Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36948
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Decydując się na telefon firmy Apple musimy brać pod uwagę duże koszty, które w niego zainwestujemy. Szybko jednak możemy zobaczyć, że płacimy za faktyczną jakość. Porównanie iPhonów w poniższym artykule będzie bardzo przydatne podczas podejmowania decyzji dotyczącej konkretnego modelu. 1. Dlaczego warto wybrać iPhone? 2. Różnice w modelach pro, a iPhone pro max 3. Aparat przedni i tylne aparaty - który model robi najlepsze zdjęcia? 4. W jaką wersję iPhone najlepiej zainwestować? Dlaczego warto wybrać iPhone? Zarówno starsze modele jak i nowe smartfony mają wiele cech, które wyróżniają je pośród innych marek. Sprawia to, że wciąż pozostają na szczycie rankingów najlepszych telefonów komórkowych. Dzieje się to przede wszystkim ze względu na wysoką wydajność urządzenia oraz jego systemu. System przechodzi ciągłe ulepszenia, dzięki czemu można powiedzieć, że usterki są niemal na bieżąco naprawiane, więc nie dochodzi do większych awarii. Kolejną zaleta iPhone jest duża dbałość o dane klienta. System nie przekazuje do podmiotów trzecich informacji, które w niego wprowadzamy. Firma corocznie wypuszcza wiele linii swoich telefonów, które nie tylko różnią się od wcześniejszych roczników, ale również między sobą. Pośród nich mamy iPhone XR, iPhone XS, iPhone SE, modele pro oraz wersja pro max. Różnice w modelach pro, a iPhone pro max Nawet w przypadku wypuszczonej jednej linii iPhone na rynek dane modele się od siebie różnią. Podstawą są nazwy z cyframi, które nie są rozwinięte. One stanowią zmianę wobec wcześniejszych telefonów. Modele pro cechują się udoskonaleniami względem podstawowych modeli. Biorąc pod lupę iPhone 13 oraz iPhone 13 pro zobaczymy tak samo silne procesory, ale w przypadku tego drugiego model ma większą wbudowaną pamieć RAM. W modelu pro pojawia się też ekran OLED, który polepsza kolorystykę obrazu. Modele iPhone z serii pro są mocniejsze i mają bardziej dopracowane funkcje, które uwzględniają poprawienie jakości w przypadku niedoskonałości podstawowej wersji smartfona. Wyżej stoją modele pro max, które wyróżniają się np. większym obiektywem jak to jest w przypadku iPhone 14 pro max lub iPhone 12 pro max, który wyprzedzał swojego poprzednika 12 pro w dużo lepszych aparatach z mocniejszymi teleobiektywami. Aparat przedni i tylne aparaty - który model robi najlepsze zdjęcia? Porównanie modeli przy wyborze nowego smartfona jest też ważne, jeżeli chcemy poznać jego możliwości w kwestii robienia dobrych zdjęć. Technologia stosowana w iPhone daje możliwości równie dobre co w przypadku wysokiej klasy cyfrówek. Użytkownik ma do dyspozycji nie tylko różnego rodzaju aparaty, ale również aplikację, która pozawala zmieniać style fotograficzne lub obrabiać gotowe zdjęcia. Najlepsze aparaty zaczynają się od iPhone 12, kiedy opracowane zostają za pomocą technologii Dolby Vision, a ujęcia mogą wykonywać w trybie HDR. Aparaty w modelach pro mają bardzo mocne soczewki, które robią świetne ujęcia małym detalom. Model 13 pro w dokładny sposób łapie otaczające światło, dając wyraźniejsze efekty na zdjęciach. Proponuje swoim użytkownikom też bardzo przydatny tryb filmowy, który automatycznie zmienia ostrość w kadrach w zależności od dynamiki. Jak można się spodziewać linia iPhone 14 daje największe możliwości fotografowania zarówno w ładny dzień jak i przy słabym oświetleniu lub nawet zmroku. W przypadku kiedy ważny jest dla Ciebie przedni aparat oraz jakość robionych przez niego selfie najlepszym wyborem będzie również model 14. W jaką wersję iPhone najlepiej zainwestować? Porównanie iPhone do siebie oraz sprawdzenie możliwości danych modeli to jedno. Najważniejsze jest jednak zastanowienie się, czego oczekujemy od swojego telefonu. Jak już wcześniej było mówione, iPhone to bardzo pewna i dobra marka, którą ze względu na jakość wybiera co roku tysiące użytkowników. Telefony od tej firmy są bardzo wytrzymałe, a ich funkcje wciąż możliwe do aktualizacji nawet po wyjściu kolejnych serii. Jeżeli zależy Ci na godnym zaufania telefonie, jednak nie potrzebne są w w nim nowinki technologiczne lub rozbudowane funkcje np. aparatu lub innych aplikacji śmiało możesz kupić stary model iPhone. Obecnie najstarszym modelem będącym sprzedaży w sklepach jest model iPhone 11. Jest dużo tańszy od najnowszych serii, a jednocześnie pozwala cieszyć się tym co najlepsze możemy dostać od firmy Apple. Iphone 11 był ostatnim z serii Apple, który posiadał wyświetlacz LCD IPS i łączył się z technologią 4 G. Mimo tego wciąż jest mocnym sprzętem, ma funkcje zabezpieczające przed pyłem i wodą oraz ładowanie bezprzewodowe. Każda kolejna seria jest udoskonalana, a możliwości jakie daje poszerzają się. Działają dzięki technologii 5 G i cieszą oko wyświetlaczem OLED. Model z serii 12 posiada mocniejszy procesor, który zwiększa jego wydajność oraz polepsza działanie. Iphone 13 niewiele różnią się w porównaniu z 12. Ich ekran jest jaśniejszy, mają większej pojemności baterię oraz lepsze aparaty. Najnowsze modele 14 mają największą baterię, która pozwala na aż 6 godzin więcej czasu pracy telefonu. Co więcej posiadają program, który powiadamia służby w razie wypadku. Jeżeli jesteś przekonany do zakupu iPhone, wejdź na stronę https://www.euro.com.pl/telefony-komorkowe,_Apple.bhtml i poznaj dostępne modele. « powrót do artykułu
  2. Psy od tysiącleci odgrywają olbrzymią rolę w życiu człowieka, w naszej kulturze i sztuce. Widzimy je na obrazach wielkich mistrzów, nagrobkach władców i we współczesnych bajkach dla dzieci. Przez tysiące lat w wielu kulturach symbolizowały najróżniejsze, najczęściej pozytywne, cechy. Są obecne w podaniach, mitach, opowieściach hagiograficznych, przekazach historyków. A jeden z nich został nawet lokalnym świętym. Najważniejsze informacje na temat Guineforta przekazał nam dominikanin Stefan z Bourbon (Étienne de Bourbon, zm. ok. 1262 roku), jeden z pierwszych inkwizytorów, który swoje doświadczenia kaznodziei i inkwizytora opisał w dziele znanym jako „De septem donis Spiritus Sancti” lub „Tractatus de Diversis Materiis Praedicabilibus”. Stefan wspomina, że gdy był w diecezji Lyonu, po wygłoszeniu kazania przeciwko wróżbom, zasiadł do konfesjonału i usłyszał wyznania wielu kobiet, które mówiły, że nosiły swoje chore dzieci do świętego Guineforta, by je uzdrowił. Uczony duchowny nie słyszał wcześniej o takim świętym, ale nie było w tym nic dziwnego, w ówczesnej Europie oddawanie czci lokalnym świętym było czymś powszechnym. Jednak gdy bliżej zainteresował się Guinefortem, dowiedział się, że to pies rasy greyhound. Przekazał nam to, czego dowiedział się od lokalnych mieszkańców. Był oto w diecezji Lyonu zamek należący do pana de Vilars. Pewnego dnia pan i pani wyszli z zamku, podobnie uczyniła opiekunka ich niedawno narodzonego syna, zostawiając dziecko pod opieką psa. Gdy kobieta wróciła do pokoju, znalazła wywróconą zakrwawioną kołyskę, zakrwawioną podłogę i dojrzała krew na pysku psa. Zaczęła przeraźliwie krzyczeć, na co do komnaty wbiegli państwo de Vilars. Sądząc, że pies zabił dziecko, pan de Vilars wyciągnął miecz i zabił zwierzę. Gdy jednak wszyscy podeszli do kołyski okazało się, że ich syn śpi spokojnie. Szukając wyjaśnienia zauważyli rozszarpanego węża i zrozumieli, co się stało. Pod ich nieobecność do komnaty wpełzł wąż i zmierzał w kierunku kołyski. Pies, broniąc dziecka, stoczył z nim walkę i zabił węża. Rycerz de Vilars zrozumiał, że zabił niewinnego psa, który uratował jego syna. Zawstydzony pochował zwierzę w studni znajdującej się przed wejściem do zamku, zasypał je stertą kamieni i posadził gaj ku jego pamięci. W czasie, gdy w te okolice przybył inkwizytor Stefan z Bourbon, zamek leżał w ruinie, a jego zniszczenie miejscowi uznawali za skutek boskiej interwencji. W ich opinii była to najwyraźniej kara za niesprawiedliwe potraktowanie psa. Wieść o dzielnym Guineforcie i jego niezasłużonej śmierci szybko rozniosła się po okolicy. W świadomości mieszkańców stał się on obrońcą dzieci, który poniósł męczeńską śmierć. Narodził się kult świętego Guineforta, a dzięki relacji dominikanina dowiadujemy się, jak on wyglądał. Ludzie zaczęli odwiedzać grób psa i oddawać mu cześć. Głównie przychodziły kobiety z chorymi dziećmi. Spotykały się tam ze starą kobietą, opiekującą się tym miejscem, która