Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37376
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    240

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Przed tygodniem misja BepiColombo przeleciała w odległości zaledwie 295 kilometrów nad powierzchnią Merkurego. O godzinie 7:07 pojazd znalazł się bezpośrednio nad północnym biegunem planety, który właśnie był oświetlony przez Słońce. Była to szósta i ostatnia asysta grawitacyjna, dzięki której pod koniec przyszłego roku pojazd trafi na orbitę Merkurego. Europejska Agencja Kosmiczna (ESA), która wraz z Japońską Agencją Kosmiczną (JAXA) zorganizowała misję, pokazała zdjęcia wykonane podczas przelotu. Trzeba przyznać, że fotografie nie zawiodły oczekiwań. Wspomniany przelot był ostatnią okazją do wykonania zdjęć przez M-CAMs (monitoring cameras). Moduł Mercury Transfer Module, do którego zamontowane są trzy 1-megapikselowe aparaty, oddzieli się od dwóch orbiterów – Mercury Planetary Orbiter (MPO - ESA) i Mercury Magnetospheric Orbiter (Mio - JAXA) – i zostanie porzucony w przestrzeni kosmicznej. MPO i MMO trafią zaś na orbitę planety. Podczas niedawnego przelotu aparat M-CAM 1 wykonał pierwsze ujęcia powierzchni Merkurego. Mijając terminator – linię między dzienną a nocną stroną planety – miał unikatową możliwość zajrzenia do wiecznie zacienionych kraterów. Krawędzie kraterów Prokofjew, Kandinski, Tolkien i Gordimer rzucają wieczny cień na ich dno. To zaś czyni te kratery jednymi z najchłodniejszych miejsc w Układzie Słonecznym. I dzieje się tak pomimo tego, że Merkury jest planetą najbliższą Słońca. Mamy przesłanki, by przypuszczać, że na dnie tych kraterów znajduje się woda. Czy rzeczywiście ona tam jest? To jedno z najważniejszych pytań, na jakie ma odpowiedzieć misja BepiColombo. Na lewo od bieguna północnego M-CAM 1 sfotografował rozległe równiny wulkaniczne zwane Borealis Planitia. Te największe równiny najmniejszej planety Układu Słonecznego powstały 3,7 miliarda lat temu podczas masowego wypływu lawy. Zalała ona wcześniej istniejące kratery, jak Henri i Lismer. Widoczne na zdjęciach zmarszczki lawy utworzyły się w ciągu miliardów lat po ostygnięciu lawy, prawdopodobnie w wyniku kurczenia się samej planety, której wnętrze powoli stygło. Kolejne zdjęcie zostało wykonane przez M-CAM 1 kilka minut po pierwszym. Widać na nim na przykład krater Mendelssohn. Jego krawędzie są ledwie widoczne nad zalanym przez lawę wnętrzem. Podobnie zresztą jest w przypadku krateru Rustaweli. Na zdjęciach widzimy też basen Caloris. To największy krater uderzeniowy Merkurego o średnicy ponad 1500 kilometrów. Uderzenie, które go utworzyło, było tak potężne, że na powierzchni planety widać linie ciągnące się przez tysiące kilometrów od krateru. Na górze od basenu Caloris widać jaśniejszą fragment powierzchni w kształcie bumerangu. To lawa, która wydaje się łączyć powierzchnię z wnętrzem Merkurego. Wydaje się, że jej kolor jest podobny do lawy w Caloris na na Borealis Planitia. BepiColombo ma znaleźć odpowiedź na pytanie, w którą stronę ta lawa płynęła. Od czy do Caloris. Merkury ma ciemną powierzchnię. Jasne fragmenty są młodsze od reszty. Naukowcy wciąż nie są pewni, jaki dokładnie jest skład planety, jednak jasne jest, że materiał, który wydobył się z wnętrza Merkurego na powierzchnię, ciemnieje z czasem. Na trzecim zdjęciu widzimy więc bardzo jasny obszar Nathair Facula, pozostałość po ostatniej wielkiej erupcji wulkanicznej na Merkurym. Obszar ma co najmniej 300 kilometrów średnicy. Po lewej znajduje się krater Fonteyn. Młody, powstał zaledwie 300 milionów lat temu. BepiColombo będzie badała jasne i ciemne fragmenty Merkurego i pozwoli znaleźć odpowiedź na pytanie, z czego planeta jest zbudowana i jak powstała. Główna faza badawcza misji rozpocznie się za dwa lata, ale każdy z 6 dotychczasowych przelotów przyniósł nam niezwykle ważne informacje o tej mało zbadanej planecie, mówi główny naukowiec misji z ramienia ESA, Geraint Jones. BepiColombo została wystrzelona 20 października 2018 roku. W jej skład wchodzą dwa orbitery, wspomniane już MPO i Mio. Za ich transport w okolice Merkurego odpowiada zaś Mercury Transfer Module. Pod koniec 2026 roku MTM oddzieli się od orbiterów, które wejdą na orbity biegunowe wokół planety. Badania naukowe rozpoczną na początku 2027 roku. Misja obu orbiterów przewidziana jest na 12 miesięcy, z możliwością przedłużenia jej o kolejny rok. « powrót do artykułu
  2. W Eisleben, mieście urodzin i śmierci Marcina Lutra, w kościele św. Andrzeja, w którym Luter wygłosił swoje ostatnie kazania, znaleziono skarb składający się z 816 monet. Zostały one ukryte około 1640 roku w rzeźbie, która zdobi wykonany w 1567 roku nagrobek hrabiny Magdaleny (zm. 1565) i hrabiego Johanna Albrechta I z linii Mansfeld-Arnstein (zm. 1586). Mieszki z monetami ukryto w nodze hrabiego. Odkrycia skórzanych sakiewek zawierających monety dokonano podczas prac renowacyjnych. We wnęce rzeźby konserwatorzy wyczuli coś miękkiego. Okazało się, że to stara skarpeta, którą prawdopodobnie wykorzystano przed 100 laty do czyszczenia rzeźb. Najprawdopodobniej wpadła ona do środka, a prowadzący wówczas prace się tym nie przejęli. Pod skarpetą było zaś coś znacznie bardziej interesującego. Cztery mieszki z 816 dobrze posortowanymi monetami. Najcenniejsze z nich, złote, zostały owinięte w papier, a napisy na nim świadczą, że była to część kościelnego skarbca. Nie były to jednak pieniądze z coniedzielnej tacy, ale zebrane przy innych okazjach. W skarbie znaleziono monetę znaną jako złoty anioł, podwójnego dukata, kilka talarów, półtalarów i ćwierćtalarów. Jednak główną część zbioru stanowią wybite w Saksonii drobne monety, takie jak srebrne schreckenbergery, zinsgroschen oraz niemal 300 groszy praskich pochodzących z końca średniowiecza. Najnowszą monetą jest podwójny dukat wybity przez arcybiskupa Moguncji Anselma Casimira Wambolda von Umstadta w 1638 roku. Niewiele starsze są monety wybite po okresie ostrego kryzysu finansowego zwanego „Kipper i Wipper”, kiedy to doszło do masowego psucia monety. To saksońsko-turyński talar, saksońskie grosze oraz trzy złote monety. Zaskakującą cechą znalezionego skarbu jest fakt, że okres „Kipper i Wipper” nie pozostawił w nim śladu. W tym okresie menniczego chaosu i dewaluacji właściciele mennic masowo nie przestrzegali ordynacji menniczych dotyczących liczby i gatunków wybijanych monet. Inflacja była szczególnie dotkliwa w hrabstwie Mansfeld, do którego należało Eisleben. Działało tam ponad 20 mennic, które masowo biły miedziane pieniądze. To wyjaśnia, dlaczego w znalezionym skarbie widzimy sporo późnośredniowiecznych monet. Nie stanowiły one znaczącego odsetka wśród monet obiegowych w XVI wieku, jednak po kryzysie zyskały na znaczeniu, gdyż pokładano zaufanie w ich wartość. Masowo bite miedziane monety nie trafiły do skarbu. Skarb został ukryty w rzeźbie z szwedzkich najazdów łupieżczych. W latach 1636–1644 Eisleben było wielokrotnie – niemal co tydzień – rabowane przez Szwedów. Miejskie kroniki z tamtych lat są pełne opisów obowiązkowych kwaterunków dla żołnierzy, kontrybucji i innych uciążliwości. W latach 1628–1650 miasto straciło połowę ludności. Na podstawie zapisków z lat 1623–1642 naukowcy obliczyli, że miasto wydało w tym czasie 212 258 talarów na okup i żywność dla obcych wojsk. To gigantyczna kwota. Silny, dobrze zarabiający górnik otrzymywał około 1 talara tygodniowo. Jednak zarobki zdecydowanej większości górników wynosiły około 0,5 talara tygodniowo. Za talara można było kupić 8 funtów masła czy 24 śledzie. Zatem wydatki niewielkiego Eisleben związane z obecnością obcych wojsk były gigantyczne. Eksperci będą teraz badali, czy znaleziony skarb nie jest częścią „Aerarum Pastorale”, specjalnego funduszu parafialnego ustanowionego w Eisleben w 1561 roku. Fundusz ten przeznaczony był na kształcenie teologów oraz pensje, ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne księży w parafii. Był niezależny od władz i zgromadzenia parafian. Trwają też prace nad zbadaniem każdej z monet oraz stworzenie ich katalogu, który zostanie udostępniony w sieci. « powrót do artykułu
  3. Naukowcy z amerykańskich Ames National Laboratory i Iowa State University stoją na czele konsorcjum, które pracuje nad nowymi materiałami dla reaktorów fuzyjnych. Stworzenie odpowiednich materiałów to niezbędny krok, które mają umożliwić komercyjne wykorzystywanie energii z fuzji jądrowej. Badania prowadzone są w ramach programu CHADWICK (Creating Hardened And Durable fusion first Wall Incorporating Centralized Knowledge) ogłoszonego niedawno przez Advanced Research Projects Agency–Energy (ARPA-E). Celem agencji jest promocja i finansowanie zaawansowanych badań nad technologiami pozyskiwania energii. Przed 2 miesiącami ARPA-E ogłosiła warty 30 milionów USD program CHADWICK, do którego zakwalifikowało się 13 projektów. Jedną z głównych trudności w pozyskiwaniu energii w procesie fuzji jądrowej jest odpowiednie uwięzienie plazmy, w której odbywa się reakcja. Uwięziona plazma jest jak miniaturowe Słońce zamknięte w pojemniku, który musi wytrzymać oddziaływanie niezwykle wysokiej temperatury, silne promieniowanie i pola magnetyczne, a jednocześnie efektywnie przekazywać ciepło, które jest zamieniane w elektryczność. Projekt CHADWICK skupia się na pierwszej ścianie reaktora, tej, która otacza plazmę uwięzioną za pomocą silnego pola magnetycznego. Pierwsza ściana składa się z dwóch warstw materiału. Ta wewnętrzna jest blisko plazmy, zewnętrzna pomaga przekazać energię do innych części reaktora. Pierwsza warstwa musi być wytrzymała, odporna na pęknięcia i erozję. Nie może też być przez długi czas radioaktywna, by po wyłączeniu reaktora można było bezpiecznie przeprowadzić prace w jego wnętrzu. Nicolas Arbigay z Ames National Laboratory kieruje pracami nad udoskonaleniem pierwszej warstwy. Głównym materiałem, jaki badamy, jest wolfram. Nie licząc węgla, a właściwie jego niektórych form – jak diament – ma on najwyższą temperaturę topnienia ze wszystkich pierwiastków, stwierdził uczony. Jego laboratorium kupiło ostatnio specjalną platformę do wytwarzania i testowania nowych materiałów. Możemy robić proszki