 18 lutego, Perseverance wejdzie w atmosferę Marsa i po 7 minutach wyląduje na jego powierzchni. Pracujemy nad ostatnimi korektami, by zapewnić łazikowi idealną pozycję do lądowania w jednym z najbardziej interesujących miejsc na Marsie. Nie możemy się doczekać, aż koła łazika dotkną powierzchni, stwierdził Fernando Abilleira, zastąpca dyrektora misji. Perseverance to najbardziej skomplikowane laboratorium naukowe, jakie kiedykolwiek wysłano na Marsa. Kluczową rolę w poszukiwaniu śladów przeszłego życia na Czerwonej Planecie odegrają instrumenty SHERLOC, który ma wykrywać minerały i materię organiczną, oraz PIXL, który stworzy mapę składu chemicznego skał i osadów. Łazik wyposażono też w aparaty fotograficzne o dużej rozdzielczości. Bardzo interesującym instrumentem jest SuperCam, kamera współpracująca z laserem. To udoskonalona wersja ChemCam zamontowana na łaziku Curiosity. SuperCam wykorzystuje podczerwony laser, by podgrzać odległe skały czy grunt do temperatury 10 000 stopni Celsjusza i je odparować. Następnie kamera rejestruje obraz tak powstającej plazmy i określa skład chemiczny odparowanego materiału. Tę metodę badawczą nazywa się laserowo indukowaną spektroskopią rozpadu. Nie można też zapominać o czymś zupełnie wyjątkowym, czyli o śmigłowcu, który stanowi część misji Mars 2020. O nim i innych instrumentach oraz misjach marsjańskich pisaliśmy w notce Jutro startuje najtrudniejsza misja od czasów lądowania człowieka na Księżycu – Mars 2020. Perseverance wyląduje w Kraterze Jezero, bardzo interesującym miejscu otoczonym wysokimi klifami, zawierającym wydmy i pola wielkich głazów. Przed ponad 3,5 miliardami lat płynęła tam rzeka. Naukowcy mają nadzieję, że w naniesionych przez nią osadach znajdą ślady dawnego życia. Krater Jezero został dokładnie obfotografowany przez pojazdy krążące na orbicie Marsa. Jednak jego zbadanie wymaga umieszczenia tam zaawansowanego laboratorium. Perseverance jest pierwszą misją, która pobierze próbki z Marsa po to, by w przyszłości trafiły one na Ziemię. Łazik wyposażono w wiertło, dzięki któremu będzie mógł pobierać fragmenty skał i gruntu wielkości szkolnej kredy. Próbki będą przechowywane na pokładzie łazika do czasu, aż przybędzie on do wyznaczonego miejsca, gdzie pozostawi je, by przyszłe misje mogły je zabrać. Teoretycznie łazik może też dostarczyć próbki bezpośrednio do lądownika, którego wyprawę – właśnie po próbki – planują NASA i ESA. Zapraszamy do obejrzenia animacji przedstawiającej lądowanie Perseverance na Marsie.   « powrót do artykułu
  6. Od pewnego czasu Ziemia obraca się szybciej niż zwykle, a 19 lipca ubiegłego roku był najkrótszą dobą od czas rozpoczęcia pomiarów. Trwała ona o 1,4602 milisekundy krócej niż zwykle. W bieżącym roku możemy spodziewać się zaś kolejnych rekordów. Specjaliści przypuszczają, że przeciętna tegoroczna doba będzie o ponad 0,5 milisekundy krótsza niż drzewiej bywało. Poprzednio najkrótsza doba została zmierzona w 2005 roku. Jednak w roku 2019 rekord ten został pobity aż 20 razy. To tym, że długość doby się zmienia ludzkość dowiedziała się w latach 60. ubiegłego wieku, gdy powstały zegary atomowe, a ich pomiary porównano z pozycją gwiazd. W  ciągu ostatnich dekad długość doby ulega ciągłemu wydłużeniu. Różnica jest spora. Od lat 70. operatorzy zegarów atomowych musieli dodać aż 27 sekund przestępnych, by dostosować zegary do ruchu obrotowego naszej planety. Ostatni raz sekundę przestępną dodawano noc sylwestrową 2016 roku, kiedy to zegary na całym świecie zostały na sekundę zatrzymane. Tymczasem od pewnego czasu specjaliści obserwują, że Ziemia przyspieszyła. Niewykluczone, że w niedługim czasie – po raz pierwszy w historii – trzeba będzie odjąć sekundę przestępną od zegarów. Nie mamy wątpliwości, że Ziemia obraca się wokół własnej osi szybciej, niż w jakimkolwiek momencie ostatnich 50 lat, mówi Peter Whibberley, naukowiec z grupy odpowiedzialnej za  pomiary czasu w brytyjskim Narodowym Laboratorium Fizycznym."Nie można wykluczyć, że jeśli ruch obrotowy Ziemi będzie przyspieszał, konieczne będzie dodanie ujemnej sekundy przestępnej. Jest jednak zbyt wcześnie, by o tym mówić. Prowadzone są międzynarodowe rozmowy dotyczące przyszłości sekund przestępnych. Jest też możliwe, że konieczność dodania ujemnej sekundy przestępnej spowoduje, że zostanie podjęta decyzja o całkowitej rezygnacji z sekund przestępnych, dodaje. W ostatnią niedzielę (3 stycznia), długość doby słonecznej wyniosła 23 godziny 59 minut i 59,9998927 sekundy. W poniedziałek doba jeszcze bardziej się skróciła. Eksperci przypuszczają, że w całym bieżącym roku skumulowana różnica pomiędzy dobą a zegarami atomowymi wyniesie około 19 milisekund. Różnice te są tak niewielkie, że dla przeciętnego człowieka stałyby się zauważalne po kilkuset latach. Jednak współczesne systemy komunikacji satelitarnej i nawigacji są uzależnione od dokładnego dopasowania pomiarów czasu do pozycji Słońca, Księżyca i gwiazd. Za tę zgodność odpowiadają naukowcy z International Earth Rotation Service w Paryżu. Monitorują tempo obrotowe planety i z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem informują wszystkie kraje, kiedy trzeba będzie zastosować sekundę przestępną. Jednak manipulowanie czasem może nieść ze sobą poważne konsekwencje. Gdy w 2012 roku na świecie dodano sekundę przestępną, doszło do awarii Mozilli, Reddita, Foursquare'a, Yelpa, LinkedIna i StumbleUpon. Pojawiły się problemy z systemem operacyjnym Linux oraz z programami napisanymi w Javie. Niektóre kraje chcą całkowicie przejść na pomiary czasu za pomocą zegarów atomowych i zrezygnować ze stosowania sekund przestępnych. Inne kraje, w tym Wielka Brytania, sprzeciwiają się temu, gdyż taki ruch spowodowałby całkowite zerwanie ze związkiem pomiędzy pomiarami czasu z ruchem Słońca na nieboskłonie. W 2023 roku Światowa Konferencja Radiokomunikacyjna ma zdecydować o losie sekundy przestępnej. Tempo ruchu obrotowego Ziemi ulega ciągłym zmianom. Jest to spowodowane złożonymi zależnościami pomiędzy ruchem płynnego jądra Ziemi, ruchem oceanów i atmosfery oraz ruchem ciał niebieskich, takich jak Księżyc. Na ruch obrotowy wpływa też globalne ocieplenie, gdyż topnienie śniegu i lodu na wyżej położonych obszarach przyczynia się do przyspieszenia ruchu obrotowego. « powrót do artykułu
  7. Z początkiem nowego roku Fundacja Kaszuby ogłosiła konkurs na Kaszëbsczé Słowò Rokù 2020. Słowa/wyrażenia/określenia w języku kaszubskim, które były, według uczestników, popularne wśród użytkowników języka kaszubskiego w zeszłym roku, można podawać do 16 stycznia. Akcja ma na celu popularyzację języka kaszubskiego. Jak napisano na profilu Fundacji Kaszuby na Facebooku, każdy ma możliwość zgłaszania nieograniczonej liczby propozycji. Trzyosobowa komisja dokona oceny zgłoszeń, uwzględniając w szczególności ich oryginalność, pomysłowość oraz kreatywność, a także poprawność językową, właściwość tłumaczenia na język polski i czytelność definicji. Jury wybierze 5 najciekawszych propozycji, które przejdą do 2. etapu konkursu; głosowanie w formie ankiety na profilu Fundacji na FB odbędzie się w dniach 24-31.01. Autorzy zgłoszeń z trzech pierwszych miejsc otrzymają nagrody rzeczowe (publikacje, których wydawcą jest organizator). Tytuł Kaszëbsczégò Słowa Rokù 2020 (Kaszubskiego Słowa Roku 2020) przypadnie, oczywiście, najpopularniejszej propozycji. Organizatorzy akcji podkreślają, że warto się pospieszyć, bo w przypadku powtarzających się słów/określeń, wyrażeń zdecyduje kolejność zgłaszania. Formularz zgłoszeń do konkursu Kaszëbsczé Słowò Rokù 2020 znajduje się na tej stronie. Zgodnie z regulaminem, ogłoszenie wyników konkursu nastąpi nie później niż do 14 lutego br. Jak dowiedzieliśmy się od Fundacji Kaszuby, nagrodami rzeczowymi dla laureatów mają być książki "Przigòdë Alicje w Cëdaczny Zemie", które dzięki internetowej zbiórce są w przygotowaniu do wydania.   « powrót do artykułu
  8. Chińscy naukowcy stworzyli pierwszą na świecie zintegrowaną kwantową sieć komunikacyjną, łącząc światłowody na Ziemi z dwoma satelitami. Dzięki temu byli w stanie przesłać klucz kwantowy przez cały kraj na łączną odległość 4600 kilometrów. O swoim osiągnięciu poinformowali na łamach Nature. Komunikacja kwantowa jest uznawana, przynajmniej teoretycznie, za niemożliwą do podsłuchania. Dlatego też jej pojawienia się z niecierpliwością oczekują firmy prywatne, wojsko czy instytucje państwowe. Głównym elementem bezpiecznej komunikacji kwantowej jest możliwość dystrybucji klucza kwantowego (QKD). Dotychczas udawało się go przesyłać na odległość kilkuset kilometrów. Jednym z ważnych osiągnięć technologii QKD była możliwość wykorzystania satelitów. Z QKD korzysta obecnie ponad 150 firm na ternie Chin. To rodzaj demonstracyjnej sieci, która dowodzi, że w przyszłości kwantowa komunikacja będzie nadawała się do pełnoprawnych praktycznych zastosowań. Może też powstać ogólnoświatowa sieć kwantowa, jeśli różne kraje połączą swoje sieci i powstaną standardowy sprzęt i protokoły do ich obsługi. Chińczycy intensywnie pracują nad rozwojem swojej sieci kwantowej i właśnie udowodnili, że klucz kwantowy klucz szyfrujący można przesyłać między stacjami naziemnymi a satelitami na odległość 4600 kilometrów i to w tempie 47,8 kilobitów na sekundę. To aż 40-krotnie szybciej niż dotychczas. Co więcej, wykorzystując technologię o nazwie twin-field QKD (TF-QKD) byli też w stanie przesłać klucz na odległość 500 km korzystając przy tym z samych światłowodów. Zespół z Uniwersytetu Nauki i Technologii w Hefei, na którego czele stoją Jianwei Pan, Yuao Chen i Chengzhi Peng ma coraz bardziej ambitne plany. We współpracy z partnerami z Austrii, Włoch, Rosji i Kanady chcą rozbudowywać sieć w Chinach, rozwijać niewielkie tanie satelity wyspecjalizowane w dystrybucji kwantowych kluczy szyfrujących, pracować nad naziemnymi przekaźnikami, planują też budowę większych satelitów, dzięki którym możliwa stanie się nieprzerwana dystrybucja kwantowych kluczy szyfrujących na odległości liczone w dziesiątkach tysięcy kilometrów. « powrót do artykułu