informowała je, jakie rytuały należy odprawiać. Powinny przynosić w ofierze sól i inne dobra, wieszać ubranka swoich dzieci na krzewach i wbijać gwoździe w drzewa posadzone przez de Vilarsa. Przybywały też kobiety, które uważały, że ich dziecko jest podrzutkiem, by dzięki świętemu Guinefortowi odzyskać własne dziecko. Takie rzekome podrzutki – najczęściej dzieci upośledzone czy zdeformowane – miały być, wedle ówczesnych wierzeń, dziećmi elfów czy wróżek, którzy ukradli właściwe ludzkie dziecko, zastępując je swoim. Dziecko takie matka rozbierała i – stojąc naprzeciwko kobiety opiekującej się miejscem kultu – rzucała je do niej dziewięciokrotnie pomiędzy dwoma pniami. Następnie nagie dziecko kładziono na u stóp drzewa na słomie z kołyski. Do pnia mocowano dwie świece po obu stronach głowy dziecka i je zapalano, a matka wycofywała się tak daleko, by nie słyszeć płaczu dziecka i nie wracała, póki świece się nie wypaliły. Stefan dowiedział się, że niektóre dzieci zginęły w ten sposób w płomieniach. Jeśli dziecko przeżyło, matka niosła je do pobliskiej rzeki i dziewięciokrotnie go w niej zanurzała, co też miał kończyć się śmiercią wielu dzieci. Inkwizytor uznał takie praktyki za spowodowane poszeptami diabła. Zebrał więc mieszkańców i wygłosił kazanie, w którym je potępił. Następnie nakazał wykopać kości Guineforta, ściąć drzewa i wszystko razem spalić. Na jego prośbę lokalny feudał wydał rozporządzenie, zgodnie z którym każdy, kto nadal będzie praktykował tego typu rytuały naraża się na konfiskatę majątku. Obrzędy związane z podrzutkami prawdopodobnie pochodziły jeszcze z czasów pogańskich i były starsze od samego kultu Guineforta. Stefan z Bourbon prawdopodobnie sądził, że poradził sobie z przesądami, jednak bardzo się mylił. Co prawda lokalni mieszkańcy przestali odprawiać rytuały dotyczące podrzutków, ale nie zapomnieli o Guineforcie. Kościół musiał wielokrotnie powtarzać zakazy oddawania czci psu. Mimo to sześć wieków później, w 1826 roku, proboszcz z Châtillon-sur-Chalaronne wspomina w liście do biskupa, że lokalni mieszkańcy od dawna odwiedzają lasy ku czci świętego Guineforta i zawiązują gałęzie, prosząc o uleczenie z gorączki. Około 1879 roku region ten odwiedził pewien badacz folkloru, który znalazł w lesie tysiące zawiązanych gałęzi, a z rozmów z mieszkańcami dowiedział się, że święty Guinefort to pies. Ostatnie doniesienia o kulcie pochodzą... z lat 70. XX wieku. Miejscowy lekarz dowiedział się wówczas, że czyjaś babka jeszcze w latach 40. XX wieku odwiedzała las, by prosić Guineforta o zdrowie. Archeolodzy, którzy  prowadzili badania w „lesie świętego Guineforda” znaleźli tam ślady wskazujące, że w średniowieczu do tego miejsca przybywali pielgrzymi. Skąd wzięła się opowieść o świętym psie? Być może to mieszanka przedchrześcijańskich obrzędów z kultem bardziej i mniej znanych świętych o podobnych imionach, którzy mieli opiekować się dziećmi. Nie bez znaczenia mógł być fakt, że wielu świętym towarzyszyły zwierzęta, są one w końcu atrybutami Ewangelistów, symbolami Trójcy Świętej czy samego Jezusa, a znawcy tematu doliczyli się 24 świętych i błogosławionych, których atrybutem był pies. Na trwałość kultu Guineforta mógł wpłynąć też fakt, że zaczęto go utożsamiać z psem bardzo popularnego w Europie św. Rocha. Miał on, po zachorowaniu na dżumę, skryć się w lesie, by nie zarażać ludzi. Tam wytropił go pies, który zaczął przynosić mu jedzenie. Gdy Roch cudownie wyzdrowiał, pies w jakiś sposób trafił do pana de Vilars. Stefan z Bourbon wspomina o wykopaniu i spaleniu w miejscu kultu kości psa. Więc kto wie, może Guinefort istniał naprawdę i w opowieści o dzielnym psie, który uratował niemowlę – za co został niesprawiedliwie zabity – jest ziarno prawdy? « powrót do artykułu
  3. Aktinidia ostrolistna (Actinidia arguta) to roślina z tej samej rodziny co aktinidia chińska, której owoce znamy jako kiwi. Aktidinia ostrolistna również wydaje owoce, tylko mniejsze – minikiwi. W Japonii są one znane pod nazwą sarunashi, a naukowcy z Uniwersytetu Okayama dowodzą, że sok z sarunashi może pomóc w zapobieganiu i powstrzymywaniu rozwoju nowotworów płuc. Już wcześniej zespół profesora Sakae Arimoto-Kobayashiego wykazał, że sok z sarumashi (sar-j) działa hamująco na mutagenezę, procesy zapalne i nowotworzenie w przypadku mysiego nowotworu skóry. Naukowcy przypuszczają, że głównym składnikiem aktywnym odpowiedzialnym za ten proces jest flawonoid o nazwie izokwercetyna (isoQ). Teraz postanowili ocenić wpływ sar-j oraz isoQ na rozwój guzów nowotworowych w płucach myszy. Nowotwory płuc to jedna z głównych przyczyn zgonów na całym świecie. Do ich powstawania w znacznej mierze przyczynia się palenie tytoniu. Związek między nowotworami płuc a specyficzną dla tytoniu nitrozaminą NNK (4-(n-nitrozometyloamino)-1-(3-pirydylo)-1-butanon) został potwierdzony w molekularnych badaniach epidemiologicznych. NNK wywołuje nowotwory płuc u myszy, szczurów oraz chomików i uważa się, że odgrywa znaczną rolę w rozwoju nowotworów płuc u palaczy, czytamy w opublikowanej pracy. Z danych epidemiologicznych wiemy też, że duże spożycie owoców jest powiązane z mniejszym ryzykiem wystąpienia chorób chronicznych, a nauka od dawna bada aktywne składniki w owocach i ich wpływ na nasze zdrowie. Japońscy naukowcy postanowili więc sprawdzić, czy minikiwi mają jakiś wpływ na rozwój nowotworów płuc. Kupili świeże owoce i w temperaturze 20 stopni Celsjusza wycisnęli z nich sok (sar-j). Przed użyciem przechowywali go w temperaturze -20 stopni. Osobno zakupili też w wyspecjalizowanej firmie isoQ. Najpierw naukowcy wstrzyknęli myszom wywołującą nowotwór nitrozaminę NNK, a następnie jednej z grup doustnie podawali sok z minikiwi, a drugiej isoQ. Trzecia grupa nie otrzymała zaś niczego poza NNK. Wyniki badań były bardzo zachęcające. Co prawda we wszystkich grupach myszy pojawiły się guzki w płucach, ale sar-j zmniejszył liczbę guzków płuc indukowanych przez NNK średnio o 25,4%, a u 5 z 9 myszy guzki w ogóle się nie pojawiły. W grupie, która przyjęła isoQ, również pojawiło się mniej guzków niż w grupie, której nie podano nic poza NNK. Następnie naukowcy zaczęli poszukiwać mechanizmu, za pomocą którego może działać sok z minikiwi. Pod lupę wzięli nie tylko NNK, ale również związek o nazwie MNNG, który jest w biochemii używany jako narzędzie do wywoływania mutagenezy i karcinogenezy. Wykorzystali szczep Salmonella typhimurium TA1535, często używany w badaniach dotyczących mutacji DNA. Tak jak się spodziewano, w obecności sar-j i isoQ u bakterii pojawiło się mniej mutacji wywołanych przez NNK i MNNG. Gdy jednak przeprowadzono analogiczne badania z użyciem szczepu S. typhimurium YG7108, któremu brakuje kluczowych enzymów potrzebnych do naprawy DNA, użycie sar-j nie zmniejszyło liczby mutacji wywołanych działaniem NNK i MNNG. Na tej podstawie naukowcy doszli do wniosku, że sok z minikiwi zmniejsza mutagenezę poprzez przyspieszanie naprawy DNA. Kolejne eksperymenty, przeprowadzone na komórkach, wykazały też, że sar-j i isoQ hamują działanie proteiny Akt, zaangażowanej w szlak sygnałowy wielu różnych nowotworów. Autorzy badań sądzą, że sar-j i isoQ mają działanie przeciwnowotworowe w przypadku nowotworów płuc, jednak isoQ może nie być tutaj główny aktywnym składnikiem soku z minikiwi. « powrót do artykułu
