Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36948
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Musiał minąć wiek ze sporym okładem, by barokowy Neptun ze znanej wrocławskiej fontanny powrócił do miasta. Dotąd wszyscy myśleli, że podczas oblężenia Festung Breslau w 1945 r. został zniszczony razem z pl. Nowy Targ, śledztwo wratislavianisty, dr. Tomasza Sielickiego, wykazało jednak, że jego losy potoczyły się zgoła inaczej... Przebudowa w latach 70. XIX wieku Kamienna fontanna, która stanęła na pl. Nowy Targ w 1732 r., zastąpiła studnię z końca XVI w. Jak tłumaczy dr Sielicki, była ona w swojej historii wielokrotnie uszkadzana, dlatego przechodziła remonty. Najpoważniejsza przebudowa miała miejsce w latach 70. XIX w. Budowano wtedy nowoczesne wodociągi z wieżą ciśnień Na Grobli, co wiązało się ze zmianą zaopatrzenia w wodę miejskich fontann. Przy okazji włodarze Breslau postawili odnowić figury. Ostatecznie zakres modernizacji był jednak o wiele szerszy. Wykonano nowe rzeźby, a z czasem o zamianie tej wszyscy zapomnieli - tłumaczy wratislavianista. Całkiem nową rzeźbę Neptuna, przedstawiającą boga z trójzębem uniesionym ku górze, wykonał w 1874 r. Albert Rachner (ten sam, który jest autorem popiersia Linneusza z Ogrodu Botanicznego). Ponieważ zdjęć sprzed przebudowy jest mniej niż fotografii z późniejszego okresu, nikt nie zwrócił na to uwagi. Powszechnie uważano, że na Nowym Targu stoi cały czas ta sama fontanna z XVIII w. Tymczasem było to dzieło w dużej mierze młodsze. I to ono uległo zniszczeniu w 1945 r. Do dziś zachowały się tylko jego nieliczne fragmenty. Torso Neptuna można oglądać w Parku Staromiejskim na wysokości zakładów kąpielowych - podkreśla dr Sielicki. Zawikłane losy pierwotnej rzeźby Gdzie więc podział się barokowy Neptun? Dr Sielicki natrafił na wskazówki w XIX-w. prasie. Jak udało mu się ustalić, Rachner chciał, by dzieło zachowano dla potomnych, stąd pomysł przekazania rzeźby wrocławskiemu Muzeum Starożytności. Nie ma jednak dowodów, że tak się stało. Zamiast tego Neptun stał przez kilkanaście lat na posesji Carla Müllera, emerytowanego porucznika i byłego radnego miejskiego, przy ulicy Świętokrzyskiej. Później - w 1889 r. - trafił do jego majątku w Wielowsi Średniej w powiecie sycowskim. W tamtejszym parku powstała niewielka fontanna, na której szczycie umieszczono barokową rzeźbę. W latach 60. XX w. przez Dolny Śląsk przeszła silna nawałnica. Spadający konar roztrzaskał parkową fontannę na kilka fragmentów. Rzeźba Neptuna straciła ręce i głowę, ale większość jej przetrwała. Pomimo kilku inwentaryzacji kawałki leżały pod drzewami przez kilkadziesiąt lat - opowiada wratislavianista. Poszlaki z lokalnej prasy Gdy dr Sielicki natrafił na wzmiankę w „Breslauer Zeitung”, pojechał do Wielowsi Średniej z Joanną Biniek z Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków we Wrocławiu. Razem namierzyli roztrzaskaną fontannę. Autentyczność Neptuna potwierdzili historycy sztuki – Barbara Andruszkiewicz i dr Romuald Nowak z Muzeum Narodowego we Wrocławiu. To ten sam, który gorszył wrocławian swoją nagością w XVIII w. i który był milczącym świadkiem burzliwych wydarzeń Wiosny Ludów - cieszy się dr Tomasz Sielicki. Po około 2 miesiącach od odkrycia, 7 grudnia fragmenty rzeźby przewieziono na teren Starego Cmentarza Żydowskiego we Wrocławiu. Zabezpieczeniem, zbadaniem i konserwacją Neptuna zajmie się Muzeum Miejskie Wrocławia. Zakres działań będzie zależeć od dostępnych środków pieniężnych. O historii wodotrysku słów kilka Fontanna, która stanęła na pl. Nowy Targ w 1732 r., powstała w warsztacie Johanna Adama Karingera. Figurę stworzył rzeźbiarz Johann Jakob Bauer. Za prace kamieniarskie odpowiadał Johann Baptista Lemberger. Fontanna składała się z ośmiobocznej niecki, w środku której znalazły się cztery postaci legendarnych stworzeń morskich – syren i trytonów. Każda z nich podtrzymywała jedną muszlę, które razem tworzyły czaszę. Z niej wyrastał kapitel, na szczycie którego umieszczono cztery delfiny. Z ich paszcz tryskała woda do czaszy, a z niej – do basenu. Dzieło wieńczyła postać Neptuna, antycznego boga mórz, rzek i jezior - wyjaśnia dr Sielicki. Wodotrysk pełnił 2 funkcje: był źródłem wody pitnej i upiększał publiczny plac handlowy. Neptun był tylko częściowo owinięty szatą, budził więc zgorszenie wielu osób. Choć fontannę zabezpieczono ogrodzeniem, rzeźbę i tak notorycznie dewastowano, dlatego zatrudniono stróża do jej pilnowania. Trójząb budził [z kolei] śmiech wrocławian, ponieważ przypominał widły do przerzucania gnoju. Z tego względu mieszczanie nazywali Neptuna Jurkiem (lub po śląsku Jorgiem) z widłami (Gabeljürge). W 1838 r. przy okazji jednego z remontów atrybut boga wymieniono na wersję pozłacaną o antycznej formie.   « powrót do artykułu
  2. Jedna z najbardziej popularnych hipotez dotyczących pojawienia się życia na Ziemi mówi, że to meteoryty przyniosły na naszą planetę cegiełki życia, aminokwasy. Teraz hipoteza ta zyskała silne wsparcie. Japońscy naukowcy poinformowali na łamach ACS Central Science, że przeprowadzone przez nich eksperymenty wykazały, iż aminokwasy mogły powstać na wczesnych meteorytach w wyniku oddziaływania promieniowania gamma. Ziemia od samego początku istnienia była bombardowana przez meteoryty. Jeśli były wśród nich chondryty węgliste, to mogły dostarczyć one zarówno wodę, jak i aminokwasy. Chondryty węgliste zawierają dużo węgla i jeszcze więcej wody. Są wśród nich jedne z najbardziej prymitywnych meteorytów. Jednym z najbardziej znanych chondrytów węglistych i najlepiej przebadanych meteorytów w historii jest Murchinson. Zidentyfikowano w nim ponad 15 aminokwasów oraz węglik krzemu pochodzący sprzed 7 miliardów lat, zatem o 2,5 miliarda lat starszy niż sama Ziemia. Trudno jednak jest wskazać, skąd wzięły się aminokwasy w meteorytach. Japońscy naukowcy z Yokohama National University, Kobe University i Tokyo Institute of Technology, pracujący pod kierunkiem Yoko Kebukawy wiedzieli, że reakcje pomiędzy prostymi molekułami – jak amoniak czy formaldehyd – mogą prowadzić do powstania aminokwasów, pod warunkiem, że biorą wnich w nich udział woda i ciepło. Chondryty zawierają sporo wody, a we wczesnych chondrytach węglistych znajdował się radioaktywny glin-26, który podczas rozpadu emituje promieniowanie gamma. Nie wiemy jednak, jaki wpływ mogłoby mieć promieniowanie gamma na proces powstawania molekuł organicznych. Japończycy postanowili więc sprawdzić, czy promieniowanie gamma mogło zapewnić energię do tworzenia się aminokwasów. Rozpuścili więc amoniak i formaldehyd w wodzie, zamknęli całość w szklanej próbówce i poddali ją oddziaływaniu wysokoenergetycznego promieniowania gamma pochodzącego z rozpadu kobaltu-60. Okazało się, że im silniejsze promieniowanie, tym większa produkcja takich aminokwasów jak alanina, glicyna, kwas α-aminomasłowy, glutaminowy oraz β-aminokwasów. Na podstawie wyników badań oraz spodziewanych dawek promieniowania gamma z glinu-26 naukowcy obliczyli, że tyle alaniny i β-alaniny, ile znaleziono w Murchinsonie, powinno powstać w ciągu 1000 do 100 000 lat. Badania te dowodzą, że promieniowanie gamma mogło być katalizatorem powstania aminokwasów, które zapoczątkowały życie na Ziemi. « powrót do artykułu
  3. Po raz pierwszy udało się zidentyfikować DNA sprzed 2 milionów lat. Mikroskopijne fragmenty genomu znaleziono w osadach z epoki lodowej z północnej Grenlandii. Jest więc ono aż o milion lat starsze, niż DNA pozyskane ze szczątkow syberyjskiego mamuta. Odkrywcy najstarszego DNA, naukowcy z University of Cambridge, wykorzystali je do zbadania ekosystemu sprzed dwóch milionów lat. Klimat podlegał wówczas dużym zmianom, mają więc najdzieję, że uda się dzięki temu lepiej przewidzieć skutki obecnych zmian klimatycznych. Odkrycia dokonał zespół profesorów Eske Willersleva i Kurt Kjæra. Otworzyliśmy nowy rozdział historii rozciągający się o milion lat dłużej niż dotychczas. Po raz pierwszy możemy bezpośrednio analizować tak stare DNA ekosystemu przeszłości. DNA ulega szybkiej degradacji, ale wykazaliśmy, że w odpowiednich warunkach możemy cofnąć się bardziej, niż sobie wyobrażaliśmy, stwierdził Willerslev. DNA zachowało się głęboko pod osadami, które nadbudowywały się przez ponad 20 000 lat. Osady zostały następnie zamknięte w lodzie lub wiecznej zmarzlinie, dzięki czemu przez 2 miliony lat nie zostały naruszone przez ludzi", dodaje Kjær. Niekompletne próbki, o długości milionowych części milimetra, pozyskano z Formacji København. Ma ona grubość około 100 metrów i znajduje się u ujścia fiordu wychodzącego na Ocean Arktyczny w najbardziej na północ wysuniętym miejscu Grenlandii. W czasach, gdy znalezione DNA tam trafiło, klimat był bardzo zmienny, a średnie temperatury na Grenlandii były o 10 do 17 stopni wyższe niż obecnie. Do mrówcze pracy przy poszukiwaniu i analizowaniu fragmentów DNA zaangażowano 40 naukowców z Wielkiej Brytanii, Danii, Francji, Szwecji, Norwegii, USA i Niemiec. Uczeni musieli najpierw sprawdzić, czy w osadach jest DNA, a jeśli jest, to czy uda się je z osadów wyizolować i zbadać. Po wyizolowaniu porównali każdy fragment z bazami danych zawierających kod genetyczny współczesnych roślin, zwierząt i mikroorganizmów. Dzięki temu zidentyfikowali zające, renifery, lemingi, brzozy i inne rośliny. Znaleziono też fragment DNA mastodonta, co było niespodzianką, gdyż dotychczas nie wiedziano, że te żyjące w Ameryce Północnej i Centralnej zwierzęta dotarły aż do Grenlandii. Niektóre z fragmentów DNA z łatwością można było sklasyfikować jako kod genetyczny przodków