Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36673
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    204

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Jeden z największych i najważniejszych projektów naukowych polskiej humanistyki, Polski Słownik Biograficzny (PSB), ukazuje się od 1935 roku. Pracują nad nim naukowcy z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. Przez ostatnich 90 lat pracowało przy nim ponad 4000 specjalistów z kraju i zagranicy. Od 2022 roku tworzona jest lista haseł, które znajdą się w serii uzupełniającej słownika. Projekt zbliża się do końca, a na liście znajdzie się 30 tysięcy haseł. Ze słownika można korzystać on-line. Niezwykle interesującym elementem są grafy pokazujące połączenia pomiędzy poszczególnymi postaciami, jak na przykład fakt, że opisane osoby brały udział w pracach tych samych organizacji, uczestniczyły w tych samych wojnach itp. itd. Z kolei w sekcji „Labirynt wiedzy” znajdziemy szereg fraz powiązanych z daną postacią, np. „emigracja do Francji”, „śmierć po długiej chorobie”, „krąg Piłsudskiego”, „ucieczka ze szpitala więziennego” czy „publicystyka historyczna”, które przeniosą nas do listy osób opisanych tymi samymi frazami. Dotychczas opublikowaliśmy 54 tomy, liczące łącznie 35 tysięcy stron. Można na nich znaleźć ponad 28 500 życiorysów najwybitniejszych Polaków. Oprócz królów, książąt, polityków i wodzów, także pisarzy, malarzy, rzeźbiarzy, architektów, ludzi teatru i filmu, uczonych, sportowców, duchownych i świętych, postaci pierwszoplanowych, mniej znanych, a czasem zupełnie zapomnianych. Biogramy publikujemy w porządku alfabetycznym, obecnie jesteśmy przy literze T – wyjaśnia profesor Andrzej Romanowski, redaktor naczelny PSB. W drugiej serii PSB znajdą się biogramy osób, które nie trafiły dotychczas do słownika ze względu na zbyt późną datę śmierci, cenzurę w okresie PRL oraz przyjęte zasady kwalifikacji. Lista haseł obejmuje osoby zmarłe do końca 2020 roku, a więc naprawdę wiele ważnych postaci. Wśród brakujących nazwisk znajdują się tak istotne dla Polski osoby jak Jan Paweł II, Czesław Miłosz, Stanisław Lem, Marek Hłasko czy Józef Beck, dodaje profesor Romanowski. Wiele informacji można było uzupełnić w słowniku dopiero po upadku komunizmu. Na przykład frazę „zmarł po 1939 roku” wolno było zamienić na „zamordowany w Katyniu”. Ze słownika dowiemy się kim był Jan Nepomucen Awedyk, Izabela Ryx (z domu Kropiwnicka), Stefan Magnus czy Anna Barbara Libera. Hasła zostały opracowane niezwykle starannie i opatrzone bardzo bogatą bibliografią. Autorzy odwołali się do licznych źródeł, dokumentów oficjalnych czy pamiętników. Możemy więc przeczytać, że wspomniany tutaj Stefan Magnus, kasztelan krakowski, był przynajmniej dwukrotnie żonaty, przy czym, wg katalogu biskupów krakowskich, powtórny związek małżeński zawarł za życia dotychczasowej żony; wedle tych przekazów, kiedy nie pomogły napomnienia kościelne, a nawet ekskomunika, biskup ostentacyjnie, przy biciu w dzwony, wyjeżdżał z Krakowa ilekroć Stefan do niego wjeżdżał. W najnowszej historiografii przypadek Stefana interpretuje się jako dowód, że jeszcze w 2. poł. XII w. zdarzały się wśród polskiego możnowładztwa małżeństwa niekanoniczne. Prace nad listą haseł do serii uzupełniającej zakończą się w ostatnich dniach kwietnia. Wcześniej Zakład Polskiego Słownika Biograficznego zorganizuje konferencję popularnonaukową, w czasie której przybliży pracę nad bieżącymi zeszytami oraz listą nazwisk kwalifikujących się do serii uzupełniających. « powrót do artykułu
  2. W październiku ubiegłego roku policja w Irlandii Północnej została wezwana do ciała znalezionego w bagnie w Bellaghy. Wstępne oględziny nie pozwoliły na stwierdzenie, czy szczątki są współczesne czy nie. Przystąpiliśmy więc do wydobywania ciała zgodnie z wszystkimi procedurami kryminalistycznymi. Działaliśmy tak, by zachować DNA na potrzeby śledztwa. Jednak okazało się, że nie było takiej konieczności, mówi detektyw inspektor Nikki Deehan. Śledczy najpierw wydobyli kości piszczelową, ramienną, strzałkową, łokciową i promieniową. Należały one do prawej ręki i prawej nogi. Pięć metrów dalej odkryto wystającą z ziemi lewą kość udową i dolną część lewej ręki. Dalsze poszukiwania doprowadziły do znalezienia kości palców, paznokci i mostka oraz innych fragmentów ciała. Naukowcy, którzy badali szczątki doszli do wniosku, że należały one do nastolatka, który w chwili śmierci miał 13–17 lat. W tej tej chwili przyczyna śmierci jest nieznana, ale już wiemy, że szczątki zachowały się lepiej niż wiele innych ciał z bagien. Mamy więc fragmenty skóry, paznokcie dłoni i stopy oraz, prawdopodobnie, nerkę. Datowanie radiowęglowe ujawniło, że śmierć nastolatka miała miejsce 2000–2500 lat temu. To unikatowe znalezisko na terenie Irlandii Północnej. Aby dotrzymać najwyższych standardów kryminalistyki, dwukrotnie sprawdziliśmy teren za pomocą georadaru o wysokiej rozdzielczości. Nie znaleźliśmy śladów innych ciał. Szczątki zostały odkryte mniej więcej metr pod obecną powierzchnią gruntu, a głębokość ta zgadza się z wynikami datowania radiowęglowego. Znajdowały się wśród pozostałości drzew, co wskazuje, że ciało zostało pochowane w zagajniku lub też nastolatek w nim zmarł. Ewentualnie szczątki mogły zostać zaniesione przez wodę do zagajnika, stwierdza dr Alastair Ruffel z Queen's University w Belfaście. Teraz, gdy wiadomo, że mamy do czynienia ze szczątkami sprzed tysiącleci, zajmą się nimi eksperci z National Museums Northern Ireland. Mają nadzieję, że dowiedzą się czegoś więcej na temat żyjącej tam wówczas ludności. Pracami przy wydobyciu szczątków zajmowała się specjalna jednostka policyjna Body Recovery Team. Jej dowódca ma doświadczenie w pracach archeolgicznych, a członkowie przeszli podstawowe szkolenie z archeologii i identyfikacji szczątków. « powrót do artykułu
  3. Przed 11 dniami, 18 stycznia, marsjański helikopter Ingenuity odbył swój 72. i – jak się okazuje – ostatni lot. Śmigłowiec znajduje się w pozycji pionowej i komunikuje się z centrum kontroli, jednak obrazy z 18 stycznia, które w tym tygodniu trafiły na Ziemię, pokazują, że co najmniej jedna z łopat wirnika uległa uszkodzeniu przy lądowaniu i maszyna nie jest zdolna do lotu, oświadczyła NASA. Misja Ingenuity na Marsie dowiodła, że poza Ziemią możliwy jest kontrolowany lot za pomocą śmigieł. Ingenuity został dołączony do misji łazika Perseverance. Oba urządzenia wylądowały na Marsie 18 lutego 2021 roku. Właściwą misję miał wypełnić łazik, śmigłowiec został dołączony po to, by sprawdzić, czy lot w atmosferze Czerwonej Planety jest w ogóle możliwy. Gęstość tamtejszej atmosfery to zaledwie 1% gęstości atmosfery Ziemi, więc nie wiedziano, czy tak rzadką atmosferę uda się wykorzystać do uzyskania siły nośnej. Ważący 1,8 kilograma Ingenuity został wyposażony w dwa rotory z włókna węglowego. Obracają się one w przeciwnych kierunkach z prędkością 2400 obrotów na minutę. To pięciokrotnie szybciej niż wirniki śmigłowca na Ziemi. Gdyby obracały się wolniej, dron mógłby się nie oderwać od Marsa. Jednak gdyby obracały się szybciej, końcówki wirników zbliżyłyby się do prędkości dźwięku, co wywołałoby falę uderzeniową, a ta zdestabilizowałaby pojazd. Inżynierowie NASA planowali, że testy Ingenuity potrwają 30 dni i w tym czasie uda im się wykonać 5 lotów, z których żaden nie potrwa dłużej niż 90 sekund. Śmigłowiec nie był częścią misji Perseverance, nie oczekiwano po nim zbyt wiele, więc zastosowany do jego budowy sprzęt nie musiał spełniać wyśrubowanych wymagań. Wiele elementów śmigłowca zostało wykonanych z powszechnie dostępnych materiałów. Na przykład zastosowano w nim standardowy procesor Snapdragon 801. Dlatego też, ironią losu, śmigłowiec, który miał po prostu latać, dysponował mocą obliczeniową o całe rzędy wielkości większą niż łazik, wykonujący złożone badania naukowe. Jako, że moc procesora znakomicie przewyższa moc potrzebną do samego sterowania, Ingenuity wyposażono też w kamerę rejestrującą obraz z prędkością 30 klatek na sekundę oraz oprogramowanie nawigacyjne, które na bieżąco obraz analizuje. Twórcy śmigłowca zdradzili, że część elementów – jak np. laserowy miernik wysokości – zakupili w firmie SparkFun Electronics, produkującej elektronikę do zabawek. Przed Ingenuity Marsa mogliśmy oglądać albo z olbrzymiej odległości za pomocą teleskopów, albo z orbity, albo z powierzchni samej planety. Śmigłowiec pozwolił na oglądanie jej z wysokości kilkunastu metrów. Sukces Ingenuity oznacza, że podobne pojazdy będą dołączane do kolejnych marsjańskich misji. Posłużą zarówno misjom robotycznym, jak przyszłym misjom załogowym. Śmigłowce będą mogły prowadzić szybki zwiad w promieniu co najmniej setek metrów, dzięki czemu kontrola naziemna przekona się np., czy warto wysyłać łazik za najbliższe wzgórze albo czy interesująco wyglądająca z oddali skała rzeczywiście jest warta bliższego zbadania. Ostatni lot Ingenuity początkowo odbywał się zgodnie z planem. Śmigłowiec wzniósł się na wysokość 12 metrów, pozostał na niej przez 4,5 sekundy, a później zaczął obniżać lot z prędkością 1 m/s. Jednak na wysokości około 1 metra nad powierzchnią stracił kontakt z łazikiem, za pośrednictwem którego komunikuje się z Ziemią. Następnego dnia komunikację przywrócono i do NASA zaczęły napływać dane telemetryczne. Tydzień później na Ziemię trafiły zdjęcia ukazujące uszkodzone łopaty. NASA wciąż prowadzi śledztwo na temat przyczyn utraty łączności i pozycji śmigłowca w momencie zetknięcia się z powierzchnią planety. Podczas pechowego lotu śmigłowiec lądował w terenie pozbawionym łatwych do rozpoznania cech charakterystycznych. Widać go na jednym z załączonych zdjęć. Teren taki sprawiał problemy systemowi automatycznej nawigacji. Ingenuity przebywa na powierzchni Marsa od niemal 1000 soli (marsjańskich dni). W tym czasie jego oprogramowanie zaktualizowano tak, by automatycznie wybierało miejsce lądowania, śmigłowiec radził sobie z zepsutym czujnikiem, potrafił oczyścić się po burzy piaskowej, trzykrotnie musiał awaryjnie lądować, przetrwał też marsjańską zimę. Był zaprojektowany do latania wiosną – nikt bowiem nie przypuszczał, że dotrwa do zimy – dlatego też jego komputer czasami zamarzał i się resetował. Inżynierowie NASA radzili sobie z tymi problemami. Z uszkodzonymi łopatami sobie nie poradzą. Teraz zespół odpowiedzialny za śmigłowiec zajmuje się ostatnimi testami jego sprzętu, by sprawdzić, w jakim stanie przetrwał tyle czasu, pobiera też wszystkie dane zapisane w pamięci śmigłowca. Łazik Perseverance znajduje się w tej chwili zbyt daleko, by mógł wykonać zdjęcia śmigłowca. « powrót do artykułu