  4. Na całym świecie na epilepsję cierpi około 50 milionów osób, co czyni ją jedną z najbardziej rozpowszechnionych chorób neurologicznych. Około 70% z nich mogłoby nie doświadczać napadów padaczkowych, gdyby zostali odpowiednio zdiagnozowani i leczeni. Niestety, w przypadku części osób leki nie działają. Polsko-włoski zespół z Wydziału Fizyki UW oraz Istituto Neurologico Carlo Besta przeprowadził badania, które mogą pomóc lepiej zrozumieć mechanizm powstawania napadów padaczkowych, a tym samym przyczynić się do powstania doskonalszych leków. Przez dekady sądzono, że napad epilepsji rozwija się, gdy dochodzi do pobudzenia kolejnych neuronów. Jednak w latach 80. ubiegłego wieku naukowcy stwierdzili, że napad padaczkowy nie wymaga komunikacji pomiędzy synapsami. Można ją zablokować, a napad będzie trwał nadal. Później, podczas kolejnych eksperymentów, uzyskano wyniki sugerujące, że indukcja i synchronizacja napadów padaczki może mieć przyczyny nie synaptyczne, ale jonowe, mówi współautor najnowszych badań, doktor Piotr Suffczyński z Wydziału Fizyki UW. Neurony są komórkami naładowanymi elektrycznie. Wewnątrz nich i na zewnątrz zgromadzone są jony dodatnie i ujemne, tworzące potencjał spoczynkowy błony komórkowej. Gdy jony przepływają przez błonę, neurony zmieniają potencjał i generują impulsy elektryczne. Do komórki wpływają wówczas jony sodu, odpływają z nich jony potasu. Później, by przywrócić równowagę, pompy sodowo-potasowe wpompowują potas i wypompowują sód. Już w latach 70. XX wieku pojawiła się hipoteza, zgodnie z którą podczas szybkiego wyzwalania neuronów dochodzi do dużego nagromadzenia sodu wewnątrz komórek i potasu na zewnątrz. Duża liczba jonów potasu zwiększa potencjał błony komórkowej, coraz bardziej pobudza neurony, co prowadzi do jeszcze większego gromadzenia się potasu. W ten sposób powstaje napad padaczkowy. W tamtym czasie [hipoteza ta – red.] została odrzucona, ponieważ naukowcy nie byli w stanie wyjaśnić, w jaki sposób dochodzi do zakończenia napadu. Dziś wiemy, że oprócz pomp sodowo-potasowych odpowiadają za to m.in. komórki glejowe w mózgu, które nie tylko odżywiają neurony, ale mają za zadanie usuwać nadmiar potasu z przestrzeni wokół neuronów, wyjaśnia doktor Suffczyński. Naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego wykorzystali więc dane doświadczalne do stworzenia pierwszego kompletnego komputerowego modelu napadu padaczkowego. Składa się on z 1 komórki hamującej, 4 pobudzających, komórek glejowych i otoczenia neuronów. Dzięki niemu udało się nie tylko wykazać, że napad padaczki może rozpocząć się od wyładowań neuronów hamujących w mózgu, ale również dowiedzieliśmy się, jak ustaje napad padaczkowy. Gdy dochodzi do nierównowagi sodowo-potasowej pompy sodowo-potasowe zaczynają pracować bardziej intensywnie. W każdym cyklu przenoszą dwa jony potasu do komórki i trzy jony sodu z komórki. Zatem w cyklu dochodzi do usunięcia jednego jonu dodatniego i obniżenia potencjału elektrycznego komórki. W ten sposób mamy do czynienia z ujemnym przesunięciem potencjału błony i zatrzymania napadu. Nasze wyniki pokazują, że napad padaczkowy jest procesem fizjologicznym wywołanym destabilizacją poziomu potasu w mózgu. Wskazuje to cele dla nowych strategii terapeutycznych, dodaje Suffczyński. « powrót do artykułu
  5. Koziołek Matołek, którego przygody opisał Kornel Makuszyński, a narysował Marian Walentynowicz, skończył niedawno 90 lat. Muzeum Karykatury w Warszawie (MUKA) chce uczcić ten jubileusz i zaprasza odbiorców w wieku 4-10 lat na pierwszą w swojej historii wystawę dedykowaną dzieciom. Wystawę „Fikaj z Koziołkiem Matołkiem”, która przyjmie formę drogi do Pacanowa, będzie można oglądać od 7 stycznia do 19 marca. Wystawa-gra Jak zapowiada Muzeum, zwiedzający dostaną zadania do wykonania. Będą musieli się przeciskać, przeskakiwać, zjeżdżać, czołgać, wyciągać, przyczepiać i wspinać. Oparcie narracji wystawy-gry o fabułę komiksu zostanie podkreślone poprzez wykorzystanie w przestrzeni muzeum oryginalnych kadrów i rysunków z przedwojennych wydań „Przygód Koziołka Matołka”. Wystawa mogła powstać dzięki materiałom dostarczonym przez Witolda Tchórzewskiego, twórcę Muzeum Koziołka Matołka. Konieczny jest wcześniejszy zakup biletu. Od 22 grudnia zeszłego roku bilety można nabyć tutaj. Scenariusz składającej się z 2 części wystawy stworzył Michał Rzecznik, a scenografię Diana Marszałek. Za identyfikację graficzną odpowiada Studio Elipsy. Historia powstania Koziołka Matołka Inicjatorem powstania historyjki obrazkowej dla najmłodszych czytelników był najprawdopodobniej właściciel firmy wydawniczej Jan Gebethner. Późnym latem bądź wczesną jesienią 1932 r. z Marianem Walentynowiczem wybrał się on do Kornela Makuszyńskiego do Otwocka (z powodu zaawansowanej cukrzycy autor przebywał w tamtejszym sanatorium). Pisarz przystał na złożoną mu propozycję. W 1957 r. Walentynowicz opowiadał w „Słowie Powszechnym”, że przy butelce wina szukali z Makuszyńskim bohatera książeczki obrazkowej dla najmłodszych. Rozważyli różne zwierzęta - od kota i psa po zwierzęta egzotyczne - ale uznali, że wszystko już było. Wtedy Walentynowiczowi miał przyjść do głowy kozioł/koziołek Matołek, a Makuszyński stwierdził, że zabiera się do pisania. Po jakimś czasie rysownik zmienił jednak narrację i podawał, że podsunął pisarzowi jedynie słowo koziołek, a zarówno imię Matołek, jak i miejscowość Pacanów są już wkładem Makuszyńskiego. Jak podkreśla Justyna Staroń, autorka artykułu pt. „Matołek Broda. Przygody twórczo-wydawnicze” (Poznańskie Studia Polonistyczne. Seria Literacka), źródłem materiałów, szczególnie do afrykańskich przygód koziołka, mogły być reportaże publicysty i podróżnika Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego. Istotny wkład przypisuje się również żonie Makuszyńskiego Janinie, która oddziaływała na treść jego utworów. Oprócz tego wśród osób mających wpływ na fabułę wymienia się Stanisława Wasylewskiego, autora pierwszej polskiej historyjki obrazkowej, który w październiku 1932 r. opublikował w „Orędowniku Wrzesińskim” artykuł pt. „Skąd się wzięły przysłowia”; zajmował się w nim m.in. powiedzeniem „W Pacanowie kozy kują”. Do 1934 r. włącznie powstały 4 tomy z przygodami Koziołka Matołka. Seria okazała się prawdziwym hitem wydawniczym. « powrót do artykułu
  6. John Lowke i Endre Szili z University of Southern Austrlia wyjaśnili, dlaczego błyskawice mają nieregularny zygzakowaty kształt. Z modelu stworzonego przez naukowców wynika, że zygzakowaty kształt błyskawicy powiązany jest z obecnością wysoce wzbudzonych metastabilnych atomów tlenu. Umożliwiają one szybszy przepływ ładunku elektrycznego z chmur do gruntu. Powstawanie błyskawicy to proces wieloetapowy. Najpierw pojawiają się liderzy. To wyładowania długości kilkudziesięciu metrów, pochodzące z chmur burzowych. Lider rozpala się na około 1 milisekundę tworząc jeden ze „stopni” błyskawicy i gaśnie. Utworzony przezeń kanał jest przez kilkadziesiąt mikrosekund ciemny, po czym na końcu wygasłego lidera pojawia się kolejny rozbłysk. W ten sposób tworzy się kolejny stopień. Proces ten powtarza się, nadając błyskawicy charakterystyczny kształt. Co interesujące, fragment błyskawicy, który rozbłysł i zgasł, nie rozbłyska ponownie, mimo iż cały czas stanowi część kanału przewodzącego ładunki. Wiele kwestii związanych z powstawaniem błyskawic jest dotychczas nierozwiązanych, a naukowców szczególnie interesuje natura ciemnej kolumny przewodzącej, która łączy liderów z chmurą burzową. Lowke i Szili uważają, że zygzakowaty kształt błyskawicy związany jest z obecnością metastabilnego tlenu singletowego delta. Średni czas życia takiego stanu wzbudzonego wynosi około 1 godziny, a molekuły takiego tlenu powodują, że elektrony odłączają się od ujemnie naładowanych jonów tlenu, zwiększając przewodnictwo otaczającego je powietrza. Zdaniem uczonych, czas, który upływa pomiędzy dwoma kolejnymi etapami tworzenia się błyskawicy odpowiada czasowi, jaki potrzebny jest, by na końcówkach liderów doszło do wystarczającej koncentracji metastabilnych molekuł. To zwiększa siłę pola elektrycznego, umożliwiając dalszą jonizację powietrza. Ponadto ta większa koncentracja molekuł utrzymuje się na wcześniejszych etapach, dzięki czemu kanał przewodzący zostaje utrzymany nawet bez pola elektrycznego. Naukowcy mają nadzieję, że ich badania przyczynią się do opracowania bardziej skutecznych metod ochrony infrastruktury przed błyskawicami. « powrót do artykułu
  7. Do typu niesporczaków (Tardigrada) należy obecnie ponad 1400 gatunków. Właśnie wzbogacił się on o dwa kolejne gatunki, a ich odkrywca – doktor Daniel Stec z Instytutu Systematyki i Ewolucji Zwierząt PAN w Krakowie – skorzystał z przywileju odkrywcy i nadał im nazwy. Pierwszy z nich nazwał Mesobiotus diegoi po swoim przyjacielu, znanym rotiferologu Diego Fontaneto. Drugi zaś zyskał nazwę Mesobiotus maklowiczi, od Roberta Makłowicza, którego przedstawiać nie trzeba. Niesporczak nazwany na cześć Makłowicza został odkryty w Groot Swartberg Nature Reserve w RPA na skalnych porostach. W pracy naukowej opisującej oba zwierzęta doktor Stec uzasadnił wybranie takiej, a nie innej nazwy dla gatunku. Gatunek został nazwany od Roberta Makłowicza, dziennikarza, historyka i eksperta od kulinariów, który w piękny sposób promuje kuchnię Europy i slow food. Mieszka on w Krakowie i prowadzi własny kanał na YouTube, który uwielbiam oglądać. Jest też miłośnikiem kapeluszy, a osłony jajowe tego niesporczaka przypominają zabawny szpiczasty kapelusz, który Robert by z pewnością przymierzył. Średnia długość ciała Mesobiotus maklowiczi wynosi 416 mikrometrów, a gatunek jet rozdzielnopłciowy. Naukowiec zauważa, że niesporczak Roberta Makłowicza należy do nieformalnej grupy morfologicznej Mesobiotus harmsworthi i jest podobny do trzech innych gatunków. Niesporczaki to najbardziej odporne organizmy znane człowiekowi. W przypadku wystąpienia niekorzystnych warunków zewnętrznych wchodzą w stan anabiozy – życia utajonego – w którym są w stanie przetrwać temperatury sięgające zera absolutnego, przeżyć w gotującej się wodzie, obyć się przez całe dziesięciolecia bez wody, wytrzymać niezwykle wysokie stężenie soli czy bardzo silne promieniowanie jonizujące. « powrót do artykułu