obecnie żyjących konkretnych gatunków, inne fragmenty zaś pozwalały na określenie jedynie rodzaju. Jeszcze inne zaś należały do organizmów, których w żaden sposób nie udało się umiejscowić w bazach danych współcześnie żyjących roślin czy zwierząt. Próbki sprzed 2 milionów lat pozwolą naukowcom lepiej zrozumieć ewolucję wielu obecnie istniejących gatunków. Ekosystem Kap København sprzed 2 milionów lat nie ma swojego dzisiejszego odpowiednika, organizmy żyły tam w znacząco wyższych temperaturach niż obecnie. Dlatego też te badania mogą nam pokazać, czego należy się spodziewać w przyszłości w związku z globalnym ociepleniem, dodaje profesor Mikkel Pedersen z Lundbeck Foundation GeoGenetics Centre. Kluczowe pytanie brzmi, do jakiego stopnia gatunki są w stanie zaadaptować się do zmian klimatu i przystosować do wyższych temperatur. Uzyskane przez nas dane wskazują, że może to zrobić więcej gatunków, niż sądziliśmy. Jednak pokazują one też, że gatunki potrzebują czasu, na adaptację. Tempo obecnego globalnego ocieplenia jest tak duże, że wiele organizmów nie będzie miało czasu na adaptację, więc zmiany klimatu to olbrzymie zagrożenie dla bioróżnorodności. Niektóre gatunki, w tym rośliny, czeka zagłada, dodaje uczony. Odkrycie z Formacji København otwiera nowe możliwości przed ekspertami zajmującymi się prehistorycznym DNA. Wiemy, że materiał genetyczny najlepiej przechowuje się w chłodnym, suchym otoczeniu. Jednak skoro udało się nam pozyskać DNA z gliny i kwarcu, być może uda się to też w przypadku wilgotnych gorących miejsc w Afryce. Jeśli wydobylibyśmy DNA z afrykańskiej gleby, moglibyśmy zdobyć przełomowe informacje o pochodzeniu wielu gatunków, może nawet o pierwszych ludziach i ich przodkach. Możliwości są nieograniczone, dodaje Willerslev. « powrót do artykułu
  4. Sukces każdego przedsiębiorstwa bazuje na codziennych wyzwaniach, ambitnej pracy całego zespołu, a także rzetelnej dokumentacji realizowanych obowiązków. Właśnie dlatego profesjonalny partner sektora papierniczego wspiera biznes i stanowi bardzo praktyczną wartość dodaną. Jakie są cechy idealnej kooperacji? Odpowiedzi w dzisiejszym artykule! Elastyczność wyboru Sklep papierniczy Biuronimo jest świetnym przykładem dostawcy materiałów, niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania firmy. Oferta ta wyróżnia się niezwykle bogatym i urozmaiconym asortymentem, co jest szczególnie istotne w kontekście kontrahentów biurowych. Różnorodność wcielanych zadań sprawia, że przedsiębiorstwo stosuje wiele narzędzi oraz produktów papierniczych. Korzystanie z jednego dostawcy jest zatem sporym ułatwieniem logistycznym oraz organizacyjnym. Co więcej, kompleksowa oferta sklepu papierniczego to również spora oszczędność czasu, a ten stanowi bardzo cenny element dnia wśród firm i przedsiębiorstw. Biuronimo wypełnia wyżej opisane kwestie. Sklep posiada rozbudowaną bazę produktów, które przekraczają ilość 15 000 i współpracuje wyłącznie z renomowanymi markami- to oznacza najwyższą jakość oferowanych produktów. Jednak, tak rozległy asortyment nie przekłada się na problemy ze znalezieniem interesującego nas przedmiotu, a wręcz przeciwnie! Klient otrzymuje dostęp do intuicyjnych  kategorii i podkategorii, które precyzyjnie nawigują nas do poszukiwanego towaru. Optymalizacja działania Kolejnym detalem, który sprawia, że Biuronimo to lider wśród sklepów papierniczych, jest sprawna komunikacja oraz standard obsługi. Wirtualny sklep został zaprojektowany tak, aby składanie zamówień było proste i nie angażowało uwagi pracowników. W tym miejscu należy wspomnieć  o możliwościach  logistycznych i magazynowych dostawcy. Zaawansowana sieć zapasów gwarantuje dostępność produktów, a opracowany system dostaw doręcza paczki  terminowo i bezpiecznie. Specjalistyczny sklep papierniczy jest zatem praktycznym wsparciem w osiąganiu najlepszych rezultatów! « powrót do artykułu
  5. Erozja gleby na środkowym zachodzie USA przebiega od 10 do 1000 razy szybciej od jej formowania się, informują naukowcy z University of Massachusetts. Dzięki... eksplodującym gwiazdom są oni pierwszymi, którzy dokładnie określili tempo naturalnej erozji gleby sprzed przybycia europejskich rolników. Odkrycie to ma olbrzymie znaczenie zarówno dla globalnego bezpieczeństwa żywnościowego, zapobiegania zmianom klimatycznym, jak i dla polityki. Do określenia naturalnej erozji gleby naukowcy wykorzystali rzadki pierwiastek beryl-10. Pojawia się on w glebie, gdy wysokoenergetyczne cząstki z gwiazd eksplodujących w Drodze Mlecznej trafiają w skorupę ziemską. Rozbijają one obecny w glebie tlen, pozostawiając niewielkie ilości berylu-10, które można wykorzystać do zbadania średniego tempa erozji na przestrzeni tysięcy i milionów lat. Wybraliśmy się na 14 niewielkich dziewiczych obszarów prerii, które wciąż istnieją w stanach Iowa, Minnesota, Dakota Południowa, Nebraska i Kansas. Pobraliśmy rdzenie gleby datowane do ostatniej epoki lodowej. Przywieźliśmy do laboratorium i przesialiśmy glebę, by wyodrębnić poszczególne ziarna. Następnie usunęliśmy wszystko, co nie było kwarcem, a później przeprowadziliśmy proces chemicznego oczyszczania, dzięki któremu wyizolowaliśmy beryl-10. Uzyskana próbka zmieściłaby się na czubku szpilki, mówi profesor Isaac Larsen. Beryl wysłano następnie do laboratorium, gdzie specjaliści policzyli poszczególne atomy, co pozwoliło Larsenowi i jego kolegom dokładnie oszacować tempo erozji od epoki lodowej do dzisiaj. Dzięki temu po raz pierwszy wiemy, jakie jest naturalne tempo erozji gleby na Midweście. A skoro wiemy, jakie ono było zanim osiedlili się tutaj Europejczycy, wiemy też, jak współczesne rolnictwo przyspieszyło ten proces, dodaje Caroline Quarrier. Wyniki nie są optymistyczne. Średnie tempo erozji sprzed epoki rolnictwa wynosiło w badanych przez nas miejscach 0,04 mm na rok, mówi Larsen. Amerykański Departament Rolnictwa określa dopuszczalny limit erozji gleby na 1 mm/rok, czyli 25-krotnie większy niż poziom naturalny. Tymczasem w niektórych miejscach erozja jest aż 1000-krotnie szybsza niż naturalna. To zła wiadomość, gdyż górna warstwa gleby jest kluczowa dla rolnictwa. Degradacja gleb oznacza zmniejszenie plonów i olbrzymie straty gospodarcze. Autorzy badań uspokajają jednak, że nie powinniśmy wpadać w panikę. Istnieją bowiem znane i sprawdzone techniki uprawy, jak np. uprawa zerowa, o których wiadomo, że nie naruszają gleby w takim stopniu, jak uprawa płużna. Kluczowe jest zmniejszenie obecnego poziomu erozji do poziomu naturalnego, mówi Larsen. « powrót do artykułu
  6. Reaktor Maria z Narodowego Centrum Badań Jądrowych (NCBJ) w Świerku to jeden z głównych dostawców medycznego molibdenu-99. Zaspokaja 10% światowego zapotrzebowania. Pierwiastek ten jest stosowany w 80% zabiegów diagnostycznych z użyciem radiofarmaceutyków i w radioterapii. Maria kilkukrotnie w ciągu roku napromieniowuje tarcze uranowe niezbędne w produkcji Mo-99. Jest też skonfigurowany tak, by awaryjnie zwiększać produkcję, gdyby u innych dostawców pojawiły się problemy. Tak było na początku bieżącego roku, gdy w holenderskim reaktorze HFR doszło do awarii. Naukowcy z NCBJ uzyskali właśnie europejski patent na tarcze uranowe wykonane metodą druku 3D, które zoptymalizują produkcję molibdenu. Światowe zapotrzebowanie na molibden-99 jest ogromne. Jest to radioizotop wytwarzany zazwyczaj w badawczych reaktorach jądrowych, czyli w urządzeniach o ograniczonych możliwościach produkcyjnych. Właśnie dlatego tak ważne jest ciągłe doskonalenie metod jego produkcji, mówi współtwórca patentu, profesor Paweł Sobkowicz. W technikach obrazowania budowy i funkcji naszego ciała często wykorzystuje się izotopy promieniotwórcze, wprowadzane do organizmu. Następnie aparatura diagnostyczna rejestruje fotony emitowane przez jądra rozpadających się pierwiastków. Jednym z najważniejszych z nich jest technet-99m. To izotop metastabilny, a emitowane przezeń fotony są nieszkodliwe dla tkanek i łatwo je rejestrować. Ponadto okres jego połowicznego rozpadu wynosi zaledwie 6 godzin, więc wkrótce po badaniu znika on z organizmu. Krótki czas połowicznego rozpadu technetu-99m to zaleta z punktu widzenia pacjenta, jednak poważny problem technologiczny. Znacząco ogranicza to bowiem czas, jaki może minąć pomiędzy wyprodukowaniem pierwiastka, a jego użyciem podczas diagnostyki. Dlatego też do szpitali wysyła się nie technet, a molibden-99, który rozpada się do technetu. Czas połowicznego rozpadu molibdenu-99 wynosi 67 godzin. To wystarczająco dużo, by przewieźć go z miejsca produkcji do szpitala. Molibden-99 najczęściej powstaje przez napromienianie neutronami niewielkich tarcz zawierających nisko wzbogacony uran-235. Neutrony z reaktora mają ograniczoną zdolność przenikania do wnętrza materiału tarczy. Aby zagwarantować, że jak najwięcej jąder uranu-235 przekształci się w molibden-99, tarcze zazwyczaj przygotowuje się w postaci cienkich płytek z dyspersji uranu lub jego tlenku albo krzemku w aluminium. Proces produkcji płytek nie pozostawia wiele miejsca na optymalizację. Dlatego zaproponowaliśmy inny sposób przygotowywania tarcz uranowych: druk przestrzenny metodą laserowego spiekania proszków, mówi inżynier Maciej Lipka, jeden z pomysłodawców patentu. Polscy eksperci wykorzystali laserowe spiekanie proszków metalowych. To jedna z technik druku przestrzennego, w której wykorzystuje się lasery do topienia warstwy proszku. Techniki takie znane są od dawna, ale dotychczas nie wykorzystywany ich do wytwarzania tarcz uranowych. Eksperci ze Świerku uważają, że ta metoda produkcji ma wiele zalet. Pozwala ona bowiem na zoptymalizowanie kształtu tarcz tak, by lepiej rozpraszały ciepło. Tarcze nagrzewają się więc słabiej, dzięki czemu można zwiększyć w nich zawartość uranu-235, a zatem wyprodukować więcej molibdenu-99. Podczas ostrzeliwania neutronami, w tarczy uranowej powstaje nie tylko molibden-99, ale też wiele innych izotopów. Po wyjęciu z reaktora każdą tarczę trzeba więc poddać stosownej obróbce chemicznej, która służy wyodrębnieniu molibdenu. Tymczasem za pomocą druku przestrzennego można przygotować np. tarcze ażurowe, o bardzo dużej powierzchni czynnej, skuteczniej oddziałujące z rozpuszczalnikami chemicznymi, wyjaśnia Maciej Lipka. Co więcej, część jąder uranu-235 nie ulega przemianie po napromieniowaniu, zatem ich kształt można by dobierać tak, by zwiększyć ilość odzyskiwanego z nich uranu, który można użyć do produkcji kolejnych tarcz. « powrót do artykułu