  4. Po 10 latach udało się odszyfrować komunikat z karteczek schowanych w sekretnej kieszonce pod turniurą sukni z lat 80. XIX w. Jeszcze w 2022 roku zaszyfrowany tekst znajdował się na internetowej liście 50 najciekawszych nierozszyfrowanych wiadomości. Teraz, podkreśla amerykańska Narodowa Służba Oceaniczna i Atmosferyczna (NOAA), można dzięki niemu odtworzyć historię prognozowania pogody w Ameryce Północnej w XIX w. Wszystko zaczęło się w 2014 roku, gdy Sara Rivers Cofield, archeolożka kolekcjonująca stare suknie i torebki, zachwyciła się jedwabną suknią w sklepie w Maine. Wróciwszy do domu z najnowszym nabytkiem, Sara odkryła pod turniurą kieszonkę, a w niej zmięte kawałki papieru. Zarówno strój, jak i papier wydawały się pochodzić z lat 80. XIX w. Niestety, specjalistka nie umiała odczytać zapisanej wiadomości. Często linijki tekstu zaczynały się od nazwy miejscowości, za którą znajdowały się różne wyrazy, głównie czasowniki i rzeczowniki, np.: „Bismark, pominąć, listowie, dolar, bank” czy „Spring, odludzie, podszewka, jeden, czytanie, nowicjusz”. Komunikat dał Rivers Cofield do myślenia. We wpisie na swoim blogu Commitment to Costumes zaczęła się zastanawiać, czy to wprawka z pisania albo jakaś lista. Zwróciła jednak uwagę na cyfry między wierszami, oznaczenie linii kolorami, a także notatki na marginesie, które przypominały zapisy godzin (10pm, 1113PM i 1124 P). Mam wrażenie, że te wskazówki sugerują jakiś kod. [...] Wklejam to tutaj na wypadek, gdyby geniusz dekodowania szukał pomysłu na nowy projekt. Wkrótce szyfr stał się viralem i rozpalił wyobraźnię ludzi z różnych stron świata. Jedni chcieli w nim widzieć wyznanie miłości, inni zaś pomiary do sukni wraz zamówieniem albo coś związanego z hazardem. Eksperci szybko jednak odrzucili część hipotez. Wiadomość nie mogła, na przykład, pochodzić z czasów wojny secesyjnej, bo wiele wskazywało na to, że suknia datuje się dopiero na lata 80. XIX w. Za bardziej prawdopodobne uznano natomiast wyjaśnienia wskazujące na jakiś rodzaj kodu telegraficznego. Ponieważ firmy telegraficzne pobierały opłaty od liczby słów w telegramie, popularne stały się kody służące do kompresowania wiadomości – tłumaczył Wayne Chan z Uniwersytetu Manitoby w artykule pt. „Breaking the Silk Dress Cryptogram” (ukazał się on w sierpniu 2023 r. w piśmie Cryptologia). Chan wspomina też o kwestiach związanych z zachowaniem prywatności; zarówno przed, jak i po wysłaniu telegramy przechodziły bowiem przez wiele rąk. Z tego powodu tajnymi kodami posługiwały się często [...] organy ścigania, ale również kompanie górnicze, sklepy spożywcze, [...] banki, koleje, a nawet twórcy filmowi w początkach kina. W erze telegrafu opublikowano setki książek z kodami – podaje NOAA. Ani Chan, ani inni dekoderzy nie mieli jednak pojęcia, z której z nich pochodzą serie wyrazów z karteczek z sekretnej kieszonki. Przewertowawszy bez żadnych wyników ok. 170 książek z kodami, Chan, który kodami zajmuje się hobbystycznie, postanowił poszerzyć swoją wiedzę na temat samej ery telegrafu. W jego ręce wpadła pozycja Telegraphic Tales and Telegraphic History, której rozdział poświęcono kodom pogodowym stosowanym przez U.S. Army Signal Corps (USASC). Gdy okazało się, że przykłady z książki przypominają kod z sukni, naukowiec zaczął przypuszczać, że wiadomość ukryta pod turniurą ma związek właśnie z pogodą. Telegraf pozwolił na wysyłanie informacji o pogodzie z prędkością większą, niż rozprzestrzeniały się zjawiska pogodowe. Jednak, podobnie jak w przypadku wszelkich innych wiadomości, dane dotyczące pogody były skracane, by zaoszczędzić pieniądze. Chan potrzebował książek kodów używanych w latach 1870–1891 przez Army Signal Service Division of Telegrams and Reports for the Benefit of Commerce. To jednostka, która z czasem przekształciła się w obecną NOAA (National Oceanic and Atmospheric Administration). Zdobył jedną z takich książek i po uzupełnieniu danych innymi materiałami udało mu się w końcu rozszyfrować wiadomości z sukni. Stwierdził, że były to informacje przesyłane ze stacji pogodowych w USA i Kanadzie do biura Signal Service w Waszyngtonie. Każda linia tekstu zaczyna się niekodowaną lokalizacją stacji, następnie mamy kodowane dane o temperaturze/ciśnieniu, temperaturze punktu rosy, opadach/kierunku wiatru, chmurach i prędkości wiatru/zachodzie słońca. Tak więc linia „Bismark, omit, leafage, buck, bank” oznaczała stację Bismarck w Dakocie Północnej, OMIT to temperatura 56 stopni Fahrenheita, ciśnienie 30,08 Hg; LEAFAGE - temperatura punktu rosy 32 stopnie F, czas obserwacji godzina 10 PM; BUCK - stan pogodowy: przejrzyste niebo, opady: brak, kierunek wiatru: północny; BANK - prędkość wiatru: 12 mph; niebo o zachodzie słońca: czyste. Na podstawie starych map pogodowych udało się nawet ustalić, że obserwacji tych dokonano 27 maja 1888 roku. Nie wiemy natomiast, kim była właścicielka sukni i dlaczego w ukrytej kieszonce umieściła informacja pogodowe. W XIX wieku służby pogodowe mogły liczyć na pomoc wielu ochotników, jednak osoby te wysyłały informacje pocztą, nie korzystały z drogiego telegrafu. Sama suknia to strój wyjściowy, ale nie uroczysty. Mogła być noszona na co dzień w pracy. Znaleziono przy niej metkę z napisem Bennett. Poszukiwania wśród pracowników kobiety o takim nazwisku zakończyły się fiaskiem. Jednak w tym czasie w służbie meteorologicznej w centrali w Waszyngtonie pracował urzędnik nazwiskiem Maitland Bennett. Suknia mogła należeć do jego żony. Skądinąd wiemy, że w maju 1888 roku była ona w 8. miesiącu ciąży, z pewnością więc nie nosiła takiej sukni. O ile więc udało się odszyfrować informacje z ukrytej kieszonki, to nie wiemy, kim była właścicielka sukni i dlaczego dane o pogodzie zostały przez nią schowane. « powrót do artykułu
  5. Odbudowywanie zniszczonych ekosystemów koncentruje się na kilku najbardziej oczywistych i widocznych elementach. Tymczasem istnieje wiele składników i powiązań, o których wiemy niewiele lub nie wiemy niczego. Jednak od niedawna wiemy, że zdrowa gleba pełna jest dźwięków generowanych przez żyjące w niej stworzenia, jak dżdżownicowate czy mrówki. Grupa naukowców z australijskiego Flinders University postanowiła zbadać, jak dźwięki wpływają na grzyby i rozkład materii organicznej, czyli jedne z najważniejszych elementów funkcjonowania ekosystemu. Uczeni przeprowadzili eksperyment, w ramach którego w wypełnionych glebą dźwiękoszczelnych skrzynkach zakopali torebki z zieloną herbatą i rooibosem. W dwóch skrzynkach 8 godzin dziennie przez 14 dni odtwarzali monotonne dźwięki o częstotliwości 8 kHz. W jednej z nich dźwięk miał głośność 70 dB, w drugie zaś – 90 dB. W skrzynce kontrolnej pojawiały się dźwięki z otoczenia o głośności nie przekraczającej 30 dB. Po dwóch tygodniach okazało się, że w skrzynkach, gdzie dźwięk był odtwarzany, masa torebek z herbatą zwiększyła się od 2,5 do 3,1 grama, a było to spowodowane rozrastaniem się grzybów. W skrzynce kontrolnej masa torebek nie zmieniła się. Drugi eksperyment prowadzony był na szalce Petriego. Umieszczono tam grzyb z gatunku Trichoderma harzianum. Jest on naturalnie obecny w glebie i wspomaga wzrost roślin. W obecności grzyba odtwarzano dźwięk o częstotliwości 8 kHz i głośności 80 dB. Po 5 dniach naukowcy stwierdzili, że w każdym mililitrze płynu, w którym hodowano T. harzianum, znajduje się średnio 2,5 miliona komórek. Na szalce kontrolnej było ich zaledwie 540 000. Naukowcy mówią, że to wstępne, chociaż interesujące i zaskakujące badania. Potrzebne są kolejne eksperymenty, by wyjaśnić zaobserwowane zjawisko. Wszystko wskazuje na to, że grzyby w jakiś sposób potrafią wykorzystać dźwięk do wzrostu. Być może robią to za pomocą efektu piezoelektrycznego, zamieniając mechaniczny wpływ ciśnienia akustycznego na komórki w energię elektryczną. « powrót do artykułu