i odlewy różnych stopów, w tym czystego wolframu, wyjaśnia Argibay i dodaje, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy laboratorium wzbogaci się w nowe urządzenia, które pozwolą na uzyskiwanie materiałów również w ilości wystarczającej do prowadzenia programów pilotażowych. Ames Lab zainwestowało też w rzadki system pozwalający na badanie materiałów ogniotrwałych w temperaturze znacznie powyżej 1000 stopni Celsjusza i posiada jedyny w USA komercyjny system testowania takich materiałów w temperaturze do 1500 stopni. To niezwykle ważny element prac nad pierwszą ścianą reaktora fuzyjnego. Materiał pierwszej ściany jest tym, co utrzymuje całość. Musi być wytrzymały. W ścianie muszą być zintegrowane różne elementy, jak kanały chłodzące, pozwalające na pozyskiwanie ciepła, wyjaśnia Jordan Tiarks. Pracuje on nad kolejnym aspektem reaktora fuzyjnego. Tiarks specjalizuje się w stalach ODS (stale dyspersyjnie umacniane tlenkami) przyszłej generacji. Stale ODS są wzbogacone ceramicznymi nanocząstkami, co poprawia ich właściwości mechaniczne i pozwala przetrwać wysokie promieniowanie. To, czego się dotychczas nauczyliśmy, chcemy wykorzystać do stworzenia nowego materiału, stopu bazującego na wanadzie, który będzie dobrze sprawdzał się w reaktorach fuzyjnych, mówi Tiarks. Problem w tym, że wanad zachowuje się inaczej niż stal. Ma znacznie wyższą temperaturę topnienia i jest bardziej reaktywny. Nie można go łączyć z ceramiką, więc zespół Tiarksa szuka innych sposobów na tworzenie stopów wanadu. Wykorzystujemy gaz pod wysokim ciśnieniem, by rozbić roztopiony materiał na niewielkie kropelki, które gwałtownie schładzamy i uzyskujemy proszek. Tutaj nie możemy użyć żadnej ceramiki, stwierdza uczony. Dodatkowym problemem jest reaktywność wanadu. Już same proszki są bardzo reaktywne. Jeśli tworzymy z nich aerozol, mogą eksplodować. Na szczęście duża część metali tworzy cienką warstwę tlenu na takich cząstkach, która zapobiega kolejnym reakcjom. Ta warstewka chroni resztę cząstki przed dalszym utlenianiem się. Znaczna część prowadzonych przez nas badań polega na opracowaniu metod zapobiegania gwałtownym reakcjom. Jest to konieczne, by bezpiecznie używać proszku. Jednocześnie zaś nie możemy zbytnio ich utlenić, bo to negatywnie wpłynie na ich właściwości. Opracowanie odpowiednich metod przetwarzania sproszkowanych materiałów opartych na wanadzie pozwoli lepiej kontrolować strukturę drugiej warstwy pierwszej ściany reaktora. Gdy już odpowiedni materiał zostanie uzyskany, jego testowaniem zajmie się zespół profesora Sida Pathaka z Iowa State University. Uczeni nałożą proszek na odpowiednie powierzchnie i będą badali przede wszystkim odporność tak stworzonych paneli na silne promieniowanie reaktora fuzyjnego. Uważają, że nowy materiał będzie bardziej odporny niż dotychczas używane. Jednak, jak zauważa uczony, negatywne skutki promieniowania ujawniają się w materiale ścian reaktora po 10-20 latach. Projekt badawczy będzie trwał 3 lata, więc nie jest możliwe odtworzenie odpowiednich warunków. Dlatego badania będą prowadzone w Ion Beam Laboratory, gdzie materiał będzie bombardowany za pomocą jonów, a nie neutronów, jakby to miało miejsce w reaktorze. Dodatkową zaletą jest fakt, że materiał potraktowany jonami nie będzie radioaktywny, co ułatwi badania. Z kolei negatywną stroną użycia jonów jest bardzo płytka penetracja. Uszkodzenia materiału pojawią się na głębokości 1-2 mikrometrów, więc ich badanie będzie wymagało użycia wyspecjalizowanych narzędzi. Opracowanie komercyjnej fuzji jądrowej stawia przed nami jedne z największych wyzwań technologicznych naszych czasów, jednocześnie jednak niesie ze sobą obietnicę olbrzymich korzyści, w postaci nieograniczonego źródła czystej energii, podsumowuje Tiarks. Fuzja jądrowa – czyli reakcja termojądrowa – to obiecujące źródło energii. Polega ona na łączeniu się atomów lżejszych pierwiastków w cięższe i uwalnianiu energii. To proces, który zasila gwiazdy.  Taki sposób produkcji energii na bardzo wiele zalet. Nie dochodzi tutaj do uwalniania gazów cieplarnianych. Na Ziemi są olbrzymie zasoby i wody i litu, z których można pozyskać paliwo do fuzji jądrowej, deuter i tryt. Wystarczą one na miliony lat produkcji energii. Takiego luksusu nie mamy ani jeśli chodzi o węgiel czy gaz ziemny, ani o uran do elektrowni atomowych. Tego ostatniego wystarczy jeszcze na od 90 (według World Nuclear Association) do ponad 135 lat (wg. Agencji Energii Atomowej). Fuzja jądrowa jest niezwykle wydajna. Proces łączenia atomów może zapewnić nawet 4 miliony razy więcej energii niż reakcje chemiczne, takie jak spalanie węgla czy gazu i cztery razy więcej energii niż wykorzystywane w elektrowniach atomowych procesy rozpadu atomów. Co ważne, w wyniku fuzji jądrowej nie powstają długotrwałe wysoko radioaktywne odpady. Te, które powstają są na tyle mało radioaktywne, że można by je ponownie wykorzystać lub poddać recyklingowi po nie więcej niż 100 latach. Nie istnieje też ryzyko proliferacji broni jądrowej, gdyż w procesie fuzji nie używa się materiałów rozszczepialnych, a radioaktywny tryt nie nadaje się do produkcji broni. Nie ma też ryzyka wystąpienia podobnych awarii jak w Czernobylu czy Fukushimie. Jednak fuzja jądrowa to bardzo delikatny proces, który musi przebiegać w ściśle określonych warunkach. Każde ich zakłócenie powoduje, że plazma ulega schłodzeniu w ciągu kilku sekund i reakcja się zatrzymuje. « powrót do artykułu
  4. Niejednokrotnie słyszeliśmy o zagrożeniach związanych z roztapianiem się lądolodów na biegunach. Takie zjawiska jak podnoszenie się poziomu oceanów czy zmiany zasolenia ich wód istnieją w świadomości opinii publicznej. Jednak, jak się dowiadujemy, zmniejszanie się grubości pokryw lodowych może mieć też wpływ na... wulkanizm. Warstwy lodu o grubości tysięcy metrów wywierają olbrzymi nacisk na leżące pod nimi skały. Gdy lód topnieje, nacisk się zmniejsza, co powoduje unoszenie się skał. To zaś zmniejsza ciśnienie wewnątrz komór magmowych leżących pod skorupą ziemską. Allie N. Coonin z Brown University postanowiła zbadać wraz z kolegami wpływ ruchów izostatycznych spowodowanych topnieniem się lodu Antarktydy na Ryft Zachodnioantarktyczny. To jeden z największych ryftów – rowów tektonicznych – na Ziemi. Naukowcy przyjrzeli się związkom zlodowacenia oraz wulkanizmu w czasie dwóch ostatnich zlodowaceń. Na potrzeby badań uczeni wykorzystali model komory magmowej i symulowali zmniejszanie się lądolodu Antarktydy Zachodniej, zmniejszając wirtualnie ciśnienie wywierane na leżące poniżej lodu skały i komorę magmową. Badali, jak zmniejszenie ciśnienia prowadziło do powiększenia się komory. W takim przypadku ciśnienie otaczających komorę skał staje się mniejsze niż ciśnienie gazu w magmie. Tworzą się pęcherzyki, które wypychają magmę i dochodzi do erupcji. Symulując komory magmowe o różnej wielkości naukowcy zauważyli, że im większa komora, tym bardziej reaguje ona na skutki zmniejszania się pokrywy lodowej. Krytycznym czynnikiem jest tutaj tempo utraty lodu. Uczeni symulowali to zjawisko do maksymalnej prędkości utraty 3 metrów lodu na rok. Chcąc zweryfikować wyniki uzyskane w trakcie symulacji, naukowcy przyjrzeli się wulkanom andyjskim z Southern Volcanic Zone w Patagonii. Pomiędzy 35 a 18 tysięcy lat temu narosło tam 1600 metrów lodu. W okresie interglacjału lód ten zaczął topnieć. Doszło wówczas do zwiększonej aktywności wulkanów Calbuco, Mocho-Choshuenco i Puyehue-Coron Caulle. Zwiększenie wulkanizmu spowodowane roztapianiem lądolodu może uruchomić sprzężenie zwrotne, gdy roztapiający się lód będzie prowadził do zmniejszenia ciśnienia w komorze magmowej i erupcji, która z kolei roztopi więcej lodu, co wywoła kolejną erupcję. Nawet gdyby antropogeniczne ocieplenie natychmiast się zatrzymało, to zmniejszenie grubości pokrywy lodowej, jakiej już doświadczył Ryft Zachodnioantarktycznego, będzie wpływało na tamtejsze wulkany przez setki lub tysiące lat, stwierdzają autorzy badań. « powrót do artykułu
  5. W kamieniołomie w Ewell (Surrey) na południe od Londynu, w rytualnym depozycie z czasów rzymskich, znaleziono unikatową pomalowaną na czerwono kość psiego prącia. Nie znamy żadnych innych przykładów barwionych ochrą kości z czasów rzymskich lub epoki żelaza z terenu Brytanii. Biorąc zaś pod uwagę kontekst, w jakim kość została znaleziona, wydaje się prawdopodobnym, że kość stanowi przedmiot rytualny, stwierdzili autorzy badań. W czasach rzymskich głębokie szyby i studnie były wypełniane różnymi materiałami, często była to mieszanina ludzkich i zwierzęcych kości, monet oraz ceramiki, co może sugerować rytualną funkcję depozytu. Dotychczas znaleziono wiele tego typu składowisk i eksperci sądzą, że miały one znaczenie rytualne, związane ze światem podziemnym. Wskazuje na to szczególnie obecność kości psów i krukowatych, gdyż zwierzęta te były łączone z podziemiem. Problem jednak w tym, że znacząca większość takich depozytów została znaleziona przez poszukiwaczy starożytności przed pojawieniem się współczesnych metod archeologicznych. Zostały one więc wykopane bez dbałości o dokumentację, nie mówiąc już o dokumentacji stratygraficznej, a przedmioty takie jak kości najczęściej w ogóle pomijano i wyrzucano, jako nic nie znaczące. W czasach nam bliższych znaleziono nieco takich depozytów, rzadko jednak – z braku funduszy – zostały dokładnie przebadane. Nic więc dziwnego, że odkrycie w 2015 roku depozytów w byłym rzymskim kamieniołomie spotkało się z dużym zainteresowaniem archeologów. Kamieniołom kredy i krzemienia używany był przez cały okres rzymski, od roku 42 po początek V wieku. W szybie 1 znaleziono największe na terenie Wielkiej Brytanii nagromadzenie szczątków ludzkich i zwierzęcych epoki rzymskiej. Zawartość była nietknięta, więc można ją było zbadać za pomocą nowoczesnych metod. Szyb był używany przez około 50 lat, od drugiej połowy I wieku, do początku II wieku. Archeolodzy odnotowali tam dwie fazy depozytów rytualnych, o czym świadczy obecność wyłącznie dolnych części naczyń ceramicznych. Wszystko wskazuje na to, że naczynia były celowo tłuczone, a do szybu wrzucano – obok innych przedmiotów – jedynie ich denka. W trzeciej fazie