  7. Po 8 miesiącach do bazyliki św. Jana Apostoła i Ewangelisty w Oleśnicy powrócił książę Sylwiusz Nimrod i jego wspaniały sarkofag. Po restauracji niezwykły skarb sztuki sepulklarnej został udostępniony zwiedzającym. Już w kwietniu, gdy informowaliśmy o otwarciu sarkofagu, zachwycaliśmy się zdjęciami zabytku. Po renowacji dokonanej przez A.T. Pracownię Konserwacji Zabytków z Tychów odzyskał on swój oszałamiający blask. Sylwiusz Nimrod to pierwszy książę oleśnicki z dynastii Wirtembergów. Był synem księcia Juliusza i Anny Sabiny von Schleswig-Holstein-Sonderburg. W maju 1647 r. ożenił się z Elżbietą Marią, córką księcia oleśnickiego Karola Fryderyka Podiebradowicza. Karol zmarł parę tygodni po ślubie. Sylwiusz zaś uzyskał od cesarza Ferdynanda III tytuł księcia oleśnickiego; jednocześnie zrzekł się swoich praw do tytułu księcia Wirtembergii-Weiltingen. Nowy władca energicznie zabrał się do nauki języka polskiego – sprowadził w tym celu diakona Jerzego Bocka, jednego z najlepszych pisarzy polsko śląskich – i odbudowy księstwa po wojnie trzydziestoletniej. Był niezwykłym władcą. Świetnie posługiwał się bronią białą i jeździł konno, studiował matematykę, historię i teologię, interesowały go sztuka i pirotechnika. Podłożył podwaliny pod dynastię, która przez niemal 150 lat rządziła w Oleśnicy. W 1652 roku Sylwiusz założył na swoich ziemiach Zakon Trupiej Czaszki. Był jego przeorem (wielkim mistrzem), a przeoryszą (wielką mistrzynią) została Sophia Magdalena, wdowa po księciu Karolu Fryderyku. Pierwsi członkowie zakonu to przede wszystkim urzędnicy książęcy i ich żony. Członkowie zakonu mieli badać tajemnice Boga i natury i kontemplować nad celem życia. Po śmierci Sylwiusza zakon zakończył działalność (w 1709 r. wnuczka Sylwiusza Luise Elisabeth von Württemberg-Öls podjęła próbę kontynuacji Damskiego Zakonu Trupiej Czaszki; zakon upadł jednak po jej śmierci). Niewykluczone, że charakter grupy wpłynął na formę ikonograficzną sarkofagu. A sarkofag ten jest naprawdę niezwykły. Już sam fakt, że został wykonany z metalu czyni go wyjątkowym. Doktor Agnieszka Trzos, która wraz z mężem przeprowadzała renowację sarkofagu księcia, mówi, że w Europie jest zaledwie około 200 metalowych sarkofagów, z czego 130 w Polsce. Być może są jeszcze jakieś w zamkniętych kryptach, o których nie wiemy. Państwo Trzos wcześniej zajmowali się sarkofagami polskich władców na Wawelu czy biskupów łuckich w Janowie Podlaskim. Teraz odnowili sarkofag Sylwiusza Nimroda i zapowiadają, że po zdobyciu finansowania zajmą się kolejnymi sarkofagami z Oleśnicy. A trzeba wiedzieć, że w tym dolnośląskim mieście znajduje się jeden z najbogatszych w Polsce zbiorów 15 metalowych sarkofagów. Do tego są w dobrym stanie. Sam fakt, że się zachowały to niemal cud. W czasie II wojny w Oleśnicy stacjonowały wojska radzieckie, zaopatrujące swoje oddziały podczas walk o Festung Breslau. Szczęśliwie ani wówczas, ani po wojnie, nikt nie zniszczył, ani nie ukradł sarkofagów, by np. sprzedać w skupie cynę. Mauzoleum Wirtembergów znajduje się w podziemiach bazyliki św. Jana Apostoła. Pierwsze wzmianki o istniejącym tutaj kościele pochodzą z 1189 roku. W drugiej połowie XIV wieku kościół przebudowano. Później miały miejsce kolejne przebudowy. W 1700 roku do kościoła dobudowano barokowe mauzoleum. W jego podziemiach chowano zmarłych członków dynastii. W 1998 roku świątynia została podniesiona do bazyliki mniejszej. Prace nad restauracją sarkofagu Sylwiusza Nimroda trwały 8 miesięcy i kosztowały ponad 200 tysięcy złotych. To, co wyszło spod ręki konserwatorów dowodzi, że dobrze wydano każdą złotówkę. Eksperci najpierw usunęli produkty korozji cyny, które z czasem doprowadziłyby do rozpadnięcia się sarkofagu. Wyprostowali wgniecenia i wzmocnili skrzynię konstrukcją ze stali nierdzewnej, która zapobiega odkształceniom. Następnie zajęli się rekonstrukcją detali: poprawieniem napisów, dorobieniem skrzydła aniołowi czy uzupełnieniem dziur. Konieczne było też wyzłocenie sarkofagu 22,5-karatowymi płatkami złota. Złocenie wykonano techniką mikstion, tą samą, jaką posłużył się twórca sarkofagu. Używa się wówczas kleju złożonego z wolno gotowanego oleju, sykatyw i żywic naturalnych. Płatki złota trzeba nałożyć na klej gdy ten nie jest zbyt mokry, by złoto w nim nie zatonęło, ani zbyt suchy, bo się nie przyklei. Dzięki wiedzy i umiejętnościom konserwatorów, możemy teraz podziwiać wspaniały zabytek w pełnej krasie. Sylwiusz Nimrod został pochowany w zdobnym, polichromowanym i złoconym sarkofagu ze stopu cyny z ołowiem. W przekroju poprzecznym jest on sześcioboczny, a podłużnym - trumienny (zwężający się w kierunku stóp). Ozdobiono go licznymi rzeźbionymi i płaskorzeźbionymi aplikacjami, w tym listwą o ornamencie falistym i chrząstkowym, krucyfiksem, owalnym kartuszem epitafijnym, kartuszami herbowymi czy okrągłymi medalionami z przedstawieniami o tematyce symbolicznej. Widzimy też ornamenty roślinne i panoplia. Ważący ponad 600 kilogramów sarkofag posadowiono na 6 podporach w formie lwów z mitrami książęcymi na głowach. W narożnikach na lwach stoją pełnoplastyczne postaci aniołów, które obejmują miejsce spoczynku księcia. Podczas gdy w Tychach trwało odnawianie sarkofagu, doczesnymi szczątkami księcia zajmował się dr hab. Henryk Głąb z Instytutu Zoologii i Badań Biomedycznych UJ. Z zapisków historycznych wiemy, że Sylwiusz zmarł nagle w wieku 42 lat. Już po otwarciu sarkofagu naukowcy stwierdzili, że materiał kostny zachował się źle, by nie powiedzieć fatalnie. Jest tylko sklepienie czaszki i dwa zęby [praktycznie nie ma części twarzowej i żuchwy]. Pozostałe części szkieletu są w kiepskiej formie. Na pierwszy rzut oka z tak zachowanego materiału kostnego nie da się pobrać kolagenu będącego podstawą do badań genetycznych. Ale będziemy próbować, mówił doktor Głąb. Książę nie zdradził zbyt wielu tajemnic. Zauważono, że miał proste czoło, co widzimy też na jego portretach. Potwierdzono, że szczątki należą do mężczyzny, w wieku 40–50 lat. Jeden z zębów był bardzo zniszczony przez próchnicę. Do tego stopnia, że rozwinęła się torbiel korzeniowa. Zmiana była tak zaawansowane, że nie można wykluczyć, iż spowodowała ona wtórne ogniska zapalne w całym organizmie. Bakterie mogły wraz z krwioobiegiem wędrować z niej do serca, nerek czy mózgu. Książę i sarkofag już są w Oleśnicy, a konserwatorzy zajmują się jeszcze ubiorem księcia. Elementy garderoby zachowały się w stosunkowo dobrym stanie. Dwuczęściowy ubiór uszyty został z jedwabnej, wzorzystej tkaniny. Książę miał na sobie kaftan [do pasa, zapinany z przodu na drobne guziczki]. Do tego [pludry], krótkie spodnie, sięgające do wysokości kolan. Mocno szerokie, w pasie obficie przymarszczone. Zwisając swobodnie, mogły przypominać spódnicę. Zdobione po bokach tasiemką, koronką, z przodu miały rozporek zapinany na guziki. Przy dolnej krawędzi nogawki zachowały się kokardy. Cały strój odpowiada ówczesnemu kanonowi mody zachodniej, charakterystycznej dla mężczyzny w pierwszej połowie XVII wieku, mówiła w kwietniu profesor Anna Drążkowska z Katedry Średniowiecza i Czasów Nowożytnych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jednak bliższe przyjrzenie się ubiorowi pokazało, że nie zachował się tak dobrze, jak się wydawało. Tkaniny wydobywane z grobów często na pierwszy rzut oka wyglądają dobrze, ale później rozpadają się konserwatorom w rękach. Dlatego też profesor Drążkowska wciąż nie jest zadowolona z uzyskanych efektów. Zapowiada jednak, że za kilka miesięcy powinna ukończyć pracę nad strojem księcia, więc i jego będziemy mogli oglądać w Oleśnicy. Sylwiusz Wirtemberski był ubrany w jedwabne pończochy; jedna zachowała się w lepszym stanie, a druga tylko fragmentarycznie. Dopełnieniem stroju była obwiązana wokół nogi wstążka z kokardą. Na stopy księcia włożono trzewiki na obcasie z prosto ściętymi noskami. Wiązało się je na kokardę znajdującą się na wysokości podbicia. Sięgające ramion włosy księcia podtrzymywał duży kościany grzebień. Pod głową zmarłego ułożono jedwabną czerwoną poduszkę. Eksperci znaleźli też modlitewnik z okładkami zdobionymi ażurowymi okuciami. Prof. Drążkowska dodaje, że nie mamy do czynienia ze strojem przygotowanym specjalnie do trumny. Po pierwsze, był on dokładnie wykończony, po drugie - miał część zakrywającą plecy. Książę mógł go nosić na co dzień. W działania na rzecz odnowienia sarkofagu zaangażowała się oleśnicka Fundacja Kachny. Ta założona w 2019 roku organizacja chce uczynić z Oleśnicy ważny punkt na turystycznej mapie Polski. Za cel stawia sobie edukację oraz promocję miasta. Jej patronką jest Krystyna Kachna Szydłowiecka, która przybyła do oleśnickiego zamku w czasach, gdy władzę nad miastem objęli książęta czescy. W 1536 roku wyszła za księcia Jana z dynastii Podiebradów, z jej posagu i spadku książę dokonał renesansowej przebudowy zamku. Są w Polsce tacy, co czekają na złoty pociąg, a do nas lokomotywa już przyjechała, powiedział nam prezes Fundacji Kachny, Krzysztof Burzyński. A w podziemiach czekają kolejne skarby. Naukowcy są zachwyceni pozostałymi sarkofagami, szczególnie żony księcia. Jest on wykonany w podobnym stylu, co sarkofag Sylwiusza. Dlatego też i Fundacja Kachny, i eksperci, którzy pracowali nad sarkofagiem księcia, poszukują źródeł finansowania dalszych prac. Na razie jednak, przynajmniej do Świąt Bożego Narodzenia, szanse na zwiedzanie bazyliki św. Jana i sarkofagu Sylwisza Nimroda mają tylko grupy zorganizowane. Możliwość ponownego zwiedzania, przynajmniej weekendowego, pojawi się zapewne po święcie Trzech Króli. Natomiast latem bazylika będzie otwarta codziennie. « powrót do artykułu