  9. Przed ponad 10 laty poinformowaliśmy o odkryciu tajemniczych olbrzymich bąbli o wysokości około 25 000 lat świetlnych znajdujących się nad i pod centrum Drogi Mlecznej. Z czasem zyskały one miano Bąbli Fermiego. Teraz okazuje się, że nad nimi znajdują się jeszcze większe bąble, których wysokość sięga 45 000 lat świetlnych. W latach 50. astronomowie po raz pierwszy zauważyli, że nad płaszczyzną Drogi Mlecznej, na jej północnej stronie, wisi łuk emitujący promieniowanie radiowe. Przez kolejne dekady naukowcy sprzeczali się, czym jest ten „North Polar Spur”. Jedni widzieli w nim resztki gwiazdy, która eksplodowała, zdaniem innych była to pozostałość po jakiejś większej eksplozji. Tego typu kwestie są trudne do rozstrzygnięcia, gdyż spoglądając w przestrzeń kosmiczną nie widzimy głębi. Mamy 2-wymiarową mapę 3-wymiarowego wszechświata, stwierdza jeden z ekspertów. Większość astronomów sądziła, że North Polar Spur należy do bezpośredniego sąsiedztwa naszej galaktyki. Niektóre badania wskazywały, że łączy się on z pobliskimi chmurami gazu. Jeszcze inni specjaliści sprawdzali, jak zaburza on światło gwiazd w tle i dochodzili do wniosku, że to pozostałości supernowej. W 1977 roku Yoshiaki Sofue, astronom z Uniwersytetu Tokijskiego, na podstawie przeprowadzonych symulacji uznał, że to co widzimy, to jedynie część większej gigantycznej struktury, pary bąbli znajdujących się po obu stronach centrum galaktyki. Struktury takie miały, zdaniem Sofuego, rozdciągać się na dziesiątki tysięcy lat i być falami uderzeniowymi po wielkim wydarzeniu, do którego doszło przed milionami lat. Jeśli jednak Sofue ma racje, to dlaczego nie widzimy podobnej struktury na południu? Większość specjalistów pozostała nieprzekonana i pomysł Japończyka został niszową hipotezą. Wszystko uległo zmianie, gdy w 2010 roku teleskop kosmiczny Fermiego zaobserwował dwa bąble emitujące promieniowanie gamma i rozciągające się po obu stronach płaszczyzny naszej galaktyki, nad i pod jej centrum. Bąble były zbyt małe, by North Polar Spur mógł być ich częścią. Jeśli jednak wiemy, że istnieje jedna para bąbli, to może istnieje też i druga? Sytuacja uległa gwałtownej zmianie, mówi Jun Kataoka, współpracownik Sofuego z Uniwersytetu Waseda. Kolejne badania tylko dodały wagi twierdzeniom japońskiego badacza. W połowie 2019 roku wystrzelono niemiecko-rosyjską misję Spektr-RG, która orbituje wokół punktu L2. W jej skład wchodzą rosyjski teleskop ART-XC, który rejestruje wysokoenergetyczne promieniowanie rentgenowskie w zakresie 5–30 keV oraz niemiecki eROSITA, obserwujący to samo promieniowanie w zakresie 0,2–10 keV. W połowie bieżącego roku opublikowano pierwszą wstępną mapę obserwacji eROSITA. Widać na niej emitujące promieniowanie X bąble o wysokości 45 000 lat świetlnych każdy. Promieniowanie są emitowane przez gaz o temperaturze 3–4 milionów kelwinów, który rozszerza się w tempie 300–400 km/s. Co ważne, widoczny jest i bąbel północny i południowy. A pozycja bąbla północnego idealnie pasuje do pozycji North Polar Spur. Jednak naukowcy wciąż nie dokonali pełnej interpretacji North Polar Spur. Nie można wykluczyć, że pozostałości po supernowej znajdują się dokładnie przed nowo odkrytym bąblem północnym. We wrześniu 2020 roku ukazały się badania, których autorzy poinformowali, że coś złożonego z pyłu wisi 450 lat świetlnych nad centrum galaktyki. W kategoriach kosmicznych jest to bezpośrednie sąsiedztwo, wręcz rzut kamieniem. Jednak to, co zaobserwował eROSITA wskazuje, że przed około 15–20 milionami lat w centrum Drogi Mlecznej doszło do wielkiej eksplozji. Co to jednak mogło być? Na podstawie obliczeń energii, potrzebnej by powstały tak wielkie i gorące bąble, stwierdzono, że możliwe są dwa scenariusze. Pierwszy zakłada, że nagle pojawiły się dziesiątki tysięcy nowych gwiazd, które szybko zakończyły swoje życie spektakularnymi eksplozjami. Zdaniem wielu specjalistów jest to jednak mało prawdopodobne, bo w obserwowanych bąblach znajduje się niewiele metali, czyli cięższych pierwiastków. Metaliczność jest bardzo niska, więc nie sądzę, by przyczyną była aktywność gwiazd, mówi Kataoka. Alternatywny scenariusz dotyczy supermasywnej czarnej dziury w centrum galaktyki. Nie można wykluczyć, że w jej pobliże zawędrowała wielka chmura gazu, której część została do dziury wciągnięta, a część odrzucona. W ten sposób powstały nowo odkryte bąble i, być może, bąble Fermiego. « powrót do artykułu
  10. Pod koniec ubiegłego roku do urzędu konserwatorskiego w Lublinie został przekazany za pośrednictwem  Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków topór wykonany z poroża renifera. Odkryto go przypadkowo na powierzchni piaszczystej łachy na Wiśle. Znaleziska dokonano w granicach administracyjnych wsi Drachalica. Topór zrobiony z naturalnego zrzutu poroża ma długość ok. 18 cm. Zapatrzono go w otwór na trzonek o średnicy ok. 2 cm. Ostrze uzyskano przez ukośne ścięcie końcówki. Jak napisano na profilu Lubelskiego Konserwatora Zabytków (LWKZ) na Facebooku, narzędzia i broń wykonane z materiałów organicznych (np. kości, poroża) wykorzystywane były powszechnie w społecznościach pradziejowych. Większość z nich nie zachowała się jednak do naszych czasów ze względu na charakter użytego do ich wytworzenia surowca, który ulegał całkowitemu rozkładowi. Dlatego właśnie do takich odkryć dochodzi jedynie na terenach podmokłych, torfowych. W przypadku ziem polskich takie przedmioty stanowią niewielki odsetek w stosunku do liczebności innych kategorii zabytków, np. krzemieni czy ceramiki. Najczęściej są to znaleziska tzw. luźne, które odkryte zostały przypadkowo, tak jak przekazany do LWKZ egzemplarz. W wypowiedzi dla Radia Lublin wojewódzki konserwator dr Dariusz Kopciowski ujawnił, że narzędzie jest przez specjalistów datowane na okres między 8000 a 1900 r. p.n.e. Jeżeli chodzi o chronologię, to może to mezolit, neolit, więc okres pradziejowy. Nie przypominam sobie takie znaleziska, które przechodziłoby przez ręce konserwatora wojewódzkiego. Może to był topór bojowy, bo nie sądzę, żeby służył do wykonywania codziennych czynności. Chociaż kto wie? Tutaj możemy tylko gdybać. Topór z poroża renifera trafi najprawdopodobniej do Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym. Tam zostanie poddany dokładnej analizie. « powrót do artykułu
  11. Ostatnie wydarzenia w USA zaskoczyły cały świat. Zajęcie budynków Kapitolu przez tłum zwolenników przegranego prezydenta jest sytuacją bezprecedensową. Jednak amerykański Kapitol nie po raz pierwszy jest świadkiem aktów przemocy. I nie chodzi tutaj wyłącznie o podpalenie Waszyngtonu przez brytyjskie oddziały w 1814 roku. O tym, jak poseł skatował senatora W kronikach Kapitolu znajdziemy liczne przypadki przemocy fizycznej, do której dochodziło pomiędzy samymi wybrańcami narodu. Do jednego z takich wydarzeń doszło 22 maja 1856 roku. Trzy dni wcześniej senator Charles Sumner, republikanin i przeciwnik niewolnictwa, wygłosił płomienną mowę dotyczącą przyjęcia do Unii stanu Kansas. W pięciogodzinnej, wygłaszanej przez dwa dni mowie „Crime against Kansas” ostro zaatakował i obraził dwóch sprzyjających niewolnictwu demokratycznych senatorów, oskarżając ich o to, że doprowadzili do przyjęcia do Unii kolejnego stanu, w którym niewolnictwo było dozwolone. Dwa dni po zakończeniu przemowy, do Senatu wszedł przedstawiciel Izby Reprezentantów Preston Brooks, towarzysz partyjny jednego z obrażonych senatorów. Zaatakował on Sumnera laską z końcówką oprawioną w metal. Krewki poseł pobił senatora do nieprzytomności. I spokojnie wyszedł nie niepokojony. Brooks zrezygnował z mandatu, szybko został ponownie wybrany i niedługo później zmarł w wieku 37 lat. Sumner powoli doszedł do zdrowia i powrócił do pracy w Senacie, gdzie pozostawał przez kolejnych 18 lat. Obaj panowie stali się bohaterami w swoich okręgach wyborczych, a wydarzenie to jeszcze bardziej zaostrzyło podziały społeczne, które z czasem doprowadziły do wojny secesyjnej. Pierwszy zamach na prezydenta Na Kapitolu doszło też do pierwszej w historii próby zabójstwa urzędującego prezydenta USA. W dniu 30 stycznia 1835 roku niejaki Richard Lawrence ukrył się za jednym z filarów Capitol Rotunda z zamiarem zabicia „króla Andrew". Gdy zjawił się prezydent Andrew Jackson, Lawrence wyszedł zza filaru, wymierzył w serce polityka i pociągnął za spust. Kapiszon odpalił, pojawił się dym, nie doszło jednak do zapłonu prochu. Lawrence został schwytany. Z powodu zaburzeń umysłowych został przez sąd uznany za niewinnego. Resztę życia spędził w zamkniętych zakładach psychiatrycznych, gdzie zmarł w 1861 roku w wieku 61 lat. Bójka zapoczątkowała pandemonium W Senacie doszło też do bójki na pięści. Miała ona miejsce 22 lutego 1902 roku, kiedy to John McLaurin, młodszy senator z Karoliny Południowej nazwał swojego starszego kolegę, Bena Tillmana, „kłamcą”. Stojący obok Tillman, niewiele myśląc, wymierzył McLaurinowi cios w podbródek. W Izbie wybuchło pandemonium, gdy członkowie Senatu próbowali rozdzielić walczących przedstawicieli Karoliny Południowej. Po dłuższej chwili to się udało, jednak nie obyło się bez siniaków wśród świadków, czytamy na stronach Senatu. W związku z tym wydarzeniem kilkanaście tygodni później Senat wprowadził do swojego regulaminu Zasadę XIX, mówiącą: Żaden senator podczas debaty nie może, pośrednio lub bezpośrednio, zarzucać innemu senatorowi lub senatorom zachowania lub motywu niegodnego senatora. Gdy poseł chwyta za broń, kończy się... żartami i oklaskami Innym dramatycznym wydarzeniem była sprzeczka pomiędzy dwoma przedstawicielami Izby Reprezentantów z Tennessee: Williamem Churchwellem i Williamem Cullomem. Spór o kwestie związane ze wspierającą niewolnictwo ustawą Kansas-Nebraska ciągnęły się od miesiąca i znalazły swą kulminację 20 czerwca 1854 roku. Gdy wydawało się, że sprawa ucichła Churchwell nagle zaatakował słownie Culloma. Ten wskoczył na ławę i zaczął wykonywać „gesty wyrażające groźby”. Wówczas Churchwell sięgnął do kieszeni. Siedzący obok Burton Craige zauważył broń i chwycił Churchwella za ramię. Następnego dnia Churchwell i Cullom przeprosili, Izba Reprezentantów zdecydowała, że nie zostaną ukarani. Po jakimś czasie, wśród żartów, śmiechu i oklasków Izba przyjęła dwie rezolucje. Jedna mówiła o usunięciu ze stanowiska posła, który wniesie na teren Izby ukrytą broń, druga zaś zobowiązywała odpowiednika polskiego dowódcy Straży Marszałkowskiej do ustawienia specjalnej szafy, w której członkowie Izby uzależnieni od noszenia ukrytej broni będą musieli ją zostawić przed wejściem na teren. Profesor Harvarda podkłada bombę Jednak nie tylko przedstawiciele narodu byli sprawcami przemocy. Dnia 2 lipca 1915 roku do recepcji Senatu wślizgnął się były wykładowca germanistyki z Uniwersytetu Harvarda, Eric Muenter, i podłożył tam trzy laski dynamitu. Muenter chciał wysadzić salę obrad Senatu, ale że była ona zamknięta, pozostawił dynamit w przylegającym pokoju, wyszedł i udał się na Union Station, gdzie kupił bilet na pociąg odjeżdżający o północy do Nowego Jorku. Do wybuchu doszło na 20 minut przed północą. Na szczęście nikt nie odniósł obrażeń. W liście opublikowanym pod fałszywym nazwiskiem w Washington Evening Star, Muenter wyjaśniał, że jego czyn był „krzykiem o zawarcie pokoju” w toczącej się właśnie wojnie światowej. Szczególnie był zły na amerykańskich finansistów, którzy wspomagali Wielką Brytanię przeciwko Niemcom, mimo iż USA były oficjalnie krajem neutralnym. Muenter przybył do Nowego Jorku rankiem po zamachu. Udał się do posiadłości finansisty J.P. Morgana, którego firma w imieniu Wielkiej Brytanii kupowała broń i inne towary w USA. Gdy J.P.Morgan otworzył