  6. Badacze z Bazylei odkryli materiał genetyczny krętka bladego (Treponema pallidum) w kościach ludzi, którzy przed 2000 lat zmarli na terenie dzisiejszej Brazylii. To najstarszy znany przykład występowania tego patogenu. Odkrycie rzuca nowe światło na historię treponematoz (kiła, malinica, bejel, pinta). Do dzisiaj nie znamy pochodzenia tych chorób, jednak w ostatnich latach pojawiły się dowody [1] [2], każące odrzucić żywione przez wieki przekonanie, że kiłę przynieśli do Europy marynarze Kolumba. Uważano tak, gdyż pierwsza znana epidemia tej choroby wybuchła w 1495 roku wśród oblegających Neapol wojsk Karola VIII. Międzynarodowa grupa badawcza, kierowana przez profesor Verenę Schünemann z Uniwersytetu w Bazylei, w skład której wchodzą naukowcy z Bazylei, Politechniki Federalnej w Zurychu oraz Uniwersytetów w Wiedniu i São Paulo, badała szczątki czterech osób zmarłych przed 2000 lat na wybrzeżu w regionie Santa Caterina. Na niektórych kościach widoczne były zmiany sugerujące, że osoby te cierpiały na choroby podobne do syfilisu. Uczeni pobrali próbki i wyizolowali DNA patogenu. Okazało się, że jest on najbliżej spokrewniony z Treponema pallidum endemicum, podgatunkiem krętka bladego wywołującym bejel. Co interesujące, obecnie bejel nie występuje na półkuli zachodniej. W ostatnich dziesięcioleciach choroba występowała od Mauretanii przez Czad, Arabię Saudyjską po Iran i Pakistan oraz od Namibii po Zimbabwe, zatem głównie w środowiskach suchych i gorących. Malinica dotyka regionów wilgotnych i gorących, tropikalnych obszarów Afryki i Ameryki Południowej. Najbardziej rozpowszechniona treponematoza – kiła (syfilis) – jest obecna na całym świecie, również w krajach wysoko rozwiniętych, z dobrym dostępem do opieki zdrowotnej. Spośród tych chorób tylko kiła roznoszona jest drogą płciową, pozostałymi ludzie zarażają się przez kontakt ze skórą chorego. Diagnozowanie historycznych treponematoz jest trudne. Co prawda choroby pozostawiają ślady na kościach, ale dotyczy to tylko 5–30 procent zaawansowanych przypadków. Nasze badania pokazały, że kiła endemiczna (bejel) występowała przed 2000 lat w suchych regionach Brazylii, mówi profesor Schünemann. Odkrycie to dotyczy endemicznej treponematozy, a nie jej formy roznoszonej drogą płciową. To oznacza, że wciąż nie wiemy, skąd pochodzi kiła, dodaje jeden ze współautorów badań, Kerttu Majander. Przeprowadzone właśnie badania pozwoliły też na stwierdzenie, że bakterie z rodziny Treponema palladium pojawiły się pomiędzy 14 000 a 2550 lat temu. Historia patogenu jest zatem znacznie dłuższa, niż sądzono. « powrót do artykułu
  7. Międzynarodowe konsorcjum naukowców i obrońców przyrody, BioRescue, poinformowało o doprowadzeniu do pierwszej w historii ciąży u nosorożca metodą transferu zarodka. Daje to nadzieję na ocalenie skazanego na wymarcie białego nosorożca północnego. Ludzie wytępili ten gatunek i na świecie pozostały tylko dwie samice – Najin i jej córka Fatu – pilnowane dzień i noc w Ol Pejeta Conservancy w Kenii. Przed sześciu laty informowaliśmy o śmierci Sudana, ostatniego na Ziemi samca nosorożca białego północnego. W laboratoriach przechowywany jest materiał genetyczny 12 innych przedstawicieli tego gatunku, a od 2019 roku BioRescue uzyskało 30 embrionów nosorożca białego północnego. Są one przechowywane w ciekłym azocie w Berlinie i Cremonie. W przyszłości mają trafić do ciał surogatek, samic nosorożca białego południowego. Naukowcy nie chcą jednak próbować transferu tak cennych, unikatowych zarodków, zanim nie przekonają się, że ich technika działa. Dlatego prowadzą prace z embrionami nosorożców białych południowych. Przed kilkoma miesiącami, 24 września 2023 roku, naukowcy z BioRescue dokonali transferu embrionu nosorożca białego południowego do macicy matki zastępczej z tego samego gatunku. Transferu dokonano w Ol Pejeta Conservancy i właśnie poinformowano, że doprowadziło to do prawidłowo rozwijającej się 70-dniowej ciąży płodu płci męskiej, który osiągnął długość 6,4 cm. Oocyty potrzebne do uzyskania zarodka pobrano od Elenore, samicy nosorożca białego południowego żyjącej w Pairi Daiza Zoo w Belgii. Sperma pochodziła zaś od Athosa z Zoo Salzburg w Hellbrunn w Austrii. Oocyty zostały zapłodnione techniką ICSI i do etapu blastocysty rozwijały się w laboratorium Avantea w Cremonie. W Ol Pejeta Conservancy wysterylizowany samiec Ouwan próbował w dniach 17 i 18 września zapładniać samicę Currę. W ten sposób pokazał naukowcom, że nadszedł właściwy czas na transfer. Przeprowadzono go 24 września. Do listopada Curra była codziennie monitorowana, a Ouwan nie interesował się samicą, co było pierwszą wskazówką, że jest w ciąży. Na 28 listopada zaplanowano dokładne zbadanie Curry. Kilka dni wcześniej, 22 listopada, znaleziono martwego Ouwana, a Curra zmarła 25 listopada. Sekcja zwłok obu zwierząt wykazała poważną infekcję bakteriami z rodzaju Clostridium, a przyczyną śmierci było zatrucie ich toksynami. Do śmierci nosorożców przyczyniły się olbrzymie opady deszczu, w wyniku których doszło do zalania miejsc, gdzie zwierzęta przebywały. W wyniku deszczów uaktywniły się spory Clostridium, które zabiły Ouwana i Currę. Podczas sekcji znaleziono też 6,4-centymetrowy prawidłowo rozwinięty płód. Pobrane z niego próbki wysłano do dwóch laboratoriów w Niemczech. Właśnie poinformowano, że badania DNA dowiodły, iż ciąża była wynikiem transferu embrionu. Natychmiast po śmierci Ouwana i Curry do Ol Pejeta Conservancy przyjechali specjaliści z BioRescue. Stwierdzili, ze zwierzęta zabiły szczepy Paraclostridium bifermentans i Paenicolostridium sordellii. Powołano zespół kryzysowy, który opracował metody lepszej ochrony pozostałych nosorożców, w tym Najin i Fatu. Zwierzęta zostaną zaszczepione, obszar dużego występowania Clostridium poddano kwarantannie, ogrodzono też nowe miejsca, do których trafią zwierzęta w sytuacji awaryjnej. Eksperci z BioRescue pracują teraz nad wyselekcjonowaniem nowego samca, który – po wysterylizowaniu – będzie wskazywał kiedy wyznaczona surogatka jest gotowa do zapłodnienia. Uczeni wybiorą też nowe surogatki. Prace te potrwają kilkanaście miesięcy. Następnie specjaliści spróbują transferu embrionu nosorożca białego północnego. « powrót do artykułu
  8. Przyzwyczailiśmy się do postrzegania wczesnych ludzi jako łowców-zbieraczy. Uważamy, że ich dieta opierała się głównie na mięsie. Przekonanie to może być jednak błędne. Niewykluczone, że powinniśmy raczej nazywać ich zbieraczami-łowcami. Jak bowiem wynika z badań prowadzonych w peruwiańskich Andach pod kierunkiem archeologów z University of Wyoming, dieta tamtejszych ludzi składała się w ponad 80% z roślin, mięso stanowiło mniej niż piątą jej część. Na łamach PLOS One ukazał się artykuł Stable isotope chemistry reveals plant-dominant diet among early foragers on the Andean Altiplano, w którym opisano zaskakujące wyniki badań izotopowych szkieletów 24 ludzi pochowanych na stanowiskach Wilamaya Patjxa i Soro Mik'aya Patjxa. Zgodnie z popularnym poglądem, wczesna gospodarka opierała się na łowiectwie. Pogląd ten doprowadził do rozpowszechnienia się współcześnie różnych wysokobiałkowych diet, jak paleodieta. Tymczasem nasze badania pokazały, że dieta tych ludzi była w 80% oparta na pożywieniu roślinnym i w 20% na mięsie, mówi profesor Randy Haas. Analizy izotopowe kości ludzi żyjących w peruwiańskich Andach pomiędzy 9000 a 6500 lat temu wykazały, że w ich diecie mięso odgrywało rolę drugorzędną. Żywili się oni głównie roślinami, a pozostałości spalonych roślin oraz ślady ścierania zębów pokazują, że najważniejszymi dla nich roślinami były bulwy, jak np. ziemniaki. Połączenie badań izotopowych, paleoetnobotanicznych i zooarcheologicznych pozwoliło nam na zarysowanie najdokładniejszego obrazu diety wczesnych mieszkańców Andów, dodaje Haas. W badaniach brali też udział naukowcy z kilku amerykańskich uczelni, w tym z Penn State University, University of California-Merced czy Binghamton University oraz peruwiańscy archeolodzy. Wyniki badań przeanalizowano za pomocą metod statystyki Bayesowskiej. Na tej podstawie naukowcy stwierdzili, że w diecie przeciętnej dorosłej osoby 84% (73–92%) stanowiły rośliny przeprowadzające fotosyntezę C3, mięso zwierząt lądowych stanowiło 9% (0–24%) diety, mięso ryb 4% (0–13%), a rośliny C4 – 2% (0–6%). Z mięsa jedli głównie ssaki lądowe. Wszystkie zastosowane modele statystyczne pokazały, że mediana udziału roślin C3 w diecie wahała się od 70% do 95%, a mediana mięsa ssaków od 3% do 23%. Zatem wszystkie wiarygodne modele dotyczące stosowanych strategii przetrwania pokazują, że pożywienie roślinne stanowiło większą część diety, a mięso odgrywało rolę drugorzędną. Wyniki badań nie są więc zgodne z hipotezą roboczą o diecie zdominowanej przez mięso. Wskazują one, że wcześni mieszkańcy Altiplano, zamieszkujący je między 9000 a 6500 lat temu, korzystali z diety zdominowanej przez rośliny, podsumowują autorzy badań. « powrót do artykułu
  9. Odkryj nogi i czuj się swobodnie w modnej krótkiej spódniczce. Sprawdź, jak wybrać fason i co do niej włożyć, by wyglądać z klasą. Spódnica mini - symbol wolności i niezależności Spódniczki przed kolano to niesamowicie kobiecy element garderoby. Chętnie noszą je młode dziewczyny, także panie w każdym wieku, które lubią odsłaniać nogi. Miniówki najlepiej sprawdzają się latem, ale sięgamy po nie przez cały rok. Jednym z najmodniejszych obecnie fasonów jest plisowana spódnica mini od House Brand oraz czarne spódnico-spodenki, które dają maximum komfortu niezależnie od sytuacji. W tym ostatnim modelu nie musisz się obawiać silnego wiatru ani wysokich schodów. Na rynku istnieje ogromny wybór fasonów oraz kolorów mini spódniczek. Regularnie dostrzegamy zmianę trendów modowych między spódnicami rozkloszowanymi, trapezowymi, dopasowanymi, z falbanami, plisami itd. Najczęściej nosimy je w sezonie wiosenno-letnim. Sprawdzają się podczas spotkań towarzyskich, imprez, dyskotek, a niekiedy również do pracy. Należy przy tym pamiętać, że w wielu firmach etykieta odzieżowa nie zezwala na noszenie spódnic krótszych niż do kolana. Jak wybrać fason mini spódnicy i z czym ją łączyć? Zawsze powinnaś się kierować rodzajem swojej sylwetki. Mini spódniczka odkrywa nogi, ale jej krój może je optycznie wydłużyć lub skrócić, poszerzyć optycznie biodra, albo je zwęzić, podkreślić talię itd. Panie o bardziej masywnych udach najlepiej prezentują się w rozkloszowanych modelach sięgających tuż przed kolano. Spódniczki trapezowe to świetna propozycja dla kobiet o chłopięcej sylwetce, z wąskimi biodrami. Panie klepsydry śmiało mogą wkładać idealnie dopasowane spódnice, takie jak modna spódnica damska House gładka z rozcięciem. Z uwagi na fakt, że większość modeli spódnic mini jest bardzo uniwersalnych, możesz je nosić na rozmaite okazje. Jeżeli preferujesz sportowy styl, wybierz komfortową dresówkę, która doskonale komponuje się z klasycznym T-shirtem, trampkami i bluzą. Wybierasz się na randkę, chcesz zabłysnąć? Skórzana mini, bluzka hiszpanka, ramoneska oraz szpilki, to zestaw, w którym na pewno będziesz przyciągać spojrzenia. « powrót do artykułu