  8. Dr Agata Wojciechowicz-Budzisz z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu będzie realizować projekt pt. „Charakterystyka zakwasów piekarskich przygotowanych na bazie pseudozbóż z udziałem słodów specjalnych”. Pseudozbożem do uzyskania zakwasów będzie popularna komosa ryżowa. Specjalistka podkreśla, że białko z komosy ma świetny skład aminokwasowy. Oprócz tego zawiera ona wiele makro- i mikroelementów, nienasycone kwasy tłuszczowe (NKT), przeciwutleniacze oraz błonnik, a więc wszystkie składniki, które wpływają na zdrowie człowieka poprzez zdrowie jelit. Kolejnym powodem, dla którego dr Wojciechowicz-Budzisz zdecydowała się właśnie na komosę, jest woń zakwasu uzyskiwanego podczas spontanicznej fermentacji. W tym przypadku jest ona neutralna, a zakwasy z innych pseudozbóż pachną np. zużytymi skarpetami... Niewiele jest doniesień naukowych dotyczących charakterystyki zakwasów piekarskich przygotowywanych na bazie komosy ryżowej z udziałem słodów, dlatego też chcę opracować technologię prowadzenia zakwasów z razowych mąk z komosy, ale też z dodatkiem słodów z niej uzyskanych. To pozwoli nam zdobyć nową wiedzę na temat zjawisk zachodzących podczas fermentacji spontanicznej zakwasów, ale też dokonać ich charakterystyki pod względem jakości, wartości prozdrowotnej i zawartości związków lotnych - tłumaczy dr Wojciechowicz-Budzisz. Dane zebrane w ramach projektu z konkursu Miniatura 6 mają być wstępem do starań o grant w konkursie SONATA na kolejne badania nad wykorzystaniem zakwasów z komosy ryżowej białej, czerwonej i czarnej z udziałem i bez udziału słodu do wypieku pieczywa pszennego, żytniego i bezglutenowego. « powrót do artykułu
  9. Naukowcy z MIT odkryli w dorosłym mózgu miliony „cichych synaps”. To niedojrzałe połączenia pomiędzy neuronami, które są nieaktywne do czasu, aż zostaną wykorzystane do stworzenia nowych wspomnień. Dotychczas sądzono, że tego typu synapsy istnieją tylko podczas wczesnego stadium rozwoju mózgu, pomagając nabywać wiadomości z pierwszych etapów życia. Teraz naukowcy wykazali, że u dorosłej myszy aż 30% synaps kory mózgowej jest nieaktywnych. To pokazuje, w jaki sposób dorosły mózg może uczyć się i zapamiętywać nowe rzeczy, bez potrzeby modyfikowania już działających synaps. Ciche synapsy czekają na nowe połączenia i gdy pojawi się ważna nowa informacja, wzmacniane są połączenia pomiędzy odpowiednimi neuronami. Dzięki temu mózg może tworzyć nowe wspomnienia bez nadpisywania ważnych informacji przechowywanych w dojrzałych synapsach, które są trudniejsze do zmienienia, mówi główna autorka nowych badań Dimitra Vardalaki. Po raz pierwszy ciche synapsy zostały zaobserwowane całe dziesięciolecia temu w mózgach młodych myszy i innych zwierząt. Sądzono, że pozwalają one na zapamiętywanie olbrzymich ilości nowych informacji, które nabywa rozwijający się organizm. Naukowcy przypuszczali, że u myszy synapsy te znikają około 12 dnia życia co stanowi odpowiednik kilku pierwszych miesięcy u ludzi. Niektórzy naukowcy uważali, że ciche synapsy mogą istnieć też w dorosłych mózgach. Dowody na ich obecność znajdowano w zwierzęcych modelach uzależnienia. Uczeni z MIT nie szukali cichych synaps. Chcieli zweryfikować swoje wcześniejsze spostrzeżenia, że dendryty mogą przetwarzać informacje z synaps w różny sposób, w zależności od lokalizacji. Badali receptory neuroprzekaźników w różnych miejscach dendrytów. Gdy obserwowali dendryty za pomocą opracowanej przez siebie techniki obrazowania eMAP (epitope-preserving Magnified Analysis of the Proteome) dokonali zdumiewającego odkrycia. Wszędzie były wypustki zwane filopodiami. Okazało się, że posiadają one receptory NMDA, ale nie mają receptorów AMPA. Typowe aktywne synapsy posiadają oba typy receptorów. Bez AMPA nie są w stanie przekazywać sygnałów i są cichymi synapsami. Badacze postanowili więc sprawdzić, czy filopodia mogą być cichymi synapsami. Okazało się, że poprzez odpowiednią stymulację można doprowadzić do odblokowania receptorów NMDA i akumulacji receptorów AMPA, co pozwala na utworzenie silnego połączenia z pobliskim aksonem. Uruchomienie takiej cichej synapsy jest łatwiejsze niż przeprogramowanie synapsy aktywnej. Gdy chcemy podobnie manipulować pracującą synapsą, ten sposób nie działa. Synapsy takie mają znacznie wyżej postawiony próg zmiany, prawdopodobnie dlatego, by tworzone przez nie wspomnienia były trwałe. Nie chcemy, by ciągle były nadpisywane. Z drugiej strony, filopodia mogą zostać wykorzystane do tworzenia nowych wspomnień, mówi profesor Mark Harnett. Ze szczegółami odkrycia można zapoznać się w artykule Filopodia are a structural substrate for silent synapses in adult neocortex. « powrót do artykułu
  10. Ból gardła to dolegliwość, która u dzieci pojawia się stosunkowo często. Bez względu na przyczynę powoduje on silny dyskomfort u malucha. W początkowym etapie infekcji zwykle wystarczające będą naturalne metody leczenia. Wizyta u lekarza może okazać się konieczna, kiedy przestają one pomagać. Jak skutecznie leczyć ból gardła u małych pacjentów? Najczęstsze przyczyny bólu gardła u dzieci Dzieci są wyjątkowo podatne na wszelkiego rodzaju patogeny obecne w środowisku. Wynika to z faktu, że ich układ odpornościowy nie jest jeszcze w pełni rozwinięty. Ryzyko zarażenia zwiększa też mniejsza dbałość maluchów o higienę w stosunku do osób dorosłych.  Do najczęstszych przyczyn powodujących stany zapalne organizmu, w tym ból gardła, należą infekcje o podłożu wirusowym. Zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym dzieci często zapadają na przeziębienia wywołane przez rhinowirusy (nawet połowa wszystkich przypadków przeziębienia) oraz koronawirusy (10-15% przypadków chorób). Inne, mniej popularne patogeny należą do rodziny RSV, czyli wirusów paragrypy oraz enterowirusów.  Infekcje wirusowe mogą prowadzić do wtórnych zakażeń bakteryjnych (np. przez bakterie z rodziny paciorkowców), których objawem również może być ból gardła. Do typowych powikłań o podłożu bakteryjnym zalicza się zapalenie gardła lub zatok.  Ból gardła może być pierwszym objawem przeziębienia u dzieci, ale zwykle towarzyszą mu inne symptomy, w tym:  ból głowy, mięśni i stawów;  wzrost temperatury organizmu;  nadwrażliwość błony śluzowej gardła i problem z przełykaniem; uczucie ogólnego osłabienia i rozbicia organizmu; brak apetytu; wzmożone pragnienie.  Niezwłocznie po pojawieniu się pierwszych objawów rodzice powinni podjąć działania zmierzające do uśmierzenia objawów i stłumienia ich w zarodku. Nieleczony ból gardła może rozwinąć się w groźną dla zdrowia dziecka infekcję. Jak leczyć ból gardła u dziecka? Ból gardła u dziecka może być leczony naturalnymi metodami lub z wykorzystaniem leków dostępnych w aptece bez recepty (tzw. Over-the-counter drugs, OTC). Lekarze zalecają, aby w przypadku młodych organizmów ograniczyć podawanie antybiotyków do minimum. To silne substancje, które obciążają organizm. Odradza się również stosowanie antybiotyków przy infekcjach wirusowych. Okazują się one nieskuteczne i mogą doprowadzić nawet do wykształcenia się bakterii antybiotykoopornych. Domowe sposoby na ból gardła Domowe sposoby na ból gardła obejmują produkty, które większość rodziców przechowuje na co dzień w kuchni. Nie są drogie i można je kupić w każdym supermarkecie. Czosnek Popularny czosnek zawiera alliinę, związek, który pod wpływem allinazy przekształca się w allicynę. To fitoncyd o silnym działaniu bakterio-, wiruso- oraz grzybobójczym. Przed podaniem czosnku dziecku należy rozgnieść jego cząstki tak, aby wydostał się z nich sok. Bez fizycznego uszkodzenia roślinnej tkanki nie dojdzie do powstania allicyny.  Zaleca się spożywanie od 3 do 5 g czosnku na dobę. Większe ilości mogą działać podrażniająco na błonę przewodu pokarmowego. Miód Doskonałym remedium na ból gardła jest też znany od wieków miód. Zawiera on naturalne związki produkowane przez pszczoły – apidycynę, lizozym i oksydazę glukozy. Działają one bakteriobójczo i wirusobójczo pod warunkiem, że nie zostaną uszkodzone przez dolanie zbyt gorącej wody. Zaleca się, aby napary z miodu zalewać płynem o temperaturze w okolicach 34-35⁰C, czyli takiej, jaka panuje w ulu.  