drzwi, Muenter strzelił do niego i uciekł. Rany milionera okazały się powierzchowne. Profesor został schwytany i kilkanaście dni później popełnił samobójstwo w więzieniu. Legendy II wojny światowej przeciwko weteranom I wojny światowej Z I wojną światową związane są też znacznie bardziej dramatyczne wydarzenia. W 1932 roku przed siedzibą Kongresu zebrało się 25 000 weteranów I wojny światowej. Wcześniej uchwalona została ustawa, zgodnie z którą w 1945 roku mieli oni otrzymać specjalne wynagrodzenie. Jednak nadszedł Wielki Kryzys i weterani potrzebowali pieniędzy. Pod ich naciskiem Izba Reprezentantów podjęła uchwałę o wcześniejszej wypłacie wynagrodzenia, lecz Senat ją odrzucił. Demonstracja weteranów zakończyła się pokojowo, ludzie się rozeszli, jednak część weteranów rozbiła obozy w pobliżu Kapitolu. Miesiąc później, w lipcu, na miejsce przybyły uzbrojone oddziały pod dowództwem późniejszych legend II wojny światowej, generała Douglasa MacArthura, oraz majorów Dwighta Eisenhowera i George'a Pattona. Żołnierze zaczęli palić namioty weteranów i użyli przeciwko nim gazu. Zginęło kilkanaście osób. Portorykański nacjonalizm i strzały na Kapitolu Spokojnie na Kapitolu nie było też po II wojnie światowej. Dnia 1 marca 1954 roku na galerię dla publiczności znajdującą się ponad salą obrad Izby Reprezentantów weszło trzech mężczyzn i kobieta. Byli oni członkami Portorykańskiej Parii Narodowej. Stany Zjednoczone zaanektowały Porotyko w 1898 roku po wygranej wojnie z Hiszpanią. W 1952 roku ostatecznie postanowiono, że Portoryko będzie stanem stowarzyszonym z USA. Portorykańscy nacjonaliści chcieli niepodległości. Dlatego też czworo z nich weszło na galerię dla publiczności, a jako że w tym czasie procedury bezpieczeństwa były bardzo luźne, wnieśli ze sobą broń. W pewnym momencie cała czwórka otworzyła ogień do zebranych. Pięciu członków Kongresu odniosło rany, a zamachowców szybko schwytano. Bombowy sprzeciw wobec interwencji wojskowej Trzy laski dynamitu pozostawione przez niemieckiego profesora nie były jedyną bombą, jaka wybuchła na Kapitolu. W listopadzie 1983 roku w północnym skrzydle Kapitolu doszło do eksplozji. Chwilę przed wybuchem zadzwonił ktoś, kto przedstawił się jako  członek „Armed Resistance Unit” i poinformował o podłożeniu bomby w proteście przeciwko amerykańskim interwencjom w Granadzie i Libanie. Eksplozja spowodowała wyłącznie straty materialne. W jej wyniku poprawiono protokoły bezpieczeństwa. Wcześniej na teren przylegający do sali obrad Senatu mógł wejść każdy. Obecnie trzeba mieć zezwolenie, które otrzymuje się po sprawdzeniu. Śledztwo w sprawie wybuchu trwało 5 lat i zakończyło się postawieniem zarzutów sześciu podejrzanym. Członkowie ochrony giną z ręki szaleńca Niektórzy z nas pamiętają zapewne dramatyczne wydarzenia, które rozegrały się 24 lipca 1998 roku. Uzbrojony mężczyzna zabił strzegącego Kapitolu Jacoba Chestnuta i wdarł się do biura Thomasa DeLaya, odpowiedzialnego za pilnowanie dyscypliny wśród republikańskich posłów. Tam wdał się w strzelaninę z członkiem ochrony DeLaya, detektywem Gibsonem. W wyniku strzelaniny ranna została przypadkowa turystka, a Gibson zginął. Napastnik, Russell Eugene Weston, został obezwładniony. Okazało się, że cierpi na schizofrenię paranoidalną i nie może stanąć przed sądem. Obecnie przebywa w federalnym szpitalu psychiatrycznym. David Broderick – jedyny taki senator Na zakończenie warto wspomnieć o jeszcze jednym wydarzeniu, które – chociaż nie miało miejsca na Kapitolu – jest z nim związane. Senator David Broderick z Kalifornii jest jedynym posiadaczem mało zaszczytnego tytułu senatora, który zginął w pojedynku. Senator, członek Partii Demokratycznej, robił wcześniej karierę w stanowej polityce. Był liderem frakcji przeciwników niewolnictwa. Jego przyjaciel, były przewodniczący kalifornijskiego Sądu Najwyższego, David Terry, był zaś zwolennikiem niewolnictwa. Gdy Terry, z powodu swoich poglądów, przegrał wybory, uznał, że to wina Brodericka. Między przyjaciółmi doszło do ostrego konfliktu, który zakończył się pojedynkiem. I tak 13 września 1859 roku Terry i Broderick, obaj świetni strzelcy, stanęli naprzeciwko siebie u brzegów jeziora Merced pod San Francisco. Broderick miał pecha. Jego pistolet wypalił zbyt wcześnie, gdy nie skończyło się odliczanie, i kula trafiła w ziemię. Musiał więc stać wyprostowany czekając na strzał Terry'ego. Terry wystrzelił, sądząc, że zadaje powierzchowną ranę. Jednak kula przebiła prawe płuco Brodericka, który zmarł trzy dni później. Było to kolejne wydarzenie, które podzieliło amerykańską opinię publiczną i przyczyniło się do wybuchu wojny secesyjnej. « powrót do artykułu
  12. Europejska Agencja Leków (EMA) zatwierdziła do warunkowego użycia szczepionkę firmy Moderna. Można ją podawać osobom, które ukończyły 18. rok życia. To druga szczepionka przeciwko COVID-19 dopuszczona na terenie Unii Europejskiej. Po przeanalizowaniu wszystkich dostępnych danych, specjaliści z EMA uznali, że szczepionka Moderny spełnia standardy UE i jest bezpieczna. Ta szczepionka to kolejne narzędzie do walki z obecną sytuacją. To dowód poświęcenia i wysiłku ludzi, którzy spowodowali, że rok po ogłoszeniu pandemii przez WHO mamy pozytywną rekomendację drugiej szczepionki, stwierdziła Emer Cooke, dyrektor EMA. Produkt Moderny to druga szczepionka przeciwko COVID-19 dopuszczona na terenie UE. Podobnie jak szczepionka Pfizera jest ona oparta na mRNA. Była ona testowana na około 28 000 osób w wieku 18–94 lat. Połowa z nich otrzymała szczepionkę, a połowa placebo. Badania wykazały, że jest ona skuteczna w 94,1%. W grupie 14 134 osób, które otrzymały szczepionkę, COVID-19 stwierdzono u 11 osób. Z kolei w grupie 14 073 osób, które otrzymały placebo, zachorowało 185 osób. Z kolei wśród osób z grup ryzyka, u których z większym prawdopodobieństwem COVID-19 ma ciężki przebieg, skuteczność szczepionki wyniosła 90,9%. Szczepionka Moderny podawana jest w dwóch dawka, w odstępie 28 dni. Najpowszechniej występujące skutki uboczne po jej podaniu to ból i zaczerwienienie w miejscu podania, dreszcze, gorączka, powiększone węzły chłonne pod ramieniem, bóle głowy, bóle mięśni i stawów, nudności, wymioty oraz zmęczenie. Objawy te mają zwykle przebieg łagodny lub średni i ustępują w ciągu kilku dni. Tymczasem w USA, gdzie od pewnego czasu zatwierdzone są obie szczepionki – Moderny i Pfizera – dopuszczone obecnie w UE, tamtejsze Centra Zapobiegania i Prewencji Chorób (CDC) poinformowały wczoraj o dodatkowych 21 osobach, które doświadczyły anafilaksji po podaniu szczepionki. Tym samym liczba takich przypadków wyniosła 29 na 1,9 miliona zaszczepionych, czyli 11,1 na milion. Wśród wspomnianych 21 osób 20 już zostało wyleczonych. Odsetek anafilaksji jest więc wyższy niż w przypadku szczepionki na grypę, gdzie wynosi 1,3 na milion zaszczepionych. CDC zapewnia, że wciąż pozostaje on na niskim poziomie, a ryzyko związane ze szczepieniem jest znacznie mniejsze niż ryzyko związane z zachorowaniem. W najbliższym czasie EMA ma upublicznić szczegółowy raport z prac nad zatwierdzeniem szczepionki Moderny oraz pełną ocenę ryzyka. W „odpowiednim czasie” na stronie EMA zostanie też opublikowany raport z badań kliniczych dostarczony przez Modernę. « powrót do artykułu
  13. Badania superciężkich pierwiastków, prace nad nanomateriałami do magazynowania energii, badania rozwoju Wszechświata tuż po Wielkim Wybuchu - takie możliwości daje Zjednoczony Instytut Badań Jądrowych w Dubnej, którego członkiem jest Polska. O polskim wkładzie w prowadzone tam badania opowiada prof. Michał Waligórski. To, że polscy fizycy jądrowi zaangażowani są w międzynarodowe badania prowadzone przy Wielkim Zderzaczu Hadronów w szwajcarskim CERN pod Genewą nie budzi zdziwienia. Mniej osób wie jednak, że Polska ma też spory udział w innym wielkim międzynarodowym projekcie – Zjednoczonym Instytucie Badań Jądrowych (ZIBJ), zlokalizowanym w Dubnej, w Rosji. Dubna mieści się nad brzegami Wołgi, 120 km na północ od Moskwy. Instytut zatrudnia łącznie ponad 4,5 tys. osób, w tym ok. 1,2 tys. pracowników naukowych. Pracuje tam stale ponad 30 polskich fizyków i inżynierów. Co roku przyjeżdża z Polski do ZIBJ na krótkie pobyty 80-100 fizyków i specjalistów, a także ok. 70 studentów, uczniów i nauczycieli. W Dubnej, obok badań podstawowych, pracujemy nad wykorzystaniem fizyki jądrowej w nauce, ale także i w technologii. Kształcimy naukowców, studentów i kadry techniczne, ucząc ich najnowszej fizyki oraz najwyższych technologii – mówi w rozmowie z PAP przedstawiciel Rządu RP w międzynarodowym Komitecie Pełnomocnych Przedstawicieli w Zjednoczonym Instytucie, prof. Michał Waligórski z IFJ PAN w Krakowie. O ile w szwajcarskim CERN do dyspozycji naukowców oddano najpotężniejszy w świecie zderzacz protonów LHC (Large Hadron Collider), o tyle badania w Dubnej są bardziej rozproszone. Budowany jest tam wprawdzie porównywalny z LHC zderzacz ciężkich jonów NICA, ale działa tam również wiele mniejszych, choć unikalnych w skali świata urządzeń (m.in. cyklotrony o różnych mocach i możliwościach, impulsowy reaktor jądrowy, spektrometry i detektory). Udział w indywidualnych badaniach z założenia brać mogą mniejsze zespoły nastawione na realizację badań bardziej autorskich. Dzięki temu eksperymenty prowadzić mogą zespoły z mniejszych ośrodków badawczych, które nie dysponują tak wysokimi budżetami i tak licznymi zespołami fizyków jakich wymagają eksperymenty w fizyce cząstek elementarnych wykorzystujące LHC w Genewie. Zresztą fizycy z ZIBJ i CERN ściśle ze sobą współpracują przy tych wielkich eksperymentach. Jeśli chodzi o ogólne kierunki badań, z których słynie Dubna, są to np. badania nad superciężkimi pierwiastkami. Pracujące w Dubnej akceleratory umożliwiają tworzenie jąder atomów, które nie występują na Ziemi. W tarcze z ciężkich pierwiastków „strzela się” pociskami lżejszych jonów (np. wapnia). Przy takim zderzeniu tworzy się na krótką chwilę superciężkie jądro nowego pierwiastka. Po sposobie, w jaki się rozpada, można poznać jego właściwości. To właśnie dzięki badaniom prowadzonym w Dubnej zarejestrowano po raz pierwszy pierwiastki o masach atomowych: 105, 114, 115 i 118. Dzięki tym badaniom naukowcy mogą sprawdzić, jak działają siły jądrowe na granicy swoich możliwości – w najbardziej masywnych jądrach atomów. Prof. Waligórski opowiada też, że dzięki NICA – zderzaczowi przeciwbieżnych wiązek ciężkich jonów o wysokich energiach – będzie można badać plazmę kwarkowo-gluonową. Stan ten pojawił się na wczesnym etapie rozwoju Wszechświata, tuż po Wielkim Wybuchu. Budowę zderzacza NICA rozpoczętą dekadę temu planuje się zakończyć już za parę lat. Koszt tego urządzenia, wraz ze stanowiskami pomiarowymi przekroczy 500 mln dol. Pokryje go głównie Federacja Rosyjska jako członek założyciel ZIBJ. Sztandarowym projektem ZIBJ jest też BAIKAL GVD (Gigaton Volume Detector). Zatopiony w krystalicznie czystych wodach jeziora Bajkał (a więc daleko od Dubnej) na głębokości pomiędzy jednym a dwoma kilometrami poniżej poziomu wody tego jeziora zestaw ponad 10 tys. fotopowielaczy będzie obserwował, w objętości ponad 1 kilometra sześciennego wody oddziaływania cząstek promieniowania kosmicznego o skrajnie wysokich energiach oraz towarzyszące im neutrina. Wspólnie z podobnymi „teleskopami neutrinowymi”, np. międzynarodowym IceCube na Antarktydzie, bada się skąd z Kosmosu cząstki te przychodzą i jaka jest fizyka gwiazd i galaktyk Kosmosu. W projekcie BAIKAL GVD zaangażowani są już naukowcy z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie. Unikalnym urządzeniem badawczym w ZIBJ, które wykorzystuje w swoich pracach liczna grupa z Polski, jest też impulsowe źródło neutronów IBR-2. Można to nazwać bombą atomową na sznurku – żartuje prof. Waligórski. Wyjaśnia, że podobnie jak obracające się wiaderko z wodą na sznurku, obracający się element masy podkrytycznej uranu-235 zbliżając się na ułamek sekundy do drugiego takiego elementu inicjuje chwilowo „atomową” reakcję rozszczepienia, co generuje silne impulsy neutronów. Impulsowe wiązki neutronów dają nam unikalne w świecie narzędzie do badania dynamiki układów ciała stałego – komentuje naukowiec. Dubna jednak to nie tylko badania podstawowe, ale również i badania nad praktycznym wykorzystaniem energii jądrowej. W instytucie opracowuje się m.in. membranowe filtry, które przepuszczają tylko molekuły o precyzyjnie wyznaczonych rozmiarach – np. wielkości bakterii czy wirusów. Otwory w tych filtrach powstają, kiedy dziurawi się je rozpędzonymi cząstkami – tłumaczy rozmówca PAP. W ZIBJ trwają też prace nad nowoczesnymi nanomateriałami, które mogłyby magazynować energię elektryczną lub wodór. Takie rozwiązania są naszą nadzieją, jeśli chcemy jako ludzkość efektywniej przechowywać i przenosić energię pochodzą z odnawialnych źródeł – np. Słońca czy wiatru. Koszty funkcjonowania Dubnej to ok. 200 mln dol. rocznie. 80 proc. tej kwoty opłaca Federacja Rosyjska, a 20 proc. – pozostałe państwa członkowskie. Z racji swojego dochodu narodowego, Polska jest wśród nich najwyższym płatnikiem – obecnie wkład Polski wynosi ok. 10 mln dol. rocznie (5 proc. budżetu ZIBJ). Prof. Waligórski tłumaczy jednak, że pieniądze te częściowo wracają do Polski. Dzięki nim finansowane są bowiem wynagrodzenia i badania polskich naukowców biorących udział w pracach ZIBJ. Z części polskiej składki ZIBJ buduje się też w krakowskim synchrotronie UJ Solaris wspólną linię badawczą, z której będą mogli korzystać zarówno badacze z krajów członkowskich ZIBJ, jak i gospodarze – UJ. Uzupełni to badania ciała stałego prowadzone w Dubnej, która nie dysponuje synchrotronem. W ten sposób 3 mln dol. rocznie z polskiej składki wraca do kraju. Kolejne miliony dolarów wracają do Polski w postaci zwrotu przemysłowego - kontraktów dla polskich firm, które dostarczają elementy wysokiej technologii do ZIBJ – dodaje prof. Waligórski. ZIBJ w Dubnej powstał w 1956 r. jako odpowiedź państw bloku radzieckiego na powołanie CERN – opowiada prof. Waligórski. I dodaje, że Polska była jednym z członków założycieli tego Instytutu. Przypomina, że CERN powstał dla pokojowego wykorzystania badań fizyki jądrowej. Na podobnych zasadach powołano ZIBJ. W ZIBJ w Dubnej nigdy nie wykorzystywano fizyki jądrowej dla celów wojskowych, zaś wszystkie prowadzone tam badania zawsze były i są jawne – wyjaśnia profesor. Przez niemal 65 lat działania Dubnej nigdy nie mieliśmy problemów ze współpracą naukową. Szła ona zawsze płynnie, niezależnie od tego, jak układała się w tym czasie polityka między Polską a Rosją. Jestem przekonany, że współpraca naukowa to kanał porozumienia, który powinien między naszymi państwami istnieć zawsze – mówi prof. Waligórski. Członkami ZIBJ w Dubnej są: Armenia, Azerbejdżan, Białoruś, Bułgaria, Czechy, Gruzja, Kazachstan, Korea Płn., Kuba, Mołdawia, Mongolia, Polska, Federacja Rosyjska, Rumunia, Słowacja, Ukraina, Uzbekistan i Wietnam. Natomiast pięć państw uczestniczy w ZIBJ na mocy umów dwustronnych. Tymi państwami są: Egipt, Niemcy, RPA, Serbia oraz Węgry. « powrót do artykułu
  14. Badania prowadzone przez naukowców z Kanady sugerują, że rozwój glejaka wielopostaciowego – niezwykle agresywnego i śmiertelnego nowotworu mózgu – może być powiązany z procesem zdrowienia mózgu. Uraz, udar czy infekcja mogą napędzać nowotwór, gdy nowe komórki, mające zastąpić te zniszczone w czasie urazu, ulegną mutacjom. Odkrycie może doprowadzić do rozwoju nowych technik walki z glejakiem, jednym z najtrudniejszych w leczeniu nowotworów mózgu u dorosłych. Zdobyte przez nas dane wskazują, że odpowiednie mutacje w konkretnych komórkach mózgu mogą mieć swoją przyczynę w urazie i prowadzić do rozwoju nowotworu, mówi doktor Peter Dirks, ordynator oddziału neurochirurgii w Hospital for Sick Children (SickKids). W badaniach brali też udział naukowcy z University of Toronto oraz Princess Margaret Cancer Centre. Glejak może być postrzegany jako rana, która nigdy się nie goi. Jesteśmy podekscytowani naszym odkryciem, gdyż mówi nam ono, w jaki sposób nowotwór się zaczyna i jak rośnie. To zaś pozwala nam myśleć o nowych sposobach leczenia skoncentrowanych na ranie i odpowiedzi zapalnej, dodaje Dirks. Obecnie istnieją bardzo ograniczone możliwości leczenia glejaka, a pacjenci żyją średnio zaledwie 15 miesięcy od postawienia diagnozy. Niepowodzenie w leczeniu ma swoje korzenie w dużej różnorodności zarówno pomiędzy guzami, jak i pacjentami. Glejaki zawierają wiele różnych typów komórek, w tym rzadkie komórki macierzyste glejaka (GSC), które napędzają wzrost guza, wyjaśnia Dirks. Zespół Dirksa już wcześniej wykazał, że GSC zapoczątkowują glejaka i jego wznowę po leczeniu. Dlatego też postanowili bliżej przyjrzeć się tym komórkom. Wykorzystali w tym celu najnowsze techniki sekwencjonowania RNA oraz maszynowego uczenia się. Stworzyli na tej podstawie molekularną mapę GSC pobranych z guzów 26 pacjentów. Uzyskane wyniki potwierdziły istnienie olbrzymiego zróżnicowania, co wskazuje, że każdy z guzów zawiera wiele podtypów molekularnie zróżnicowanych GSC. To powoduje, że po leczeniu guz prawdopodobnie powróci, gdyż stosowane terapie nie są w stanie zabić wszystkich tych podtypów komórek. Naszym celem jest znalezienie leku, który zabije wszystkie rodzaje komórek macierzystych glejaka. By jednak tego dokonać musimy najpierw zrozumieć budowę molekularną tych komórek, mówi profesor Gary Bader z University of Toronto. Co interesujące, znaleziono liczne podtypy GSC, których budowa molekularna wskazywała na związki ze stanem zapalnym. To wskazywało, że przynajmniej niektóre glejaki rozpoczynają się w wyniku naturalnego procesu leczenia po urazie. Dirks mówi, że do takich mutacji rozpoczynających glejaka może dochodzić na wiele lat przed pojawieniem się choroby. Niewykluczone, że gdy w procesie leczenia mózgu po urazie pojawia się zmutowana komórka, nie może przestać się ona dzielić, gdyż nie działają jej mechanizmy kontrolne i w wyniku tego procesu dochodzi do rozwoju guza. Gdy uczeni jeszcze bliżej przyjrzeli się komórkom, okazało się, że każdy guz znajduje się w jednym z dwóch stanów molekularnych – roboczo nazwanych „rozwojowym” i „odpowiedzią na uraz” – lub gdzieś na gradiencie pomiędzy nimi. Stan „rozwojowy” to znak rozpoznawczy komórek macierzystych i przypomina stan, w którym komórki macierzyste mózgu bardzo szybko się dzielą przed urodzeniem. Drugi ze stanów był zaś dla naukowców niespodzianką. Nazwali go oni „odpowiedzią na uraz”, gdyż ma tam miejsce zwiększenie ekspresji szlaków immunologicznych i markerów zapalnych, takich jak interferon i TNFalfa. To wskaźniki toczącego się procesu zdrowienia. Zjawiska te udało się zauważyć dopiero teraz, dzięki nowoczesnym technikom sekwencjonowania RNA pojedynczych komórek. Dalsze eksperymenty pokazały, że oba te stany są wrażliwe na różne typy usunięcia genów. Ujawniono w ten sposób potencjalne metody leczenia, które dotychczas nie były brane pod uwagę przy glejaku. Badania pokazały też, że względny stosunek obu stanów jest cechą indywidualną każdego guza. Komórki każdego z nich mogą znajdować się w różnym miejscu na osi pomiędzy stanem „rozwojowym” a „odpowiedzią na uraz”. Podczas gdy GSC każdego pacjenta składają się z różnych populacji, wszystkie one znajdują się na jedne biologicznej osi pomiędzy dwoma stanami definiowanymi przez procesy neurorozwoju i zapalne, stwierdzają autorzy badań. Teraz Kanadyjczycy zastanawiają się nad metodami leczenia. Odkryta przez nas heterogeniczność komórek macierzystych wskazuje, że trzeba opracować terapie biorące na cel jednocześnie procesy rozwojowe i zapalne. Szukamy leków, które działają w różnych miejscach osi między oboma stanami. Istnieje tutaj potrzeba rozwoju zindywidualizowanego podejścia do pacjenta. Trzeba będzie wykonać badania guza na poziomie pojedynczej komórki i na tej podstawie przygotować koktajl leków, który w tym samym momencie będzie działał na różne podtypy komórek macierzystych, stwierdza doktor Trevor Pugh z Princess Margaret Cancer Centre. « powrót do artykułu
  15. Dr hab. Sławomir Dryja z Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie odtworzył recepturę białego piwa, warzonego w średniowieczu w Krakowie. Ze ścian piwnic Pałacu Lubomirskich pobrano osad, a z niego wyodrębniono historyczne drożdże. Dysponując know-how i odpowiednimi drożdżami, naukowiec mógł przywrócić birofilom i nie tylko im Piwo Krakowskie Białe. Kto wie, być może kiedyś krakowskie białe doczeka się też statusu produktu tradycyjnego... Dr Dryja musiał odtworzyć recepturę białego krakowskiego, bo nie zachował się żaden kompletny przepis jego warzenia. Jak powiedział historyk w wywiadzie udzielonym "Dziennikowi Polskiemu", zachowało się za to sporo drobnych wzmianek dotyczących technologii warzenia, głównie w dokumentach podatkowych. Z nich udało mi się poskładać w miarę pełną recepturę. Proces należało rozpocząć od wyprodukowania słodu pszenicznego. Namoczone ziarno kiełkowało. Później było suszone i mielone. Rozdrobniony słód zalewano wodą w kadzi brzeczanej. Po filtracji przez słomę w kadzi młotnej o podwójnym dnie następowało gotowanie. Wreszcie do brzeczki trafiał poddany obróbce chmiel. Co istotne, zarówno browary krakowskie, jak i kazimierskie wykorzystywały wysmażanie chmielu. Polega ono na gotowaniu go na wolnym ogniu; w ten sposób powstaje ekstrakt. W kolejnym etapie piwo studzono w niskich korytach - szafratach. Dodawano drożdże i piwo przelewano do beczek. Beczki pozostawały otwarte, dlatego podczas fermentacji drożdże się wylewały. Można je było wykorzystać do zapoczątkowania kolejnej fermentacji albo w produkcji pieczywa. Gdy fermentacja się kończyła, beczki były dopełniane i czopowane. Mając ogólny pogląd na