wykorzystywania szyb służył jako śmietnik. Podczas wykopalisk odkryto kości co najmniej 282 udomowionych zwierząt, z czego 70% stanowiły psy. W 1. i 2. fazie do depozytu trafiały przede wszystkim kości małych ras, których wysokość w kłębie nie przekraczała 35 centymetrów. Były to więc raczej kości domowych pupili i niewielkich psów myśliwskich jak norowce, niż psów stróżujących czy pasterskich. Na kościach nie znaleziono śladów nacięć ani działania ognia, zatem psy nie zostały zjedzone. Wspomniana kość prącia (bakulum) psa, została znaleziona w warstwie fazy 2. depozytu. To jedna z wielu znalezionych kości prącia, ale jedyna, którą zabarwiono na czerwono-brązowy kolor. Analiza chemiczna barwnika wskazuje, że to pigment tlenku żelaza, najprawdopodobniej ochra. W szybie nie znaleziono ani ochry, ani żelaza, które mogłyby zabarwić kość. Nie znaleziono też żadnej innej kości – ludzkiej czy zwierzęcej – która zostałaby zabarwiona. Widzimy więc, że kość została celowo zabarwiona, a następnie wrzucona do depozytu. W rzymskim społeczeństwie penisy odgrywały ważną rolę jako symbole płodności oraz amulety odstraszające złe moce. Baculum mogła być więc używana w jakimś rytuale lub stanowiła amulet. O powiązaniach depozytu fazy 1. z płodnością świadczy duża liczba szczątków płodów i noworodków psów, świń, owiec i koni. W bezpośrednim sąsiedztwie kamieniołomu nie znaleziono żadnych śladów osadnictwa, jednak odkryto tam dowody na istnienie pól uprawnych, w okolicach Ewell zidentyfikowano pozostałości po niewielkich gospodarstwach rolnych z czasów rzymskich, które były powiązane z przemysłem włókienniczym. Na ich terenie odkryto bowiem liczne kości kóz i owiec oraz przedmioty związane z tkactwem. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach Oxford Journal of Archaeology. « powrót do artykułu
  6. Podczas czwartej kampanii prowadzonej w ramach finansowanego przez Komisję Europejską projektu „Beyond EPICA – Oldest Ice” międzynarodowy zespół naukowy skompletował rdzeń lodowy o długości 2800 metrów, sięgając do podłoża skalnego Antarktydy. Tym samym – po raz pierwszy w historii – zdobyto próbki lodu, w których znajdują się niezwykle ważne informacje dotyczące historii ziemskiego klimatu i atmosfery starsze niż 800 tysięcy lat. Rdzeń zawiera zapis historii klimatu w ciągu ostatnich 1,2 miliona lat, a być może jeszcze dłużej. Wiercenia prowadzono w odległym miejscu zwanym Little Dome C. W projekt zaangażowanych było 12 instytucji naukowych z 10 krajów Europy. Pozyskali oni dziewiczy lód, z którego można będzie wydobyć uwięzione bąbelki powietrza, odczytać informacje o temperaturach i składzie atmosfery na w ciągu wielu tysiącleci. To historyczny moment dla badań nad klimatem i środowiskiem. To najdłuższy nieprzerwany zapis danych klimatycznych zamkniętych w rdzeniu lodowym. Może on dostarczyć nowych informacji na temat cyklu węglowego i jego związku z temperaturami na planecie, mówi profesor Carlo Barbante z Uniwersytetu Ca'Foscari w Wenecji. Wstępne badania wydobytego rdzenia wskazują, że  rdzeń zawiera zapis o wysokiej rozdzielczości. W 1 metrze skompresowanego lodu może być zapisana historia klimatu obejmująca maksymalnie 13 tysięcy lat. Odpowiednią lokalizację do wierceń wybraliśmy wykorzystując najnowocześniejsze techniki badania lodu falami radiowymi oraz modele płynięcia lodu. Szczególnie imponujący jest fakt, że wykorzystane przez nas technologie wykazały, że na głębokości od 2426 do 2490 metrów powinien znajdować się zapis obejmujący okres od 800 tysięcy do 1,2 miliona lat temu. I tak właśnie było, cieszy się jeden z czołowych ekspertów w tej dziedzinie, profesor Frank Wilhelms z Uniwersytetu w Göttingen i Instytutu Alfreda Wegenera. Ostatnie 210 metrów rdzenia, znajdujące się poniżej lodu zawierającego zapis sprzed ponad 1,2 miliona lat, to stary lód, silnie zdeformowany, który prawdopodobnie uległ wymieszaniu lub ponownemu zamrożeniu. To lód nieznanego pochodzenia. Jego szczegółowe badania pozwolą nam zweryfikować teorie dotyczące zachowania ponownie zamarzającego lodu pod lądolodem Antarktydy i umożliwią lepsze zbadania historii lądolodu Antarktyki Wschodniej, dodaje uczony. Rdzenie wydobyte podczas „Beyond Epica – Oldest Ice” zostaną przewiezione do Europy na pokładzie lodołamacza Laura Bassi. Podczas transportu będą przechowywane w temperaturze -50 stopni Celsjusza, co jest poważnym wyzwaniem technologicznym i logistycznym. Konieczne było stworzenie wyspecjalizowanych kontenerów i odpowiednie wykorzystanie morskich i powietrznych środków transportowych. « powrót do artykułu
  7. W 2024 roku średnia temperatura oceanów była najwyższa w historii pomiarów. Niezwykle ciepła woda występowała nie tylko na powierzchni, ale również na głębokości do 2000 metrów, donosi międzynarodowy zespół naukowy, na którego czele stał profesor Cheng Lijing z Instytutu Fizyki Atmosfery Chińskiej Akademii Nauk. W badaniach wzięło udział 54 naukowców z 7 krajów, którzy zastanawiali się również, jak cieplejszy ocean wpłynie w przyszłości na życie ludzi. Ocean jest kluczowym elementem klimatu. Przechowuje aż 90% nadmiarowego ciepła uwięzionego na Ziemi i pokrywa 70% powierzchni planety. Dlatego też w olbrzymiej mierze decyduje o wzorcach pogodowych i decyduje o klimacie oraz tempie jego zmian. Jeśli chcemy wiedzieć, co dzieje się z klimatem, odpowiedzi musimy szukać w oceanie, mówi współautor badań, profesor John Abraham z University of St. Thomas. Trzy międzynarodowe zespoły naukowe połączyły siły pod kierunkiem profesora Lijinga i stwierdziły, że rok 2024 był rekordowy pod względem temperatury oceanu. Pomiędzy rokiem 2023 a 2024 zawartość ciepła w górnej warstwie 2000 metrów wód oceanicznych wzrosła o 16 zettadżuli (16x1021 dżuli). To około 140 razy więcej energii niż produkcja elektryczna całej ludzkości w 2023 roku. W ciągu ostatnich pięciu lat, pomimo cykli La Niña i El Niño, zawartość ciepła w oceanie rosła w tempie 15–20 zettadżuli rocznie, dodaje profesor Michael Mann z University of Pennsylvania. Regionami o rekordowo wysokiej zawartości ciepła były Ocean Indyjski, tropikalne regiony Atlantyku, Morze Śródziemne, północne regiony Atlantyku, północne regiony Pacyfiku oraz Ocean Południowy. Rekordowo ciepła była też powierzchnia oceanu, miejsce styku wody z atmosferą. Temperatura powierzchni jest niezwykle istotna, gdyż to ona decyduje, jak szybko ciepło i wilgoć trafiają z oceanu do atmosfery, co ma gigantyczny wpływ na pogodę. Ocean wpływa na klimat głównie poprzez zmiany koncentracji pary wodnej w atmosferze, co prowadzi do pojawiania się katastrofalnych ekstremów w cyklu obiegu wody. Para wodna jest też silnym gazem cieplarnianym, a postępujące ocieplenie prowadzi do pustynnienia, zwiększenia ryzyka susz i pożarów. Jednocześnie jednak para wodna napędza wszelkiego rodzaju burze, co podnosi ryzyko powodzi. Dotyczy to również huraganów i tajfunów, wyjaśnia doktor Kevin Trenberth z amerykańskiego Narodowego Centrum Badań Atmosfery. W roku 2024 średni temperatura powierzchni wód oceanu była o 0,05–0,07 stopnia Celsjusza wyższa niż w roku 2023. W ubiegłym roku aż 104 kraje poinformowały o zarejestrowaniu na swoim terenie rekordowo wysokich temperatur. Zwiększyła się częstotliwość występowania ekstremalnych zjawisk pogodowych, takich jak susze, powodzie, fale upałów czy pożary. Doświadczyli ich mieszkańcy Afryki, Europy i Azji. Zjawiska takie wiążą się z olbrzymimi stratami. W samych tylko Stanach Zjednoczonych katastrofy naturalne spowodowane zmianami klimatu spowodowały od 1980 roku straty szacowane na 3 biliony dolarów. Naukowcy są bardzo zainteresowani tym, co dzieje się w oceanie, gdyż ilość uwięzionej w nim energii cieplnej to najlepszy wskaźnik zmian klimatu. Ocean to strażnik planety. To on pochłania znaczną część nadmiarowej energii gromadzącej się w ziemskim systemie klimatycznym w wyniku emisji antropogenicznych, dodaje doktor Karina von Schuckmann z Mercator Ocean International. Musimy pamiętać, że pojemność cieplna oceanu nie jest nieograniczona. « powrót do artykułu
  8. W 1831 roku wielka erupcja wulkaniczna doprowadziła do globalnego spadku temperatur, zmniejszenia plonów i głodu. Felix Mendelssohn, który latem podróżował przez Alpy, pisał, że jest zimno jak w zimie, a na najbliższych wzgórzach leży głęboki śnieg. Erupcja z 1831 roku pozostawała najbardziej tajemniczą z niedawnych erupcji wulkanicznych. Wiadomo, że zaburzenia pogodowe, spadek temperatury i głód spowodował wulkan. Nie było jednak wiadomo, który. Do teraz. Międzynarodowy zespół naukowy, na którego czele stał doktor William Hutchinson ze szkockiego University of St. Andrews poinformował o uzyskaniu idealnego dopasowania pomiędzy popiołem z 1831 roku uzyskanym z rdzenia lodowego, a popiołem z wulkanu. Dopiero od niedawna pojawiła się możliwość pozyskania mikroskopowych fragmentów popiołu z polarnych rdzeni lodowych i wykonania szczegółowych analiz chemicznych. Te fragmenty są niezwykle małe, ich średnica nie przekracza 1/10 średnicy ludzkiego włosa, mówi Hutchinson. Uczony wraz z zespołem dokładnie datował popiół i jednoznacznie powiązał go z Wulkanem Zawaryckiego na wyspie Simuszir, która stanowi część Kuryli. Erupcja utworzyła kalderę wulkaniczną o szerokości 3 kilometrów. Analizy wykazały, że do erupcji wulkanu doszło na przełomie wiosny i lata 1831 roku. Uzyskane z rdzeni lodowych fragmenty popiołu porównano z próbkami okolicznych wulkanów, które wiele dekad wcześniej trafiły na uniwersytet. Moment, w którym badaliśmy jednocześnie próbki z rdzenia i z tego właśnie wulkanu, był niezwykły. Nie mogłem uwierzyć, że dane są identyczne. Później spędziłem wiele czasu zbierając i analizując informacje o erupcjach na Kurylach i ich zasięgu, by upewnić się, że powiązanie było prawidłowe, ekscytuje się Hutchinson. Uczony przypomina, że na Ziemi istnieje wiele słabo zbadanych wulkanów położonych w odległych regionach globu, co pokazuje, jak trudno będzie przewidzieć, gdzie i kiedy dojdzie do kolejnej wielkiej erupcji. « powrót do artykułu