Warto pamiętać, aby kupować przede wszystkim miód ze sprawdzonych lokalnych pasiek. To gwarancja, że owady zbierają nektar z łąk kwietnych uprawianych naturalnymi metodami. Produkty dostępne w supermarketach mogą nie działać równie skutecznie. Imbir Na ból gardła pomaga imbir, a dokładniej zawarte w nim gingerole oraz olejki eteryczne (m.in. kamfen, zingeron, geraniol). Do naparów można dodawać zarówno korzeń pokrojony w drobne kawałki, jak i wyciśnięty z nich sok. Imbir jest dostępny również w postaci sproszkowanej, choć opinie na temat jego efektywności nie są jednoznaczne. Leki OTC na ból gardła Warto rozważyć sięgnięcie po leki bez recepty dostępne w każdej aptece, kiedy naturalne metody nie pomagają, a dziecko po kilku dniach nadal narzeka na ból gardła. Nazwy handlowe mogą różnić się w zależności od producenta i preparatu, dlatego lepszym rozwiązaniem jest analiza składu leku i obecnych w nim substancji czynnych. Na ból gardła pomaga m.in.:  wyciąg z korzenia prawoślazu, porostu islandzkiego albo kwiatów malwy czarnej – działają ochronnie i nawilżająco;  chlorowodorek benzydaminy – niesterydowy lek przeciwzapalny o właściwościach przeciwobrzękowych. Dostępny w formie tabletek, sprayu, żelu lub płukanek; flurbiprofen – związek o działaniu przeciwzapalnym i przeciwbólowym. Działa słabiej i krócej niż popularna aspiryna.  W razie wątpliwości co do doboru właściwej metody leczenia lub przedłużającej się infekcji skład poszczególnych preparatów należy skonsultować z lekarzem. Pomoże on ustalić pierwotną przyczynę bólu gardła i dobrać właściwe środki.   Bibliografia:  M. Klimiuk, Gardło – budowa, funkcje, schorzenia gardła, https://www.aptelia.pl/czytelnia/a532-Gardlo__budowa_funkcje_schorzenia_gardla, [dostęp: 24.11.22] J. Tran, M. Danchin, C. A. Steer, M. Pirotta, Management of sore throat in primary care. Aust J Gen Pract. 2018;47(7):485-489. doi:10.31128/AJGP-11-17-4393 « powrót do artykułu
  11. Wraz z nadejściem jesieni gwałtownie rośnie liczba przeziębień. Nigdy nie otrzymaliśmy przekonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego w chłodnych miesiącach dochodzi do większej liczby infekcji wirusowych. Nasze badania są pierwszymi, które wskazują na biologicznie prawdopodobne wyjaśnienie, mówi dr Benjamin Bleier z Massachusetts Eye and Ear Infirmary oraz Harvard Medical School. Powszechnie panuje przekonanie, że dzieje się tak, gdyż w chłodniejszych miesiącach ludzie więcej przebywają w pomieszczeniach, zatem infekcje łatwiej się przenoszą.  Okazuje się jednak, że przyczyna leży gdzie indziej. W 2018 roku profesor Mansoor Amiji z Northwestern University odkrył, że w nosie istnieje wbudowany mechanizm odpornościowy. Nos jest tym miejscem, w którym powietrze potencjalnie zawierające patogeny po raz pierwszy trafia do naszego organizmu. Przed 4 laty Amiji zauważył, że znajdujące się wewnątrz niego komórki, gdy wykryją bakterię, uwalniają pęcherzyki, które otaczają bakterię, przyczepiają się do niej i ją zabijają. Teraz Bleier we współpracy z Amijim postanowił odpowiedzieć na dwa dodatkowe pytania. Czy pęcherzyki wydzielane w nosie zabijają też wirusy? Czy temperatura powietrza wpływa na odpowiedź antywirusową, co mogłoby wyjaśniać, dlaczego w chłodnych miesiącach dochodzi do większej liczby zakażeń wirusowych. Naukowcy pobrali próbki z nosa ochotników, a następnie hodowali je w laboratorium w dwóch różnych temperaturach. Standardowej temperaturze organizmu 37 stopni Celsjusza oraz 32 stopni Celsjusza, czyli takiej, jaka panuje w nosie gdy jesteśmy na zewnątrz w czasie zimnego dnia. Badania wykazały, że w normalnej temperaturze ciała pęcherzyki były wydzielane w dużej ilości i z powodzeniem zwalczały wirusy. Pęcherzyki przyczepiały się do wirusów, które znajdowały się w wydzielinie z nosa, mówi Di Huang z Harvard Medical School. Jednak w chłodniejszych temperaturach wydzielało się znacznie mniej pęcherzyków i nie radziły one sobie tak dobrze z dwoma testowymi rhinowirusami i koronawirusem, które są typowymi patogenami wywołującymi zimowe przeziębienia. Autorzy badań zastanawiają się, czy w przyszłości uda się opracować np. rodzaj sztucznej „gąbki”, do której wirusy by się przyczepiały i gdzie byłyby niszczone, zanim zainfekują prawdziwą komórkę. Więcej o badaniach można przeczytać na łamach The Journal of Allergy and Clinical Immunology. « powrót do artykułu
  12. Siedemnastego listopada zespół z Instytutu Chorób Serca (IChS) Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu przeprowadził u chorych z podejrzeniem sarkoidozy pierwsze w Polsce zabiegi lewokomorowych celowanych biopsji mięśnia sercowego z wykorzystaniem systemu elektrofizjologicznego. Wrocławscy lekarze pracowali pod kierunkiem prof. Carstena Tschoepego ze szpitala klinicznego Charité w Berlinie. Tego typu procedury są trudne technicznie, pozwalają jednak na precyzyjne pobranie fragmentu tkanki z obszaru zajętego chorobowo - podkreślono w komunikacie IChS. Prof. Tschoepe (od października 2022 r. profesor wizytujący w Instytucie) jest światowej klasy ekspertem w zakresie chorób mięśnia sercowego; kardiolog interwencyjny przeprowadził kilkadziesiąt tysięcy zabiegów biopsji endomiokardialnych. Zabiegi z 17 listopada zapoczątkowują współpracę ośrodków wrocławskiego i berlińskiego. Dzięki temu będziemy mogli [rozwinąć innowacyjną metodę w Europie i] pomóc znacznie większej liczbie pacjentów z rzadkimi chorobami kardiologicznymi [kardiomiopatiami], których diagnostyka jest niezmiernie trudna - tłumaczy specjalista. Przed 3 tygodniami biopsje przeprowadzono u 2 pacjentów. Wycinki, które miały zostać zbadane w laboratorium w Berlinie, pobrano z wykorzystaniem systemu elektrofizjologicznego. Bazując na zmianie sygnału elektrycznego, stworzono mapę rejonów, które objął proces chorobowy (system CARTO pozwala rozróżnić lokalizację blizny oraz żywego miocardium). Jak wyjaśnia dr Mateusz Sokolski z Kliniki Transplantacji Serca i Mechanicznego Wspomagania Krążenia, sarkoidoza jest chorobą o wciąż nieznanej etiologii, która manifestuje się gromadzeniem limfocytów i makrofagów, tworzących tzw. ziarniniaki w węzłach chłonnych i w miąższu płuc, ale może zajmować też inne narządy, upośledzając ich funkcje. Uszkodzenie serca w przebiegu sarkoidozy może dotyczyć nawet 25% przypadków i często pozostaje nierozpoznane lub rozpoznanie stawiane jest za późno. W przebiegu choroby pojawiają się zaburzenia rytmu serca i przewodzenia. Bywa, że powoduje ona ciężką niewydolność tego narządu. Diagnostyka jest wyjątkowo trudna. « powrót do artykułu
  13. Gdy przed około 12 000 lat społeczności zamieszkujące Żyzny Półksiężyc zaczęły zmieniać swoją gospodarkę z łowiecko-zbierackiej na rolniczą, w pobliżu ich siedzib prawdopodobnie pojawiły się dzikie koty, które polowały na gryzonie, występujące w większej ilości wokół siedzib rolników. Ludzie odnosili z tego korzyści, gdyż koty zmniejszały populację szkodników. Udomowienie kotów miało więc związek z obopólnymi korzyściami. Koty są nie do końca udomowionymi zwierzętami. Mimo, że mieszkają z człowiekiem co najmniej 10 000 lat, zatem równie długo co niektóre z gatunków o cechach typowego udomowienia, same nie wykazują wielu z takich cech. Ludzie przez tysiąclecia wywierali mniejszy wpływ na ewolucję kotów, dając im większą swobodę i pozwalając im np. samodzielnie rozmnażać się czy zdobywać pożywienia. Dlatego też u kotów nie zaszły tak drastyczne zmiany jak u bardziej przydatnych człowiekowi zwierząt. Dopiero od około 200 lat człowiek wywiera silniejszą presję ewolucyjną na koty, wybierając pewne ich cechy ze względów estetycznych. Pierwsza wystawa kotów miała miejsce w 1871 roku i od tamtej pory u zwierząt tych zaobserwowano niewielkie zmiany strukturalne wywołane presją ze strony człowieka. Międzynarodowa grupa naukowa, pracująca pod kierunkiem uczonych z University of Missouri, postanowiła na podstawie badań genetycznych ponad 1000 kotów domowych przetestować hipotezę o kilku miejscach udomowienia kota (Bliski Wschód, Chiny, Azja Południowo-Wschodnia) względem hipotezy zerowej o jednym centrum udomowienia. Pod uwagę wzięto niemal 200 różnych markerów genetycznych. Jednym z głównych badanych markerów były sekwencje mikrosatelitarne, które ulegają bardzo szybkim mutacjom i mogą nam zdradzić informacje na temat rozwoju współczesnych populacji i ras kotów na przestrzeni ostatnich kilkuset lat. Innym z kluczowych markerów był polimorfizm pojedynczego nukleotydu, który dostarcza nam informacji na temat genetycznej historii sprzed tysięcy lat. Badając i porównując oba markery możemy układać ewolucyjną historię kota, mówi profesor genetyki Leslie A. Lyons. Uczona mówi, że o ile w genomie koni czy krów widać różne wydarzenia związane z udomowieniem, co jest spowodowane faktem, iż zwierzęta te były udomawiane w różnym czasie w różnych częściach świata, to z badań DNA kotów wynika, iż do ich udomowienia doszło tylko na terenie Żyznego Półksiężyca. Stamtąd, wraz z ludźmi, koty rozprzestrzeniły się po całym świecie. Lyons od ponad 30 lat bada genom kotów. To fragment jej szerszych zainteresowań naukowych, w ramach których chce wykorzystać koty jako biomedyczne modele do badania chorób genetycznych dotykających zarówno koty, jak i ludzi. Te choroby to m.in. wielotorbielowatość nerek czy karłowatość. Współpracuje z naukowcami i hodowcami kotów, tworząc genetyczną bazę danych, która jest wykorzystywana na całym świecie. Dzięki jej badaniom udało się zmniejszyć odsetek chorób genetycznych atakujących koty. W 2004 roku, gdy udostępniła pierwsze testy genetyczne aż 38% kotów perskich cierpiało na wielotorbielowatość nerek. Dzięki testom i bazie danych udało się wyeliminować z ciągu reprodukcyjnego wiele narażonych zwierząt, dzięki czemu obecnie odsetek persów dotkniętych tą chorobą jest znacznie niższy. Co więcej, Lyons w ubiegłym roku zauważyła, że struktura kociego genomu jest bardziej podobna do struktury genomu człowieka niż jakiegokolwiek innego ssaka nieczłowiekowatego. Dlatego też uczona ma nadzieję, że koty staną się modelem do badania chorób genetycznych. « powrót do artykułu