  8. Twórca polskiej dendrochronologii, profesor Tomasz Ważny z UMK w Toruniu, poinformował, że Muzeum Gdańska, ogłaszając odkrycie śladów słowiańskiego osadnictwa z X wieku, zapomniało o jego badaniach z lat 90. Jak informowaliśmy, pod dawnym magistratem znaleziono pozostałości osadnictwa, a badania dendrochronologiczne pokazały, że pochodzą one z 930 roku. Profesor Ważny przypomina, że wraz z dwoma uczonymi już ponad dwie dekady temu przeprowadził podobne badania, które dały takie same wyniki. Jestem zdumiony konferencją prasową i rozmachem medialnego show wokół tego „odkrycia”, stwierdził uczony w rozmowie z PAP. Uczony przypomina, że w 1984 roku profesor Andrzej Zbierski, który prowadził tam badania, zaprosił jego i profesora Dietera Ecksteina z Uniwersytetu w Hamburgu. Ważny był wówczas doktorantem Ecksteina i pracował nad wprowadzeniem do Polski dendochronologii. Profesor Zbierski bardzo interesował się ich badaniami i udzielał im pomocy. Pierwszy polski wzorzec do datowania drewna opracowałem właśnie dla Gdańska i Pomorza Gdańskiego w latach 1985-1990, a sięgał on do wczesnego średniowiecza, dodaje twórca polskiej dendrochronologii. Uczony mówi, że w 1993 roku wrócił na miejsce wykopalisk, pobrał próbki, a rok później uzyskał z nich precyzyjne datowanie dendrochronologiczne, wskazujące na lata 930–932. Spośród próbek pobranych z 24 elementów, aż 16 zostało wydatowanych, dodał. O wynikach swoich badań napisał m.in. w wydanej w 2001 roku przez Muzeum Archeologiczne w Gdańsku książce „Dendrochronologia obiektów zabytkowych w Polsce”. Miasto postawiło na show. Chęć maksymalnego rozgłosu przysłoniła rozsądek i rzetelność naukową, o czym świadczy późniejsze pomniejszanie znaczenia wcześniejszych badań oraz informacje rozmijające się z prawdą zamieszczone na stronie Miasta Gdańska – stwierdził prof. Ważny w rozmowie z PAP. Dyrektor Muzeum Gdańska, profesor Waldemar Ossowski, odnosząc się do zarzutów profesora Ważnego, podkreśla, że najważniejsze jest nie tyle przesunięcie daty powstania Gdańska, a odkrycie pozostałości wału obronnego. Zapewnia jednocześnie, że przed rozpoczęciem badań wykonana została kwerenda w archiwum Muzeum Archeologicznego odnosząca się do badań w latach 90. XX wieku i nic na ten temat nie odnaleziono poza dwoma zdaniami na ten temat w książce. Dyrektor przyznał, że jest zaskoczony rozgłosem, jaki odkryciu nadały media. Zapowiedział, że po zakończeniu badań zostanie przygotowana interdyscyplinarna publikacja, w której znajdzie się omówienie wszystkich dotychczasowych badań. « powrót do artykułu
  9. Dotychczas sądzono, że to po prostu bakterie akumulujące się jedna pod drugiej na naszych zębach powodują próchnicę, mówi mikrobiolog i dentysta Huyn Koo z University of Pennsylvania. To jednak błędny obraz. Koo jest współautorem badań, z których wynika, że bakterie i grzyby tworzą wzajemnie wspomagające się społeczności, które „spacerują”, a nawet „skaczą” po zębach. Znajdujące się na zębach mikroorganizmy żywią się tymi samymi cukrami, co my i wydzielają kwasy, które uszkadzają szkliwo, wywołując próchnicę. Dotychczas jednak mieliśmy dość uproszczony obraz tego zjawiska. Wiedzieliśmy, że kolonizacja powierzchni przez mikroorganizmy to pierwszy niezbędny krok, ku pojawieniu się biofilmu, który chroni mikroorganizmy przed szkodliwym wpływem czynników zewnętrznych. Uczeni z Pennsylvanii zbadali ślinę pobraną od dzieci w wieku 12–36 miesięcy, u których występowała poważna próchnica. Badania ujawniły, że u takich dzieci występują zgrupowania bakterii z gatunku Streptococcus mutans i grzybów z gatunku Candida albicans. Takich zgrupowań nie znaleziono w ślinie dzieci o zdrowszych zębach. Jednak największym zaskoczeniem było spostrzeżenie, że zgrupowania takie są zdolne do złożonych ruchów. Komórki bakteryjne znajdowały się wewnątrz zgrupowania, zapewniając całości przyczepność. Z kolei większe, podobne do laski komórki grzybów zgromadzone były na zewnątrz, tworząc „kończyny”, przesuwające całość do przodu podczas wzrostu. Gdy dwa takie bakteryjno-grzybiczne zgrupowania się spotkały, dochodziło do ich połączenia. Tego typy zgrupowania rosły szybciej i były bardziej odporne na mechaniczne próby usunięcia i na oddziaływanie chemikaliów niż osobno żyjące grzyby czy bakterie. Autorzy badań chcą teraz sprawdzić, kto jest najbardziej narażony na pojawienie się zgrupowań grzybiczno-bateryjnych i jak można je zwalczać. « powrót do artykułu
  10. Niech rok 2023 będzie znacznie lepszy od roku mijającego. Życzymy Wam przede wszystkim zdrowia i zadowolenia z życia. Do zobaczenia w przyszłym roku :) Ania, Jacek, Mariusz « powrót do artykułu
  11. A gdyby ktoś powiedział Ci, że nawet największego kaca można wyleczyć w godzinę? Zapewne ciężko Ci w to uwierzyć, jednak to prawda! To zasługa odtruwania alkoholowego, które nazywane bywa najskuteczniejszą metodą leczenia kaca. Nie musisz już marnować całego dnia na regenerację czy próbować dziwnych domowych metod ‒ wystarczy odpowiednio dobrana kroplówka i problem z głowy. Co najlepsze, nie musisz nawet nigdzie wychodzić! Dowiedz się więcej o odtruwaniu alkoholowym w domu i jego zaletach! Jak działa odtruwanie alkoholowe? Zacznijmy od tego, czym dokładnie jest odtruwanie alkoholowe. To metoda redukcji szkód zdrowotnych wywołanych nadmiernym spożyciem alkoholu, która wykorzystuje działanie kroplówek dożylnych. Odtruwanie alkoholowe, jako metoda leczenia kaca, cieszy się popularnością dopiero od kilku lat. Wcześniej zabieg ten stosowany był w medycynie w celu prewencji alkoholowego zespołu abstynencyjnego. Mówi się, że odtruwanie alkoholowe redukuje nawet największe objawy syndromu dnia poprzedniego w zaledwie godzinę. Jak to możliwe? To bardzo proste! Rozwiązanie to działa wielokierunkowo, redukując wszystkie przyczyny powstania kaca. Odpowiednio wyselekcjonowane kroplówki pozwalają na:   dogłębne nawodnienie organizmu; wypłukanie z ustroju resztek alkoholu i jego metabolitów; wyrównanie gospodarki wodno-elektrolitowej; przywrócenie prawidłowego stężenia glukozy we krwi; uzupełnienie niedoboru antyoksydantów i neutralizację stresu oksydacyjnego; przyspieszenie regeneracji układu nerwowego i wątroby; uzupełnienie niedoborów witaminy C i witamin z grupy B; doraźne działanie przeciwbólowe, przeciwwymiotne czy przeciwlękowe. Jak przebiega zabieg odtruwania alkoholowego w domu? Jeszcze do niedawna nawet najprostsze zabiegi i procedury medyczne wykonywane były jedynie w sterylnych wnętrzach przychodni, klinik czy oddziałów szpitalnych. Nie powinien dziwić zatem fakt, że dużo osób zastanawia się nad bezpieczeństwem odtruwania alkoholowego w domu. Nie można zaprzeczyć, że jest to wygodne rozwiązanie. Czy jednak jest ono w pełni bezpieczne dla zdrowia pacjenta? Specjaliści nie mają wątpliwości ‒ odtruwanie alkoholowe w domu jest tak samo bezpieczne, jak ten sam zabieg wykonywany w profesjonalnej klinice czy gabinecie! W trosce o bezpieczeństwo na początku wizyty specjalista od odtruwania przeprowadza krótki wywiad medyczny. Gdy nie ma przeciwwskazań do wykonania zabiegu, przystępuje on do założenia wkłucia dożylnego. Na tym etapie niezbędne jest przestrzeganie wszystkich zasad higieny i bezpieczeństwa. Specjalista powinien zdezynfekować skórę pacjenta, założyć jednorazowe rękawiczki, a także posługiwać się jałowym wenflonem. Po założeniu wkłucia dożylnego pozostaje jedynie podłączyć wybraną kroplówkę i poczekać aż jej zawartość swobodnie spłynie do naczynia krwionośnego. Przez cały ten czas specjalista czuwa nad przebiegiem zabiegu. Odtruwanie alkoholowe w domu? Zadzwoń po KacDoktora! Liczba klinik i gabinetów oferujących odtruwanie alkoholowe stale rośnie. W samej tylko Warszawie można znaleźć obecnie co najmniej kilkanaście placówek, które podejmują się leczenia kaca. Jak więc wybrać miejsce, w którym usługa ta będzie skuteczna, a jednocześnie w pełni bezpieczna i komfortowa? My wiemy jedno ‒ jeżeli chodzi o odtruwanie alkoholowe w domu, nie ma lepszego wyboru niż KacDoktor! KacDoktor to firma z wieloletnim doświadczeniem, w której szeregach pracują jedynie wykwalifikowani lekarze i ratownicy medyczni. To właśnie oni przeprowadzą Cię przez cały zabieg odtruwania alkoholowego oraz zadbają o Twoje zdrowie i samopoczucie. Wystarczy, że skontaktujesz się z firmą telefonicznie lub wypełnisz formularz internetowy, a specjalista przyjedzie pod wskazany przez Ciebie adres nawet w 45 minut. Nie musisz obawiać się przy tym o nieodpowiednią porę – usługi KacDoktora dostępne są całodobowo, w każdy dzień tygodnia. Nie męcz się z kacem! Skorzystaj z odtruwania alkoholowego w domu i ciesz się udanym dniem! « powrót do artykułu