  10. Niesporczaki znane są ze swojej niezwykłej odporności na niekorzystne warunki środowiskowe. Dzięki wejściu w stan kryptobiozy potrafią przetrwać temperatury sięgające dziesiątków stopni poniżej zera, znacznie przekraczające 100 stopni Celsjusza, olbrzymie ciśnienie czy intensywne promieniowanie jonizujące oraz olbrzymie stężenie soli. Naukowcy z University of North Carolina i Marshall University opisali właśnie, jak działa mechanizm zapewniający niesporczakom tak niezwykłą odporność. Amerykanie wystawili niesporczaki na działanie wysokich stężeń nadtlenku wodoru, cukru, soli i temperatury -80 stopni Celsjusza, by wprowadzić je w stan kryptobiozy. Organizmy niesporczaków, w odpowiedzi na niekorzystne warunki, wytwarzały dużą ilość szkodliwych reaktywnych form tlenu. Wchodziły one w reakcje z innymi molekułami w organizmach zwierząt. Kluczowa okazała się reakcja utleniania cysteiny. To aminokwas, jeden z kluczowych budulców białek. Reakcja jej utleniania zmienia strukturę i funkcjonowanie białka, co jest sygnałem dla wejścia organizmu niesporczaka w stan kryptobiozy. Spostrzeżenie to potwierdzono poprzez zablokowanie możliwości utleniania cysteiny. Wówczas kryptobioza się nie pojawiała. Cysteina działa więc jak czujnik, pozwalający niesporczakom reagować na czynniki zewnętrzne. Gdy się one poprawiały, cysteina przestawała być utleniona, co było sygnałem do powrotu do zwykłego stanu funkcjonowania zwierzęcia. Autorzy badań chcieliby się dowiedzieć, czy podobny mechanizm działa u wszystkich gatunków niesporczaków. Być może pozwoli to lepiej zrozumieć procesy starzenia się oraz pomoże w opracowaniu metod pomagających ludziom przetrwać długotrwałe misje w kosmosie. « powrót do artykułu
  11. Żywność z coraz bardziej popularnych ogrodów miejskich ma 6-krotnie większy ślad węglowy niż żywność z tradycyjnego rolnictwa, donosi międzynarodowy zespół naukowy, który pracował pod kierunkiem uczonych z University of Michigan. Istnieją jednak wyjątki od tej zasady. Pomidory hodowane w miejskich ogrodach na świeżym powietrzu mają mniejszy ślad węglowy niż pomidory ze szklarni, ponadto jeśli jakiś rodzaj żywności jest dostarczany frachtem lotniczym, to jego ślad węglowy jest równie duży, co żywność z ogrodów miejskich. Te wyjątki pokazują, że osoby zajmujące się miejskim ogrodnictwem mogą zredukować negatywny wpływ na klimat uprawiając te owoce i warzywa, które zwykle uprawiane są w szklarniach lub dostarczane samolotami, stwierdził Jason Hawes, doktorant z University of Michigan. Miejski ogrody zapewniają korzyści społeczne, pozwalają lepiej wykorzystać miejsce, mogą być dobrym ruchem w kierunku samowystarczalnych miast przyszłości. Nasza praca pokazuje, co należy zrobić, by służyły one również klimatowi i ludziom, dodaje Hawes. Szacuje się, że 20–30 procent światowej populacji miast jest zaangażowane w jakąś formę miejskiego ogrodnictwa. Dysponujemy silnymi dowodami naukowymi na korzystny wpływ ogrodnictwa miejskiego na więzi społeczne oraz badaniami potwierdzającymi, że uprawiane w miastach owoce i warzywa są w pełni wartościowe. Niewiele jednak wiadomo na temat śladu węglowego tego typu działalności. Dotychczasowe badania skupiały się przede wszystkim na intensywnym zaawansowanym ogrodnictwie miejskim – szklarniach na dachach budynków czy pionowych farmach. Tymczasem większość tego typu działalności polega na uprawie żywności na ziemi na świeżym powietrzu. Uczeni z University of Michigan i ich koledzy przyjrzeli się 73 miejskim ogrodom i farmom w 5 krajach. Przeprowadzili największe badania porównujące ślad węglowy ogrodnictwa miejskiego z tradycyjnym rolnictwem. Przeanalizowali trzy typy ogrodnictwa miejskiego: profesjonalne farmy, ogródki indywidualne oraz wspólne ogrody. Dla każdego z nich zbadali emisję gazów cieplarnianych, przyglądając się m.in. używanym materiałom i przeprowadzanym czynnościom. Emisję tę wyrazili w kilogramach ekwiwalentu CO2 na uzyskany posiłek i porównali te dane w tradycyjnym rolnictwem. Badania prowadzono we Francji, Niemczech, Polsce, Wielkiej Brytanii i USA. Pod uwagę wzięto infrastrukturę (na przykład konieczność stworzenia grządek i ścieżek), dodatki (jak nawozy, paliwa czy włókninę przeciw chwastom) oraz wodę do podlewania. Okazało się, że produkcja żywności w miejskich farmach i ogrodach wiąże się z emisją 0,42 kg ekwiwalentu CO2 na posiłek, podczas gdy dla tradycyjnego rolnictwa jest to 0,07 kg CO2e. Za największą część emisji z miejskich farm i ogrodów odpowiada infrastruktura, materiały potrzebne do ich stworzenia. Takie ogrody i farmy zwykle działają przez kilka lat, może dekadę, więc materiały nie są używane wydajnie. Trudno pod tym względem konkurować z bardzo efektywnym tradycyjnym rolnictwem. Tym bardziej, że najczęściej jest ono monokulturowe i używa pestycydów oraz nawozów, przez co zapewnia duże zbiory w przeliczeniu na powierzchnię, a to zmniejsza ślad węglowy w przeliczeniu na posiłek. Autorzy badań zidentyfikowali też działania, które mogą podjąć miejscy ogrodnicy, by zmniejszyć ślad węglowy. Przede wszystkim powinni dłużej prowadzić swoje farmy i ogrody. W ten sposób emisja CO2 związana z ich stworzeniem rozłoży się na dłuższy czas i na większą produkcję. Ponadto w miejskim ogrodnictwie należy używać więcej materiałów z recyklingu. Zamiast kupować nowy materiał, warto skorzystać np. z materiałów rozbiórkowych, które nie nadają się do wykorzystania w nowych budynkach, ale mogą być użyteczne w ogrodzie. Bardzo użytecznym i często stosowanym zabiegiem jest kompostowanie i używanie tego kompostu w ogrodnictwie miejskim. Warto jednak pomyśleć również o recyklingu zużytej wody. Tej pochodzącej na przykład z mycia naczyń lub kąpieli, jak i wody opadowej. « powrót do artykułu
  12. Archeolodzy z Muzeum Odense znaleźli najstarszy na terenie Danii napis runiczny. Został on wydrapany na ostrzu noża, na który natrafiono w niewielkim pochówku urnowym. Pochówek datowany jest na około 150 rok po Chrystusie. To unikatowe znalezisko o narodowym znaczeniu. Runy na nożu są o 800 lat starsze niż runy na kamieniach z Jelling. Trzymanie w ręku czegoś tak starego, ozdobionego w pełni rozwiniętym językiem pisanym to unikatowe doświadczenie, mówi dyrektor muzeum Jakob Bonde. Na ostrzu widnieje pięć run, które odczytano jako „hirila”, co w języku pranordyjskim mogło oznaczać „mały miecz”. Za napisem znajdują się trzy nacięcia. Archeolodzy nie wiedzą, czy napis na nożu to imię właściciela czy też nazwa noża. Runy spisano najstarszym znanym alfabetem runicznym, co dodatkowo dostarcza istotnych informacji na temat użycia pisma na terenie dzisiejszej Danii i Europy Północnej. Runolog Lisbeth Imer z Narodowego Muzeum Danii przypomina, że niezwykle rzadko znajduje się runy tak stare, jak napis na tym nożu. To unikatowa okazja, by dowiedzieć się czegoś więcej o najstarszym języku pisanym Danii, a tym samym języku, którym mówiono w epoce żelaza. W tamtych czasach umiejętność pisania i czytania nie była zbytnio rozpowszechniona, a to oznacza, że umiejętności te były związane ze specjalnym statusem i władzą. U zarania dziejów alfabetu runicznego ludzie umiejący pisać stanowili niewielką elitę intelektualną. A pierwsze ślady takich ludzi odkrywamy właśnie na Funen, stwierdza. Funen to trzecia co do wielkości wyspa Danii. To na niej znajduje się Odense, gdzie nóż znaleziono. Dotychczas równie stare runy zidentyfikowano w Danii tylko raz. W 1865 roku w bagnie ofiarnym Vimose na zachód od Odense odkryto niewielki kościany grzebień z napisem „harja”, który również datowany jest na ok. 150 rok. To niezwykłe, że najstarsze runy znajdujemy na Funen w odległości kilku kilometrów od siebie. W tej chwili jest zbyt wcześnie, by mówić, czy między tymi zabytkami istnieje jakiś związek, ale pokazuje to, jak dokonuje się takich odkryć. Można powiedzieć, że takie znalezisko zdarza się raz na sto lat, dodaje Bonde. Niezwykły nóż z najstarszym napisem runicznym można będzie oglądać od 2 lutego na wystawie w muzeum Møntergården w Odense. « powrót do artykułu