  14. U większości osób chorujących na COVID-19 pojawiały się objawy ze strony centralnego układu nerwowego, takie jak utrata węchu czy smaku. Naukowcy wciąż badają, w jaki sposób SARS-CoV-2 wywołuje objawy neurologiczne i jak wpływa na mózg. Autorzy najnowszych badań informują, że ciężka postać COVID-19 wywołuje zmiany w mózgu, które odpowiadają zmianom pojawiającym się w starszym wieku. Odkrycie to każe zadać sobie wiele pytań, które są istotne nie tylko dla zrozumienia tej choroby, ale dla przygotowania społeczeństwa na ewentualne przyszłe konsekwencje pandemii, mówi neuropatolog Marianna Bugiani z Uniwersytetu w Amsterdamie. Przed dwoma laty neurobiolog Maria Mavrikaki z Beth Israel Deaconess Medical Center w Bostonie trafiła na artykuł, którego autorzy opisywali pogorszenie zdolności poznawczych u osób, które przeszły COVID-19. Uczona postanowiła znaleźć zmiany w mózgu, które mogły odpowiadać za ten stan. Wraz ze swoim zespołem zaczęła analizować próbki kory czołowej 21 osób, które zmarły z powodu ciężkiego przebiegu COVID-19 oraz osoby, która w chwili śmierci była zarażona SARS-CoV-2, ale nie wystąpiły u niej objawy choroby. Próbki te porównano z próbkami 22 osób, które nie były zarażone SARS-CoV-2. Drugą grupą kontrolną było 9 osób, które nie zaraziły się koronawirusem, ale przez jakiś czas przebywały na oddziale intensywnej opieki zdrowotnej lub były podłączone do respiratora. Wiadomo, że tego typu wydarzenia mogą mieć poważne skutki uboczne. Analiza wykazały, że geny powiązane ze stanem zapalnym i stresem były bardziej aktywne u osób, które cierpiały na ciężką postać COVID-19 niż osób z grup kontrolnych. Z kolei geny powiązane z procesami poznawczymi i tworzeniem się połączeń między neuronami były mniej aktywne. Zespół Mavrikaki dokonał też dodatkowego porównania tkanki mózgowej osób, które cierpiały na ciężką postać COVID-19 Porównano ją z 10 osobami, które w chwili śmierci miały nie więcej niż 38 lat oraz z 10 osobami, które zmarły w wieku co najmniej 71 lat. Naukowcy wykazali w ten sposób, że zmiany w mózgach osób cierpiących na ciężki COVID były podobne do zmian w mózgach osób w podeszłym wieku. Amerykańscy naukowcy podejrzewają, że wpływ COVID-19 na aktywność genów w mózgu jest raczej pośredni, poprzez stan zapalny, a nie bezpośredni, poprzez bezpośrednie zainfekowanie tkanki mózgowej. Uczeni zastrzegają przy tym, że to jedynie wstępne badania, które mogą raczej wskazywać kierunek dalszych prac, niż dawać definitywne odpowiedzi. Mavrikaki mówi, że nie ma absolutnej pewności, iż obserwowane zmiany nie były wywołane innymi infekcjami, ponadto w badaniach nie w pełni kontrolowano inne czynniki ryzyka, jak np. otyłość czy choroby mogące ułatwiać rozwój ciężkiej postaci COVID-19, a które same w sobie mogą prowadzić do stanów zapalnych wpływających na aktywność genów centralnego układu nerwowego. Innym pytaniem, na jakie trzeba odpowiedzieć, jest czy podobne zmiany zachodzą w mózgach osób, które łagodniej przeszły COVID-19. Z innych badań wynika bowiem, że nawet umiarkowanie ciężki COVID mógł powodować zmiany w mózgu, w tym uszkodzenia w regionach odpowiedzialnych za smak i węch. Nie wiadomo też, czy tego typu zmiany się utrzymują i na jak długo. Ze szczegółami badań można zapoznać się w artykule Severe COVID-19 is associated with molecular signatures of aging in the human brain. « powrót do artykułu
  15. Skamieniałość ukryta w niewielkim kawałku skały obaliła jedno z najdłużej żywionych przez naukę przekonań dotyczących ewolucji ptaków. Eksperci z University of Cambridge i Natuurhistorisch Museum Maastricht odkryli, że jedna z kluczowych cech współczesnych ptaków – mobilna szczęka, którą posiada 99% gatunków – wyewoluowała przed zagładą dinozaurów. Okazało się również, że u strusi, emu oraz pokrewnych im gatunków doszło do wstecznej ewolucji. Ich dzioby powróciły do bardziej prymitywnej formy. U zdecydowanej większości ptaków obie części dzioba – górna (szczęka) i dolna (żuchwa) – poruszają się niezależnie od czaszki. W 1867 roku biolog Thomas Henry Huxley wysunął hipotezę, że ptaki, których górna część dzioba nie porusza się niezależnie, odziedziczyły tę cechę od swoich przodków. Niezależnie poruszające się części dzioba miały wyewoluować później, gdyż zapewniają przewagę jeśli chodzi o zdobywanie pożywienia, budowę gniazda, obronę czy wychowywanie piskląt. Brytyjsko-niemiecki zespół ekspertów przeanalizował zachowane kości szczęki dzioba wielkiego prehistorycznego ptaka, którego nazwali Janavis finalidens. Żył on pod koniec epoki dinozaurów i był jednym z ostatnich ptaków posiadających zęby. Układ kości dzioba J. finalidens wskazuje, że był on całkowicie mobilny, niemal nie do odróżnienia pod tym względem od dziobów współczesnych ptaków. Odkrycie to zmienia naszą wiedzę o ewolucji tej gromady zwierząt. Dotychczas bowiem sądzono, że całkowicie mobilny dziób, którego obie części poruszają się niezależnie od czaszki, wyewoluował dopiero po zagładzie dinozaurów. Wszystkie obecnie żyjące gatunki ptaków można zaklasyfikować pod względem budowy szczęki do jednej z dwóch podgromad. Do ptaków paleognatycznych („posiadające starą szczękę”) należą na przykład strusie czy kiwi, których szczęka jest nieruchoma. Cała reszta to ptaki neognatyczne („posiadające nową szczękę”). W latach 90. XX wieku na holendersko-belgijskim pograniczu znaleziono skamieniałość sprzed 66,7miliona lat. Po raz pierwszy była ona badana w 2002 roku. Wówczas naukowcy mogli opisać tylko to, co widzieli z zewnątrz. Niemal 20 lat później skamieniałość została wypożyczona przez doktora Daniela Fielda z Wydziału Nauk o Ziemi University of Cambridge. Wraz z kolegami przystąpił on do bada jej za pomocą najnowszych narzędzi. Naukowcy wykorzystali tomograf komputerowy. Mieliśmy wielkie oczekiwania. Został on pierwotnie opisany jako zawierający fragmenty czaszki, które niezbyt często się zachowują. Jednak tomograf nie pokazał nam niczego, co wyglądałoby na fragment czaszki, więc się poddaliśmy, mówi doktor Juan Benito, który wówczas pracował nad doktoratem. Potem nadeszła pandemia i lockdown. Benito postanowił więc jeszcze raz przyjrzeć się skamieniałości. Wcześniejszy opis nie miał sensu. Była tam kość, której opisu nie rozumiałem. Została opisana jako kość ramienia, ale nie rozumiałem, jak to możliwe, wspomina uczony. Podzielił się swoją wątpliwością z Fieldem. Field, kurator zbiorów ornitologicznych w Muzeum Zoologii Uniwersytetu Cambridge stwierdził, że rzeczywiście nie jest to kość ramienia, ale coś mu ona przypomina. Zdaliśmy sobie sprawę, że podobną kość widzieliśmy w czaszce indyka. Akurat mieliśmy takie czaszki w naszym laboratorium. Wzięliśmy jedną, porównaliśmy kości i okazało się, że są niemal identyczne, mówi Benito. To zaś dowodzi, że mobilna żuchwa pojawiła się u ptaków jeszcze przed zagładą dinozaurów. Co więcej, to jednocześnie dowód, że nieruchoma żuchwa strusi i im pokrewnych wyewoluowała już po pojawieniu się żuchwy ruchomej. Kluczowymi cechami odróżniającymi ptaki od ich przodków są brak zębów oraz ruchoma żuchwa. O ile Janavis finalidens miał zęby, więc pod tym względem nie był współczesnym takiem, to posiadał też mobilną współczesną żuchwę. Naukowcy wykazali też, że kształt badanej kości J. finalidens jest najbardziej podobny do analogicznej kości u kur i kaczek, a najmniej podobny do strusi i ich krewniaków. Ewolucja nie podąża prostymi drogami. Ta skamieniałość pokazuje, że całkowicie ruchomy dziób, cecha, którą przypisywaliśmy wyłącznie współczesnym ptakom, wyewoluowała przed ich pojawieniem się. Przez ponad wiek się myliliśmy, mówi Field. « powrót do artykułu
  16. W Varbergu w Szwecji odkryto dwie XIV-wieczne kogi. Badania dendrochronologiczne wykazały, że drzewa do budowy jednej z nich (Varbergskoggen 1) ścięto po 1346 r. w regionie, który obecnie znajduje się na terenie Holandii, Belgii i północno-wschodniej Francji, a dęby do budowy drugiej, mniejszej Varbergskoggen 2, ścięto między 1355 a 1357 r. w północnej Polsce. Unikatowe średniowieczne statki Z perspektywy Szwecji i zagranicy, wraki te należy uznać za wyjątkowe znalezisko. Dotąd bowiem z terenu Szwecji znano tylko 7 kog, a w całej Europie odkryto ich ok. 30 - podkreśla Elisabet Schager, liderka projektu wykopalisk z The Archaeologists (Narodowe Muzeum Historyczne Szwecji). Kogi to drewniane żaglowce handlowe lub wojenne z XII-XV w., używane na Morzu Bałtyckim i Północnym. Początkowo 1-masztowe (rybackie), potem 3-masztowe. Koga jest często postrzegana jako następczyni knary z epoki wikingów; miała ona zmaksymalizować przestrzeń ładunkową. W dnie statków z Varbergu zastosowano poszycie stykowe, zaś w burtach poszycie zakładkowe, zwane też klinkierowym. Szpary między deskami uszczelniono mchem. Artefakty pomogą w poznaniu życia codziennego na morzu We wrakach odkryto szereg interesujących przedmiotów, w tym skórzane buty czy artykuły gospodarstwa domowego z drewna i ceramiki. Na Varbergskoggen 1 natrafiono na rzadkie elementy wyposażenia statku oraz części zapasowe, ukryte przed rabusiami wraków przez stertę kamieni balastowych. Schager podkreśla, że znaleziska zapewniają szczegółowy obraz życia codziennego na morzu. Mamy tu zbiór przedmiotów osobistych, takich jak drewniane miski i łyżki. We wrakach odkryto też pokrywy beczek; na niektórych widać prawdopodobnie sygnatury bednarzy. Naukowcy pobrali próbki gleby, dzięki którym, miejmy nadzieję, uda się zidentyfikować resztki pokarmu i/lub ładunku. Poszukamy również śladów pasożytów, co może pomóc