  12. Kontrolujący przesyłkę pocztową nadaną w Ukrainie funkcjonariusze lubelskiej Krajowej Administracji Skarbowej (KAS) odkryli 3 starożytne miecze. Są to zabytki archeologiczne pochodzące z wykopalisk. Dwa miecze, akinakesy, powstały ok. VII-V w. p.n.e. Jak podkreślono w komunikacie KAS, w polskich zbiorach znajduje się obecnie jedynie około 10 sztuk tego typu zabytków. Akinakes to prosty, krótki miecz, używany m.in. przez Persów, którzy przejęli go od Scytów. Był on dobrze znany Grekom już w V wieku p.n.e. Pierwszym, który wspomniał go literaturze, był Herodot, który opisując ofiarę złożoną przez Kserksesa, nadmieniał, że po tej modlitwie wrzucił czarę do Hellespontu, nadto złoty mieszalnik i perski miecz, który zwą akinakes. Miecze takie widzimy na reliefach z Persepolis; wspomina o nich Józef Flawiusz w „Dawnych dziejach Izraela”, porównując je do krótkich sztyletów. Akinakesy najczęściej były żelazne, ale mogły być też złote, z bogato zdobionymi rękojeściami i pochwami, dekorowanymi złotem i kością słoniową. Miecz typu sarmackiego - 3. z wykrytych przez funkcjonariuszy zabytków - jest z kolei datowany na IV/III w. p.n.e.-IV w. n.e. Sarmaci byli ludem nomadów, zamieszkującym stepy od Uralu po Wielką Nizinę Węgierską. Posługiwali się oni różnymi typami mieczy, które z czasem ulegały różnym zmianom i stylistycznym, i funkcjonalnym. Sarmacka broń biała dominowała na stepach Eurazji aż po IV wiek. Została ona zastąpiona w okresie wielkiej wędrówki ludów przez miecz Hunów, który z czasem zastąpiły szabla i pałasz. Na razie wartość rynkową wykrytych mieczy określono na 6 tys. zł; ostateczną opinię ma jednak wydać niezależny rzeczoznawca. Do ujawnienia zabytków doszło dzięki jednemu z funkcjonariuszy Oddziału Celnego Pocztowego w Lublinie. Na podstawie gabarytów, wskazujących, że wewnątrz znajduje się coś długiego, wytypował ją do sprawdzenia. Przesyłkę prześwietlono specjalnym skanerem i okazało się, że w środku znajdują się zabytki, a nie – jak zadeklarował nadawca – „wyroby współczesne”. Michał Deruś, rzecznik prasowy Izby Administracji Skarbowej w Lublinie poinformował, że przesyłka adresowana była do mieszkańca północnej Polski. Obecnie komórka dochodzeniowo-śledcza Izby Skarbowej przygotowuje materiały dla sądu, na podstawie których sąd orzeknie o przepadku zabytków na rzecz Skarbu Państwa. Sąd może też wskazać muzeum, do którego miecze trafią. Jeśli tego nie zrobi, decyzja taka będzie leżała w gestii Naczelnika Lubelskiego Urzędu Celno-Skarbowego w Białej Podlaskiej. « powrót do artykułu
  13. Równo 98 lat temu, 30 grudnia 1924 roku ludzkość dowiedziała się, że Droga Mleczna nie jest jedyną galaktyką we wszechświecie. Edwin Hubble ogłosił wówczas, że mgławica spiralna Andromeda jest w rzeczywistości galaktyką. Jeszcze 100 lat temu uważano, że Droga Mleczna liczy zaledwie kilka tysięcy lat świetlnych średnicy. Większość uważała, że stanowi ona cały wszechświat. Pierwsze galaktyki zidentyfikował w XVII wieku francuski astronom Charles Messier. Nie wiedział jednak, czym są te rozmyte obiekty. Messier zajmował się obserwacjami komet i wiedział, że nie są to komety. Stworzył katalog takich obiektów, by zapobiec ich błędnej identyfikacji jako komety. Listę tworzył według schematu, w którym zawarł pierwszą literę swojego nazwiska i kolejny numer obiektu. Zawierała ona informacje o 110 gromadach gwiazd i „mgławicach spiralnych”. Niektórzy twierdzili, że te mgławice to „wszechświaty wyspowe”, obiekty podobne do Drogi Mlecznej, ale położone poza nią. Inni uważali, że to chmury gazu w Drodze Mlecznej. Spór rozstrzygnął Edwin Hubble. W 1923 roku obserwował on „mgławicę spiralną” M31, gdy zdał sobie sprawę, że jeden z widocznych tam obiektów to cefeida. Te olbrzymie gwiazdy zmienne, tysiące razy jaśniejsze od Słońca ludzkość zna od XVIII wieku. Na początku XX wieku amerykańska astronom Henrietta Leavitt zauważyła, że bardzo dobrze spełniają one zależność pomiędzy okresem pulsacji a jasnością absolutną, co pozwala na określenie odległości do nich. Dlatego też cefeidy stały się pierwszymi świecami standardowymi, czyli obiektami służącymi do pomiarów odległości we wszechświecie. I nadal są wykorzystywane w tej roli obok, między innymi, supernowych typu Ia. Hubble wykorzystał cefeidę w M31, zmierzył odległość do niej i wykazał, że znajduje się ona daleko poza Drogą Mleczną. To zakończyło spór o to, czym są mgławice spiralne. Jednoznacznie okazało się, że to inne galaktyki. Hubble przez kolejne lata mierzył odległości do różnych galaktyk, wykorzystując w tym celu cefeidy. W końcu w 1929 roku na łamach PNAS (Proceedings of the National Academy of Sciences) ukazał się przełomowy artykuł A relation between distance and radial velocity among extra-galactic nebulae. Uczony udowodnił w nim, że większość galaktyk się od nas oddala, a ich prędkość jest zależna od odległości. To podstawowe prawo kosmologii obserwacyjnej, zwane prawem Hubble’a–Lemaître’a. Drugi człon nazwy prawa pochodzi od nazwiska katolickiego księdza i astrofizyka Georgesa-Henriego Lemaître'a, jednego z twórców kosmologii relatywistycznej i twórcy hipotezy Wielkiego Wybuchu, który w 1927 roku przewidział istnienie zależności pomiędzy odległością galaktyk, a prędkością ich ucieczki. « powrót do artykułu
  14. John Ronald Reuel Tolkien zmarł w 1973 roku, a jego dzieła do dzisiaj pobudzają wyobraźnię i są adaptowane na srebrny ekran. W swoich dziełach stworzył kompletny rozbudowany świat, który od kilku dziesięcioleci jest wzorcem dla innych pisarzy, a Tolkiena okrzyknięto ojcem współczesnej fantasy. Brytyjska Mennica Królewska zapowiedziała, że w przyszłym roku uczci życie i twórczość Tolkiena okolicznościową monetą. Moneta upamiętniająca wielkiego pisarza zostanie wydana w ramach dorocznego zestawu okolicznościowego (2023 Annual Set). W zestawie znajdą się monety upamiętniające 75. rocznicę urodzin króla Karola III (o nominale 5 funtów), życie i pracę JRR Tolkiena (2 funty), setną rocznicę powstania lokomotywy Flying Scotsman (2 funty), 75. rocznicę National Health Service (50 pensów) oraz 75. rocznicę pojawienia się Windrush Generation (50 pensów). Zwyczajowo na awersie każdej monety, również tej upamiętniającej Tolkiena, znajduje się portret obecnego władcy Zjednoczonego Królestwa. Zobaczymy tam profil Karola III otoczony napisem Charles III D(ei) G(ratia) Rex F(idei) D(efensor) 2 Pounds 2023 czyli Karol III z Łaski Bożej Król, Obrońca Wiary, 2 funty, 2023. Na rewersie znalazł się monogram Tolkiena otoczony podwójnym runicznym wzorem geometrycznym. Otaczający całość napis wymienia lata życia pisarza i brzmi: 1892 JRR Tolkien 1973 Pisarz, poeta, uczony. Na boku monety widnieje zaś fragment wiersza z listu Gandalfa do Aragorna Nie każdy błądzi, kto wędruje. Upamiętniająca Tolkiena moneta, podobnie jak reszta zestawu, zostanie wybita w trzech wersjach. W nielimitowanej wersji podstawowej jej wewnętrzna część wykonana zostanie z miedzioniklu, a część zewnętrzna z mosiądzu wysokoniklowego. Będzie miała 28,4 mm średnicy, a jej waga wyniesie 12 gramów. Limitowana wersja srebrna będzie składała się z wewnętrznej części ze srebra o próbie 925, a część zewnętrzna stanowiło będzie srebro 925 pokryte czystym złotem. Jej waga i średnica będą takie, jak monety standardowej. Pojawi się też limitowana emisja piedfort, wybita na dwukrotnie grubszym krążku. Również i one zostanie wykonana ze srebra i złota, a waga monety wyniesie 24 gramy. Annual Set 2023 można będzie zamawiać na stronie Royal Mint od 3 stycznia. Później monetę Tolkiena można będzie kupić też indywidualnie, poza zestawem. « powrót do artykułu