  13. Diagnostyka endometriozy, wyniszczającej organizm i życie choroby, która może być odpowiedzialna nawet za około 47% przypadków niepłodności wśród kobiet, zajmuje całe lata. Na to opóźnienie ma wpływ zarówno brak wiedzy medycznej, rozpowszechnione mity, jak i lekceważenie choroby przez systemy opieki zdrowotnej. O opóźnieniach w diagnostyce wiadomo nie od dzisiaj, jednak nie prowadzono szerzej zakrojonej analizy problemu. Jodie Fryer, Amanda J. Mason-Jones i Amie Woodward postanowiły zbadać, gdzie i dlaczego dochodzi do największy opóźnień w diagnostyce endometriozy oraz jak duże są do opóźnienia. Uczone wzięły znalazły 367 badań naukowych na ten temat, z których 22 spełniały założone przez nie kryteria i to one zostały wzięte pod uwagę w analizie. Co trzecie z nich zostało opublikowane w roku 2020 lub później, a 65% pochodziło z krajów o wysokich dochodach. Z analizy dowiadujemy się, że średni wiek pojawienia się objawów endometriozy u nastolatek wynosi 14 lat, a u kobiet dorosłych – 20 lat. Mediana czasu, jaki upływa od pojawienia się objawów do zdiagnozowania choroby wynosi zaś 6,6 roku. W najlepszej sytuacji są kobiety w Australii, gdzie w 2018 roku wdrożono rządowy program walki z endometriozą, dzięki czemu średnie opóźnienie pomiędzy pojawieniem się objawów a postawieniem diagnozy wynosi tam zaledwie 1,5 roku. Najgorsza średnia średnia, 11,3 roku), występuje w USA. Średnie nie oddają jednak skrajnych przypadków. W literaturze naukowej znajduje się zarówno informacja o zdiagnozowaniu endometriozy w ciągu 0,5 roku w Brazylii i o 27-letnim oczekiwaniu na diagnozę w Wielkiej Brytanii. Endometrioza ma zgubny wpływ na jakość życia dotkniętych nią kobiet. Szacuje się, że cierpi na nią nawet ponad 10% pań w wieku reprodukcyjnym. Choroba, w wyniku której komórki wyściółki macicy (endometrium), rozprzestrzeniają się poza macicę, powoduje ciągłe silne bóle, chroniczny stan zapalny, wielotygodniowe krwawienia i związaną z nimi anemię, bezpłodność, chroniczne zmęczenie, depresję. Endometrium może pojawić się w wielu niespodziewanych miejscach – chociażby na jelitach, pęcherzu, nerkach – powodując silne bóle i powoli niszcząc zaatakowane organy. To bardzo poważna choroba, która przybrała rozmiary epidemii, a mimo to wciąż są problemy chociażby z postawieniem prawidłowej diagnozy. W przeciwieństwie do innych chronicznych i szeroko rozpowszechnionych chorób – jak astma czy cukrzyca – jest ignorowana przez systemy opieki zdrowotnej. Mimo, że na chorobę tę może cierpieć nawet 2 miliony Polek, to Ministerstwo Zdrowia nie ma nawet statystyk na jej temat. Przykłady ignorowania choroby znajdziemy też za granicą. W USA endometrioza dotyka co najmniej 11% kobiet, tymczasem Narodowe Instytuty Zdrowia przeznaczają na badania nad nią 0,038% swojego budżetu badawczego, czyli 70-krotnie mniej niż na badania nad cukrzycą, na którą cierpi 12% Amerykanek. Po raz pierwszy ślady endometriozy w preparacie mikroskopowym obserwował Karl von Rokitansky w 1860 roku. Choroba została formalnie zidentyfikowana i nazwana w 1921 roku przez kanadyjskiego ginekologa Johna Sampsona. I to właśnie z powodu braku silnych dowodów na jej szerokie występowanie przed XX wiekiem wielu uważa ją za nową chorobę. Jednak historycy medycyny uważają, że już uczniowie Hipokratesa mogli zetknąć się z endometriozą. Dysponujemy bowiem pozostawionymi przez nich opisami leczenia kobiet skarżących się na bóle w miednicy. Autorzy niektórych prac naukowych sądzą także, że wiele przypadków opisywanych przed wiekami jako „histeria” u kobiet dotyczyło właśnie endometriozy. Jeden z nich stwierdził, że jeśli rzeczywiście „histeria” i endometrioza to jedna i ta sama choroba, to mamy do czynienia z jednym z największych błędów diagnostycznych w historii człowieka, przez który kobiety były zabijane, wysyłane do ośrodków dla obłąkanych i żyły w ciągłym bólu fizycznym, cierpieniu psychicznym i odrzuceniu przez społeczeństwo. Rozwój technik obrazowych i diagnostycznych uświadamia, jak bardzo niszcząca i złożona jest to choroba. Mimo, że na całym świecie może cierpieć na nią co najmniej 200 milionów kobiet i może być ona przyczyną 47% wszystkich przypadków niepłodności, jej powszechne ignorowanie powoduje, że wciąż ani nie znamy jej przyczyn, ani nie mamy dobrych metod leczenia, a chore przez wiele lat czekają na postawienie właściwej diagnozy. « powrót do artykułu
  14. Podczas eksperymentu przeprowadzonego we Włoszech po raz pierwszy uzyskano dowód na istnienie rozpadu fałszywej próżni. W teorii pola kwantowego mamy do czynienia z przestrzenią, która wykazuje właściwości próżni, ale jest niestabilny, może przejść do stanu o niższym poziomie energii, do próżni prawdziwej. Teoria inflacji mówi zresztą, że w stanie próżni fałszywej znajdował się kiedyś wszechświat, jednak się rozpadł, co skutkowało ekspansją i uzyskaniem masy przez cząstki elementarne. Zgodnie z obowiązującymi teoriami, podczas rozpadu próżni fałszywej tworzą się zlokalizowane bąble. Naukowcy z Uniwersytetu w Trencie, przy wsparciu teoretyków z Newcastle University, zaobserwowali tworzenie się tych bąbli w kontrolowanych systemach. Naukowcy wykorzystali gaz schłodzony do temperatury niższej niż mikrokelwin, czyli mniej niż jedna milionowa powyżej zera absolutnego. W temperaturze tej naukowcy zaobserwowali bąble, których pojawienie się jest zgodne z teoretycznymi przewidywaniami dotyczącymi rozpadu próżni fałszywej. Uważa się, że rozpad próżni fałszywej odgrywał zasadniczą rolę w tworzeniu czasu, przestrzeni i materii podczas Wielkiego Wybuchu. Jednak dotychczas nikt nie poddał tej teorii testom eksperymentalnym, mówi profesor Ian Moss. Eksperyment to dopiero początek na drodze ku lepszemu zrozumieniu wczesnego wszechświata. Ostatecznym celem uczonych jest zaobserwowanie rozpadu próżni w temperaturze zera absolutnego. Tam proces ten jest napędzany wyłącznie fluktuacjami próżni kwantowej. To przeprowadzenia takich badań przygotowują się właśnie naukowcy z Uniwersytetów w Cambridge i Newcastle pracujący w ramach narodowego programu QSimFP. « powrót do artykułu
  15. Na całym świecie żyje około 425 milionów ludzi chorujących na cukrzycę, a 75 milionów z nich musi codziennie przyjmować insulinę w zastrzykach. Dzięki pracom naukowców z najdalej na północ położonego uniwersytetu na świecie, Uniwersytetu w Tromsø (Norwegia), osoby te będą mogły pozbyć się strzykawek i zaczną zażywać doustną insulinę. A będzie można ją podawać nie tylko w formie tabletek, ale na przykład w gorzkiej czekoladzie. Norwescy naukowcy zamknęli insulinę w nanokapsułkach o średnicy 1/10 000 grubości ludzkiego włosa. Kapsułki są tak małe, że nie widać ich pod standardowym mikroskopem. Ten sposób podawania insuliny jest bardziej precyzyjny, gdyż insulina trafia tam, gdzie powinna. Gdy wstrzykujemy insulinę za pomocą igły, rozprzestrzenia się ona po całym organizmie i może wywoływać skutki uboczne, wyjaśnia profesor Peter McCourt, jeden z twórców nanokapsułek. Przed wielu laty naukowcy z Uniwersytetów w Sydney i Tromsø stwierdzili, że można by podawać insulinę w nanokapsułkach bezpośrednio do wątroby. Od tamtej pory w Australii i Europie prowadzono prace nad udoskonaleniem tej metody. Wiele leków przyjmujemy doustnie, ale nie insulinę. Problem w tym, że insulina w nanokapsułkach jest rozkładana w żołądku i nie trafia tam, gdzie powinna. Australijczycy rozwiązali ten problem. Stworzyliśmy osłonę, która chroni insulinę przed rozłożeniem w układzie trawiennym dopóty, dopóki kapsułki nie trafią tam, gdzie powinny, czyli do wątroby, mówi McCourt. Warstwa chroniąca insulinę rozpada się dopiero w wątrobie pod wpływem enzymów, które są aktywne tylko wówczas, gdy poziom cukru w organizmie jest wysoki. To oznacza, że gdy mamy wysoki poziom cukru, insulina zostaje szybko uwolniona. A gdy poziom cukru jest niski, nie dochodzi do jej uwolnienia, mówi Micholas J. Hunt z University of Sydney. Naukowcy zapewniają, że ich metoda jest bardziej praktyczna i mniej uciążliwa dla pacjenta. Insulina uwalniana jest bowiem w zależności od potrzeb, a nie w jednej dawce, co zmniejsza ryzyko pojawienia się hipoglikemii. Nowa metoda przypomina naturalną drogę działania insuliny u osób zdrowych. Insulina powstaje w trzustce, skąd trafia do wątroby i tam znaczna jej część jest absorbowana, odpowiadając za utrzymanie odpowiedniego poziomu cukru we krwi. A wspomniane nanokapsułki uwalniają insulinę właśnie w wątrobie i robią to jedynie w odpowiednich do tego warunkach. Gdy wstrzykujesz sobie insulinę, to do mięśni i tkanki tłuszczowej trafia jej znacznie więcej niż wówczas, gdy jest ona uwalniana z trzustki, a to może prowadzić do gromadzenia się tłuszczów. Pojawia się też ryzyko hipoglikemii, co może być niebezpieczne dla osób z cukrzycą. Nowa metoda zmniejsza liczbę skutków ubocznych. Ponadto nie trzeba się kłuć, leki można brać w sposób bardziej dyskretny. Ponadto insulina w kapsułkach nie wymaga przechowywania w lodówce, stwierdzają naukowcy. Nowa forma podawania insuliny została przetestowana na myszach i szczurach oraz na pawianach z National Baboon Colony w Australii. By uczynić ją smaczniejszą, umieściliśmy insulinę w gorzkiej czekoladzie, stwierdza Nicholas Hunt. Testy na 20 zdrowych pawianach wykazały, że przyjęcie insuliny prowadziło do spadku poziomu cukru we krwi małp. W przypadku myszy i szczurów badania prowadzono na zwierzętach cierpiących na cukrzycę. Wykazały one, że nie dochodziło u nich do hipoglikemii, nie przybierały na wadze, a tłuszcz nie akumulował się w wątrobie. Pozbyto się więc problemów, które są poważnym wyzwaniem przy wstrzykiwaniu insuliny oraz innych metodach jej doustnego podawania. Autorzy badań zapewniają, że już w przyszłym roku rozpoczną testy kliniczne swoich kapsułek. Mają nadzieję, że 2-3 lata później ich metoda będzie gotowa do rynkowego debiutu. « powrót do artykułu