w ustaleniu, czy na pokładzie trzymano zwierzęta, a jeśli tak, to jakie. Liczymy, że uda się poskładać elementy układanki i dojdziemy do tego, gdzie rozpoczął się ostatni rejs i gdzie obie jednostki zmierzały. Naukowcy chcą poznać losy kog Dodatkowe badania mają pomóc w dokładniejszym datowaniu kog oraz stwierdzeniu, jak długo statki były wykorzystywane przed zatonięciem. Nadal nie wiadomo, czemu kogi zatonęły. Specjaliści mają nadzieję, że po oczyszczeniu drewna i dalszych analizach uda się rozwikłać tę zagadkę. Informacje zebrane podczas wykopalisk wskazują, że ożaglowany Varbergskoggen 1 przewrócił się na lewą burtę w płytkich wodach. Z Varbergskoggen 1 zachowała się niemal kompletna lewa burta. Jednostka ma ok. 20,5 m długości i 5 m szerokości. z Varbergskoggen 2 pozostał fragment dna kadłuba o długości ok. 8 m i szerokości ok. 4,5 m. Budowa infrastruktury drogowej Od 2019 r. Swedish Transport Administration (Trafikverket) nadzoruje budowę tunelu drogowego pod Varbergiem. The Archaeologists (Arkeologerna) prowadzi badania archeologiczne we współpracy ze specjalistami z Halland Museum of Cultural History. W ramach tego projektu wiosną bieżącego roku odkryto opisywane wraki kog. W wykopaliskach jednostek pomagali archeolodzy morscy z Visuell Arkeologi oraz Bohusläns Museum. Badania dendrochronologiczne próbek przeprowadziła Aoife Daly (dendro.dk). Dokumentowanie i badania wraków będą kontynuowane w 2023 r. « powrót do artykułu
  17. Sztuczna inteligencja firmy DeepMind, która jako pierwsza pokonała człowieka w go, nauczyła się blefować w strategicznej grze planszowej Stratego. Co więcej, potrafi wygrać z człowiekiem grę, która ma znacznie więcej możliwych scenariuszy niż go czy poker. Najbardziej zaskakujący był dla nas fakt, że DeepMind był w stanie poświęcić wartościowe zasoby, by zdobyć informację o ustawieniu przeciwnika i jego strategii, stwierdzają twórcy algorytmu. Celem Stratego jest zdobycie flagi przeciwnika. Każdy z graczy ma do dyspozycji 40 pionków, które umieszcza na planszy o wymiarach 10x10 tak, by przeciwnik nie widział rang – czyli siły – żadnego z nich. Jest to więc gra, w której – w przeciwieństwie do go czy szachów – nie wszystkie informacje o przeciwniku są znane. Dodatkowym wyzwaniem dla sztucznej inteligencji jest fakt, że w Stratego istnieje olbrzymia liczba możliwych stanów gry. W 1996 roku Deep Blue wygrał w szachy z Kasparowem, stając się pierwszym komputerem, który zwyciężył z szachowym mistrzem świata. Musiało minąć 20 lat zanim komputery – a konkretnie sztuczna inteligencja firmy DeepMind o nazwie AlphaGo – wygrała z mistrzem w go. Pokonanie człowieka w go zajęło maszynom tyle czasu, gdyż go wymaga znacznie większej mocy obliczeniowej. Liczba możliwych stanów gry w go wynosi aż 10350, podczas gdy w szachach jest to 10123. Tymczasem na pokonanie człowieka w Stratego nie musieliśmy czekać tak długo. Wystarczyło 6 lat, by DeepNash stał się jednym z 3 najlepszych graczy na największej online'owej platformie Stratego, Gravon. Liczba możliwych stanów gry w Stratego wynosi 10535. Poziom gry DeepNasha był dla mnie zaskoczeniem. Nigdy nie słyszałem o maszynie, która w Stratego osiągnęłaby poziom potrzebny do pokonania doświadczonego gracza, mówi Vincent de Boer, były mistrz świata w Stratego i jeden z autorów artykułu opisującego osiągnięcia DeepNasha. DeepNash uczył się grać w Stratego rozgrywając  5,5 miliarda partii. Nie korzystał przy tym z doświadczeń ludzi, ani nie był trenowany do starcia z konkretnym przeciwnikiem. Sztuczna inteligencja nie próbuje przeanalizować wszystkich możliwych scenariuszy, byłoby to nie możliwe. Zamiast tego postępuje tak by – zgodnie z ekonomiczną teorią gier – uzyskać jak największą korzyść. Optymalna strategią jest taka, która gwarantuje co najmniej 50% zwycięstw w przypadku walki z idealnym przeciwnikiem, nawet gdy ten wie, co DeepNash planuje. W tej chwili DeepNash rozegrał 50 partii z ludźmi, wygrywając 84% z nich i stając się jednym z trzech najlepszych graczy na platformie Gravon. Jeszcze lepiej radzi sobie z innymi botami grającymi w Stratego. Pokonuje je w 97% przypadków i wygrywa z takimi, które dotychczas wygrywały podczas Computer Stratego World Championship. « powrót do artykułu
  18. Komora wulkaniczną pod Kalderą Yellowstone – jednym z największych wulkanów na świecie – zawiera niemal dwukrotnie więcej stopionego materiału skalnego niż dotychczas sądzono. Nie wpływa to jednak na prawdopodobieństwo erupcji. W ciągu ostatnich 2,1 miliona lat doszło do trzech potężnych erupcji tego wulkanu oraz całej serii mniejszych, z których ostatnia miała miejsce 70 000 lat temu. Pod kalderą znajdują się dwie komory magmowe. Jedna w pobliżu płaszcza Ziemi, druga kilka kilometrów pod powierzchnią. Znajduje się w nich mieszanina stopionych skał oraz kryształów. Skład zawartości częściowo wpływa na ryzyko erupcji. Im więcej stopionych skał w stosunku do fazy krystalicznej, tym większe prawdopodobieństwo uruchomienia erupcji. Ross Maguire i jego koledzy z University of Illinois Urbana-Champaign przeanalizowali dane sejsmiczne z ostatnich 20 lat. Chcieli w ten sposób sprawdzić proporcje stopionych skał do fazy krystalicznej w płycej położonym zbiorniku. Jednak, w przeciwieństwie do autorów wcześniejszych analiz, wykorzystali superkomputery do modelowania trójwymiarowego obrazu fal sejsmicznych przechodzących przez zbiornik. Wcześniej używano prostszych modeli. Uczeni zauważyli, że stopione skały stanowią od 16 do 20 procent materiału w zbiorniku. Wcześniejsze badania mówiły o 9%. To oznacza, że zbiornik zawiera około 1600 km3 stopionych skał. To znacznie więcej niż wcześniej szacowane 900 km3. Rozbieżność w procentowych szacunkach spowodowana jest przyjętymi założeniami dotyczącymi kształtu przestrzeni pomiędzy fazą krystaliczną. Jednak mimo iż fazy płynnej jest więcej, to jednak wciąż jej proporcje są bezpieczne. Za graniczą wartość, przy której może wystąpić erupcja, przyjmuje się 35–50 procent. To oznacza, że Kaldera Yellowstone potrzebuje znaczną część swojego cyklu stopienie tak dużej ilości skał, by nastąpiła erupcja. Wszystko więc wskazuje na to, że o ile może dojść do niewielkich erupcji, to w najbliższym czasie katastrofa nam nie grozi. « powrót do artykułu
  19. Legenda filmów kung-fu, Bruce Lee, zmarł 20 lipca 1973 roku w Hongkongu w wieku zaledwie 32 lat w tajemniczych okolicznościach. Przyczyna śmierci nie jest znana, więc szybko pojawiły się różne hipotezy: od zabójstwa przez mnichów, których tajemnice miał rzekomo zdradzić w swoich filmach, przez morderstwo dokonane przez triady, po – wysuniętą w 2018 roku – hipotezę, że zmarł z powodu przegrzania organizmu. Grupa naukowców z Wydziału Medycyny Uniwersytetu Autonomicznego w Madrycie opublikowała na łamach Clinical Kidney Journal nową hipotezę dotyczącą śmierci aktora. Wiemy, że w dniu śmierci Bruce Lee zażywał marihuanę, ćwiczył do scen w kolejnym filmie. Około 19:30, po tym, jak napił się wody, doświadczył zawrotów głowy i jej bólu. Jego znajoma, u której w domu był, podała mu lek o nazwie Equagesic. To połączenie aspiryny i meprobamatu, które Lee już wcześniej przyjmował. Aktor położył się do łóżka. O 21:30 kobieta znalazła go nieprzytomnego. Zadzwoniła po producenta Raymonda Chow, który próbował go obudzić. Następnie wezwano lekarza. Ten przez 10 minut resuscytował Lee. Aktor trafił do szpitala, gdzie stwierdzono zgon. Autopsja nie wykazała żadnych zewnętrznych ran, zmarły nie miał też przegryzionego języka. Stwierdzono za to poważny obrzęk mózgu. Organ, który powinien ważyć 1400 gramów ważył u Lee 1575 gramów. Oficjalnie stwierdzono, że przyczyną śmierci był obrzęk mózgu spowodowany nadwrażliwością na Equagesic. Autorzy artykułu zwracają uwagę, że Lee przyjmował Equagesic wcześniej, ponadto w dniu śmierci wziął go po tym, jak poczuł się gorzej, gdy już miał objawy mogące świadczyć o obrzęku mózgu (ból głowy). Ponadto, gdyby aktor zmarł z powodu leku, obrzęk mózgu nie byłby jedyną stwierdzoną nieprawidłowością. Hiszpanie wykluczają też epilepsję jako przyczynę śmierci. Co prawda 10 maja 1973 roku Lee doświadczył izolowanego epizodu epilepsji, ale 29 i 30 maja przeszedł pełne badania neurologiczne, które nie wykryły żadnych nieprawidłowości. Aktorowi jednak przypisano przeciwdrgawkową fenytoinę, którą zażywał. Nagłe zgony z powodu epilepsji zdarzają się głównie u osób cierpiących na chroniczną epilepsję, a sekcje zwłok wykazują pogryziony język, obrzęk mózgu i obrzęk płuc. Fakt, Lee nie cierpiał na chroniczną epilepsję, przyjmował lek przeciwdrgawkowy i nie miał przegryzionego języka, każą wykluczyć tę hipotezę. Zdaniem autorów badań, które opierają się na publicznie dostępnych informacjach, Bruce Lee zmarł z powodu hiponatremii, czyli obniżonego poziomu sodu w surowicy krwi. Jest on spowodowany nadmiarem wody. Hiponatremia to częsta przypadłość, dotyczy nawet 40% hospitalizowanych osób, a nadmiar wody może zabić nawet młodą zdrową osobę. Fakt, że w 60% składamy się z wody nie chroni nas przed potencjalnie śmiercionośnymi konsekwencjami picia wody w tempie szybszym, niż nasze nerki są w stanie się jej pozbyć. Hiszpańscy naukowcy połączyli wiele dostępnych danych na temat Lee. Aktor miał 171 cm wzrostu, ale jedynie 1% tłuszczu w organizmie, podczas gdy WHO rekomenduje, by stanowił on 10-20 procent masy naszego ciała. Podczas pracy nad „Wejściem smoka” stracił 10 kg i ważył jedynie 60 kilogramów. Do hiponatremii może dojść, gdy w krótkim czasie przyjmiemy dużą ilość wody. Ale nie jest to jedyny przypadek. Lee, zdaniem badaczy, miał wiele