  15. Związek Kurpiów wydał „Małego Księcia” po kurpiowsku. Spotkanie promocyjne odbyło się przed Świętami Bożego Narodzenia w Muzeum Kultury Kurpiowskiej. „Mały Książę” po kurpiowsku został przygotowany przez osoby, które na Kurpie patrzą sercem. Mamy nadzieję, że publikacja trafi w ręce podobnych im osób - napisano na okładce. Inicjatywę ogłoszono w sierpniu na grupie „Po kurpśosku – mówię i piszę” na Facebooku. „Mały Kśęć” powstał dzięki zaangażowaniu 10-osobowego zespołu (wszyscy jego członkowie dobrze znają kurpiowski). W pracach nad przekładem brali udział Irena Bachmura, Danuta Staszewska, Zofia Bogdańska, Leszek Czyż, Henryk Gadomski, Krystyna Łaszczych, Milena Nalewajk, Krystyna Opalach-Olender, Anna Raskolnikoff i Mirosław Grzyb (prezes Związku Kurpiów). Później 4 osoby z tej grupy zajęły się niezależną korektą słownictwa, pisowni i kwestii gramatycznych. Mirosław Grzyb tłumaczył PAP-owi, że nad przekładem i jego „szlifowaniem” pracował zespół, ponieważ działacze z Kurpiowszczyzny nie mają na razie odpowiedniego doświadczenia związanego z przekładami dzieł literatury pięknej czy poezji. A trzeba przyznać, że „Mały Książę” do książek łatwych nie należy... Ostatnie prace redakcyjne prowadzono jeszcze pod koniec pierwszego tygodnia grudnia. Pierwsza partia „Małego Księcia” po kurpiowsku została wyprzedana głównie podczas spotkania promocyjnego 20 grudnia. Sprzedaż wysyłkowa i stacjonarna będzie prowadzona dopiero od nowego roku. Związek planuje również e-booka. Książka ma format A5. Wydano ją w twardej kolorowej okładce, z kolorowymi ilustracjami. Publikację objęły mecenatem liczne lokalne samorządy. Wcześniej „Mały Książę” doczekał się przekładu m.in. na gwarę poznańską (Książę Szaranek) czy dialekt kaszubski (Môłi princ). Związek Kurpiów powstał w 1996 r. Zrzesza osoby związane z Puszczą Zieloną i Puszczą Białą, czy to poprzez urodzenie, czy poprzez zamieszkanie, czy też, a może przede wszystkim, umiłowanie kurpiowskiej ziemi, kultury, historii i obyczajów - zaznaczono na witrynie organizacji. Siedzibą władz naczelnych jest Ostrołęka. « powrót do artykułu
  16. W Szwajcarii, kraju, który może pochwalić się nauką i medycyną na najwyższym światowym poziomie, przed niektórymi operacjami odmawiana jest średniowieczna inkantacja o nazwie Sekret. Ma ona powstrzymać nadmierne krwawienie. Niedawno praktyce tej przyjrzeli się naukowcy z Uniwersytetu we Fryburgu, którzy postanowili sprawdzić, czy Sekret zmniejsza krwawienie podczas przezskórnej interwencji wieńcowej. Wyniki ich badań ukazały się na łamach BMJ Open Heart. Sekret pochodzi z medycyny ludowej, szczególnie popularny jest we francuskojęzycznej części Alp, przede wszystkim w Romandii, stanowiącej 23% powierzchni Szwajcarii. Osoby go praktykujące są nazywane Faiseurs de secret lub Guérisseurs. Praktyka obejmuje leczenie pewnych schorzeń przede wszystkim za pomocą krótkiej inkantacji czy też modlitwy połączonej z wykonywaniem pewnych gestów. Obecnie w Szwajcarii jest ponad 100 Faiseurs de secret. Są oni wzywani przez ludzi, którzy za pomocą Sekretu, chcą poradzić sobie z trapiącymi ich problemami zdrowotnymi. Sekret znany jest tylko Recytatorom. Jeśli pozna go osoba postronna, straci swoją moc. Recytator krótko przed śmiercią powinien przekazać Sekret innej osobie, najczęściej jest to jeden z krewnych. Wiele osób wierzy w skuteczność Sekretu, dlatego też do szwajcarskich szpitali dopuszcza się Recytatorów, których starania mają zmniejszyć krwawienie w czasie i po operacji. Autorzy najnowszych badań przyjrzeli się skuteczności Sekretu na przykładzie oddziału kardiologii szpitala uniwersyteckiego we Fryburgu. Kardiologia to ten oddział, w którym występuje jedno z największych ryzyk pojawienia się krwawienia jako komplikacji w wyniku zabiegu operacyjnego. Uczeni wstępnie zakwalifikowali do badań 238 osób, z których 34 odmówiły udziału w teście, a 4 kolejne wykluczono, gdyż już wcześniej skontaktowały się z Recytatorem. Pozostało więc 200 pełnoletnich pacjentów, których przed zabiegiem losowo przypisano do grupy, w przypadku której interweniował Recytator lub do grupy poddanej wyłącznie standardowemu leczeniu. Recytatorów wybrano losowo z oficjalnej listy. Jako, że Sekret nie jest znany osobom postronnym, mogli oni posługiwać się różnymi formułami. Lekarze biorący udział w zabiegu nie wiedzieli, do jakiej grupy został przypisany ich pacjent. Badania wykazały, że zastosowanie inkantacji nie miało żadnego wpływu – ani pozytywnego, ani negatywnego – na krwawienie w czasie operacji czy po niej. Naukowcy spodziewali się takiego wyniku badań, ale zwracają uwagę na pewien ważny aspekt całości, któremu się nie przyglądali. Otóż większość badanych wierzyła, że Sekret im pomoże, a w takim przypadku jego zastosowanie może mieć pozytywny wpływ na stan chorego, poziom jego stresu i dobrostan. Nie można więc wykluczyć, że Sekret ma pozytywny wpływ podobny do placebo i czy techniki biofeedbacku. « powrót do artykułu
  17. Naukowcy z Uniwersytetu Gdańskiego odkryli dwa nieznane dotychczas pasożyty kota domowego. Roztocza należące do rodziny nużeńcowatych (Demodecidae) zostały nazwane Demodex obliquus i Demodex murilegi. Tym samym liczba znanych u kotów roztoczy z rodziny nużeńcowatych zwiększyła się dwukrotnie. Dotychczas znane były u kota dwa gatunki roztoczy z tej grupy, tj. opisany jeszcze w XIX wieku Demodex cati oraz w 1999 roku Demodex gatoi. Pasożyty te mogą powodować groźną chorobę pasożytniczą skóry, nużycę kocią. W publikacjach weterynaryjnych dotyczących nużycy pojawiały się wzmianki o możliwości pasożytowania w skórze kota jeszcze jednego swoistego gatunku z tej grupy, o rozmiarach pośrednich między D. cati i D. gatoi. Jest to prawdopodobnie opisany obecnie D. obliquus, stąd jego nazwa – „obliquus”, czyli pośredni. Jednak badania zespołu wykazały jeszcze istnienie czwartego, znacznie większego od poprzednich nużeńca, którego nazwano „murilegi”, od jednej z nazw łacińskich kota domowego – „murilegus” (dosłownie – myszołapacz), mówi doktor Joanna Izdebska, kierownik Katedry Zoologii Bezkręgowców i Parazytologii UG. Pasożytujące na kotach roztocza z rodziny nużeńcowatych zwykle lokują się konkretnych lokalizacjach. D. cati wybiera najczęściej owłosione regiony skóry głowy, a D. gatoi naskórek w różnych obszarach ciała. Nowo odkryty D. obliquus najczęściej pasożytuje w regionie łap, a D. murilegi – na nieowłosionej skórze głowy. Z opisującym nowe roztocza artykułem autorstwa dr Joanny Izdebskiej, dr Leszka Rolbieckiego i dr Sławomira Fryderyka Demodex murilegi and Demodex obliquus, two new specific skin mites from domestic cat Felis catus, with notes on parasitism można zapoznać się na łamach pisma Medical and Veterinary Entomology. « powrót do artykułu
  18. Długotrwałe spożywanie barwnika czerwień allura (E129), który jest używany do barwienia napojów, ciast czy płatków zbożowych, może prowadzić do pojawienia się nieswoistego zapalenia jelit (IBD), choroby Crohna i wrzodziejącego zapalenia jelita grubego, ostrzega profesor Waliul Khan z kanadyjskiego McMaster University. Do takich wniosków doszedł na podstawie badań na zwierzęcym modelu nieswoistego zapalenia jelit. Kahn i jego zespół zauważyli, że czerwień allura prowadzi do zwiększenia serotoniny w jelitach, co zmienia skład mikrobiomu i zwiększa podatność na zachorowania. Nasze badania wykazały znaczący negatywny wpływ czerwieni allura na jelita i wykazały, że krytyczną rolę odgrywa tutaj serotonina. To, co odkryliśmy jest bardzo niepokojące, gdyż mamy tu do czynienia z powszechnie stosowanym barwnikiem, który może uruchamiać nieswoiste zapalenie jelit, mówi uczony. Przypomina przy tym, że dostępna literatura fachowa sugeruje, iż czerwień allura może prowadzić też do alergii, zaburzeń pracy układu odpornościowego i problemów u dzieci, takich jak ADHD. Na nieswoiste zapalenie jelit cierpią miliony ludzi na świecie. Nie znamy dokładnej przyczyny tej choroby, jednak badania wskazują tutaj na zaburzenia pracy układu odpornościowego, czynniki genetyczne, zaburzenia mikrobiomu oraz czynniki środowiskowe. Zdaniem Khana, jednym z czynników środowiskowych mogących uruchomić IBD jest typowa dieta zachodnia zawierająca duże ilości przetworzonych tłuszczów, czerwonego mięsa, cukru i niewielkie ilości błonnika. Sytuację pogarsza fakt, że dieta ta zawiera dużo dodatków do żywności i barwników. Zdaniem uczonego, odkrycie na modelu zwierzęcym związku pomiędzy E129 a nieswoistym zapaleniem jelit powinno zachęcić naukowców do przeprowadzenia dalszych badań na poziomie epidemiologicznym i klinicznym. Ze szczegółami pracy kanadyjskich naukowców można zapoznać się w opublikowanym na łamach Nature Communications artykule Chronic exposure to synthetic food colorant Allura Red AC promotes susceptibility to experimental colitis via intestinal serotonin in mice. « powrót do artykułu