proces, dr Dryja musiał jeszcze uwspółcześnić miary czy produkty. Ponieważ jest absolwentem kursu piwowarskiego w Instytucie Piwowarsko-Słodowniczym w Pradze i członkiem-założycielem Polskiego Stowarzyszenia Piwowarów Domowych, w ramach eksperymentu postanowił samodzielnie przygotować piwo krakowskie. Jak powiedział Pawłowi Stachnikowi z "Dziennika Polskiego", okazało się dość specyficzne, tylko trochę inne od znanych nam współcześnie piw. Lekkie, jasne, pszeniczne. W sam raz na lato. Dryja odtworzył recepturę, potrzebował jednak jeszcze "historycznych" drożdży. Tu w sukurs przyszedł mu znajomy konserwator zabytków. Razem wybrali się do piwnic przy ulicy Szewskiej i w Pałacu Lubomirskich, które nadal służyły do przechowywania węgla czy ziemniaków. Pobraliśmy stamtąd trochę osadu ze ścian, następnie zaś koledzy mikrobiolodzy z Wydziału Mikrobiologii Uniwersytetu Śląskiego wyodrębnili z niego drożdże. Drożdże bowiem hibernują i potrafią przeżyć setki lat. A że na tych posesjach były kiedyś warzelnie i miejsca fermentacji, możemy więc podejrzewać, że są to drożdże używane wtedy do produkcji piwa. [...] Odwiedziliśmy kilka piwnic w Krakowie i na dawnym Kazimierzu. Praktycznie z każdego miejsca pozyskaliśmy kultury drożdżowe - ujawnił w wypowiedzi dla Teleexpressu Dryja. Drożdże w procesie fermentacji otwartej (stosowanej powszechnie do niedawna) migrują i osiadają na ścianach, gdzie mogą się zahibernować - jak widać, na długie stulecia - wyjaśnił uczony w przesłanym nam mailu. W ramach testów w śląskim oddziale Stowarzyszenia Piwowarów Domowych urządzono konkurs na piwo uwarzone z tych drożdży. Dzięki temu ustalono, że dobrze pracują i "lubią się" ze słodami pszenicznymi. Dają wyraźne nuty owocowe, np. jabłka. Wyszły z nich świetne piwa. To mi dało przekonanie graniczące z pewnością, że w nasze ręce trafił jeden ze szczepów drożdży stosowanych w XVI w. w Krakowie. Koniec końców nawiązano współpracę z powstającym na Kazimierzu browarem rzemieślniczym - browarem "U Pana Pukala"; nazwa pochodzi stąd, że w połowie XVI w. kamienica będąca jego siedzibą należała do rajcy kazimierskiego Jędrzeja Pukala. Co ważne, niegdyś działał w niej browar. Pierwsze warki pojawią się w kwietniu albo maju br. Dr Dryja przekonuje, że odtworzone piwo będzie w 90% odpowiadać oryginałowi. Znamy produkcję technologii słodu, możemy założyć, że współczesne jasne słody pszeniczne nie odbiegają znacznie charakterystyką od używanych w tamtym okresie. Mamy oryginalne drożdże i znamy mniej więcej sposób postępowania technologicznego, czyli w jaki sposób zacierano, wygotowywano, w jakich proporcjach należy dodać chmiel i jak z nim postępować. Jak napisano w komunikacie uczelni, tradycja warzenia białego krakowskiego sięga XIII wieku, z początkiem wieku XIX całkowicie jednak zanikło. Dzięki zaangażowaniu wielu osób, w tym pracowników naukowych Uniwersytetu Rolniczego, już niedługo poznamy jego smak! Jak jest on opisywany? Nasze piwo bardziej, o dziwo, przypominać będzie klasyczny leżak pilzner, będzie miało piękną białą pianę, to też jest cechą charakterystyczną. Te piwa pszeniczne się fantastycznie pienią i ta piana jest trwała. Mam nadzieję, że taką uda nam się uzyskać. I charakterystyczny kolor, któremu zawdzięcza swoją nazwę; nie jest całkowicie białe, ale bardzo jasne i przejrzyste. Uniwersytet Papieski zastrzegł już znak towarowy "Piwo Krakowskie Białe". Jak wyjaśnił nam naukowiec, znakiem towarowym chroniona będzie nazwa piwa, nie receptura. Uniwersytet będzie ją udostępniał bezpłatnie, oczywiście pod warunkiem dochowania wierności oryginalnej recepty (ta będzie dostępna na stronach Uczelni w formie PDF) - podobnie jak niegdyś PSPD [Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych - red.] prowadziło akcję Grodziskie Redivivus. Chodzi nam o to, by ktoś nie nadużywał nazwy, bo jest akurat modna, dla produktu, który piwem historycznym nijak nie jest. « powrót do artykułu
  16. W połowie wybrzeża stanu Georgia znajduje się Sapelo Island, otoczona przez ponad 1600 hektarów słonych mokradeł, pełnych gęstych traw, które w chłodniejszych miesiącach przybierają złoty kolor. Wyspa mocno doświadcza zmian klimatu. Wdziera się do niej słona woda, doświadcza coraz silniejszych sztormów i powodzi. W ciągu ostatnich lat naukowcy zauważyli jeszcze jedno, znacznie bardziej subtelne i niezwykłe, ale bardzo niepokojące zjawisko. Okazało się, że niepozorne kraby zaczęły niszczyć coraz większe obszary traw, które wiążą grunt południowej części wyspy i chronią zagrożone gatunki. Wydaje się, że krab z gatunku Sesarma reticulatum, typowy mieszkaniec słonych mokradeł na wschodzie USA, zaczął przekształcać i fragmentować mokradła. Sinead Crotty wraz z kolegami z Yale University bada wpływ kraba na mokradła u południowo-wschodnich wybrzeży USA. Naukowcy opublikowali właśnie na łamach PNAS (Proceedings of the National Academy of Sciences) artykuł, w którym informują, że kraby zmieniają mokradła w reakcji na podnoszący się poziom wód oceanicznych. Wyższy poziom wód spowodował, że gleba mokradeł stała się bardziej miękka, tworząc idealne dla krabów warunki do wygrzebywania w niej nor. Z kolei zwiększona aktywność zwierząt powoduje, że pojawiają się coraz dłuższe i szersze strumienie, którymi woda z mokradeł płynie do oceanu. Trwający przez lata proces spowodował, że mokradła zmieniły się z dużych trawiastych połaci, we fragmenty traw poprzecinane strumieniami. Odkrycie to zmienia dotychczasowe przekonanie mówiące, że tylko przepływ wody, osady, rośliny oraz działalność człowieka – ale nie zwierzęta – mogą wpływać na zmiany słonych mokradeł powiązane z globalnym ociepleniem. Naukowcy mówią, że Sesarma reticulatum może być pierwszym gatunkiem, który na naszych oczach z powodu globalnego ocieplenia został gatunkiem kluczowym dla swojego ekosystemu, organizmem, który w sposób nieproporcjonalny na niego wpływa. Prawdopodobnie jest jest jednak ostatnim takim gatunkiem. Ten bardzo kilkucentymetrowy organizm może zmieniać coś tak wielkiego jak cały ekosystem mokradeł widocznych na zdjęciach satelitarnych, mówi Crotty. Naukowcy już wcześniej wiedzieli, że Sesarma reticulatum może powiększać strumienie na mokradłach. Tutaj jednak widzimy, że może też przyczyniać się do długoterminowej utraty powierzchni mokradeł. To oznacza, że mokradła mogą być bardziej narażone niż sądzimy, mówi Merryl Alber z należącego do Univeristy of Georgia Instytut Morskiego na Sapelo Island. Uczeni już wcześniej obserwowali, jak Sesarma reticulatum przyczyniała się do nagłego zanikania mokradeł na Cape Cod w Massachusetts po tym, jak ludzie nadmiernie poławiali ryby żywiące się tymi krabami, w wyniku czego dochodziło do niekontrolowanego rozrostu populacji krabów. Nigdy jednak wcześniej Sesarma reticulatum nie zagrażał mokradłom dalej na południu. Tamtejsza gleba była zbyt twarda, by gatunek mógł w niej wygodnie się rozwijać. Teraz okazuje się, że w wyniku podnoszenia się poziomu oceanu ziemia staje się idealna dla krabów. Te zaś niszczą mokradła i ich roślinność co zagraża ważnym dla tego ekosystemu ślimakom i innym mięczakom. Zanikanie traw powoduje bowiem, że mięczaki są bardziej narażone na ataki drapieżników, to zaś zagraża całemu ekosystemowi. Globalne ocieplenie spowodowało, że niektóre gatunki zyskały niebezpieczną przewagę nad innymi. Rosnące temperatury i kwasowość wody powodują, że jeżowcom łatwiej jest pożywiać się na koralowcach. Na całym świecie rodzime rośliny przegrywają konkurencję z inwazyjnymi gatunkami, które w cieplejszym klimacie kwitną wcześniej. Wyższe temperatury na Karaibach powodują, że docierają tam niszczące rafy koralowe ryby z rodziny skorpenowatych. Nie wątpię, że zmiany klimatu zmienią też interakcje pomiędzy gatunkami, doprowadzając do pojawienia się nowych gatunków kluczowych, mówi Linda Blum, ekolog z University of Virginia. Dodaje jednak, że naukowcy z Yale powinni przeprowadzić eksperymenty, by sprawdzić, czy to nie samo zachowanie krabów wpływ na ich zdolność do łatwiejszego budowania nor na mokradłach wokół Sapelo Island. « powrót do artykułu
  17. Wiele osób na całym świecie z niecierpliwością czeka na swoją kolejkę do zaszczepienia się przeciwko COVID-19. Wydaje się, że większość z nich będzie musiała poczekać kilkanaście miesięcy. A przynajmniej wydawało się, gdyż sytuacja jest bardzo dynamiczna. Niedawne doniesienia z jednej strony dają nadzieję, że więcej osób uda się zaszczepić w krótszym czasie, ale z drugiej powodują zamieszanie wśród specjalistów. Najpierw Beijing Biological Products Institute, który jest wydziałem China National Biotec Group (CNBG) ogłosił, że III faza badań klinicznych wykazała, że jego szczepionka jest skuteczna w 79,34% i jest bezpieczna. CNBG to część państwowej firmy Sinopharm, jednego z największych na świecie producentów szczepionek. Chociaż tak wysoka skuteczność i bezpieczeństwo to dobre wiadomości, to jednak naukowcy chcieliby poznać szczegółowe wyniki badań. Te jednak nie są podawane do publicznej wiadomości. Nie wiadomo więc na ilu osobach prowadzono testy, ilu podano szczepionkę, a ilu placebo, nie wiadomo nawet, gdzie testy były prowadzone. Zamieszanie jest tym większe, że kilka tygodni wcześniej ministerstwo zdrowia Zjednoczonych Emiratów Arabskich poinformowało, że z jego badań wynika, iż skuteczność szczepionki Sinopharmu wynosi 86%. I również nie podało żadnych szczegółów. Niedługo po oświadczeniu CNBG w Wielkiej Brytanii odpuszczono do użycia szczepionkę AstraZeneca i University of Oxford. Doniesienia na jej temat powodowały u naukowców konfuzję, gdyż badania w Wielkiej Brytanii i Brazylii były prowadzone w różny sposób, na różnych grupach ludzi, przy różnych dawkach i różnym odstępie czasu pomiędzy obiema dawkami. Jakby jeszcze tego było mało MHRA, brytyjska agencja dopuszczająca leki na rynek, stwierdziła, że druga dawka szczepionki może być podana 12 tygodni po dawce pierwszej. Wyjaśniła, że u niektórych uczestników badań skuteczność szczepionki wyniosła 73% po pierwszej dawce, a po drugiej wynosiła... 