  16. Koniec ostatniej epoki lodowej wiązał się z olbrzymimi zmianami krajobrazu. Wycofujące się lodowce pozostawiły po sobie chociażby moreny, płynąca woda żłobiła doliny, a na odsłoniętych szczytach górskich dochodziło do obrywów skalnych. Doktor Daniel Draebing z Uniwersytetu w Utrechcie badał europejskie Alpy, by sprawdzić wpływ ocieplenia klimatu na zmianę tempa erozji. Teoretycznie przewiduje się, że wycofanie się lodowców spowodowało zmniejszenie erozji. Draebing i jego zespół prowadzili badania w niewielkiej dolinie Hungerli. Ta położona na południu Szwajcarii dolina poddawana była procesom peryglacjalnym, które mają wpływ na rzeźbę terenu na przedpolu lodowca. Panował tam klimat peryglacjalny, dochodziło więc na przykład do wietrzenia mrozowego (pękania skał w wyniku wielokrotnie zamarzającej i rozmarzającej wody), soliflukcji (pełzania gruntu, do którego dochodzi, gdy jego powierzchnia sezonowo rozmarza i ślizga się po zamarzniętej głębszej warstwie) czy deflacji (wywiewaniu drobnego materiału skalnego). Na podstawie zebranych danych oraz modelowania komputerowego badacze obliczyli, że 9–10 tysięcy lat temu tempo erozji doliny Hungerli wynosiło 1,2–1,4 mm/rok. Pomiary zebrane w latach 2016–2019 wskazują, że obecne tempo wietrzenia to 0,02–0,08 mm/rok, jest więc wielokrotnie mniejsze. Naukowcy skupili się przede wszystkim na wpływie obecności wiecznej zmarzliny na skały. Zarówno wieczna zmarzlina, jak i pękanie skał pod wpływem wietrzenia mrozowego osłabiają skały, co prowadziło do obrywów skalnych. Dodatkowo proces ten był wzmagany zjawiskami sejsmicznymi, spowodowanymi zmianami naprężeń skał w wyniku wycofywania się lodowców. Naukowcy stwierdzili również, że powyżej 2700 m. n.p.m. współczesna erozja była bardzo wysoka z powodu istnienia wiecznej zmarzliny. Na przykład w ciągu ostatnich 50 lat najwyższe zanotowano tempo erozji wyniosło aż 50,7 mm/rok i było o dwa rzędy wielkości wyższe niż wcześniej. Jednak w roku 2019 tempo to zmniejszyło się do 0,58 mm/rok. Zdaniem Draebinga, z powodu ocieplającego się klimatu tempo erozji będzie się zmniejszało i prawdopodobnie osiągnie równowagę na poziomie 0,02–0,08 mm/rok. Jednak nie stanie się tak od razu. Początkowo może ono wzrosnąć w wyższych partiach gór. W związku ze zmianą klimatu lodowce i wieczna zmarzlina będą zanikały i zmniejszy się wietrzenie mrozowe, co w dłuższej perspektywie spowolni erozję. Jednak w krótkiej perspektywie wycofywanie się lodowców i zanikanie wiecznej zmarzliny zwiększy erozję i ryzyko obrywów skalnych. Społeczności żyjące w górach będą musiały przygotować się na takie niebezpieczeństwa, stwierdza uczony. « powrót do artykułu
  17. Ponad 15 lat temu Mars Express zbadał marsjańską Medusea Fossea Formation (MFF) i zauważył wielkie depozyty o głębokości 2,5 kilometra. Wówczas nie było jasne, czym one są. Niedawno orbiter odwiedził ponownie ten obszar i tym razem dokładnie określił, z czym mamy do czynienia. Ponownie zbadaliśmy MFF, wykorzystując nowe dane z radaru MARSIS i stwierdziliśmy, że formacja jest grubsza niż sądziliśmy, ma 3,7 kilometra, mówi główny autor badań, Thomas Watters ze Smithsonian Institution. Ku naszej ekscytacji radar rejestruje sygnały, jakie spodziewamy odebrać się z warstw lodu. Podobne sygnały obserwujemy nad biegunami Marsa, o których wiemy, że są bardzo bogate w lód, dodaje Watters. Lodu w MFF jest tak dużo, że gdyby się roztopił, pokryłby całą planetę warstwą wody o głębokości od 1,5 do 2,7 metra. Jest jej tyle ile w Morzu Czerwonym. To najbogatsze złoża wody znalezione w tym regionie Marsa. MFF to położony na równiku obszar, znajdujący się pomiędzy marsjańskimi wyżynami a nizinami. Na powierzchni widać wyrzeźbione przez wiatr formy geologiczne rozciągające się na setki kilometrów, których wysokość sięga kilkunastu kilometrów. Już pierwsze badania pokazywały, że MFF jest dość przenikliwa dla radaru, a tego można by się spodziewać po lodzie. Jednak nie można było wykluczyć, że są to olbrzymie nagromadzenia pyłu, popiołów wulkanicznych czy innych osadów. I tutaj właśnie przydały się najnowsze dane z radaru. Biorąc pod uwagę głębokość tej formacji stwierdziliśmy, że gdyby MFF było po prostu wielką górą pyłu, to uległby on sprasowaniu pod własnym ciężarem. Powstałoby coś znacznie bardziej gęstego niż to, co pokazuje MARSIS. A gdy za pomocą modeli komputerowych próbowaliśmy odtworzyć budowę MFF zakładając, że nie ma tam lodu, w żaden sposób nie byliśmy w stanie uzyskać takich danych, jak te z radarów. Musieliśmy uwzględnić tam lód, wyjaśniają badacze. Z danych radarowych i symulacji wynika, że na badanym obszarze znajdują się warstwy lodu i pyłu, które są chronione grubą na kilkaset metrów warstwą pyłu lub popiołu. Obecnie Mars wygląda na suchą planetę, jednak jest ona pełna śladów wody, od wyschniętych koryt rzek, po dna oceanów, jezior i doliny wyżłobione przez wodę. Już wcześniej naukowcy znaleźli wielkie złoża lodu, jak olbrzymie czapy lodowe na biegunach czy pogrzebane pod pyłem lodowce znajdujące się bliżej równika. Wielkie pokłady lodu na równiku nie mogły powstać w takich warunkach, jakiego obecnie panują na Czerwonej Planecie. Jak dawno temu ten lód powstał i jaki był wówczas klimat marsa? Jeśli potwierdzi się, że to zamarznięta woda, może to zmienić nasze poglądy na historię Marsa. A każdy rezerwuar wody może być celem misji zarówno załogowej, jak i robotycznej, dodaje Colin Wilson, odpowiedzialny w Europejskiej Agencji Kosmicznej za stronę naukową misji Mars Express i ExoMars Trace Gas Orbiter. « powrót do artykułu
  18. W 1688 roku z Aten do Kopenhagi dotarły dwa fragmenty rzeźb, głowa mężczyzny z brodą oraz głowa młodzieńca. Był to prezent dla króla Danii Chrystiana V. Opisano je jako pochodzące z jednego z siedmiu cudów świata, świątyni Artemidy w Efezie. Około 140 lat później dwóch naukowców, którzy odwiedzili królewską kunstkamerę, stwierdziło, że pochodzą one z Partenonu. W 1830 roku, na rzeźbach z Partenonu przechowywanych w British Museum, zauważono brązowe plamy. Okazało się, że występują też na rzeźbach z Kopenhagi. Duńczycy poinformowali właśnie o wynikach badań przeprowadzonych za pomocą najnowocześniejszych technik. Specjaliści z British Museum jako pierwsi badali plamy na rzeźbach z Partenonu. Początkowo przypuszczali, że to pozostałość oryginalnej farby, jednak z czasem doszli do wniosku, że powstały one albo w wyniku nieokreślonego procesu reakcji na warunki atmosferyczne, albo w wyniku migracji związków żelaza z wnętrza marmuru na zewnątrz. Jednak nieco później, w 1851 roku, inny brytyjski ekspert, Francis C. Penrose, stwierdził, że plamy pochodzą od ochry, którą w starożytności stonowano biały blask marmuru, a z pewnością nie są wynikiem utleniania żelaza obecnego w marmurze. W 1851 roku niemiecki chemik Justus von Liebin przeprowadził pierwsze badania naukowe z prawdziwego zdarzenia i stwierdził, że plamy zawierają szczawiany, sole kwasu szczawiowego. Potwierdzały to kolejne analizy, ale nikt nie wiedział, skąd szczawiany się tam wzięły, mówi profesor Kaare Lund Rasmussen z Uniwersytetu Południowej Danii, ekspert od analiz chemicznych zabytków. Uczony wraz z kolegami z Danii, Wielkiej Brytanii i Włoch opublikował właśnie wyniki badań przeprowadzonych najnowocześniejszymi technikami. Naukowcy wykorzystali LA-ICP-MS (spektrometria mas z jonizacją w plazmie indukcyjnie sprzężonej po ablacji laserowej), SEM-EDX (elektronowa mikroskopia skaningowa sprzężona ze spektrometrią rentgenowską), µXRD (mikrorentgenowska analiza dyfrakcyjna), GC-MS (gazowa chromatografia sprzężona ze spektrometrią mas) oraz LC-MS-MS (chromatografia cieczowa z tandemową spektrometrią mas). Chcieliśmy przede wszystkim sprawdzić, czy brązowa warstwa mogła powstać w wyniku oddziaływania jakiegoś organizmu, jak mech, bakterie, glony czy grzyby. Już wcześniej pojawiły się takie sugestie, ale nie zidentyfikowano żadnego organizmu. To samo dotyczy zresztą hipotezy, że to pozostałości farby, która miała tonować lub chronić marmurową powierzchnię, dodaje Rasmussen. Mimo zastosowanych technik w pobranych próbkach brązowej warstwy nie znaleziono żadnych śladów biologicznych, z wyjątkiem odcisków palców samych naukowców oraz prawdopodobnych pozostałości po jajku, które rozbiło się na rzeźbach jeszcze w starożytności. To nie oznacza, że nigdy nie było tam żadnej substancji biologicznej, ale znakomicie zmniejsza to prawdopodobieństwo jej obecności, przez co hipoteza o biologicznym pochodzeniu warstwy jest mniej prawdopodobna, stwierdzają naukowcy. Tym samym jest mniej prawdopodobne, że plamy mają związek z farbą mającą zmieniać wygląd czy konserwować rzeźby. W starożytności takie farby produkowano ze środków naturalnych, jak jaja, mleko czy kości. Badacze odkryli, że plamy składają się w rzeczywistości z dwóch warstw, każda o grubości około 50 mikrometrów. Różnią się one pierwiastkami śladowymi, ale obie zawierają mieszaninę szczawianów – whewellitu i weddelitu. O ich obecności wiedziano już wcześniej. Istnienie dwóch warstw przemawia przeciwko hipotezie o migracji materiału, na przykład żelaza, z wnętrza rzeźby. Przeczy też hipotezie o pojawieniu się plam w wyniku reakcji z powietrzem. Pochodzenie plam od zanieczyszczeń powietrza jest też mało prawdopodobne i z innego względu. Głowa centaura trafiła do Kopenhagi na długo przez rewolucją przemysłową i przez cały czas znajdowała się w pomieszczeniach. To zresztą czyni ją szczególnie cenną w porównaniu z wieloma innymi fragmentami Akropolu, które stosunkowo niedawno trafiły pod dach. Obecność dwóch różnych warstw o różnym składzie chemicznym prawdopodobnie wskazuje na to, że powstały one w wyniku różnych procesów. Być może ktoś nakładał farbę lub środek konserwujący, ale jako że nie znaleźliśmy śladów takich substancji, brązowy kolor pozostaje tajemnicą, podsumowuje Rasmussen. « powrót do artykułu