  19. Archeolodzy morscy z Parks Canada (PC) podsumowali prace, które prowadzono wiosną i latem w obrębie i w okolicy wraku HMS Erebus. Okręt ze słynnej wyprawy sir Johna Franklina zaginął w trakcie poszukiwań Przejścia Północno-Zachodniego w 1845 r. Jego wrak znaleziono w 2014 r. na północny zachód od Wyspy Króla Williama. Specjaliści z PC ściśle współpracowali z Inuit Guardians z Gjoa Haven. W kwietniu i maju pod lodem pracował zdalnie sterowany pojazd podwodny Deep Trekker. We wrześniu pojawili się tu nurkowie. Wiosną na stanowisku założono obóz. Naukowcom zależało na sprawdzeniu stanu wraku i zebraniu nowych danych. Inspekcja stanowiska była bardzo ważna, biorąc pod uwagę ponad 2,5-letnią przerwę w badaniach. We wrześniu korzystano ze statku badawczego RV David Thompson; wsparcie zapewniała barka Qiniqtirjuaq. W ciągu zaledwie 11 dni członkowie zespołu schodzili pod wodę aż 56 razy. Archeolodzy z PC zapoznali się ze zmianami w zakresie stanu wraku, rozpoczęli prace w pomieszczeniu będącym prawdopodobnie kabiną podporucznika, kontynuowali prace w kajucie innego oficera, a także ukończyli badania w obrębie spiżarni kucharza kapitana. Z wraku HMS Erebus wydobyto aż 275 artefaktów, w tym zastawę stołową, epolety (nadal znajdujące się w pudle) czy szkła z czyichś okularów. W spiżarni natknięto się na księgę oprawioną w tłoczoną skórę. Wewnątrz tkwiło gęsie pióro. Podporucznik Henry Thomas Dundas le Vesconte zajmował się kartografią. Gdy nurkowie znaleźli w jego kabinie zielony obiekt, początkowo myśleli, że to książka. Jak jednak tłumaczy Ryan Harris, szybko zorientowano się, że to zestaw przyborów kreślarskich. Tegoroczne prace terenowe potwierdziły, że stan wraku się zmienia, głównie wskutek oddziaływania fal sztormowych. PC oraz Inuit Guardians będą monitorować i badać zachodzące zjawiska (wezmą pod uwagę także wpływ zmian klimatu na stanowisko). « powrót do artykułu
  20. Archeolodzy z Oregon State University znaleźli groty broni miotanej o tysiące lat starsze, niż najstarsze tego typu zabytki w Amerykach. Uczeni odkryli 13 całych grotów i fragmentów o długości od około 1,3 do około 5 cm. Datowanie radiowęglowe wykazało, że powstały one 15 700 lat temu, są więc o około 3000 lat starsze niż groty kultury Clovis znajdowane w całej Ameryce Północnej i o 2300 lat starsze niż podobne zabytki znalezione wcześniej na tym samym stanowisku Cooper's Ferry u brzegów Salmon River w Idaho. Już wcześniej profesor Loren Davis i jego zespół znaleźli w Cooper's Ferry ślady świadczące o tym, że ludzie przebywali tam już około 16 000lat temu. Odkrycie grotów pokazuje, jaką technologią dysponowali. Co więcej groty są podobne do grotów z Hokkaido sprzed 16–20 tysięcy lat. To potwierdza hipotezę o związkach genetycznych i kulturowych mieszkańców Azji Północno-Wschodniej z mieszkańcami Ameryki Północnej. Pierwsi mieszkańcy Ameryki Północnej posiadali wiedzę, którą wykorzystali do przetrwania. Kamienne narzędzia, w tym groty, znalezione w Cooper's Ferry, stanowią przykłady tej wiedzy. Porównując znalezione groty z podobnymi zabytkami w tym samym wieku lub starszymi możemy odtworzyć powiązania społeczne pomiędzy ludźmi, wyjaśnia Davis. Prawdopodobnie groty stanowiły część niewielkiej broni miotanej ręcznie, a nie włóczni czy strzał. Znalezienie miejsca, w którym ludzie 16 000 lat temu kopali doły i przechowywali całe lub uszkodzone groty zdradza nam bezcenne informacje o najwcześniejszych mieszkańcach tego regionu, mówi Davis. Już wcześniej w tym miejscu znaleziono doły, w których palono ogniska czy miejsce przygotowywania żywności wraz ze szczątkami wymarłego konia. Dotychczas zespół Davisa znalazł tam ponad 65 000 przedmiotów, a położenie każdego z nich odnotowano z milimetrową dokładnością. « powrót do artykułu
  21. Nowe badania przeprowadzone przez naukowców z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej (AMNH) pokazały, że żaby z rodziny szklenicowatych (żaby szklane) – potrafią „znikać” dzięki wycofaniu niemal wszystkich czerwonych krwinek do unikatowej lustrzanej wątroby. Badania nad tym mechanizmem mogą być bardzo pomocne w badaniach nad tworzeniem się skrzepów. Żaby pomimo codziennego upakowywania i rozpakowywania krwinek do i z wątroby w jakiś sposób unikają tworzenia się skrzepów. Na świecie istnieje ponad 150 gatunków szklenicowatych, a dopiero zaczynamy dowiadywać się, w jak niesamowity sposób wchodzą one w interakcje ze środowiskiem, mówi Jesse Delia z Wydziału Herpetologii AMNH. Żaby szklane to nocne zwierzęta, które spędzają dni śpiąc do góry nogami pod liśćmi odpowiadających ich kolorowi. To często stosowana taktyka kamuflażu. Jednak ich przezroczysta skóra na brzuchu i mięśnie powodują, że organy wewnętrzne i kości są widoczne. Naukowcy sądzą, że taka taktyka maskuje kształt żaby, czyniąc je trudniejszymi do zauważenia. O ile przezroczystość jest często spotykaną metodą kamuflażu wśród zwierząt wodnych, to rzadko spotyka się ją na lądzie. W przypadku kręgowców uzyskanie przezroczystości jest trudne, gdyż w żyłach płynie krew pełna czerwonych krwinek. Z innych badań wiemy, że niektóre ryby i ich larwy uzyskują przezroczystość, gdyż nie wytwarzają hemoglobiny. Jednak żaby szklane wykorzystują inną taktykę. Szklenicowate poradziły sobie z tym problemem po prostu ukrywając czerwone krwinki. Niemal przestają oddychać w ciągu dnia, nawet gdy jest bardzo gorąco, mówi Carlos Taboada z Duke University. Naukowcy wykorzystali obrazowanie fotoakustyczne, dzięki któremu mogli dyskretnie śledzić, co się dzieje z czerwonymi ciałkami krwi. Pozostawienie żab w spokoju było bardzo ważne, gdyż aktywność czy stres powodują, że zwierzęta przestają być przezroczyste. Uczeni skupili się na gatunku Hyalinobatrachium fleischmanni. Okazało się, że zwierzę potrafi zwiększyć swoją przezroczystość nawet 3-krotnie „chowając” niemal 90% czerwonych krwinek w wątrobie, która zawiera odbijające światło kryształy guaniny. Gdy żaba zaczyna być aktywna, krwinki wracają do krwioobiegu i zwierzę traci przezroczystość. U większości kręgowców zbyt duże skupienie czerwonych krwinek może prowadzić do pojawienia się niebezpiecznych zakrzepów. Jednak żaby szklane ich nie doświadczają. To pierwsze z serii badań nad fizjologią przezroczystości kręgowców. Mamy nadzieję, że zapoczątkują one prace nad przełożeniem ich wyników na ludzką medycynę, mówi Delia. « powrót do artykułu