62%. Opóźnienie drugiej dawki aż o 12 tygodni może zaś pozwolić na szybsze zaszczepienie większej liczby osób, co pozwoli na szybsze opanowanie pandemii i uniknięcie wielu zgonów oraz ciężkich zachorowań. Faktem jest, że szczepionek brakuje, a im więcej producentów będzie je oferowało, tym lepiej. AstraZeneca-Oxford obiecuje, że w bieżącym roku wyprodukuje 3 miliardy dawek. Sinopharm ma już wyprodukowanych 100 milionów dawek, a na bieżący rok obiecuje miliard. Nie wiemy, ile będzie kosztowała szczepionka Sinopharmu. Wiemy jednak, że chińskie władze chcą za jej pomocą budować swoje wpływy w ubogich krajach, więc obiecują, że będzie ona rozprowadzana po „uczciwej i rozsądnej cenie”. Nie można wykluczyć, że chiński podatnik będzie do niej dopłacał. Z kolei AstraZeneca-Oxford założyły organizację niedochodową, która ma sprzedawać szczepionkę po około 3 dolary za dawkę. To aż 10-krotnie taniej niż szczepionki Pfizera i Moderny. Jednak te firmy są już gotowe do dostarczenia do końca bieżącego roku około 2 miliardów dawek. Szczepionki Pfizera i Moderny wykorzystują mRNA do dostarczenia do organizmu fragmentu materiału genetycznego koronawirusa, dzięki czemu organizm rozpoznaje zagrożenie i uruchamia układ odpornościowy. Są one nie tylko droższe, ale też trudniejsze w transporcie i dystrybucji. Ich przechowywanie wymaga bowiem bardzo niskich temperatur. Szczepionka AstraZeneca-Oxford zawiera nieszkodliwego adenowirusa zmodyfikowanego genetycznie tak, by dostarczył fragment RNA koronawirusa. Z kolei produkt Sinopharmu wykorzystuje chemicznie dezaktywowaną wersję całego wirusa. Obie szczepionki do przechowywania wymagają standardowej lodówki. Nie wiadomo, dlaczego efektywność chińskiej szczepionki wynosi według Sinopharmu 79%, podczas gdy według urzędników ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich jest ona większą. Specjaliści chcieliby otrzymać więcej danych, ale ich nie mają. Ten brak informacji może wynikać z obyczajowości w różnych krajach. Tutaj w Ameryce musimy przekonać ludzi, że podajemy im bezpieczną i efektywną szczepionkę. W Chinach jest inaczej. Tam wystarczy stwierdzić, że rząd zapewnia, iż szczepionka jest bezpieczna, mówi John Moore. Kathleen Neuzil, epidemiolog z University of Maryland mówi, że nie ma powodu, by nie ufać oświadczeniu Sinopharmu. Przyznaje jednak, że bardziej wierzy temu, co mówi AstraZeneca, chociażby dlatego, że wyniki badań zostały opublikowany w prestiżowym The Lancet. Spory wśród specjalistów budzi też dyskusja na temat podawania jednej lub dwóch dawek szczepionki. W wielu krajach toczone są takie rozważania. MHRA jest pierwszą krajową agencją ds. leków, która dopuszcza opóźnienie podania drugiej dawki. MHRA podjęła dość spore ryzyko. Nie chciałbym przez 12 tygodni czekać na drugą dawkę mając tylko częściową odporność, mówi Moncef Slaoui szef Operation Warp Speed, rządowego amerykańskiego programu szybkiej dystrybucji szczepionek. Jednak dyskusje o opóźnieniu drugiej dawki toczą się też w odniesieniu do obu szczepionek mRNA. Warp Speed rozdysponowuje obecnie jedynie połowę posiadanych szczepionek. Robi to po to, by mieć pewność, że dla obecnie szczepionych nie zabraknie drugiej dawki w przewidzianym terminie. Jednak emerytowany profesor Stanley Plotkin, weteran badań nad szczepionkami, jest współautorem listu skierowanego do Slaouiego i innych amerykańskich urzędników, w którym apeluje o jak najszybsze wprowadzenie zasady pojedynczej dawki. Ekspert stwierdza, że dwie dawki w krótkim terminie powinny dostać tylko grupy najbardziej narażone. Cała reszta populacji powinna otrzymać jedną dawkę po to, by jak najszybciej odporność pojawiła się u jak największej grupy ludzi. Z drugą dawką można tutaj poczekać dłużej. Z poglądem takim zgadza się Paul Offit, pediatra z Children's Hospital of Philadelphia i członek niezależnego komitetu doradczego przy FDA (Agencja ds. Żywności i Leków), który debatował nad zatwierdzeniem obu szczepionek mRNA. Mówi on, że czas pomiędzy dawkami jest wybierany dość arbitralnie. Po prostu coś trzeba wybrać, mów Offit i dodaje, że standardowo tam, gdzie potrzebne są 2 dawki odstęp pomiędzy ich podaniem wynosi 2 miesiące. Jednak z powodu pandemii czas ten skrócono w przypadku szczepionek przeciwko COVID-19. Nie można więc wykluczyć, że za jakiś czas schemat szczepień ulegnie zmianie i 2 dawki w krótkim czasie otrzymają tylko osoby z grup ryzyka. « powrót do artykułu
  18. Zespół dr. inż. Łukasza Frącczaka z Politechniki Łódzkiej pracuje nad innowacyjnym endoskopem o wydłużonym zasięgu, który pomoże w szybkim i skutecznym leczeniu układu pokarmowego. Cały pomysł w zasadzie wziął się od lekarzy chirurgów, którzy mają problem ze zdiagnozowaniem pacjentów, zwłaszcza w dalszej części układu pokarmowego. Wiadomo, w polskich warunkach zlecanie kolejnych badań i ich przeprowadzenie to jest odwlekanie o kolejne miesiące, natomiast pacjent cały czas pozostaje chory bez zdiagnozowanej choroby, dlatego też takie urządzenie już przy pierwszym badaniu kolonoskopowym umożliwiłoby znacznie szerszą diagnostykę. Zatem cały okres leczenia [...] znacznie by się skrócił - mówi Frącczak. Jak dodaje dr Katarzyna Koter, na razie robot mierzy 85 cm. Planowane jest zbudowanie prototypu o długości 1,5 i do 2 m. Docelowo chcielibyśmy, aby taki robot miał 4 m długości, czyli umożliwiał przebadanie zarówno jelita grubego, jak i wejście do fragmentu jelita cienkiego. Naukowcy musieli zmierzyć się z wyzwaniami, związanymi ze specyficznym środowiskiem jelit. Jak dowiadujemy się z opublikowanego przez uczelnię filmiku, opatentowali nawet sztuczne mięśnie - napęd, który imituje ruchy glisty ludzkiej. Uczeni podkreślają, że pod względem robotyki układ pokarmowy człowieka jest bardzo trudnym środowiskiem. [...] Ma bardzo niski współczynnik tarcia i jest bardzo ciasny w środku. Poza tym układ pokarmowy jest wrażliwy na bodźce zewnętrzne. Do tej pory lekarze poprzez badanie kolonoskopowe mogli zbadać tylko i wyłącznie okrężnicę i niewielki odcinek jelita krętego. Doktor Koter wyjaśnia, że ze względu na ruch wężopodobny robot powinien być mniej inwazyjny w porównaniu do tradycyjnej kolonoskopii. Nie powinien wywierać dużych sił na ścianki jelita. Zmniejszałoby to ryzyko uszkodzenia jelita oraz bolesność badania. Obecnie robot ma średnicę 15-16 mm, jeśli jednak chcemy efektywnie zbadać jelito cienkie, trzeba będzie ten wymiar jeszcze zmniejszyć. Wyposażenie takiego robota w narzędzia i w kanał roboczy pozwoli nam, na przykład, na pobieranie próbek do późniejszych badań. Wg Frącczaka, zbudowanie robota o strukturze wężopodobnej na mięśniach pneumatycznych jest dość nowym odkryciem. Tutaj akurat mamy [...] dwa zgłoszenia patentowe. Składamy dwa roboty. Jeden jest zbudowany w oparciu o mięśnie McKibbena. Druga konstrukcja robota jest zbudowana w oparciu o mięśnie poprzeczne. Na ten wynalazek mamy już przyznany patent i wykorzystujemy to dalej w budowie [...]. Na wprowadzenie robota do praktyki klinicznej musimy jeszcze poczekać. Na dzień dzisiejszy opracowaliśmy [bowiem] tylko i wyłącznie sam napęd takiego endoskopu. Przetestowaliśmy go w warunkach zbliżonych do tych, w których będzie pracował. Mamy już stworzony demonstrator technologii, że takie urządzenie potrafi wchodzić do ciała pacjenta i może być stosowane w medycynie. Natomiast do końcowego produktu... No tutaj jeszcze kilka lat pracy będzie trzeba w to włożyć - podsumowuje Frącczak.   « powrót do artykułu
  19. Odkrycie w Amazonii przed kilkunastu laty „ciemnych ziem Indian” sprowokowało cały szereg badań nad amazońskim osadnictwem oraz stopniem rozwoju i zorganizowania tamtejszych społeczeństw przed przybyciem kolonizatorów. Autorzy najnowszych badań, międzynarodowy zespół naukowy z USA, Brazylii i Wielkiej Brytanii, twierdzą na łamach Nature Communications, że te żyzne ziemie nie były dziełem człowieka, a natury. Ludzie je po prostu wykorzystali. Przed kilkunastu laty donosiliśmy o indiańskich „miastach” w amazońskiej dżungli, których istnienie było powiązane przed użyźnioną przez ludzi „ciemną ziemią”. O tym, że to ludzie celowo użyźniali ziemię miały świadczyć znajdowane na miejscu artefakty oraz udomowione lub poddawane udomowieniu rośliny. Amazońskie ciemne ziemie to niezwykle żyzne gleby charakteryzujące się zwiększoną obecnością mikroskopijnych cząstek węgla, które nadają im charakterystycznego zabarwienia. Częsta obecność w tych ziemiach prekolumbijskich artefaktów spowodowała, że są one często klasyfikowane jako antrosole, czyli ziemie o pochodzeniu antropogenicznym. Nie jest jednak jasne, w jaki sposób rdzenni mieszkańcy tych terenów mieliby stworzyć bardzo żyzne obszary w jednym z najmniej żyznych środowisk na Ziemi, czytamy na łamach Nature Communications. Zdaniem autorów najnowszych badań te rzadko rozsiane fragmenty żyznej ziemi powstały w wyniku naturalnych procesów, takich jak powodzie i pożary. Międzynarodowa grupa naukowa, na czele której stał Lucas Silva, profesor z University of Oregon, przeprowadziła datowanie radiowęglowe na 210 hektarach terenu w pobliżu ujść rzek Solimoes i Negro. Z opublikowanego artykułu dowiadujemy się, że poziomu fosforu i wapnia na badanych terenach są o rząd wielkości wyższe niż w otaczającej glebie. Naukowcy połączyli te informacje z badaniem 16 innych pierwiastków, w tym izotopów neodymu i strontu. Na tej podstawie doszli do wniosku, że ziemia została użyźniona w wyniku powodzi, do których dochodziło przed jej zasiedleniem. Przeanalizowaliśmy zawartość węgla i składników odżywczych w lokalnym kontekście antropologicznym, co pozwoliło nam opisać chronologię zarządzania i gęstość zaludnienia potrzebne, by można było obserwować widoczną tutaj żyzność gleby w porównaniu z otaczającym ją krajobrazem, mówi Silva. Większość gleb Amazonii to silnie zerodowane gleby ferralitowe i czerwonoziemy. Są to gleby kwaśne i ubogie w składniki odżywcze. Z kolei wiele artefaktów znaleziono na bogatych w węgiel „ciemnych ziemiach”. Jednak obecne badania wykazały, że gleby te zaczęły tworzyć się około 7600 lat temu. To około 1000 lat wcześniej niż na tych terenach ludzie zaczęli prowadzić osiadły tryb życia. Nasze badania wykazały, że duże społeczności osiadłe musiałyby zarządzać żyznością gleby na tysiące lat przed pojawieniem się w tym regionie rolnictwa. Lub też, co bardziej prawdopodobne, ludzie wykorzystali swoją wiedzę do zidentyfikowania żyznych gleb i osiedlenia się na nich jeszcze przed rozpoczęciem żyznością gleby, dodaje Silva. Zawartość różnych pierwiastków w glebie oraz badania dotyczące intensywności opadów w przeszłości wskazują, że po długim suchym okresie, który miał miejsce od 8000 do 4000 lat temu doszło do zmiany dynamiki rzek spowodowanej zmianą klimatu. Rzeki częściej wylewały, przynosząc ze sobą składniki odżywcze ze swojego górnego biegu. Jednocześnie rzadziej dochodziło do pożarów, a rzeki przenosiły użyźniony dawnymi pożarami materiał i pozostawiały go w miejscu, w którym wylewały. To również wpływało na szatę roślinną i mogło być przyczyną różnej zawartości węgla w glebie w miejscach zalewanych i niezalewanych, stwierdzają badacze. « powrót do artykułu