  9. W tajnej skrytce w podziemiach Katedry w Wilnie odkryto insygnia grobowe władców państwa polsko-litewskiego. Korona grobowa króla Polski i Wielkiego Księcia Litewskiego Aleksandra Jagiellończyka; korona grobowa, medalion, pierścień, łańcuch i  tabliczka natrumienna królowej Elżbiety Habsburżanki, pierwszej żony Zygmunta Augusta; korona grobowa, berło, trzy pierścienie, jabłko królewskie, łańcuch oraz dwie tabliczki natrumienne Barbary Radziwiłłówny, drugiej żony Zygmunta Augusta czekały w skrytce przez niemal 90 lat. W skrytce znajdowały się też tabliczka natrumienna biskupa Benediktasa Vainasa, srebrne tabliczki z wizerunkiem świętego Kazimierza oraz liczne wota, w tym pierścionki, krzyże czy insygnia biskupie. Odkryte insygnia grobowe władców Polski i Litwy mają nieocenioną wartość historyczną, są symbolami długotrwałej państwowości Litwy, podkreślają znaczenie Wilna jako stolicy, są też przykładem wspaniałego złotnictwa i jubilerstwa. Podjęto wiele prób odnalezienia tych insygniów. Jestem bardzo szczęśliwy i wdzięcznym wszystkim, którzy brali w nich udział. Dzięki współpracy licznych instytucji te cenne przedmioty zostały w końcu znalezione. Teraz zostaną one zbadane, odrestaurowane, a w przyszłości będą wystawione na widok publiczny, mówi arcybiskup Gintaras Grušas. Krypta z pochówkami władców została znaleziona jesienią 1931 roku, gdy oceniano straty, jakie w katedrze poczyniła powódź. W krypcie znaleziono wówczas szczątki Aleksandra Jagiellończyka, Elżbiety Habsburżanki i Barbary Radziwiłłówny wraz z nietkniętymi regaliami pogrzebowymi. Gdy wybuchła wojna, zdecydowano o ukryciu najcenniejszych przedmiotów przechowywanych w Katedrze. Skarbiec świątyni został zamurowany w niszy znajdującej się w jednej z klatek schodowych. Został on odnaleziony w 1985 roku. Wiedziano także, że gdzieś – prawdopodobnie w podziemiach – ukryto regalia. Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości podjęto liczne próby ich odnalezienia. Wileńska archidiecezja pozwalała na prowadzenie poszukiwań odpowiednim instytucjom i specjalistom. Największą uwagę przywiązywano zawsze do poszukiwania grobu Witolda Kiejstutowicza. Wciąż jednak nie udało się go znaleźć. W 2009 roku w poszukiwaniach brało też udział polskie Ministerstwo Kultury. Wówczas się nie udało. W roku 2023 Litewski Instytut Historii przeprowadził całościowe mapowanie podziemi katedry za pomocą skanera 3D. Zidentyfikowano wówczas zmiany strukturalne, które mogły wskazywać na istnienie potencjalnych skrytek. Projekt jednak przerwano z powodu braku funduszy. W październiku 2024 roku odbyło się spotkanie pomiędzy przedstawicielami katedry, Ministerstwa Kultury i Muzeum Pałacu Królewskiego. Uzgodniono wówczas, że zostaną podjęte poszukiwania za pomocą metod inwazyjnych. I tak 16 grudnia ubiegłego roku przeprowadzono badania za pomocą kamery endoskopowej, którą wprowadzono przez wcześniej istniejące wywiercone dziury oraz pęknięcia i wnęki. Miejsca do sprawdzenia wybrano na podstawie międzywojennych i współczesnych planów podziemi oraz zeznań naocznych świadków. Po kilkunastu próbach w końcu trafiono na skrytkę z regaliami. Jeszcze tego samego dnia została ona otwarta, a skarby wyciągnięte. Z ogłoszeniem odkrycia wstrzymano się przez kilkanaście dni, to pierwszego tygodnia stycznia 2025 roku. « powrót do artykułu
  10. Sok z czarnego bzu może pomagać w utrzymaniu prawidłowej wagi, obniżać poziom glukozy i poprawiać pracę jelit. Badania kliniczne, przeprowadzone przez naukowców z Washington State University, pokazały, że już po tygodniu codziennego picia 350 mililitrów soku z czarnego bzu, dochodzi do pozytywnych zmian w mikrobiomie jelit, poprawy tolerancji glukozy oraz utleniania tłuszczu. Wyniki badan opublikowano na łamach pisma Nutrients. Badania kliniczne przeprowadzono w kontrolowanych warunkach na 18-osobowej grupie dorosłych z nadwagą. Ich uczestnicy otrzymywali albo sok z czarnego bzu albo placebo o podobnym smaku i wyglądzie, przygotowane przez specjalistów z Food Innovation Lab na Uniwersytecie Karoliny Północnej. Przeprowadzone później analizy wykazały, że u osób spożywających sok z czarnego bzu zwiększyła się ilość korzystnych bakterii w jelitach, w tym typu Firmicutes i promieniowców, a zmniejszyła ilość bakterii niekorzystnych, takich jak Bacteroidota. Doszło też do poprawienia metabolizmu, poziom glukozy w krwi badanych spadł średnio o 24%, a poziom insuliny o 9%. Ponadto pojawiły się oznaki lepszego spalania tłuszczu. U osób, które piły sok z czarnego bzu, po wysokowęglowodanowym posiłku oraz podczas ćwiczeń zaobserwowano znaczący wzrost poziomu utlenienia tłuszczu. Autorzy badań sądzą, że pozytywny wpływ soku z czarnego bzu związany jest z obecnością w nim dużej ilości antocyjanów. To związki z klasy flawonoidów, które spełniają wiele pożytecznych funkcji ochronnych. Są one obecne m.in. w czerwonej kapuście, winogronach czy aronii. Czarny bez zawiera ich wyjątkowo dużo. « powrót do artykułu
  11. Pomiędzy lipcem 2021 roku a lutym 2023 roku 12 centrów mammograficznych w Niemczech brało udział w programie, w którym badania mammograficzne były wspomagane przez system sztucznej inteligencji. Radiolodzy sami decydowali, kiedy wykorzystać AI, a kiedy wykonać badania tradycyjnymi metodami. W tym czasie we wspomnianych centrach 119 radiologów przebadało 463 094 kobiety w wieku 50–69 lat. W przypadku 260 739 z nich diagnoza była wspomagana przez sztuczną inteligencję, pozostała część stanowiła grupę kontrolną. W grupie, w której badania wspomagane były przez AI, odsetek wykrytych nowotworów piersi wyniósł 0,67%, podczas gdy w grupie badanej tradycyjnymi metodami było to 0,57%. Ponadto tam, gdzie do badania użyto AI odsetek pań poddanych pogłębionej diagnostyce wyniósł 3,74%, a w grupie kontrolnej – 3,83%. Wartość predykcyjna dodatnia (PPV) dla grupy badanej przez AI wynosiła 17,9%, dla grupy kontrolnej – 14,9%. PPV pokazuje tę część podejrzanych wyników mammografii, które w pogłębionej diagnostyce rzeczywiście reprezentują chorobę. Najważniejszym wskaźnikiem przydatności algorytmu sztucznej inteligencji w badaniach mammograficznych jest fakt, że zwiększył on wykrywalność choroby bez zwiększania potrzeby przeprowadzenia pogłębionej diagnostyki. To już kolejne badania, które pokazały, że algorytmy sztucznej inteligencji rzeczywiście wspomagają pracę radiologów i mogą ratować życie kobiet. « powrót do artykułu
  12. Bizantyjski klasztor z podłogą ułożoną z kolorowej mozaiki, prasy do wina oraz inne budynki zostały odkryte podczas prac archeologicznych prowadzonych na północy od miasta Kiryat Gat w Izraelu. Prace podjęto w związku z planowaną tam budową nowego osiedla. To największe i najważniejsze miejsce z okresu rzymskiego i bizantyjskiego odkryte w tym regionie, poinformowali badacze z Izraelskiej Służby Starożytności. Błogosławione będzie twoje wejście i wyjście (Pwt 28:6) głosi napis wykonany greckim alfabetem na posadzce klasztoru. Budynek datowany jest na okres bizantyński (V-VI wiek) i stanowi część większego kompleksu, który istniał tutaj w czasach rzymskich i był używany przez 600 lat. Oprócz klasztoru trafiono na co najmniej 10 budynków, w tym na duży magazyn oraz prasę do wina. Podczas prac archeologicznych znaleziono dużą ilość importowanych naczyń, monety, fragmenty marmuru, szklane i metalowe naczynia. Znaleziska te świadczą, że w miejscu tym żyła bogata społeczność. Na podłodze w klasztorze przedstawiono krzyże, lwy, gołębie, amfory, kwiaty i motywy geometryczne. W motywach tych zastosowano bardzo małe kamienie, za pomocą których podkreślono dekoracje w kształcie krzyży. Uwagę przyciąga też zaawansowana technologicznie prasa do wina. Była ona niejednokrotnie modyfikowana i naprawiana. W pomieszczeniach, w których znajdowały się kadzie fermentacyjne, p podłogę wyłożono mozaiką z niebieskich i białych kamieni. Na pokrytych zaprawą ścianach kadzi widać pozostałości czerwonej kadzi. A na podłodze jednej z kadzi widoczne są greckie litery, stanowiące podpis murarza, który tutaj pracował. Z dotychczas przeprowadzonych badań wynika, że pierwotnie znajdowała się tutaj osada powstała w czasach rzymskich w I wieku. Założono ją na skrzyżowaniu dróg łączących region górski z wybrzeżami. Prawdopodobnie osada służyła głównie podróżnym, którzy tutaj odpoczywali. Z czasem jej znaczenie rosło. Pojawił się klasztor, produkowano tutaj wino, prawdopodobnie również lokalną ceramikę. Miejsce to było zasiedlone do końca VI wieku. Mozaika z Kiryat Gat to jedna z najbardziej unikatowych mozaik kiedykolwiek znalezionych w Izraelu, mówi Mark Avrahami, kierujący wydziałem konserwacji dzieł sztuki w Izraelskiej Służbie Starożytności. Wkrótce mozaika zostanie przeniesiona do warsztatu konserwatorskiego, a po przeprowadzeniu niezbędnych prac będzie wystawiona na widok publiczny. « powrót do artykułu