  22. Podczas oględzin obrazu Paula Cézanne'a  „Martwa natura z chlebem i jajkami” Serena Urry, konserwatorka z Cincinnati Art Museum, zauważyła dziwne pęknięcia. Dzięki swojemu wieloletniemu doświadczeniu nabrała podejrzeń, że dzieło może skrywać jakieś tajemnice. Występowanie drobnych pęknięć w obrazie z 1865 r. nie jest niczym dziwnym, ale w tym przypadku skupiały się one w 2 obszarach. Widać też było białe przebłyski. Urry poprosiła lokalną firmę medyczną o dostarczenie do muzeum mobilnego aparatu rentgenowskiego. Technik wykonał kilka zdjęć. Później konserwatorka połączyła je w całość za pomocą Photoshopa. Zastanawiając się, co mogą przedstawiać uwidocznione plamy bieli, obróciła obraz o 90 stopni. Ujrzała wtedy wizerunek mężczyzny. Zespół z Cincinnati Art Museum uważa, że to autoportret samego Cézanne'a. Sądzę, że wszyscy są przekonani, że to autoportret; wskazuje na to ustawienie modela: uwieczniona osoba [co prawda] spogląda na nas, ale jej ciało jest obrócone. Gdybyśmy mieli do czynienia z portretem, mężczyzna stałby przodem do odbiorcy - tłumaczyła Urry dziennikarzowi CNN-u Oscarowi Hollandowi. Cézanne stworzył sporo autoportretów; niemal wszystkie ukończył jednak po latach 60. XIX w., poza tym przeważnie były one wykonane ołówkiem. Artysta namalował „Martwą naturę z chlebem i jajkami” w wieku 26 lat. Jak podkreślono w komunikacie Cincinnati Art Museum, był wtedy zafascynowany hiszpańskim malarstwem barokowym i realizmem Gustave'a Courbeta. W połowie lat 60. XIX w. Cézanne rozwijał nową technikę malarską, często używając szpachelki. Kwestia, czy ukryty autoportret był nieudanym eksperymentem, czy po prostu Francuz ponownie wykorzystywał stare płótna, nadal pozostaje zagadką. Możliwe również, że w przypływie weny Cézanne natychmiast potrzebował płótna do malowania i sięgnął po to, co miał pod ręką; widać bowiem, że przed przystąpieniem do pracy nie usunął farby. W najbliższym czasie chcemy przeprowadzić więcej badań obrazowych i analiz obrazu, a także przyjrzeć się kwestiom związanym z modelem, najlepiej we współpracy z instytucjami dysponującymi zapleczem technicznym i wiodącymi ekspertami od Cézanne'a - podkreśla dr Peter Jonathan Bell, kurator działu malarstwa, rysunku i rzeźby europejskiej. Efektem tych prac będzie publikacja i być może wystawa - dodaje. Specjaliści z muzeum chcieliby się dowiedzieć, jakich kolorów używał Cézanne oraz w jakim stopniu ukończony był portret. Dzięki obrazowaniu wielospektralnemu będzie można przeanalizować pociągnięcia pędzlem, a za pomocą rentgenowskiej spektroskopii fluorescencyjnej, która pozwala na jakościową i ilościową analizę składu pierwiastkowego próbki, ustalić, jakimi pigmentami posłużył się malarz. Jeśli uda się zdobyć dostęp do innej aparatury, zakres badań będzie, oczywiście, większy. Urry dokonała odkrycia w maju, ale poinformowano o tym dopiero w grudniu. Obraz poddano zabiegom konserwatorskim. „Martwa natura z chlebem i jajkami” znajduje się w Cincinnati Art Museum od 1955 r. « powrót do artykułu
  23. Galeria kobiecych losów zapisanych w obrazach. W trudnych czasach walki o emancypację walczyły o swoje prawa do nauki, uprawiania sztuki, pracy i samodzielności. Zofia Stryjeńska – „księżniczka polskiego malarstwa” – studiowała w Monachium przebrana za chłopaka. Helena Rubinstein – cesarzowa urody – zamiast kuracji odmładzającej wolała zafundować sobie portret u słynnego malarza. Zofia, Maria i Eliza Pareńskie już jako podlotki weszły do polskiej literatury i sztuki: Stanisław Wyspiański uwiecznił je na kartach „Wesela” i na secesyjnych pastelowych portretach. Olga Boznańska w malarstwie odnalazła wolność. Anna Bilińska postawiła sobie cel w sztuce: być tak dobra jak mężczyzna, i prześcignęła wielu kolegów po fachu. Teresa Roszkowska, wybitna scenografka, opalona na heban i wystylizowana na egzotyczną piękność, wiodła prym podczas plenerów malarskich w Kazimierzu Dolnym. Zofia Jachimecka, tłumaczka i promotorka włoskiego dramatu, autorka przekładu „Pinokia”, była ulubioną modelką krakowskich artystów. Opowieści o polskich malarkach, muzach, modelkach, które tworzyły dzieła światowej klasy oraz inspirowały najwybitniejszych artystów. Utalentowane i przebojowe, wrażliwe i introwertyczne – każda inna, każda z porywającą historią.
  24. Naukowcy z Uniwersytetu Tokijskiego nagrali spontaniczne ruchy noworodków i niemowląt i połączyli je z komputerowym modelem mięśniowo-szkieletowym. W ten sposób przeanalizowali sposób komunikacji między mięśniami oraz odczucia w całym organizmie małego człowieka. Odkryli w tych spontanicznych ruchach wzorce interakcji między mięśniami i stwierdzili, że takie spontaniczne poruszanie się przygotowuje dziecko do wykonywania sekwencyjnych celowych ruchów w przyszłości. Badania te pomogą lepiej nam zrozumieć zarówno rozwój sensomotoryczny człowieka, jego ewolucję, jak i wcześniej diagnozować zaburzenia rozwojowe. Dzieci poruszają się już w łonie matki, wykonując pozornie bezcelowe ruchy, do których dochodzi bez żadnej stymulacji zewnętrznej. Jeśli udałoby się lepiej je rozumieć i opisać rolę, jaką odgrywają w rozwoju człowieka, można by na bardzo wczesnym etapie wychwytywać sygnały takich chorób jak na przykład dziecięce porażenie mózgowe. Dotychczas badania nad rozwojem sensomotorycznym skupiały się na właściwościach kinetycznych, aktywności poszczególnych mięśni i stawów. Japońscy naukowcy przyjrzeli się aktywności całego ciała oraz przesyłanych przez nie sygnałów. Połączenie modelu mięśniowo-szkieletowy z wiedzą z zakresu neurologii pozwoliło zauważyć, że te spontaniczne ruchy, które wydają się być bezcelowe, przyczyniają się do koordynacji rozwoju sensomotorycznego. Naukowcy najpierw nagrywali ruchy stawów u 12 noworodków młodszych niż 10 dni oraz u 10 niemowląt w wieku około 3 miesięcy. Następnie za pomocą modelu komputerowego badali aktywność mięśni i przepływ impulsów nerwowych w skali całego organizmu. Następnie za pomocą algorytmów oszacowali przebieg interakcji pomiędzy impulsami a aktywnością mięśni. Ze zdumieniem zauważyli, że ruchy dzieci były bardziej przypadkowe, niż dotychczas sądzono. Byliśmy zaskoczeni tym, że podczas spontanicznego poruszania się, ruchy niemowląt „błądziły”, a dzieci wchodziły w różne interakcje sensomotoryczne. Nazwaliśmy to nawet „sensomotorycznym błądzeniem”. Obecnie przyjmuje się, że rozwój układu sensomotorycznego zależy od pojawiania się powtarzalnych interakcji, zatem im częściej wykonuje się dany ruch, tym lepiej jest on zapamiętywany. Jednak uzyskane przez nas wyniki wskazują, że niemowlęta rozwijają swój układ sensomotoryczny bazując na własnej ciekawości i eksploatacji świata, więc nie powtarzają po prostu tych samych działań, ale korzystają z szerokiego zestawu akcji. Ponadto nasze badania wskazują na istnienie związku pomiędzy wczesnymi spontanicznymi ruchami a spontaniczną aktywnością neuronów, mówi profesor Hoshinori Kanazawa. Badania wspierają hipotezę mówiącą, że noworodki i niemowlęta uczą się synchronizowania mięśni i impulsów nerwowych poprzez ruchy całego ciała, bez założonego z góry celu czy planu. W niedalekiej przyszłości Kanazawa chce zbadać, jak „błądzenie sensomotoryczne” wpływa na rozwój takich umiejętności jak chodzenie czy sięganie po przedmioty oraz na bardziej złożone zachowania i wyższe funkcje poznawcze. Chce dzięki temu poszerzyć wiedzę dotyczącą jego głównego obszaru zainteresowań, czyli rehabilitacji niemowląt. « powrót do artykułu
  25. Przemysł produkcji stali jest odpowiedzialny za około 10% antropogenicznej emisji węgla do atmosfery. Gdyby przemysł ten stanowił oddzielne państwo byłby 3. – po Chinach i USA – największym emitentem CO2. Przedstawiciele firmy Electra z Boulder twierdzą, że opracowali praktycznie bezemisyjny proces elektrochemicznej produkcji stali, a pozyskany w ten sposób materiał nie będzie droższy od wytworzonego metodami tradycyjnymi. Aż 90% CO2 emitowanego w procesie produkcji stali powstaje podczas wytopu żelaza z rudy. Dlatego też, jeśli chcemy mówić o dekarbonizacji procesu produkcji stali, mówimy o dekarbonizacji wytopu, stwierdza prezes i współzałożyciel Elektry, Sandeep Nijhawan. Electra opracowała „elektrochemiczny proces hydrometalurgiczny”, dzięki któremu zawarty w rudzie tlenek żelaza jest redukowany do żelaza w temperaturze 60 stopni Celsjusza. Nie trzeba przy tym spalać węgla. Najpierw ruda jest rozpuszczana w specjalnym roztworze kwasów. To znany proces hydrometalurgiczny, który stosowany jest np. podczas produkcji miedzi czy cynku. Jednak dotychczas nie udawało się go stosować w odniesieniu do żelaza. Nijhawan wraz z zespołem opracowali unikatowy proces, który to umożliwia. Dzięki niemu oddzielają zanieczyszczenia od rudy, a następnie pozyskują samo żelazo przepuszczając przez roztwór prąd elektryczny. Cały proces może być napędzany energią słoneczną i wiatrową. Ma on jeszcze jedną olbrzymią zaletę, do produkcji można używać tanich rud o niskiej zawartości żelaza. Możemy korzystać z rud, które obecnie są traktowane jak odpady. W kopalniach jest olbrzymia ilość takich rud, których nikt nie wydobywa, stwierdza Nijhawan. Electra podpisała już umowę z firmą Nucor Corporation, największym producentem stali w USA. Firma zebrała też 85 milionów dolarów od inwestorów za które rozwija swoją technologię i buduje eksperymentalną fabrykę w Boulder w USA. Ma ona ruszyć jeszcze w bieżącym roku, a przed końcem dekady ma rozpocząć się komercyjna produkcja stali z wykorzystaniem nowej technologii. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...