  20. Tkanka tłuszczowa kojarzy się z otyłością i chorobami. Istnieje jednak tłuszcz „dobry” i „zły”. Biała tkanka tłuszczowa służy magazynowaniu energii i to ona obciąża nasz organizm. Z kolei „dobry” tłuszcz, czyli brunatna tkanka, spala tłuszcz i służy utrzymywaniu prawidłowej ciepłoty ciała. Najnowsze badania pokazują, ze brunatny tłuszcz chroni nasze zdrowie. Dotychczas jednak nie było jasne, czy posiadacze większej ilości brunatnej tkanki tłuszczowej cieszą się lepszym zdrowiem. Badania nad brunatną tkaną tłuszczową nie są łatwe, gdyż trudno zidentyfikować osoby posiadające jej większe ilości. Tkanka ta jest bowiem ukryta głęboko w organizmie. Trudne nie oznacza jednak niemożliwe. Na łamach nowego numeru Nature Medicine znajdziemy raport z badań na ponad 52 000 osób przeprowadzonych przez naukowców z Rockefeller University. To największe tego typu badania na dorosłych ludziach. Wynika z nich, że osoby, które posiadają wykrywalne ilości brunatnej tkanki tłuszczowej są narażeni na mniejsze ryzyko chorób kardiologicznych i metabolicznych – od cukrzycy typu 2. po chorobę niedokrwienną serca. Po raz pierwszy udało się znaleźć związek pomiędzy tą tkanką a mniejszym ryzykiem rozwoju pewnych chorób. To potwierdza, że brunatna tkanka tłuszczowa może być wykorzystana w leczeniu, mówi profesor Paul Cohen. Brunatna tkanka tłuszczowa jest badana od dekad u zwierząt i noworodków. Dopiero w 2009 roku okazało się, że posiadają ją również dorośli. Zwykle znajduje się wokół szyi i ramion. Jednak prowadzenie szeroko zakrojonych badań tej tkanki było praktycznie niemożliwe. Widać ją bowiem jedynie na skanach z pozytonowej tomografii emisyjnej (PET). To kosztowne badania i, co najważniejsze, wiążą się z przyjęciem dawki promieniowania. Nikt nie chce wystawiać zdrowych ludzi na promieniowanie, wyjaśnia główny autor badań Tobias Becher. To właśnie Becher wpadł na pomysł, jak zidentyfikować ludzi posiadających brunatną tkankę tłuszczową. W pobliżu jego laboratorium znajduje się Memorial Sloan Kettering Cancer Center. Każdego roku tysiące ludzi jest tam diagnozowanych za pomocą PET pod kątem podejrzenia nowotworu. Becher wiedział, że gdy radiolodzy zauważą u badanej osoby brunatną tkankę tłuszczową, rutynowo oznaczają ten fakt, by nie pomylić jej z guzem. "Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że tam mogą znajdować się dane pozwalające na badania nad brunatną tkanką tłuszczową na skalę całej populacji", mówi uczony. Becher we współpracy z Heiko Schoderem i Andreasem Wibmerem z Memorial Sloan Kettering przejrzeli 130 000 obrazów PET należących do ponad 52 000 pacjentów. U niemal 10% zauważono brunatną tkankę tłuszczową. Profesor Cohen mówi, że to zapewne zaniżona liczba, gdyż pacjentom przed badaniem mówiono, by unikanli zimna, ćwiczenia i kofeiny, a czynniki te prawdopodobnie zwiększają aktywność tkanki, zatem u części pacjentów mogła być ona w chwili badania niewidoczna. Gdy naukowcy przeanalizowali dane dotycząc osób posiadających i nieposiadających brunatnej tkanki tłuszczowej okazało się, że ci, u których znajdowały się wykrywalne poziomy tej tkanki, występowało widocznie mniejsze ryzyko wystąpienia różnych chorób. Na przykład na cukrzycę cierpiało tylko 4,6% osób posiadających brunatną tkankę tłuszczową, podczas gdy u osób, u których jej nie wykryto odsetek zachorowań był ponaddwukrotnie wyższy i wynosił 9,5%. Nieprawidłowy poziom cholesterolu we krwi miało 18,9% posiadaczy brunatnej tkanki tłuszczowej oraz 22,2% osób jej nieposiadających. Uczeni zaobserwowali też – czego nie zauważono w żadnych wcześniejszych badaniach – że osoby z brunatną tkanką tłuszczową rzadziej chorują na nadciśnienie, niewydolność serca oraz chorobę niedokrwienną serca. Innym niespodziewanym odkryciem było spostrzeżenie, że tkanka tłuszczowa może chronić przed schorzeniami powodowanymi otyłością. Ogólnie rzecz biorąc osoby otyłe są narażone na większe ryzyko rozwoju chorób serca i chorób metabolicznych. Jednak badania wykazały, że u otyłych posiadających brunatną tkankę tłuszczową ryzyko tych chorób jest podobne jak u osób o prawidłowej masie ciała. To tak, jakby były one chronione przed negatywnymi skutkami nadmiaru białej tkanki tłuszczowej, mówi Cohen. Obecnie naukowcy nie wiedzą, jaki jest dokładny mechanizm dobroczynnego wpływu brunatnej tkanki tłuszczowej. Istnieją jednak pewne wskazów. Wiemy na przykład, że komórki brunatnej tkanki tłuszczowej zużywają glukozę. Być może obniżają w ten sposób poziom glukozy we krwi, której nadmiar jest jednym z głównych powodów rozwoju cukrzycy. Jednak mniej zrozumiały jest wpływ brunatnej tkanki tłuszczowej na nadciśnienie. Być może brunatna tkanka tłuszczowa robi coś więcej niż tylko zużywa glukozę i spala kalorię. Może ma swój udział w działaniu hormonów, zastanawia się Cohen. Naukowcy z Rockefeller University chcą bliżej przyjrzeć się brunatnej tkance tłuszczowej. Mają m.in. zamiar poszukać genetycznych przyczyn, dla których jedni ludzie mają jej więcej niż inni. To zaś może być pierwszym krokiem w opracowaniu leków stymulujących aktywność brunatnej tkanki tłuszczowej w leczeniu otyłości i innych chorób. « powrót do artykułu
  21. Europa ma prawdopodobnie jedne z najbardziej rozdrobnionych rzek na świecie. W samej Polsce jest 77 tys. sztucznych barier – średnio jedna na km rzeki czy strumyka – wynika z badań opublikowanych w Nature. Naukowcy komentują, że konstrukcje te szkodzą bioróżnorodności, a istnienie wielu z nich nie ma ekonomicznego sensu. W ramach projektu AMBER koordynowanego przez walijski Uniwersytet Swansea oszacowano, że w 36 europejskich krajach jest co najmniej 1,2 mln barier w nurcie wodnym rzeki. A to oznacza, że na 4 kilometry rzeki przypadają średnio 3 bariery zbudowane przez człowieka (0,74 bariery na 1 km). Polska jest powyżej europejskiej średniej: na 1 km strumyka przypada u nas 1 bariera. Rekordzistką jest jednak Holandia, gdzie na kilometr rzeki przypada prawie 20 barier. To zaskakująco wysokie liczby w stosunku do tego, co wiadomo było wcześniej. Ponad 60 proc. konstrukcji jest bowiem na tyle niewielkich (mają np. poniżej 2 m wysokości), że były dotąd pomijane w statystykach. W zakrojonych na dużą skalę badaniach opracowano Atlas Zapór AMBER – pierwszą kompleksową ogólnoeuropejską inwentaryzację zapór. Zarejestrowano tam tysiące dużych zapór, ale i znacznie większą liczbę niższych struktur, takich jak jazy, przepusty, brody, śluzy i rampy, które były dotąd niewidoczne w statystykach, a są głównymi sprawcami fragmentacji rzek. Wyniki badań – koordynowanych przez Barbarę Belletti – opublikowano w Nature. W ramach projektu powstała też aplikacja AMBER, w której każdy może pomóc dokumentować brakujące dotąd w statystykach bariery. Ponieważ policzenie wszystkich barier nie było fizycznie możliwe, naukowcy w badaniach terenowych przewędrowali wzdłuż 147 rzek (2,7 tys. km) i odnotowywali wszelkie sztuczne bariery w ich nurtach. Na tej podstawie oszacowano, ile barier może być w Europie. Jeden ze współautorów badania prof. Piotr Parasiewicz, kierownik Zakładu Rybactwa Rzecznego w Instytucie Rybactwa Śródlądowego im. S. Sakowicza zaznacza, że bariery te są ogromnym utrudnieniem w migracji ryb rzecznych nie tylko takich jak łososie, pstrągi, jesiotry, węgorze, ale także płotki czy leszcze. Za sprawą konstrukcji rzecznych gatunki te mają coraz trudniejsze warunki do przeżycia. To jednak nie jedyny minus. Jeśli na rzekach mamy tysiące barier, to zamieniamy nasze rzeki w stawy - mówi naukowiec. Powyżej bariery tworzy się bowiem często zalew, w którym woda płynie bardzo powoli, a lepiej radzą sobie tam organizmy charakterystycznie nie dla rzek, ale właśnie stawów. Z ryb są to choćby karpie czy leszcze. A to zwykle gatunki mniej wyspecjalizowane i bardziej pospolite. Bariery zmieniają też temperaturę wody (powyżej bariery jest często ona cieplejsza niż poniżej). A w dodatku blokują przepływ osadów i materii. A w poprzegradzanej rzece wolniej zachodzą procesy samooczyszczania. Ponadto z danych dostarczonych przez wolontariuszy w ramach aplikacji AMBER wynikło, że ponad 10 proc. europejskich barier jest nieużytecznych. Gdyby więc je usunąć, nie miałoby to żadnego ekonomicznego znaczenia. A to by oznaczało, że w Europie można by było rozebrać ok. 150 tys. barier bez żadnych strat ekonomicznych. Za to z zyskiem dla środowiska i dla ludzi – ocenia prof. Parasiewicz. Jednym z praktycznych wyników naszego projektu jest to, że Unia Europejska zadeklarowała w swoim Programie Bioróżnorodności do 2030 r., że udrożni 25 tys. km rzek – komentuje prof. Parasiewicz. AMBER otrzymał finansowanie z unijnego programu badań naukowych i innowacji "Horyzont 2020". Celem tego projektu jest zastosowanie zarządzania adaptacyjnego do eksploatacji zapór i innych barier w celu osiągnięcia bardziej zrównoważonego wykorzystania zasobów wodnych i skuteczniejszego przywrócenia ciągłości ekosystemów rzecznych. W ramach projektu opracowano narzędzia i symulacje, które mają pomóc przedsiębiorstwom wodociągowym i zarządcom rzek zmaksymalizować korzyści płynące z barier i zminimalizować ich wpływ na środowisko. « powrót do artykułu
  22. Wykonując 10 grudnia bruzdę pod kabel elektryczny w jednym z filarów, dwaj pracownicy firmy remontowej natrafili w kościele pw. św. Józefa w Puławach na skrytkę. W środku znajdowały się różne przedmioty, m.in. drewniana szkatułka z metalowymi aplikacjami, medaliony, srebrna obrączka, szkaplerz z wizerunkiem Matki Boskiej, niewielki wizerunek dziewczynki wykonany prawdopodobnie na kości słoniowej, pukle włosów z plecioną siatką na włosy czy poduszka z haftowaną poszewką. Jak napisano na facebookowym profilu Lubelskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków (LWKZ), przeprowadzone wstępnie oględziny i analiza znalezionych przedmiotów wykazała, że związane są one z osobą [tragicznie zmarłej] Teresy, córki księżnej Izabeli Czartoryskiej. W styczniu 1780 r. w należącym do Czartoryskich Pałacu Błękitnym w Warszawie doszło do wypadku. Podczas zabawy 15-letnia Teresa Czartoryska musiała za bardzo zbliżyć się do ognia, przez co zajęła się jej muślinowa sukienka. Dziewczyna zaczęła biegać od komnaty do komnaty, podsycając płomień. Choć Jan Norblin ugasił ogień, okrywając księżniczkę swoim płaszczem, obrażenia okazały się bardzo poważne i wkrótce, 13 stycznia, Teresa zmarła. Na związek znalezionych w skrytce przedmiotów z Teresą wskazują m.in. wyhaftowane na poszewce poduszki monogramy TC, obecność wśród przedmiotów tkanej torebeczki/portmonetki(?) z widocznymi śladami działalności ognia oraz również monogramami TC. Ze źródeł historycznych wiadomo, że księżna Izabela bardzo przeżyła śmierć najstarszej córki. Przenosząc się z Warszawy do Puław, prawdopodobnie zabrała ze sobą pamiątki związane z tragicznie zmarłą Teresą. Wszystko wskazuje na to, że za jej sprawą przedmioty te schowano w pobliskim kościele. Jak podaje "Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich", w 1801 roku odbudowali kościół z gruntu Czartoryscy. Oględziny skrytki wykazały zaś, że wykonano ją celowo na etapie budowy filara. Tuż po odkryciu skrytki, która nienaruszona przetrwała powstania czy wojny światowe, część cennych przedmiotów (medalion, pierścionek i złoty krzyżyk) zniknęła. Doszło do tego po sporządzeniu spisu przez LWKZ. Po rozmowach z robotnikami niektóre przedmioty udało się odzyskać. Ponieważ innych nadal brakowało, Konserwator powiadomił policję. Jak pod koniec grudnia powiedziała Dziennikowi wschodniemu rzeczniczka puławskiej policji Ewa Rejn-Kozak, funkcjonariusze ustalili łącznie pięć osób podejrzanych o przywłaszczenie cennych przedmiotów. W trakcie dalszych czynności odzyskali nie tylko zaginiony pierścień, ale także medalion. Zarzuty usłyszeli mężczyźni w wieku od 27 do 55 lat z Bełżyc, Lublina i Świdnika. Wszystkie te osoby usłyszały zarzut przywłaszczenia przedmiotów stanowiących dobra o szczególnym znaczeniu dla kultury. Grozi za to kara pozbawienia wolności do lat 10. Prawdopodobnie wszystkie przedmioty ze skrytki trafią do Muzeum Czartoryskich w Puławach. « powrót do artykułu