  19. W gromadzie kulistej NGC 1851 astronomowie zauważyli niespotykany układ podwójny, którego natury nie potrafią wyjaśnić. Przynajmniej jeden jego elementów jest prawdopodobnie pozostałością – chociaż nie bezpośrednio – masywnej gwiazdy, która zakończyła życie jako supernowa. Naukowcy przyjrzeli się nietypowemu układowi za pomocą radioteleskopu MeerKAT z Południowej Afryki i detektorów którymi dysponuje Instytut Radioastronomii im. Maxa Plancka. Odkryli słabe impulsy, dzięki którym odkryli naturę jednego z obiektów układu. Zarejestrowane impulsy wskazują na gwiazdę neutronową o silnym polu magnetycznym. Gwiazda wiruje wokół własnej osi z prędkością 170 obrotów na sekundę, emitując impulsy w zakresie radiowym, które docierają do Ziemi. Mamy więc do czynienia z pulsarem radiowym, który został oznaczony jako PSR J0514-4002E. Pulsary wysyłają bardzo regularne sygnały, a w tym przypadku zarejestrowano niewielkie ich zaburzenia. Naukowcy doszli więc do wniosku, że pulsar ma towarzysza. Zaburzenia sygnału pozwoliły zaś obliczyć orbity obu obiektów. Jednak gdy naukowcy przeanalizowali zdjęcia z Teleskopu Hubble'a nie zauważyli niczego w miejscu, gdzie powinien znajdować się towarzysz pulsara. To oznacza, że towarzysz nie jest zwykłą gwiazdą, ale ekstremalnie gęstą pozostałością po gwieździe, mówi Prajwal Voraganti Padmanabh z Instytutu Maxa Plancka. Na taką interpretację wskazuje też fakt, że w sygnale z pulsara nie widać wpływu wiatru gwiezdnego. Pulsarowi może więc towarzyszyć czarna dziura lub inne gwiazda neutronowa, która nie emituje promieniowania w paśmie radiowym. Na razie, na podstawie zaburzeń orbity pulsara, astronomowie wyliczyli, że masa tajemniczego obiektu wynosi od 2,09 do 2,71 mas Słońca. To zaś oznacza, że masa tego obiektu jest większa od najbardziej masywnych gwiazd neutronowych, ale mniejsza od najlżejszych czarnych dziur. Jego masa mieści się więc w bardzo tajemniczym, niezbadanym obszarze 2–5 mas Słońca. Nie znamy dotychczas żadnego kompaktowego obiektu o takiej masie. Czymkolwiek jest ten obiekt, to bardzo ekscytująca wiadomość. Jeśli jest to czarna dziura, będziemy mieli tutaj pierwszy znany nam układ podwójny złożony z pulsara i czarnej dziury. Byłby to, poszukiwany od dekad, święty graal astronomii pulsarów. Jeśli jest to gwiazda neutronowa, odkrycie będzie miała olbrzymie znaczenie dla naszego rozumienia stanu materii o tak olbrzymiej gęstości, ekscytuje się Paulo Freire z Instytutu Radioastronomii im. Maxa Plancka. Naukowcy nie wiedzą więc, czy znaleźli najbardziej masywną gwiazdę neutronową, najmniej masywną czarną dziurę czy jeszcze jakiś inny obiekt. Jeszcze z tym układem nie skończyliśmy. Odkrycie prawdziwej natury drugiego obiektu będzie punktem zwrotnym w naszym rozumieniu gwiazd neutronowych, czarnych dziur czy czymkolwiek innym się on okaże, dodaje Arunima Dutta. Zdaniem  odkrywców, istnienie tego niezwykłego układu należy przypisać szczególnemu środowisku, w jakim powstał. Gromada kulista NGC 1851 to duże zagęszczenie starych gwiazd, które są znacznie bliżej siebie niż w innych miejscach Drogi Mlecznej. Gwiazdy wchodzą ze sobą w interakcje, wpływają na swoje orbity, czasem dochodzi między nimi do zderzeń. Uczeni uważają, że tajemniczy towarzysz pulsara powstał w wyniku kolizji dwóch gwiazd neutronowych. Do powstania całego układu mogło dojść w następujący sposób. W układzie podwójnym, złożonym z gwiazdy neutronowej i zwykłej gwiazdy gwiazda neutronowa zaczęła wysysać materię z towarzysza. W wyniku tego procesu tempo obrotu gwiazdy neutronowej wzrosło, a z gwiazdy pozostał biały karzeł. Układy gwiazda neutronowa-biały karzeł są powszechnie spotykane. Jednocześnie istniał układ podwójny złożony z dwóch gwiazd neutronowych. Krążyły one wokół siebie, emitując fale grawitacyjne, przez co system tracił energię. To doprowadziło do zacieśnienia orbity w układzie, a w końcu do eksplozyjnego połączenia obu gwiazd. Powstała w ten sposób izolowana czarna dziura lub supermasywna gwiazda neutronowa. Po jakimś czasie doszło do spotkania układu gwiazda neutronowa-biały karzeł z pozostałością po połączeniu gwiazd neutronowych. Powstał w ten sposób układ potrójny, z którego wyrzucony został najmniej masywny obiekt, czyli biały karzeł. W ten sposób narodził się obecnie obserwowany układ, złożony z gwiazdy neutronowej i jej tajemniczego towarzysza. « powrót do artykułu
  20. Gdy jako dorośli uczymy się obcego języka, w naszym mózgu zachodzą istotne zmiany w połączeniach pomiędzy kluczowymi regionami odpowiedzialnymi za komunikację słowną, dowiedli naukowcy z Instytutu Ludzkiego Poznania i Nauk o Mózgu. Uczeni zorganizowali intensywny kurs nauki języka niemieckiego dla arabskojęzycznych uchodźców z Syrii, a jego częścią były badania mózgów uczestników kursu za pomocą rezonansu magnetycznego (MRI). W sześciomiesięcznym kursie niemieckiego udział wzięło 59 dorosłych osób. Na początku kursu, w jego połowie i pod koniec, uczniom wykonano MRI. Posłużono się przy tym techniką traktografii, która pozwala na obrazowanie kierunku i ciągłości przebiegu włókien nerwowych. Badania dowiodły, że w czasie nauki u badanych doszło do wzmocnienia połączeń w obszarach językowych w istocie białej oraz zaangażowania dodatkowych regionów w prawej półkuli. W obu półkulach rozbudowały się połączenia w obszarach odpowiedzialnych za naukę języka. Uczenie się nowych słów wzmocniło podsieci leksykalne i fonologiczne obu półkul, szczególnie w drugiej połowie kursu, w okresie konsolidacji zdobytej wiedzy, mówi główny autor Badań, Xuehu Wei. Co ciekawe, zauważono też... zmniejszenie się połączeń pomiędzy obiema półkulami, co wskazuje na kluczową rolę ciała modzelowatego, struktury łączącej półkule. Ta redukcja połączeń sugeruje, że nauka języka obcego doprowadziła do zmniejszenia przewagi lewej półkuli mózgu – która dominuje w kwestiach związanych z językiem – nad prawą półkulą. Prawa półkula zyskała dodatkowe zasoby językowe, zatem tak intensywna jak wcześniej łączność pomiędzy półkulami nie była już potrzebna. Zaobserwowane przez nas dynamiczne zmiany w połączeniach w mózgu są bezpośrednio skorelowane z wynikami testów językowych prowadzonych w Instytucie Goethego. To pokazuje, jak ważna jest elastyczna możliwość adaptowania się sieci połączeń do przetwarzania nowo nabytego języka oraz użycia tych regionów prawej półkuli, które wcześniej nie były wykorzystywane przy przetwarzaniu języka. Widzimy tutaj, jak dorosły mózg adaptuje się do nowych wyzwań poznawczych, zmieniając strukturę połączeń w ramach półkul, jak i pomiędzy nimi, dodaje Alfred Anwander. « powrót do artykułu
  21. Ponad 80% gwiazd o masie większej od Słońca istnieje w układach podwójnych lub wielokrotnych. Kluczowe pytanie, na które od dawna usiłowali odpowiedzieć astronomowie brzmiało, czy gwiazdy te narodziły się w takich układach, czy też powstały osobno i z czasem zbliżyły się do siebie, tworząc układy. Dotychczas przeprowadzane symulacje komputerowe pokazywały, że gwiazdy już rodzą się w układach wielokrotnych. Jednak astronomowie chcieli przekonać się, jak jest naprawdę. Ostatnie obserwacje za pomocą teleskopu ALMA pozwoliły w końcu rozwiązać tę zagadkę. Po raz pierwszy udało się zdobyć dowód obserwacyjny, że w zimnych obłokach gazu molekularnego rodzą się nie tylko gwiazdy podwójne, ale też układy wielokrotne. W takiej właśnie chmurze prawdopodobnie powstało też Słońce. ALMA (Atacama Large Millimeter Array) to zestaw 66 radioteleskopów znajdujących się na pustyni Atacama, które działają jak jedno urządzenie, dzięki czemu możliwe jest uzyskanie dużej rozdzielczości. Grupa astronomów, na czele której stał Patricio Sanhueza z Japońskiego Obserwatorium Narodowego, obserwowała w latach 2016–2019 zestaw 30 obiecujących regionów formowania się gwiazd. Każda z obserwacji zapewniała 800 GB danych, a rekonstrukcja obrazów z wielu anten jest bardzo skomplikowanym zadaniem. Datego też kilka kolejnych lat zajęły analizy zdobytych informacji. Zespół badawczy opublikował właśnie wyniki analizy regionu gwiazdotwórczego G333.23-0.06. Udało się uzyskać bezprecedensową rozdzielczość 200 jednostek astronomicznych dla regionu o szerokości 200 000 j.a. W badanym obszarze naukowcy zauważyli cztery podwójne protogwiazdy oraz po jednym rodzącym się układzie potrójnym, poczwórnym i pięciokrotnym. Po raz pierwszy obserwacje potwierdziły więc to, na co wskazywały symulacje – układy podwójne i wielokrotne powstają w momencie rodzenia się gwiazd. Nadal trwają analizy pozostałych 29 regionów gwiazdotwórczych, a główny autor opublikowanej właśnie analizy – Shanghuo Li z Instytutu Astronomii im. Maxa Plancka – rozpoczął wraz z zespołem obserwacje kolejnych 20 regionów. Oczywiście za pomocą ALMA. « powrót do artykułu
  22. Lądolód grenlandzki stracił w ciągu ostatnich 4 dekad około 20% masy więcej niż dotychczas sądzono, wynika z najnowszej analizy przeprowadzonej przez należące do NASA Jet Propulsion Laboratory. Olbrzymia większość lodowców znacząco się wycofała, a utrata lodu przyspiesza. Dotychczas nie miało to bezpośredniego przełożenia na poziom oceanów, może mieć jednak w przyszłości wpływ na cyrkulację oceaniczną. Naukowcy przyjrzeli się danym satelitarnym z lat 1985–2022 na których zidentyfikowano 236 328 punktów na krawędziach lodowców. Na tej podstawie stwierdzili, że z 207 badanych lodowców 179 znacząco się wycofało, 27 nie zmieniło swoich rozmiarów, a jeden nieznacznie się powiększył. Do największej utraty lodu doszło poniżej poziomu morza, w fiordach na peryferiach Grenlandii. Głębokie doliny, w których niegdyś znajdował się lód, obecnie wypełnia woda morska. Utrata tego lodu nie przełożyła się na wzrost poziomu oceanu, ale jego zniknięcie przyspieszyło spływanie lodowców znajdujących się na lądzie, a one z kolei spowodowały wzrost poziomu oceanu. Gdy lód na końcu lodowca znika, działa to jak wyjęcie korka z fiordu. Lód z lądu szybciej spływa do oceanu, wyjaśnia główny autor badań, glacjolog Chad Greene. Przez dziesięciolecia naukowcy badający utratę masy przez lądolód grenlandzki skupiali się nad tym, na ile przyczynia się on do podniesienia poziomu oceanów. W ramach Ice sheet Mass Balance Inter-comparison Exercise (IMBIE) oszacowano, że w latach 1992–2020 utrata ta wyniosła 4,9 biliona ton, co przyczyniło się do średniego wzrostu poziomu oceanu o 13,5 milimetra. Jednak, jako że badania prowadzono właśnie pod kątem wzrostu poziomu oceanu, nie brano w nich pod uwagę lodu znajdującego się na krawędziach Grenlandii, gdyż lód ten już albo unosił się na powierzchni wody, albo był zatopiony. Autorzy najnowszych badań uwzględnili również zanik tego lodu i stwierdzili, że doszło tutaj do utraty dodatkowego 1 biliona ton czyli o około 20% więcej niż w szacunkach IMBIE. Lód ten nie zwiększył poziomu wód, ale w związku z jego topnieniem do oceanu trafiły dodatkowe masy słodkiej wody. A to ważny proces, gdyż z niedawnych badań wynika, że zmiany w poziomie zasolenia Północnego Atlantyku mogą osłabić atlantycką południkową cyrkulację wymienną (AMOC), co z kolei może mieć wpływ na  pogodę i ekosystemy na całym świecie. Z badań dowiadujemy się też, że do największych strat doszło na lodowcu Zachariae Isstrom, który stracił 160 miliardów ton. Na drugim miejscu znalazł się Jakobshavn Isbrae (utrata 88 miliardów ton), a na trzecim – Humboldt Gletscher (87 miliardów ton). Jedynym lodowcem, który zyskał na masie jest Qajuuttap Sermia. « powrót do artykułu