  13. W Arktyce coraz częściej dochodzi do topnienia wieloletniego lodu, przez co zanika lód spiętrzony. To zaś zła wiadomość dla arktycznego życia, od niedźwiedzi polarnych po mikroorganizmy. Naukowcy z Instytutu Badań Polarnych i Morskich im. Alfreda Wegenera przeanalizowali dane z trzech dekad badań lotniczych Arktyki i nie mają dobrych wieści. Zanik wieloletniego lodu to poważny problem. Gdy pływający lód jest spychany na siebie w wyniku oddziaływania wiatrów i prądów morskich, na styku kry tworzą się spiętrzenia. Są one poważnym problemem dla żeglugi, ale niezwykle ważnym elementem arktycznego ekosystemu. Dane satelitarne z ostatnich dekad pokazują, że w Arktyce zanika lód pływający, a ten, który pozostaje, jest cieńszy i przemieszcza się szybciej. Dotychczas jednak nie było wiadomo, jak wpływa to na formowanie się spiętrzeń. Dopiero od kilku lat spiętrzenia takie możemy bowiem badać za pomocą satelitów. Spiętrzenia, powstające co jakiś czas na styku połączonych przez wiatr i prądy fragmentów lodu, mogą sięgać 2 metrów wysokości. Bardziej imponujące jest to, co dzieje się pod wodą. Tam mogą tworzyć się zwały lodu sięgające 30 metrów w dół i uniemożliwiające żeglugę. Jednak miejsca styku połaci lodu pływającego wpływają nie tylko na energię i masę samego lodu, ale na znacznie szersze procesy. Gdy w spiętrzony nad powierzchnią wody lód uderza wiatr, kry mogą wędrować po całej Arktyce. Takie spiętrzenia są wykorzystywane przez niedźwiedzie polarne do ochrony przed mroźnym wiatrem, co jest szczególnie ważne dla samic podczas porodów i dla niedźwiedzich noworodków. Spiętrzony lód jest domem dla różnych mikroorganizmów, a tworzące się pod wodą zwały lodu odgrywają ważną rolę w mieszaniu wody, co zwiększa dostępność składników odżywczych. Dotychczas nie było wiadomo, jak topnienie arktycznego lodu pływającego wpływa na spiętrzenia. Coraz więcej lodu topi się w Arktyce latem, więc jest coraz mniej lodu starszego niż 1 rok. Taki młody, cienki lód, łatwiej ulega deformacji i szybciej tworzy spiętrzenia. Można by się więc spodziewać, że częstotliwość występowania spiętrzeń będzie rosła, mówi główny autor najnowszych badań, doktor Thomas Krumpen. Tymczasem analiza danych z prowadzonych przez 30 lat zwiadów lotniczych wykazała, że na północ od Grenlandii i w Cieśninie Fram liczba spiętrzeń zmniejsza się w tempie 12,2% na dekadę, a ich wysokość spada w tempie 5% na dekadę. Z kolei na Morzu Lincolna, znanym ze spiętrzania się szczególnie starego lodu, sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Tam częstotliwość spada o 14,9% na dekadę, a wysokość o 10,4%. Zmniejszenie się częstotliwości spiętrzeń spowodowane jest dramatycznym tempem topnienia starego lodu. Lód, który przetrwał kilkanaście sezonów letnich ma szczególnie duża liczbę spiętrzeń, gdyż był poddawany działaniu wiatru i prądów morskich przez długi czas. Utrata tego starego lodu jest tak wielka, że częstotliwość występowania spiętrzeń zmniejsza się, mimo tego, że cienki lód łatwiej ulega deformacji, wyjaśnia Krumpen. Do największego zaniku spiętrzeń dochodzi tam, gdzie średni wiek pływającego lodu spada najbardziej. Profesor Christian Haas, specjalizujący się w fizyce lodu, mówi, że olbrzymie zmiany zachodzą na Morzu Beauforta i w Centralnej Arktyce. Obecnie oba regiony są latem całkowicie wolne od lodu pływającego, a jeszcze stosunkowo niedawno dominował tam lód, który miał co najmniej 5 lat. Obecnie naukowcy nie wiedzą dokładnie, jakie wpływ na regiony polarne będzie miało zanikanie spiętrzeń. Zaobserwowali natomiast, że tempo przemieszczania się lodu pływającego Arktyki rośnie. Zanikanie spiętrzeń powinno zaś powodować, że lód będzie wolniej się przemieszczał, gdyż zmniejsza się powierzchnia stawiająca opór wiatrowi. Skoro zaś tempo przemieszczania się lodu rośnie, to istnieje jakiś mechanizm, który go przyspiesza. Mogą być nim silniejsze prądy oceanicze lub gładsza powierzchnia tej części lodu, która jest zanurzona w wodzie. Na najbliższe lato uczeni planują ekspedycję na pokładzie statku badawczego Polarstern. Będą chcieli zbadać różnice biologiczne i biogeochemiczne pomiędzy spiętrzeniami o różnym wieku i pochodzeniu. Jednocześnie zintensyfikują zwiady lotnicze, by lepiej poznać interakcje pomiędzy lodem pływającym, ekosystemem i klimatem. « powrót do artykułu
  14. Węgiel i inne pierwiastki nie dryfują bezwładnie w przestrzeni kosmicznej, zauważyli naukowcy z USA i Kanady. Okazuje się, że w aktywnych galaktykach – takich jak Droga Mleczna – w których wciąż powstają nowe gwiazdy, pierwiastki są transportowane w formie wielkich strumieni. Krążą w galaktyce, wychodzą poza nią i wracają, zanim w wyniku oddziaływania grawitacji i innych sił nie utworzą planet, gwiazd, księżyców czy asteroid. To zaś oznacza, że pierwiastki w naszych organizmach, zanim do nich trafiły, mogły spędzić sporo czasu w przestrzeni międzygalaktycznej, wchodząc w skład ośrodka okołogalaktycznego (CGM). Pomyślmy o ośrodku okołogalaktycznym jak o wielkiej stacji kolejowej. Bez przerwy wypycha materiał na zewnątrz i go z powrotem zasysa. Ciężkie pierwiastki, które powstały w gwiazdach, są wypychane z ich galaktyk macierzystych w wyniku eksplozji supernowych i trafiają do przestrzeni międzygalaktycznej, a następnie są z powrotem wciągane do galaktyki, gdzie biorą udział w tworzeniu gwiazd i planet, mówi doktorantka Samantha Garza z University of Washington, jedna z autorek pracy opublikowanej na łamach Astrophysical Journal Letters. Naukowcy zauważają, że odkrycie tego procesu ma olbrzymie znaczenie dla naszego zrozumienia procesu ewolucji galaktyk. Jego implikacje dla ewolucji oraz natury dostępnych rezerwuarów węgla są ekscytujące. Ten sam węgiel, który tworzy nasze ciała, prawdopodobnie spędził dużo czasu poza galaktyką, mówi profesor Jessica Werk. W 2011 roku po raz pierwszy potwierdzono hipotezę, że aktywne galaktyki są otoczone przez ośrodek okołogalatyczny, olbrzymią chmurę materiału zawierającą gorące gazy. Teraz Garza, Werk i ich współpracownicy odkryli, że w ośrodku tym krążą również pierwiastki powstające w niższych temperaturach, takie jak węgiel. Możemy potwierdzić, że ośrodek okołogalaktyczny działa jak gigantyczny rezerwuar zarówno węgla jak i tlenu. I, przynajmniej w odniesieniu do galaktyk tworzących gwiazdy, uważamy, że materiał ten wraca do galaktyki w procesie recyklingu, stwierdza Garza. Jedna z postawionych przez naukowców hipotez mówi, że to spowolnienie lub zaprzestanie tego recyklingu pomiędzy galaktyką a ośrodkiem okołogalaktycznym jest odpowiedzialne za przerwanie procesu tworzenia się nowych gwiazd. Badacze wykorzystali instrument Cosmic Origin Spectrograph, który znajduje się na Teleskopie Hubble'a, do obserwacji, w jaki sposób ośrodek okołogalaktyczny 11 galaktyk tworzących gwiazdy wpływa na światło z 9 odległych kwazarów. W ten sposób odkryli, że część tego światła je pochłaniana przez węgiel znajdujący się w medium. I że tego węgla jest dużo. Okazało się również, że węgiel ten można wykryć w odległości nawet 400 tysięcy lat świetlnych od macierzystej galaktyki. Teraz celem naukowców jest opisanie innych pierwiastków wchodzących w skład ośrodka okołogalaktycznego, określenie różnic pomiędzy składem ośrodka wokół poszczególnych galaktyk i porównanie tego składu pomiędzy galaktykami, w których wciąż powstają gwiazdy, a tymi, w którym proces formowania gwiazd w dużej mierze się zatrzymał. « powrót do artykułu
  15. Misterna wysadzana granatami broszka ze złota i srebra to jedno z najważniejszych odkryć archeologicznych dokonanych w Niemczech w ubiegłym roku. Wspaniały zabytek z VII wieku został znaleziony na polu w pobliżu miasteczka Reez w kraju związkowym Meklemburgia-Pomorze Przednie. Broszkę znalazł detektorysta-amator współpracujący z Krajowym Biurem Kultury i Ochrony Zabytków. Biżuterię wykonano z pozłacanego srebra, a do osadzenia granatów wykorzystano technikę cloisonné. Artysta posłużył się złotą folią, którą wypełnił miejsce osadzenia kamieni, a następnie zamontował precyzyjnie przycięte granaty. Dzięki folii kamienie zyskały dodatkowy połysk i głębię. Oryginalnie w broszce znajdowały się cztery kamienie. Do naszych czasów przetrwały dwa. W granatach zastosowano szlif kaboszonowy (gładki). Wzór na broszy przypomina splecione węże utworzone z prostokątnych komórek o zaokrąglonych zewnętrznych ściankach. Głowy węży stanowią komórki w kształcie latawców, a bezpośrednio przed nimi znajdują się okrągłe komórki z granatami. Granaty są połączone ze sobą za pomocą dwóch zestawów czterech komórek ułożonych w półkolisty kształt, a oba półkola połączono dodatkową komórką. Tego typu biżuteria była niezwykle kosztowna. Dotychczas w Meklemburgii-Pomorzu Przednim znaleziono zaledwie 11 brosz tego typu. Były one używane przez germańską elitę z okresu wielkiej wędrówki ludów. Zwykle takie brosze znajduje się w szczególnie bogato wyposażonych grobach w Nadrenii i Szwecji. Obecność tego typu zabytków na Pomorzu każe zadać sobie pytanie, jak tak cenna biżuteria trafiła w te rejony oraz czy istniała tam wówczas tak bogata lokalna elita. « powrót do artykułu
  16. Spożywanie słodzonych napojów odpowiada za miliony nowych przypadków cukrzycy typu 2. i chorób układu krążenia, informują naukowcy z Tufts University. Z artykułu opublikowanego na łamach Nature Medicine dowiadujemy się, że problem ten jest szczególnie widoczny w krajach rozwijających się. W Ameryce Łacińskiej słodzone napoje odpowiadają za 24% nowych przypadków cukrzycy i ponad 11% nowych przypadków chorób układu krążenia. W Afryce Subsaharyjskiej konsumpcja słodzonych napojów jest przyczyną ponad 21% nowych zachorowań na cukrzycę. Laura Lara-Castor, Dariush Mozaffarian i ich zespół postawili sobie za zadanie ocenić, jak słodzone cukrem napoje wpłynęły w latach 1990–2020 na zachorowania na cukrzycę typu 2. i choroby układu krążenia w 184 krajach świata. Z ich analiz wynika, że w 2020 roku z powodu spożywania napojów słodzonych cukrem na całym świecie pojawiło się 2,2 miliona nowych przypadków cukrzycy i 1,2 miliona nowych przypadków chorób układu krążenia. Napoje odpowiadają więc za rozwój 9,8% nowych zachorowań na cukrzycę i 3,1% nowych zachorowań na choroby układu krążenia. Słodzone napoje w większym stopniu przyczyniały się do chorób mężczyzn niż kobiet, młodszych niż starszych, osób lepiej wykształconych od gorzej wykształconych oraz osób mieszkających w miastach niż na wsiach. Krajami najbardziej dotkniętymi negatywnymi skutkami spożywania napojów słodzonych cukrem są Kolumbia, Meksyk i RPA. W Kolumbii aż 48% nowych przypadków cukrzycy powiązano ze spożywaniem napojów słodzonych, w Meksyku było to niemal 33%, a w RPA 27,6% i 14,6% chorób układu krążenia. Słodzone napoje są szybko wchłaniane, mają niewielką wartość odżywczą, ale powodują gwałtowne skoki poziomu cukru we krwi. Ich regularne spożywanie prowadzi do otyłości, insulinooporności oraz licznych problemów zdrowotnych związanych z chorobami serca i chorobami układu krążenia. Czym jednak są napoje słodzone? Zostały one zdefiniowane jako napoje z dodatkiem cukru, które dostarczają co najmniej 50 kcal na 220 ml napoju. W definicji tej mieszczą się samodzielnie wykonane lub komercyjnie dostępne napoje niegazowane, gazowane, energetyki, napoje owocowe, aguas frescas, lemoniady i poncze. Nie obejmuje ona 100-procentowych naturalnych soków owocowych i warzywnych, niskokalorycznych napojów słodzonych słodzikami oraz słodzonego mleka. W swojej analizie badacze wykorzystali dane o spożyciu słodzonych napojów pochodzące z Global Dietary Database, w której zawarto między innymi informacje o spożyciu napojów słodzonych przez 2,9 miliona osób ze 118 krajów reprezentujących 87,1% populacji świata. Analiza wykazała, że przeciętny dorosły człowiek spożywa tygodniowo 2,6 porcji – jedna porcja to wspomniane ok. 220 ml – takich napojów. Najmniejsze spożycie (0,7 porcji) odnotowano w Azji Południowej, najwyższe zaś (7,3 porcji) w Ameryce Łacińskiej. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach Nature Medicine. « powrót do artykułu