  23. Badacze z amerykańskich Narodowych Instytutów Zdrowia (NIH) donoszą, że skutkiem ubocznym COVID-19 może być uszkodzenie mózgu. Do takich wniosków doszli naukowcy, którzy zbadali mózgi zmarłych na COVID-19. W tkance 19 osób, które zmarły wkrótce po zarażeniu znaleźli ślady uszkodzeń spowodowanych zmniejszeniem grubości i przeciekaniem naczyń krwionośnych mózgu. Z wcześniejszych badań wynika, że wirus SARS-CoV-2 może zarówno uszkadzać barierę krew-mózg jak i przedostawać się do mózgu. Dlatego też naukowcy chcieli sprawdzić, jak COVID-19 wpływa na mózg. Okazało się jednak, że w uszkodzonej tkance nie znaleziono śladów samego wirusa, co wskazuje, że przyczyną uszkodzeń nie był jego bezpośredni atak na mózg. Stwierdziliśmy, że mózgi pacjentów zarażonych SARS-CoV-2 mogą być podatne na mikrouszkodzenia naczyń krwionośnych. Wyniki naszych badań sugerują, że mogą być one powodowane przez sam organizm, który na obecność wirusa reaguje stanem zapalnym, mówi jeden z autorów badań doktor Avindra Nath, dyrektor ds. klinicznych w Narodowym Instytucie Zaburzeń Neurologicznych i Udaru (NINDS). Mamy nadzieję, że badania te pomogą lepiej zrozumieć pełne spektrum problemów, z którymi borykają się pacjenci i pozwolą opracować lepsze metody leczenia. COVID-19 to przede wszystkim choroba układu oddechowego. Jednak pacjenci często doświadczają objawów neurologicznych, takich jak bóle głowy, utrata węchu, smaku, zmęczenie czy problemy poznawcze. Mogą też pojawiać się udary i inne stany patologiczne. Już wcześniejsze badania wykazały, że choroba może powodować stany zapalne i uszkodzenia naczyń krwionośnych. Specjaliści wciąż jednak próbują zrozumieć, jak wpływa ona na mózg. Nath i jego koledzy zbadali tkankę mózgową 19 osób, które zmarły pomiędzy marcem a lipcem 2020 roku w ciągu od kilku godzin po dwa miesiące od pojawienia się u nich pierwszych objawów COVID-19.Wiek pacjentów wahał się od 5 do 73 lat. U wielu z nich występował jeden lub więcej czynnik ryzyka, taki jak otyłość, cukrzyca czy choroba układu krążenia. Osiem osób zmarło w domach lub w miejscach publicznych, kolejnych trzech nagle przewróciło się i zmarło. Naukowcy rozpoczęli badania od obrazowania tkanki mózgowej za pomocą potężnego skanera do rezonansu magnetycznego (MRI), który jest od 4 do 10 razy bardziej czuły niż standardowe skanery MRI. Specjaliści sprawdzali próbki opuszek węchowych oraz pnia mózgu każdego z pacjentów. Wybrano te obszary, gdyż przypuszcza się, że są one szczególnie wrażliwe na COVID-19. Opuszki węchowe kontrolują zmysł węchu, a pień mózgu odpowiada za kontrolę oddychania i akcji serca. Skany ujawniły, że w obu miejscach występują liczne jasne punkty podwyższenia sygnału, wskazujące na stan zapalny, oraz ciemne punkty obniżenia sygnału, wskazujące na krwawienie. Gdy dzięki MRI zidentyfikowano problematyczne miejsca, zostały one poddane szczegółowym padaniom pod mikroskopem. Naukowcy stwierdzili, że miejsca podwyższenia sygnału zawierają ściany naczyń, które były cieńsze niż normalnie i czasem wyciekały z nich do mózgu białka krwi, takie jak fibrynogen. Wydaje się, że to powodowało reakcję zapalną. Punkty takie były bowiem otoczone limfocytami T z krwi oraz komórkami mikrogleju, który bierze udział w odpowiedzi immunologicznej mózgu. Z kolei tam, gdzie na MRI występowały ciemne obszary znajdowała się zakrzepła krew, nieszczelne naczynia krwionośne, ale nie było komórek odpornościowych. Byliśmy całkowicie zaskoczeni. Spodziewaliśmy się uszkodzeń spowodowanych niedotlenieniem. Tymczasem zobaczyliśmy wieloogniskowe uszkodzenia typowe dla udarów i chorób neurozapalnych. Uczeni wykorzystali też liczne metody wykrywania w tkance obecności materiału genetycznego i białek wirusa SARS-CoV-2, jednak okazało się, że wirusa w tkance nie było. Jak dotąd wydaje się, że zaobserwowane uszkodzenia nie zostały spowodowane bezpośrednim zainfekowaniem mózgu przez wirusa. W kolejnym etapie badań chcemy sprawdzić, jak COVID-19 uszkadza naczynia krwionośne mózgu i czy powoduje to obserwowane u pacjentów krótko- i długoterminowe objawy neurologiczne, mówi doktor Nath. « powrót do artykułu
  24. Naturalne jaskinie to ważne cele przyszłych misji NASA. Będą one miejscem poszukiwań dawnego oraz obecnego życia w kosmosie, a także staną się schronieniem dla ludzi, mówi Ali Agha z Team CoSTAR, który rozwija roboty wyspecjalizowane w eksploracji jaskiń. Jak wcześniej informowaliśmy, na Księżycu istnieją gigantyczne jaskinie, w których mogą powstać bazy. Team CoSTAR, w skład którego wchodzą specjaliści z Jet Propulsion Laboratory i California Instute of Technology to jednym z zespołów, który przygotowuje się do wzięcia udziału w tegorocznych zawodach SubT Challenge organizowanych przez DARPA (Agencja Badawcza Zaawansowanych Projektów Obronnych). CoSTAR wygrał ubiegłoroczną edycję SubT Urban Circuit, w ramach której roboty eksplorowały tunele stworzone przez człowieka. Teraz coś na coś trudniejszego i mniej przewidywalnego. Czas na naturalne jaskinie i tunele. Specjaliści z CoSTAR i ich roboty pracują w jaskiniach w Lava Beds National Monument w północnej Kalifornii. Jaskiniowa edycja Subterranean Challenge jest dla nas szczególnie interesująca, gdyż lokalizacja taka bardzo dobrze pasuje do długoterminowych planów NASA. Chce ona eksplorować jaskinie na Księżycu i Marsie, w szczególności jaskinie lawowe, które powstały w wyniku przepływu lawy. Wiemy, że takie jaskinie istnieją na innych ciałach niebieskich. Kierowany przez Jen Blank zespół z NASA prowadził już testy w jaskiniach lawowych i wybrał Lava Beds National Monument jako świetny przykład jaskiń podobnych do tych z Marsa. Miejsce to stawia przed nami bardzo zróżnicowane wyzwania. Jest tam ponad 800 jaskiń, mówi Ben Morrell z CoSTAR. Eksperci zwracają uwagę, że istnieje bardzo duża różnica w dostępności pomiędzy tunelami stworzonymi przez człowieka, a naturalnymi jaskiniami. Z jednej strony struktury zbudowane ludzką ręką są bardziej rozwinięte w linii pionowej, są wielopiętrowe, z wieloma poziomami, schodami, przypominają labirynt. Jaskinie natomiast charakteryzuje bardzo trudny teren, który stanowi poważne wyzwanie nawet dla ludzi. Są one trudniej dostępne, z ich eksploracją wiąże się większe ryzyko, są znacznie bardziej wymagające dla systemów unikania kolizji stosowanych w robotach. Agha i Morrell mówią, że jaskinie lawowe ich zaskoczyły. Okazały się znacznie trudniejsze niż sądzili. Stromizny stanowią duże wyzwanie dla robotów. Powierzchnie tych jaskiń są niezwykle przyczepne. To akurat korzystne dla robotów wyposażonych w nogi, jednak roboty na kołach miały tam poważne problemy. Przed urządzeniami stoją tam zupełnie inne wyzwania. Zamiast rozpoznawania schodów i urządzeń, co było im potrzebne w tunelach budowanych przez człowieka, muszą radzić sobie np. z nagłymi spadkami czy obniżającym się terenem. Miejskie tunele są dobrze rozplanowane, nachylone pod wygodnymi kątami, z odpowiednimi zakrętami, prostymi korytarzami i przejściami. Można się tam spodziewać równego podłoża, wiele rzeczy można z góry zaplanować. W przypadku jaskiń wielu rzeczy nie można przewidzieć. Celem SubT Challenge oraz zespołu CoSTAR jest stworzenie w pełni autonomicznych robotów do eksploracji jaskiń. I cel ten jest coraz bliżej. Byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy podczas jednego z naszych testów robot Spot [Boston Dynamics – red.] w pełni autonomicznie przebył całą jaskinię. Pełna autonomia to cel, nad którym pracujemy zarówno na potrzeby NASA jak i zawodów, więc pokazanie, że to możliwe jest wielkim sukcesem, mówi Morrell. Innym wielkim sukcesem było bardzo łatwe przełożenie wirtualnego środowiska, takiego jak systemy planowania, systemy operacyjne i autonomiczne na rzeczywiste zachowanie się robota, dodaje. Jak jednak przyznaje, zanotowano również porażki. Roboty wyposażone w koła miały problemy w jaskiniach lawowych. Dochodziło do zużycia podzespołów oraz poważnych awarii sprzętu. Ze względu na epidemię trudno było sobie z nimi poradzić w miejscu testów, stwierdza ekspert. « powrót do artykułu
  25. Muzeum na Akropolu zakończyło digitalizację swoich zbiorów. Teraz dzięki internetowi możemy oglądać wszystkie zgromadzone tam zabytki. W Digital Acropolis Museum możemy oglądać obrazy w wysokiej rozdzielczości, korzystać z aplikacji multimedialnych, w tym gier, materiałów wideo i obrazów 3D. Muzeum na Akropolu jest pierwszym w pełni zdigitalizowanym greckim muzeum. Przenoszenie zbiorów do świata cyfrowego jest od 10 lat coraz bardziej popularnym trendem w muzeach i galeriach na całym świecie. Dzięki współpracy kuratorów, specjalistów ds. nowoczesnych mediów i programistów możemy oglądać zbiory, których w inny sposób byśmy nigdy nie zobaczyli. Zwykle też przy okazji takich projektów powstają narzędzia, dzięki którym z muzealnych zbiorów mogą korzystać też naukowcy zainteresowani badaniem artefaktów. Digitalizacja zbiorów Akropolu pochłonęła 1,3 miliona euro. Powstały witryny w języku greckim i angielskim z dodatkowymi tekstami w językach francuskim, włoskim, niemieckim i hiszpańskim. W przeniesionych do formy cyfrowej zbiorach znajdziemy 2156 zabytków znajdujących się na wystawie stałej. Zabytki te znaleziono podczas wykopalisk na Akropolu i jego stokach. Zdjęcia uzupełniono o szczegółowe opisy, nad którymi wciąż trwają prace, fotografie w wysokiej rozdzielczości, rysunki i materiały wideo. W przyszłości cyfrowe zbiory zostaną poszerzone o zabytki znajdujące się obecnie w muzealnych magazynach. Twórcy cyfrowej kolekcji pomyśleli też o najmłodszych. Acropolis Museum Kids to propozycja dla dzieci w wieku 6–12 lat. Mogą one poznać historię Aten za pośrednictwem gier i materiałów wideo. Znajdą tam zarówno lekcję gotowania, wycieczkę po Akropolu czy grę SAMM (Save the Ancient Monument's Memory). W ramach projektu na drugim piętrze muzeum wydzielono też dwie specjalne przestrzenie dla odwiedzających. Jedna z nich to centrum multimedialne, gdzie można zapoznać się ze szczegółami poszczególnych wystaw, a druga to zakątek dla dzieci. Tam najmłodsi zwiedzający poznają mity greckie i historię Akropolu. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...