  23. Podczas prac archeologicznych prowadzonych na Wyżynie Judzkiej w związku z rozbudową autostrady, naukowcy z Izraelskiej Służby Starożytności znaleźli niezwykle rzadką monetę z okresu perskiego (VI-V wiek p.n.e.). To jedna z pierwszych monet używanych na terenie Izraela. W przeszłości została ona celowo przecięta. Podczas tych samych prac archeologicznych odkryto też pozostałości po budynku z okresu Pierwszej Świątyni oraz odważnik o masie szekla, którego obecność świadczy o prowadzeniu działalności handlowej. Monetę wybito przy użyciu kwadratowego stempla, który pozostawił relief wklęsły. W późniejszym okresie używano bardziej zaawansowanych technik mincerskich, dzięki którym relief był wypukły. To niezwykle rzadka moneta, dotychczas w całym kraju znaleziono sześć podobnych. Wybito ją w czasie, gdy dopiero zaczęto używać monet. Jej odkrycie dostarcza nam informacji na temat sposobów prowadzenia wymiany handlowej i procesu przejścia z metody płacenia srebrem, które odważano przy każdej transakcji, na monety. Należy ona do grupy bardzo rzadkich monet wybitych poza Izraelem, gdzieś w regionie obejmującym Grecję, Turcję i Cypr. w VI i V wieku p.n.e. monety takie zaczęły pojawiać się w ziemiach Izraela, wyjaśnia doktor Robert Kool dyrektor Wydziału Numizmatyki Izraelskiej Służby Starożytności. Fakt, że monetę przecięto wskazuje, że jeszcze w IV wieku wykorzystano ją w roli kawałka srebra, które odważono na potrzeby wymiany handlowej. Miejsce, w którym ją znaleziono było wiejskimi okolicami Królestwa Judy ze stolicą w Jerozolimie. Osadnictwo pojawiło się tutaj w okresie Pierwszej Świątyni, w VII wieku p.n.e., podczas rządów Ezechiasza, Manassesa, Amona i Jozjasza. To szczytowy okres osadnictwa w Królestwie Judy. Archeolodzy trafili też na charakterystyczny dla tego okresu dom czteroizbowy, a znaleziony w jednej izb odważnik o masie szekla świadczy o prowadzonej działalności handlowej. Kamienny odważnik w kształcie kopuły mógł być używany do odważania metali, przypraw i innych kosztownych towarów. Widzimy na nim egipski (hieratyczny) skrót od słowa „szekel”, a pojedyncze wgłębienie wskazuje, że chodzi o 1 szekel. Odważnik ma masę 11,07 grama. To standardowa jednostka masy w Królestwie Judy. « powrót do artykułu
  24. Pół roku temu informowaliśmy, że Uniwersytet w Białymstoku, we współpracy z Fundacją Szklane Pułapki, austriacką organizacją BirdShades i firmą Unidevelopment SA rozpoczął testy folii mającej chronić ptaki przed śmiertelnymi zderzeniami ze szklanymi powierzchniami. W ramach testów niewidoczną dla człowieka folią pokryto 300 m2 szklanych ścian budynku na uniwersyteckim kampusie. Folia zawiera regularnie powtarzający się wzór widoczny w ultrafiolecie, który odbierają ptasie oczy. Teraz, po kilku miesiącach testów, nadeszła świetna wiadomość – folia działa. Studenci i pracownicy Wydziału Biologii UwB prowadzili od sierpnia do grudnia 2023 roku monitoring szklanej ściany budynku Wydziału Matematyki, na który nałożono folię. Jeszcze w latach 2021–2022 aż 25% martwych ptaków znalezionych na uniwersyteckim kampusie zginęło w wyniku zderzenia z tą ścianą. Po nałożeniu folii odsetek ten spadł do 10%. Widzimy, że jest jeszcze dużo do zrobienia, ale fakt, że udało się obniżyć śmiertelność, napawa optymizmem, mówi doktor Krzysztof Deoniziak z Wydziału Biologii UwB. Na całym świecie w wyniku zderzeń ze szklanymi ścianami ginie olbrzymia liczba ptaków. W USA, gdzie intensywnie prowadzi się szeroko zakrojone badania nad tym zagadnieniem, szacunki mówią o od 100 milionów do 1 miliarda ptaków rocznie, które ponoszą śmierć w ten sposób. To olbrzymia liczba, a dotyczy tylko jednego kraju. Choć zdarza się, że świeżo umyta szyba w oknie czy drzwiach jest tak przejrzysta, że jej nie widzimy, ludzki mózg, dzięki różnym wskazówkom w postaci klamek czy cieni, jest w stanie ją „zobaczyć”. Podobnie rozróżniamy ścianę lasu od jego odbicia w lustrzanej elewacji budynku. Ptaki trochę inaczej widzą świat i prawdopodobnie również odmiennie pojmują jego elementy. Swoje lustrzane odbicie traktują jako rywala, odbicie skupiska krzewów - jako ciągłość środowiska, a zacienione elementy szyb jako szczeliny, w których - ku swojej zgubie - próbują się schować przed drapieżnikiem. Ów efekt lustra, czy sama przezroczystość przeszklonych powierzchni, jest ogromnym zagrożeniem, mówił pół roku temu doktor Deoniziak. Mamy dookoła dużo terenów zielonych, przyroda jest tutaj obecna i bardzo się z tego cieszymy, natomiast nasz kampus stał się też „pułapką ekologiczną”, która powoduje śmiertelność ptaków. Żeby określić, jakie czynniki wpływają na tę śmiertelność, które powierzchnie, które ściany kampusu powodują największe straty, w 2019 roku rozpocząłem monitoring, w który zaangażowałem studentów z Koła Naukowego Biologów. Wiedzieliśmy, że zebrane dane posłużą zabezpieczeniu kampusu, dodaje uczony. Folia, którą nałożono na ścianę, została przekazana przez organizację BirdShades. To innowacyjny materiał, który po raz pierwszy użyto w Europie na tak dużej powierzchni. Jak widać, przyniosło to zamierzone efekty. Do sierpnia do grudnia pod ścianą znaleziono 6 martwych ptaków, o ponad połowę mniej niż w tym samym okresie poprzedniego roku. Badacze zastrzegają jednak, że to dopiero wstępne dane i konieczny jest dłuższy monitoring. Różne gatunki ptaków różnie się zachowują, mają odmienne zwyczaje, dlatego naukowcy chcą też sprawdzić, czy folia będzie równie skuteczna w ochronie różnych gatunków. Z kolei Ewa Przeździecka, wiceprezes Unidevelopment SA dodała, że jej firma zaczęła wprowadzać rozwiązania mające chronić ptaki. W jednej z inwestycji w Gdańsku już na etapie projektu pomyślano o zabezpieczeniu szklanych balustrad. « powrót do artykułu
  25. Atomy mogą absorbować i ponownie emitować światło. Jednak zwykle te zaabsorbowane fotony są emitowane we wszystkich możliwych kierunkach. Naukowcy z Uniwersytetu Technologicznego w Wiedniu teoretycznie dowiedli, że za pomocą soczewek można doprowadzić do sytuacji, w której foton emitowany przez atom trafi do drugiego atomu, przez który zostanie zaabsorbowany, a następnie zostanie emitowany do pierwszego atomu. W ten sposób atomy będą przekazywały sobie foton z niezwykłą precyzją. Jeśli atom emituje foton gdzieś w przestrzeni, to kierunek emisji jest całkowicie przypadkowy, jest zatem niemal niemożliwe, by atom położony gdzieś w przestrzeni przechwycił ten foton. Foton propaguje się jako fala, co oznacza, że nikt nie jest w stanie dokładnie określić, w jakim kierunku się rozprzestrzenia. Tylko przypadkiem może on trafić do drugiego atomu, mówi profesor Stefan Rotter. Sytuacja może jednak ulec zmianie, gdyż eksperyment z atomami i fotonem przeprowadzimy w zamkniętym środowisku. Naukowcy z Austrii przywołują tutaj przykład galerii szeptów, najczęściej sferycznych czy elipsoidalnych struktur, gdzie dwie osoby – ustawione w konkretnych miejscach – mogą porozumiewać się szeptem na duże odległości. Coś podobnego można zbudować dla światła, umieszczając dwa atomy w odpowiednich punkach elipsy. W praktyce jednak atomy takie trzeba by umieścić w tych punktach z niezwykłą precyzją, wyjaśnia Oliver Diekmann, główny autor artykułu opublikowanego w Physical Review Letters. Austriacy postanowili się opracować lepszą strategię umożliwiającą przekazywanie fotonu pomiędzy atomami. W swoich rozważaniach wykorzystali soczewki typu rybie oko. Dzięki nim możliwe jest spowodowanie, że wszystkie promienie emitowane z jednego atomu dotrą po zakrzywionym do krawędzie soczewki, gdzie zostaną odbite i po innym zakrzywionym torze dotrą do atomu docelowego, mówi Diekmann. Wykazaliśmy, że sprzężenie pomiędzy atomem, a licznymi drganiami swobodnymi pola świetlnego można wykorzystać w taki sposób, by precyzyjnie skierować foton z jednego atomu do drugiego, dodaje profesor Rotter. Uczeni z Wiednia przeprowadzili dowód teoretyczny, jednak zapewniają, że jego przetestowanie jest możliwe już przy użyciu obecnie dostępnych technologii. W praktyce wydajność takiego systemu można zwiększyć, używając nie dwóch atomów, a dwóch grup atomów. Eksperymenty tego typu mogą być interesującymi punktami wyjścia dla kwantowych systemów kontroli służących badaniu interakcji światła i materii, zapewnia Rotter. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...