  17. Nie tylko ptaki są znane z bardzo długich migracji. Niektóre nietoperze przemieszczają się tysiące kilometrów przez Europę, Afrykę czy Amerykę Północną. Jednak o migracjach latających ssaków wiemy znacznie mniej niż o ptasich lotach długodystansowych. Naukowcy z Instytutu Zachowania Zwierząt im. Maxa Plancka przeanalizowali 71 borowców wielkich, które wiosną migrują przez Europę. Dzięki niewielkim czujnikom umieszczonym na ciałach zwierząt uczeni zauważyli, że te niewielkie ssaki wykorzystują ciepłe fronty burzowe, by zużywać mniej energii podczas migracji. Dane z czujników są niesamowite. Pokazują nam one nie tylko drogę przebytą przez nietoperze, ale również dane środowiskowe, to czego doświadczały podczas migracji. To daje nam wgląd w decyzje, jakie nietoperze podjęły podczas trudnej i niebezpiecznej podróży, mówi główny autor badań Edward Hurme. Borowce wielkie przemieszczają się na odległość około 1600 kilometrów. Wciąż bardzo mało wiemy o całorocznym cyklu migracji nietoperzy. To dla nas tajemnica. Teraz rzuciliśmy na nią nieco światła, dodaje Hurme. Zastosowane przez naukowców czujniki ważyły jedynie 5% masy zwierząt. W ciągu doby każdy z nich wykonywał 1440 pomiarów. Zwykle naukowcy musieliby odnaleźć zwierzę z czujnikiem i przebywać na tyle blisko, by pobrać z niego dane. Tym razem było inaczej. Urządzenia wykorzystywały nowatorską długodystansową sieć komunikacyjną. "Kontaktowały się z nami z miejsc, w których znajdowały się nietoperze. Pokrycie tej sieci w Europie jest podobne do pokrycia sieci telefonii komórkowej", wyjaśnia Timm Wild. Stał on na czele zespołu, który opracował czujniki Icarus-TinyFoxBatt. Zespół taki utworzono w ramach grupy badawczej Animal-borne Sensor Networks w Instytucie im. Maxa Plancka. Borowie wielki to jeden z czterech migrujących nietoperzy w Europie. Uczeni badali zwierzęta przez trzy kolejne wiosny. Skupiali się wyłącznie na samicach, które wykazują silniejsze zachowania migracyjne, niż samce. Samice spędzają lato na północy kontynentu, a zimą hibernują na południu. Wiosną ponownie przelatują na północ. Czujniki zbierały informację o migracji przez miesiąc, gdy samice leciały na północ. Dzięki nim naukowcy dowiedzieli się, że trasy migracji są bardziej zróżnicowane, niż sądzili. Nie istnieje korytarz migracyjny. Zakładaliśmy, że nietoperze trzymają się konkretnych tras, ale teraz widzimy, że po prostu przemieszczają się różnymi drogami lecąc na północ, wyjaśnia Dina Dechmann. Okazało się również, że w ciągu jednej nocy borowce mogą przelecieć nawet 400 kilometrów. Bardzo często się zatrzymują, prawdopodobnie po to, by się pożywiać. Nietoperze, w przeciwieństwie do migrujących ptaków, nie gromadzą zapasów tłuszczu na czas migracji. Muszą każdej nocy się pożywiać. Dlatego ich migracja przypomina krótkie skoki, a nie jeden długi lot, dodaje Dechmann. Naukowcy zauważyli też niezwykły wzorzec. W niektóre noce obserwowali prawdziwą eksplozję startów do lotu. To wyglądało jak fajerwerki nietoperzy, mówią. Gdy przeanalizowali dane okazało się, że zjawisko to można wyjaśnić zmianą pogody. Nietoperze masowo podrywały się do lotu, gdy spadało ciśnienie i rosła temperatura. Innymi słowy, odlatywały przed nadchodząca burzą. Niemalże dosiadały frontów burzowych, korzystając z ciepłych wiatrów. Dzięki czujnikom wiemy, że w ten sposób zużywały mniej energii. Latające ssaki potrafią więc, podobnie jak ptaki, wykorzystać energię wiatru podczas migracji. Badania mają znacznie nie tylko dla lepszego poznania nietoperzy. Te migrujące zwierzęta są zagrożone przez ludzkie działanie. Giną na przykład w wyniku zderzeń z turbinami wiatrowymi. Lepsza wiedza na temat kiedy i którędy migrują może pozwolić na uchronienie ich od śmierci. « powrót do artykułu
  18. Grupa naukowców przygotowała niezwykłą gratkę dla każdego miłośnika fantasy, map, folkloru czy historii. Interdyscyplinarny zespół złożony z etnografa, kartografa, historyka kartografii, pisarza, artysty grafika i informatyka stworzył ilustrowaną linorytami mapę potworów Pomorza. Na stylizowanej na renesansową mapie Pomeraniae Polonicae et Germanicae Phaenomena Supernaturalia Nova et Empla Descriptio Geographica przedstawiono XIX-wieczne wyobrażenia ludowe dotyczące występowania zmór, upiorów, wilkołaków czy duchów wodnych. Pracę rozpoczął doktor Robert Piotrowski z Zespołu Interdyscyplinarnych Badań Nad Antropocenem Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania (IGiPZ) PAN. Uczony przeanalizował prace polskich i niemieckich folklorystów, którzy na przełomie XIX i XX wieku badali opowieści ludowe mieszkańców Pomorza. Interesowały nas głównie lokalne opowieści o zdarzeniach niesamowitych powiązane z konkretnym miejscem. Np. podania wierzeniowe, w których wyobrażano sobie, że na tej konkretnej górze spotykają się czarownice, ten głaz został kiedyś rzucony przez olbrzyma, groblę na jeziorze zbudował diabeł albo na tym bagnie pojawiały się błędne ogniki. Połączenie kontekstu przyrodniczego i wierzeniowego pozwoliło odtworzyć sposób wartościowania krajobrazu wśród mieszkańców badanych regionów, stwierdził uczony. Za stworzenie mapy odpowiedzialny był doktor Włodzimierz Juśkiewicz z IGiPZ PAN. Wykorzystał nowoczesne metody i współczesną wiedzę, ale stwierdził, że mapa będzie bardziej atrakcyjna, jeśli nada się jej odpowiednią formę. A cóż mogłoby być lepsze niż jej stylizacja na mapę renesansową, kiedy to mapy traktowano też jak dzieła sztuki? Tym bardziej, że w renesansie na mapach przedstawiono potwory. Dawniej te potwory miały zapełniać białe plamy - na przykład wody lub miejsca na mapach, które nie były jeszcze do końca znane, wyjaśnia historyk kartografii, doktor Dariusz Brykała z PAN. W upiększeniu mapy pomógł amerykański pisarz fantasy K.M. Alexander, który od lat gromadzi symbole i elementy graficzne widoczne na starych mapach. Nie tylko udostępnił swój zbiór symboli, ale też wzbogacił go o różne bestie i potwory. Proces rozmieszczenia tych wielu drobnych elementów na mapie zautomatyzował student informatyki z Politechniki Gdańskiej Kacper Juśkiewicz, który pomógł też przy procesie generalizacji współczesnych materiałów kartograficznych w Geograficznym Systemie Informacyjnym. Ostateczny szlif mapie nadał doktor Jakub Jaszewski z UMK, który specjalizuje się w technikach wypukłodruku. Najpierw za pomocą narzędzi AI zaprojektował stylistykę i wygląd potworów. Na tej podstawie przygotowano matryce do 12 linorytów, na których widzimy diabła, smoka, zjawę, olbrzyma, błędne ogniki, zmorę, wilkołaka, ducha, skrzata, ducha domowego, syrenę i dziki gon. Techniki wypukłodruku były dość rzadko używane do tworzenia map, bo matryce drzeworytnicze potrafiły się niszczyć z czasem podczas druku. Kartografia relatywnie szybko zaczęła korzystać z technik wklęsłodrukowych (akwaforty, a potem miedziorytu), czyli technik, które pozwalają wybierać w metalowej matrycy kreskę i ją barwić, wyjaśnia w rozmowie z Polską Agencją Prasową doktor Jaszewski. Pod względem kompozycyjnym zespół inspirował się mapą Americae Nova Tabula z 1617 roku Willema Janszona Blaeu, która charakteryzuje bogactwo elementów graficznych i piękne kartusze. Jak zauważają sami twórcy mapy kartografia znacząco się rozwinęła w czasie renesansu. Mapy służyły wówczas nie tylko jako narzędzie, ale były też przedmiotem podziwu estetycznego i intelektualnego. Wykorzystywano je do zadziwienia oglądającego i pokazania wyrafinowania i wiedzy właściciela. Mapy były dziełami sztuki, jednym z rodzajów sztuki uprawianym we włoskim renesansie. Po tym okresie rozkwitu nastąpiła stopniowa zmiana i przeszły one od wyrażania wartości artystycznych po czystą funkcjonalność. [...] Dzisiaj obserwujemy odwrócenie tego trendu. [...] odrodzenie najwspanialszego okresu kartografii poprzez tworzenie różnych map, także tych, które naśladują styl renesansowy. Mapę można pobrać tutaj. « powrót do artykułu
  19. W najgłębszych partiach Jaskini Manot położonej w Zachodniej Galilei, odkryto prehistoryczny kompleks rytualny. Wejście do niego tworzą imponujące stalagmity, a centrum kompleksu stanowi skała z geometrycznymi żłobieniami przypominającymi skorupę żółwia. To najstarsze w Lewancie i jedno z najstarszych na świecie zidentyfikowanych miejsc kultu. Jego badaniem zajęli się naukowcy z Izraelskiej Służby Starożytności, Uniwersytetu Ben Guriona i Uniwersytetów w Hajfie i Tel Awiwie. To rzadkie odkrycie rzuca światło na duchowość paleolitycznych łowców-zbieraczy, którzy żyli w tym regionie przed około 35 000 laty. Rzeźbiona skała została celowo umieszczona w najgłębszej, najciemniejszej części jaskini. Wzór w kształcie skorupy żółwia, wyrzeźbiony na trójwymiarowym obiekcie, wskazuje, że skała może reprezentować totem, postać mitologiczną lub duchową. Jej specjalne położenie, z daleka od codziennej aktywności ludzi, która miała miejsce w pobliżu wejścia, sugeruje, iż był to obiekt kultu. Trzeba też zauważyć, że w prehistorycznych jaskiniach na terenie Europy Zachodniej znajdujemy podobne miejsca, które miały znaczenie symboliczne i rytualne, komentuje doktor Omry Barzilai z Izraelskiej Służby Starożytności. Systematyczne badania w Jaskini Manot trwają od 2010 roku. Jest ona słynna ze swoich wspaniałych stalaktytów oraz śladów bytności przedstawicieli różnych kultur górnego paleolitu. To w niej znaleziono, liczącą 55 tysięcy lat, najstarszą poza Afryką czaszkę człowieka współczesnego. Podczas badań w głębi jaskini naukowcy znaleźli pozostałości popiołu w pobliżu rzeźbionej skały, co wskazywało, że obszar ten był oświetlany, prawdopodobnie za pomocą łuczyw. Testy akustyczne dowiodły zaś, że w tym miejscu dźwięki zostają w sposób naturalny wzmocnione, co stwarzało unikatowe warunki do wspólnych czynności, takich jak śpiewy, modły czy tańce. Mamy tutaj do czynienia z miejscem wyposażonym w "sprzęt audio-wizualny", którego centrum stanowi obiekt rytualny (skała przypominająca żółwia). To dowód na odbywanie rytuałów. Nie jest zaskoczeniem, że prehistoryczni łowcy wybrali właśnie najciemniejsze miejsce jaskini. Ciemność jest ukryta, stanowi tajemnicę, symbolizuje odrodzenie i odnowienie. Pojawienie się w górnym paleolicie centrów kultu było głównym elementem rozwoju i instytucjonalizowania społecznej tożsamości. To niezbędny element przejścia z małych izolowanych grup łowców-zbieraczy połączonych więzami krwi to większych złożonych społeczności, dodaje profesor. Kompleks rytualny w Jaskini Manot pojawił się 37–35 tysięcy lat temu, w czasie, gdy powstała kultura oryniacka, znana w Europie z produkcji obiektów symbolicznych oraz z malarstwa jaskiniowego. W pobliżu wejścia do jaskini znaleźliśmy bogatą warstwę kultury oryniackiej. Były w niej kamienne narzędzia, przedmioty z kości i poroża oraz koraliki z muszelek, dodaje profesor Ofer Marder z Uniwersytetu Ben Guriona. W niewielkiej ukrytej niszy przylegającej do kompleksu rytualnego, znaleziono kompletne poroże jelenia z nacięciami. W europejskich kulturach paleolitu oraz w kulturze oryniackiej w Lewancie, poroże było używane jako materiał do produkcji różnego rodzaju narzędzi. Umieszczenie kompletnego poroża w ukrytej niszy przylegającej do kompleksu rytualnego mogło być związane z odbywającymi się tam rytuałami, wyjaśnia doktor Barzilai. Naukowcy szczegółowo przebadali sam kamień pokryty nacięciami i potwierdzili, że zostały one wykonane ludzką ręką. Wykonali też trójwymiarową mapę całej jaskini, co pozwoliło im jednoznacznie stwierdzić, że przestrzeń rytualna jest w niej wyraźnie oddzielona od przestrzeni codziennych aktywności, co wzmocniło hipotezę o odbywających się w jaskini rytuałach. « powrót do artykułu
  20. Plastik jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych zanieczyszczeń. Znaleziono go w najbardziej odległych regionach planety, a mikro- i nanoplastik znaleziono wewnątrz organizmów roślinnych i zwierzęcych. Zanieczyściliśmy nim cały łańcuch pokarmowy. Coraz więcej badań jest prowadzonych pod kątem obecności plastiku na naszych organizmach, a jego wpływem na zdrowie. Naukowcy z chińskiego Uniwersytetu Rolnictwa i Leśnictwa Zhejiang informują o znalezieniu związku pomiędzy koncentracją plastiku w organach, uszkodzeniami tkanek i problemami zdrowotnymi. Jeszcze 1950 roku ludzkość używała rocznie 2 miliony ton plastiku. Przewidywana produkcja na rok bieżący to 445 milionów ton. A z szacunków wynika, że w roku 2050 będzie to już 1,5 miliarda ton rocznie. To zaś oznacza kolejne miliardy ton plastiku krążące w wodzie, glebie, powietrzu, roślinach i zwierzętach. Niedawno informowaliśmy, że torebki od herbaty uwalniają do naparu gigantyczną liczbę fragmentów plastiku. Chińscy uczeni przeanalizowali 61 artykułów naukowych dotyczących wykrywania mikro- i nanoplastiku w ludzkich tkankach oraz 840 artykułów na temat toksyczności plastiku. Autorzy analizowanych badań opisywali plastik znaleziony w ludzkiej skórze, żyłach, tętnicach, skrzepach krwi, szpiku kostnym, jądrach, spermie, macicy, łożysku, ślinie, układzie pokarmowym, wątrobie, płucach, kamieniach nerkowych czy odchodach. Wykazali, że istnieje dodatnia korelacja pomiędzy nagromadzeniem plastiku w organizmie, a nieswoistym zapaleniem jelit, zakrzepicą, rakiem szyjki macicy i mięśniakami macicy. Badania toksykologiczne pokazały zaś, że plastik może wywoływać stres oksydacyjny, zaburzenia pracy mitochondriów, stany zapalne, apoptozę komórek. Naukowcy obawiają się też jego wpływu na funkcjonowanie różnych organów, w tym mózgu. Chińscy badacze zauważyli też, że wyższa koncentracja mikro- i nanoplastiku jest skorelowana z występowaniem blizn a tkankach. Przykładami takich tkanek mogą być jelita z procesami zapalnymi, zwłóknienia w płucach czy guzy nowotworowe. Istnienie takiej korelacji może wskazywać, że istnieje związek pomiędzy coraz większą koncentracją plastiku w danym miejscu, a lokalnie występującymi patologiami. Przeprowadzona przez chińskich uczonych metaanaliza to dobry punkt wyjścia do dalszych badań. W tej chwili nie wiemy z całą pewnością, czy to mikro- i nanoplastik powoduje bliznowacenie i włóknienie tkanek, stany zapalne, guzy nowotworowe, czy też po prostu łatwiej gromadzi się w takich tkankach. Obecnie nie istnieje żadna efektywna metoda usuwania mikroplastiku ze środowiska czy ludzkich tkanek. Szczegóły badań zostały opublikowane w piśmie TrAC Trends in Analytical Chemistry. « powrót do artykułu
  21. Tajemnicza megalityczna struktura Rujm el-Hiri nie służyła do obserwacji astronomicznych. Pochodząca sprzed 5000 lat budowla, zwana „Kołem duchów”, składa się z tysięcy bazaltowych skał ułożonych w charakterystyczny wzór. Wykopaliska nie dały odpowiedzi na pytanie o jej rolę. Pojawiły się hipotezy mówiące, że było to miejsce kultu, pochówku, kalendarz lub obserwatorium astronomiczne. Doktor Olga Khabarowa i profesor Lev Eppelbaum z Wydziału Geofizyki Uniwersytetu w Tel Awiwie oraz doktor Michal Birkenfeld z Wydziału Archeologii Uniwersytetu Ben Guriona odrzucili właśnie ostatnią z tych hipotez. Naukowcy wykazali, że obecne położenie Rujm el-Hiri nie odpowiada jego położeniu z przeszłości. Na podstawie analiz geomagnetycznych i rekonstrukcji tektonicznej stwierdzili, że od 150 milionów lat w tym miejscu dochodzi do ruchu gruntu, a średnie tempo zmian, obrotu i przemieszczania się wynosi 8–15 milimetrów rocznie. Innymi słowy, gdy budowano strukturę, położenie jej ścian czy wejść względem nieboskłonu było inne niż obecnie. Nasze badania oparliśmy na obliczeniach dotyczących wyglądu nieboskłonu, punktów przesileń, równonocy i położenia ciał niebieskich pomiędzy rokiem 3500 a 2500 przed naszą erą. Zbadaliśmy do w odniesieniu do obecnej orientacji Rujm el-Hiri. Badania pokazały, że w przeszłości położenie ścian i wejść zabytku były zupełnie inne, co każe zastanowić się nad funkcją tej konstrukcji, stwierdzili autorzy badań. Uczeni wykonali też pierwszy całościowy opis otoczenia archeologicznego struktury. W okolicy znajdują się okrągłe struktury o średnicy 40–90 metrów, grube ściany, zamknięte okręgi o średnicy około 20 metrów. Wszystko to prawdopodobnie służyło celom rolniczym. Naukowcy nanieśli też na swoją mapę dziesiątki udokumentowanych tumulusów, z których część używana była prawdopodobnie nie tylko w celach grzebalnych, ale również jako magazyny czy schronienia. Dzięki temu możemy nie tylko lepiej zrozumieć Rujm el-Hiri ale również poszerzyć naszą wiedzę na temat historii Wzgórz Golan i związków między różnymi strukturami na tym obszarze, podsumowują badacze. « powrót do artykułu
  22. Wszystkiego dobrego w 2025 roku. Spełnienia marzeń, życzeń, planów i postanowień. Niech Wam się wiedzie. Ania, Jacek i Mariusz « powrót do artykułu
  23. W ubiegłym roku grupa detektorystów znalazła na farmie Skumsnes w Fitjar w zachodniej Norwegii monetę oraz broszkę z fragmentem tkaniny. Na miejsce przybyli archeolodzy, którzy potwierdzili, że w miejscu odkrycia znajduje się cmentarz z epoki wikingów. Cmentarz położony jest na wzgórzu, między naturalnym portem a dużą farmą, znajdującą się na szczycie. Rozciąga się z niej widok na port. W późnej epoce żelaza takie miejsca, zapewniające statkom schronienie, a podróżnym odpoczynek, odgrywały coraz większą rolę i były kontrolowane przez lokalnych władców. Pochowane tutaj osoby złożono do grobów z wysokiej jakości biżuterią. Nieczęsto zdarza się znaleźć cmentarz z tak dobrze zachowanymi przedmiotami. Z naukowego punktu widzenia mamy tutaj do czynienia z niewielkim skarbem, mówi Søren Diinhoff z Muzeum Uniwersytetu w Bergen. W tym czasie w Skumsnes istniało duże gospodarstwo rolne, które prawdopodobnie należało do lokalnego lub regionalnego władcy. Lokalizacja przy wybrzeżu czyniła ten obszar atrakcyjnym dla statków, szukających bezpiecznego portu. To mogło generować dodatkowe dochody, co wyjaśniałoby, dlaczego znalezione groby są bardziej bogato wyposażone niż typowe pochówki. Ludzie pracujący dla władcy, czerpiący dochody z rolnictwa i zapewniania schronienia podróżnym, byli bogatsi niż ich pobratymcy, mieszkający w miejscach o mniej korzystnym położeniu i sąsiedztwie. W ciągu ostatnich miesięcy archeolodzy odkryli trzy groby. Wszystkie trzy należą do kobiet, które zmarły w pierwszej połowie IX wieku. Jedna z kobiet została pochowana w naturalnym zagłębieniu skalnym. W jej grobie znaleziono biżuterię i charakterystyczne owalne broszki, jakimi kobiety wikingów spinały ubrania. Niektóre elementy jej biżuterii pochodziły z Anglii lub Irlandii. Druga kobieta miała jeszcze wyższy status. Kamienie w jej grobie ułożono na kształt 4-metrowej łodzi. Większy kamień pośrodku wyznaczał maszt, być może symbolizował też zmarłą. Pomiędzy kamieniami umieszczono nity z łodzi. Zmarłą wyposażono w borsze, biżuterię, naszyjnik z 46 szklanych paciorków i 11 srebrnych monet. Jedna z nich to niezwykle rzadka moneta wybijana w latach 823–840 w duńskim Hedeby lub Ribe. Należy ona do monet typu Hedeby i prawdopodobnie została wybita za rządów Haralda Klaka. To najstarsze monety skandynawskie monety. Zdaniem Diinhoffa, to jak dotychczas najważniejsze znalezisko na tym cmentarzu. Pozostałe monety pochodzą z państwa Franków, z czasów Ludwika Pobożnego. Odkryte przedmioty sugerują, że obie kobiety miały kontakty z terenami położonymi poza Norwegią. Prawdopodobnie to nie przypadek. Być może obie pochodziły z zagranicy i wyszły za mąż za miejscowych, zastanawia się Diinhoff. Kobieta z grobu w kształcie łodzi została też wyposażona w nożyce do strzyżenia owiec, zgrzebło do czesania wełny, przęślik i wrzeciono. Stąd archeolodzy wnioskują, że na królewskiej farmie kobieta zajmowała się wytwarzaniem tekstyliów. To było prestiżowe zajęcie. Farmy produkujące wysokiej jakości ubrania cieszyły się wysokim statusem, wyjaśnia archeolog. Co więcej, w grobie kobiety znajdował się też klucz z brązu. To wskazuje, że była osobą zarządzającą farmą, dodaje Diinhoff. Na to samo może też wskazywać patelnia w jej grobie. W żadnym z grobów nie znaleziono ludzkich szczątków. To powszechny problem w zachodniej Norwegii. Skład tutejszej gleby powoduje, że kości się nie zachowują. Archeolodzy zwracają uwagę na jeszcze jedno. W opisanym powyżej grobie kobiety szklane paciorki i monety znaleziono na ciemnej masie organicznej. Być może były one schowane w skórzanym woreczku. Powstaje więc pytanie, dlaczego zmarła nie została ubrana w swoją biżuterię. Być może dlatego, że w grobie nigdy nie było ciała? Archeolodzy zastanawiają się, czy to nie cenotaf, symboliczny grobowiec. W grobie znaleziono bowiem jeszcze jedną bardzo interesującą rzecz. To malutki detal, ale niezwykle interesujący. Na środku kamiennej łodzi znajdował się kamień wyznaczający maszt. Gdy naukowcy go odwrócili, okazało się, że ma on kształt kobiecych genitaliów. To nie przypadek, stwierdza Diinhoff. Być może kamień położono, by symbolizował kobietę, której nie można było tutaj pochować. To by wyjaśniało, dlaczego artefakty z pochówku nie były rozłożone tak, jak powinny, gdyby przyozdobiono nimi ciało. Grób trzeciej kobiety nie został w pełni zbadany. W dwóch pierwszych grobach znaleziono tak dużo przedmiotów, że archeologom nie wystarczyło czasu na zbadanie trzeciego. Na razie w trzecim grobie znaleziono liczne obiekty, w tym 20 koralików, pozostałości po niezidentyfikowanej posrebrzanej biżuterii oraz pozłacaną broszę z okresu Merowingów, zatem z czasów sprzed epoki wikingów. Prawdopodobnie miała ona dla zmarłej specjalne znacznie. Mogła przypominać o rodzinie lub tradycji. Archeologom udało się też zidentyfikować dwa kolejne pochówki, a wskazania z wykrywaczy metali sugerują, że może ich być nawet 20. Można przypuszczać, że to groby bogatej rodziny, do której należała farma w Skumsnes, kontrolująca pobliski port w imieniu lokalnego króla. W ostatnim czasie archeolodzy z Muzeum Uniwersytetu w Bergen często pracują przy grobach z epoki wikingów. W bieżącym roku odkryli więcej takich grobów, niż zwykle w ciągu 10 lat. Część odkryć dokonano przypadkiem, jednak większość to zasługa detektorystów. Diinhoff mówi, że groby wikingów są łatwe do odnalezienia, bo zawierają wiele metalowych przedmiotów. Zdaniem archeologa, takich odkryć powinno być znacznie więcej, ale ludzie, którzy trafiają na nie na własnej ziemi, nie informują o tym władz. Gdy już jesteśmy w takim miejscu, często dowiadujemy się, że grób znaleziono wiele lat wcześniej, ale nikogo o tym nie informowano i po prostu go zaorano. W ten sposób tracimy olbrzymią liczbę stanowisk, stwierdza uczony. Norwescy specjaliści mają dylemat. Z jednej strony woleliby, żeby niektóre groby zostały odkryte później, powiedzmy za 50 lat. Gdy będzie je można badać doskonalszymi technikami. Tymczasem działalność detektorystów zmusza ich do odkopywania takich grobów. Jednak z drugiej strony, wiele z nich nie przetrwa kolejnych 50 lat, gdyż znajdują się na terenach sąsiadujących z polami uprawnymi, więc w najbliższym czasie mogą paść ofiarą pługów. Jak wspomnieliśmy, najbardziej interesującym znaleziskiem jest moneta z Hedeby lub Ribe. Jej obecność potwierdza, że w tym czasie dochodziło do dużych przemian społecznych, pojawiały się nowe formy handlu. Dla jej właścicielki moneta mogła mieć znacznie większą wartość niż środek wymiany. Jako biżuteria mogła przypominać jej, kim jest i skąd pochodzi. Innym interesującym przedmiotem jest trójlistna brosza, wykonana z zapięcia pasa pochwy frankijskiego miecza. To pokazuje, jak wyposażenie wojskowe z Francji było przerabiane na biżuterię w Skandynawii. Początkowo zapięcia takie były modyfikowane i ponownie używane, tak jak tutaj. Z czasem jednak zainspirowały one lokalną biżuterię, mówi Unn Pedersen z Uniwersytetu w Oslo. Trójlistne brosze były popularne wśród wikińskich kobiet. Początkowo zdobiły je motywy roślinne z oryginalnych zapięć epoki Karolingów. Z czasem zostały one wyparte przez nordyckie motywy zwierzęce. Groby ze Skumsnes to typowe pochówki bogatych kobiet epoki wikingów. Zawierają biżuterię i tekstylia. Jeśli nawet kobiety te nie były członkiniami elity, to niewątpliwie znajdowały się wysoko w hierarchii społecznej i ekonomicznej. Groby te przypominają, że dzięki rozwijającym się sieciom handlowym, rosnącemu zapotrzebowaniu na tekstylia i żagle, kobiety mogły gromadzić bogactwo. « powrót do artykułu
  24. Ludzie i mrówki to jedyne zwierzęta, które często współpracują w celu przeniesienia ładunków znacznie przekraczających rozmiary pojedynczego osobnika. Spośród około 15 000 gatunków mrówek działania takie podejmuje około 1%. Profesor Ofer Feinerman i jego zespół z izraelskiego Instytutu Weizmanna postanowili sprawdzić, kto jest lepszy w manewrowaniu dużym ładunkiem w labiryncie. Przed badanymi postawiono zadanie przeniesienia dużego obiektu o niestandardowym kształcie pomiędzy trzema pomieszczeniami, które dzieliły wąskie drzwi. Naukowcy stworzyli dwa takie pomieszczenia, różniące się jedynie rozmiarami. Do rywalizacji z Homo sapiens stanęły mrówki z gatunku Paratrechina longicornis. To jeden z najpowszechniej występujących gatunków mrówek na świecie. Zwierzęta zachęcono do wzięcia udziału w zawodach oszukując je, by myślały, że ładunek, który przenoszą, to smakołyk, a one niosą go do gniazda. Eksperyment wielokrotnie powtórzono w trzech konfiguracjach. Ładunek przenosiła pojedyncza mrówka, grupa około 7 i około 80 mrówek. W przypadku ludzi był to 1 człowiek, od 6-9 osób i grupa 26 osób. Żeby móc jak najlepiej porównać wyniki obu gatunków, ludziom czasami zabraniano się komunikować za pomocą słów czy gestów. Ponadto ludzie nieśli ładunek na specjalnych uchwytach, by symulować sposób noszenia go przez mrówki. Uchwyty zawierały mierniki, badające siłę, z jaką każdy ciągnął uchwyt w czasie przenoszenia ładunku. Po zakończeniu eksperymentu naukowcy szczegółowo przeanalizowali materiały wideo i uzyskane dane. Nie było zaskoczeniem, że pojedynczy człowiek dawał sobie z zadaniem lepiej radę niż pojedyncza mrówka. Jednak w przypadku grup sytuacja ulegała radykalnej zmianie. Osławiona – szczególnie w epoce internetu – mądrość tłumu, nie pokazała swojej potęgi w przypadku współpracy grupowej. O ile mrówki, dzięki współpracy grupowej, znacząco poprawiły swoje umiejętności, wspólnie opracowując odpowiednie strategie, korzystając ze wspólnej pamięci by nie popełniać tych samych błędów, to ludzie sprawowali się znacznie gorzej. Działający w grupie H. sapiens w niewielkim stopniu poprawił swoje możliwości. Co więcej, gdy ludzie nie mogli się między sobą komunikować, wydajność grupy była mniejsza niż wydajność pojedynczego człowieka. Okazało się, że w takiej sytuacji uczestnicy grupy działali tak, by osiągnąć krótkoterminową korzyść, nie myśląc o dalszych ruchach. Kolonia mrówek to rodzina. Wszystkie mrówki w gnieździe są siostrami i mają wspólny interes. To ściśle powiązana społeczność, w której współpraca przeważa nad rywalizacją. Dlatego kolonię mrówek nazywa się czasem superorganizmem, rodzajem organizmu złożonego z licznych komórek, które ze sobą współpracują. Nasz eksperyment pokazuje, że jest to opinia prawdziwa. Wykazaliśmy, że mrówki działające w grupie są mądrzejsze, że w ich przypadku całość jest czymś więcej niż sumą części. W przeciwieństwie do mrówek, utworzenie grupy nie zwiększyło zdolność poznawczych ludzi. Ta słynna „mądrość tłumu", która stała się tak popularna w epoce sieci społecznościowych, nie ujawniła się w czasie naszych eksperymentów, mówi profesor Feinerman. « powrót do artykułu
  25. W Canterbury w Wielkiej Brytanii archeolodzy odkryli wspaniały bardzo dobrze zachowany anglosaski miecz. Broń jest tak wysokiej jakości, że eksperci porównują ją do miecza ze słynnego Sutton Hoo. Dokładnie miejsce znalezienia miecza jest utrzymywane w tajemnicy ze względu na potencjalne bogactwo stanowiska archeologicznego. Dotychczas znaleziono tam bowiem 12 pochówków kobiet i mężczyzn, a prowadzący prace podejrzewają, że może ich być nawet 200. Wszyscy mężczyźni zostali pochowani z bronią. Znaleziony właśnie miecz ma rękojeść zdobioną złotem i srebrem oraz dekorowaną świetnie wykonanym wzorem. Do jego głowicy przymocowany jest pierścień. Może być to symbol przysięgi wierności złożonej przez zmarłego królowi lub innemu przywódcy. Na ostrzu miecza widoczne są runy. Znaleziono też fragmenty pochwy z drewna i skóry wyłożonej bobrzym futrem. Jak już wspomnieliśmy, wszyscy mężczyźni zostali pochowani z bronią. Znaleziono groty włóczni i tarcze, a w jednym z nich wspomniany wyjątkowy miecz. Wraz z posiadaczem miecza do grobu złożono też biżuterię, złoty wisiorek zdobiony postacią węża lub smoka. Takie artefakty znajduje się zwykle w kobiecych grobach, dlatego archeolodzy przypuszczają, że wisiorek był podarunkiem od spokrewnionej kobiety lub spadkiem po przodkach. W grobach kobiet archeolodzy trafili na noże, broszki, zapinki i inne kosztowności. Już teraz wiadomo, że cmentarz jest tak bogato wyposażony i zachował się w tak dobrym stanie, że lepiej poznamy dzięki niemu praktyki pogrzebowe Anglosasów. Konserwatorzy już na przykład znaleźli larwy much na mieczu, co wskazuje, że ciało nie zostało szybko niczym zakryte przed pogrzebem, prawdopodobnie po to, by dać bliskim czas na pożegnanie. Znaleziono też dowody na migrację Germanów na te tereny. W grobie jednej z kobiet, datowanym na późniejsze dziesięciolecia V wieku, znajdowały się przedmioty pochodzące ze Skandynawii, a w grobach z VI wieku archeolodzy trafili na frankijskie artefakty. Widzimy tutaj zmianę krajobrazu politycznego, jaka zaszła na terenie Kentu w V i VI wieku, zauważa kierujący badaniami Duncan Sayer. Wykopaliska to część większego projektu badawczego, w ramach którego zbadano DNA 300 Anglosasów pochowanych w pobliżu wschodnich wybrzeży Wielkiej Brytanii. Okazało się, że 75% z nich nosiło geny z północy Europy, co dowodzi, że wkrótce po zakończeniu władzy Rzymu nad Wyspami doszło do znaczącej migracji z kontynentu. Zanim opublikowaliśmy te badania, w środowisku naukowym trwały spory, czy rzeczywiście migracja była znaczące. Teraz widzimy, że był to olbrzymi napływ ludności, który trwał przez pokolenia, szczególnie na wschodnim wybrzeżu. Migranci nie przybyli z jednego, a z wielu miejsc, dodaje Sayer. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...