czynników ryzyka, które powodowały, że jego nerki mogły mieć problem z usuwaniem wody. Pił dużo wody, jego dieta składała się w dużej mierze z płynów, np. soku marchewkowego, niewiele jadł i zażywał dużo marihuany, która wzmaga pragnienie. Przyjmował też przeciwbólowe opioidy oraz diuretyki, jak furosemid, mówi Maria Vanessa Perez-Gomez. Opisuje, jak mogło dojść do śmierci. Nadmiar ćwiczeń fizycznych, jak to miało miejsce w jego przypadku, mógł zwiększyć wydzielanie hormonu antydiuretycznego, co utrudniło pozbywanie się wody z organizmu. Kilka tygodni przed śmiercią doświadczył obrzęku mózgu i ostrego uszkodzenia nerek. Poziom mocznika w jego krwi wynosił 92 mg/dl. Poziom powyżej 40 mg/dl jest alarmujący, a 100 mg/dl to śmiertelne zagrożenie. Gdy dwa tygodnie później Lee udał się do lekarza, poziom mocznika wrócił do normy. Widzimy zatem, że niedługo przed śmiercią aktor doświadczył obrzęku mózgu oraz ostrej niewydolności nerek. Z dostępnych informacji wynika, że Lee nie tylko przyjmował sporo płynów, zarówno wody, jak i soków, ale miał niezbilansowaną dietę, w której było niewiele sodu. Ponadto w ostatnich miesiącach przed śmiercią pił więcej alkoholu, który wzmaga pragnienie. Zażywał też, również zwiększającą pragnienie, marihuanę. Żona Lee wspominała, że często był zmęczony i kręciło mu się w głowie. Sytuację zapewne pogarszały też duże ilości diuretyków, jakie przyjmował. Pozbywał się w ten sposób wody, dzięki czemu miał lepszą rzeźbę. Jednak diuretyki przyczyniają się do wytwarzania przez organizm hormonu antydiuretycznego, co może prowadzić do hiponatremii szczególnie wtedy, gdy przyjmujemy dużo wody, a wchłanianie sodu jest niskie. Wiadomo też, że leki przeciwdrgawkowe predysponują do hiponatremii. Bruce Lee okresowo przyjmował również sterydy anaboliczne w połączeniu z diuretykami. Gdy odstawiał sterydy, mogła się u niego pojawiać niedoczynność kory nadnerczy. A jednym z jej objawów jest hiponatremia. Podsumowując, wysuwamy hipotezę, że Bruce Lee zmarł z powodu szczególnej dysfunkcji nerek: ich niezdolności do pozbycia się odpowiedniej ilości wody i utrzymania homeostazy. Mogło to doprowadzić do hiponatremii, obrzęku mózgu i śmierci w ciągu kilku godzin jeśli nadmiar wody nie został wydalony wraz z moczem. To zgadza się z sekwencją zgonu Lee. « powrót do artykułu
  20. Z okazji 100. rocznicy śmierci Marcela Prousta w 3. dzielnicy Paryża do świąt działa popupowa kawiarnia „Chez Marcel” (U Marcela). Znajduje się ona w sklepie firmy Maison Fragile, która na co dzień zajmuje się sprzedażą porcelany z Limoges, zdobionej projektami współczesnych francuskich artystów. Kawiarnia działa od 8 listopada do 24 grudnia przy Rue de Turenne 32. Można w niej nie tylko wypić kawę, ale i zjeść dwa rodzaje magdalenek od cukierni kreatywnej „Chez Bogato”. Magdalenki nie pojawiają się tu, oczywiście, przypadkowo. Miłośnicy Prousta zapewne pamiętają, że „W poszukiwaniu straconego czasu” (w t. 1. „W stronę Swanna”) znajduje się słynny fragment o wspomnieniu wywołanym smakiem magdalenki zanurzonej w herbacie. Jak podkreślono we wpisie Maison Fragile na Facebooku, aby uczcić fascynację firmy Proustem i jego geniuszem, a także wysublimowany gust pisarza w zakresie pięknych i dobrych rzeczy, o zaprojektowanie unikatowych wzorów ponownie poproszono ilustratora Jeana-Michela Tixiera (od jakiegoś czasu zajmuje się on tworzeniem serii Chers Parisiens i Proust stał się właśnie jej częścią). W ten sposób w ofercie znalazły się talerz deserowy, obiadowy, filiżanka czy kubek z Proustowskim motywami. Wizerunek pisarza zobaczymy też w serii stylizowanych plakatów, sprzedawanych w różnych rozmiarach. Talerze są ręcznie malowane, także z wykorzystaniem 24-karatowego złota. By jeszcze bardziej rozbudować Proustowski klimat, klienci popupu mogą sięgnąć po świece (ceramikę zdobią, oczywiście, twarz pisarza i charakterystyczne ciastka o muszelkowatym kształcie) czy notatniki w magdalenki. W kawiarni czekają również inne ciekawe pamiątki. « powrót do artykułu
  21. Dnia 20 lipca 1976 roku lądownik Viking 1 stał się pierwszym wysłanym przez człowieka pojazdem, który z powodzeniem wylądował i podjął pracę na Marsie. Na przysłanych przez niego zdjęciach naukowcy zobaczyli nie to, czego się spodziewali. Zamiast śladów wielkiej powodzi ujrzeli zagadkowy, pokryty głazami krajobraz. Teraz naukowcy z Planetary Science Institute dowodzą, że Viking 1 wylądował na krawędzi pola osadów powstałego w wyniku gigantycznego tsunami. Lądownik miał szukać śladów życia na Marsie, więc inżynierowie i naukowcy wykonali żmudną pracę wybrania miejsca lądowania na podstawie najwcześniejszych dostępnych zdjęć Marsa oraz danych pochodzących ziemskiego radaru badającego powierzchnię Czerwonej Planety, mówi główny autor badań, doktor José Alexis Palermo Rodriguez. Wybrali więc obszar, który wyglądał jak miejsce wielkie powodzi. Jednak okazało się, że jego wygląd nie odpowiada scenariuszowi „zwykłej” powodzi. Kolejne badania i zdjęcia Marsa sugerowały raczej, że doszło tam do tsunami. Teraz Rodriguez i jego zespół znaleźli pozostałość po prawdopodobnym sprawcy tsunami – krater uderzeniowy Pohl o szerokości 110 kilometrów. Krater znajduje się na północnych nizinach Marsa. Powstał na osadach, które prawdopodobnie uformowały się, gdy miejsce to zostało po raz pierwszy zalane podczas tworzenia się wielkiego oceanu. Na podstawie rozmiarów krateru i serii symulacji naukowcy doszli do wniosku, że przed 3,4 miliardami lat w Marsa uderzyła asteroida o średnicy około 9 lub 3 kilometrów – wszystko zależy od właściwości podłoża, na które spadła – i wywołała tsunami z falami o wysokości do 250 metrów, które powędrowały 1500 kilometrów od miejsca uderzenia. Gdy myślimy o tsunami wyobrażamy sobie ścianę wody zbliżającą się do wybrzeża i je zalewającą. Tutaj mogło przebiegać to inaczej. Mieliśmy ścianę czerwonawej wzburzonej wody poruszającej się w górę i w dół wraz z niesionym skałami i gruntem, mówi Rodriguez. Jako że Mars ma słabszą grawitację niż Ziemia, woda i skały opadały wolniej niż na naszej planecie. Uczeni z Planetary Science Institute mówią, że w miejscu lądowania Vikinga 1 zapewne znajdują się bardzo stare osady oceaniczne wyrzucone przez tsunami. Głazy widoczne na pierwszych zdjęciach przysłanych z powierzchni Marsa to prawdopodobnie skały przemieszczone przez megatsunami. Zdaniem uczonych uderzenie, które wywołało megatsunami na Marsie było bardzo podobne do upadku asteroidy, która zabiła dinozaury. W obu przypadkach asteroida spadła do płytkich wód (ok. 200 metrów głębokości), oba kratery uderzeniowe mają około 100 km średnicy i obaw wywołały fale o podobnej wysokości, które na podobną odległość zalały ląd. « powrót do artykułu
  22. W epoce miedzi, około 5500–4750 lat temu na południowym zachodzie Półwyspu Iberyjskiego wytworzono olbrzymią liczbę grawerowanych kamiennych plakietek przedstawiających sowy. Dotychczas archeolodzy znaleźli około 4000 takich przedmiotów. Wzory na plakietkach są różne, ale z pewnością wzorowane są na dwóch gatunkach – pójdźce zwyczajnej i uszatce zwyczajnej. Sowy te widzimy płaskich fragmentach łupków wielkości dłoni. Sowy to łatwo rozpoznawalna grupa ptaków. Mają kompaktową sylwetkę, duże głowy i oczy umieszczone z przodu, podobnie jak ludzie. Od pierwszych przedstawień w jaskiniach przed 30 000 lat, po dzisiaj, ludzie rysują je tak samo, mówi Juan José Negro z hiszpańskiej Wyższej Rady Badań Naukowych. Znajduje się je zarówno w megalitycznych grobowcach jak i wysypiskach śmieci. Większość z nich ma na górze dwa wywiercone otwory. Naukowcy od ponad wieku spierają się o znaczenie tych plakietek. Autorzy nowych badań uważają, że plakietki były tworzone przez dzieci. Przekonania takiego nabrali porównują wygrawerowane sowy z ponad 100 rysunków sów współczesnych dzieci w wieku 4–13 lat. Otwory na górze mogły służyć zarówno przeciągnięciu sznurka, na którym wieszano je na ścianach czy szyi w formie talizmanu, jak i do umieszczenia piór, reprezentujących sowie uszy. Zdaniem Negro i jego zespołu plakietki miały kilka różnych zastosowań. Przede wszystkim były zabawkami. Dzieci wykonywały je, ucząc się przy okazji obróbki kamienia, i bawiły się nimi. Fakt, że trafiały też do grobowców może świadczyć o tym, iż najmłodsi członkowie społeczności mogli w ten sposób składać hołd swoim krewnym czy członkom grupy. Miały więc zastosowanie podwójne, były i zabawkami i obiektami rytualnymi. O rytualnym – i wyłącznie takim – znaczeniu plakietek, mówiono już od dawna. Autorzy badań zwracają jednak uwagę, że ważne przedmioty rytualne były często wykonywane z rzadkich trudno dostępnych materiałów, jak kryształ górski czy kość słoniowa. Łupki są najbardziej rozpowszechnioną skałą na południu Półwyspu, plakietki wytwarzano w miejscu występowania materiału. Co więcej, wśród setek luksusowych przedmiotów – w tym grotów strzał wykonanych z kryształu górskiego – złożonych w jednoznacznie rytualnym kontekście w tolosie w Montelirio, nie znaleziono żadnej plakietki czy podobnie wykonanego przedmiotu. Chcielibyśmy zauważyć, że nasza hipoteza dotycząca łupkowych plakietek z Półwyspu Iberyjskiego, mówiąca, iż były to – przynajmniej w momencie ich wytwarzania – zabawki dzieci epoki miedzi, opiera się na odwiecznej fascynacji ludzi sowami. Pociąga nas ich antropomorficzny wygląd, przez który zwracamy na nie uwagę. Ponadto, posługując się brzytwą Ockhama, stwierdzamy, że nasza hipoteza jest prostsza niż alternatywne wytłumaczenia, mówiące o złożonej symbolice reprezentującej boginię płodności czy o znaczeniu heraldycznym, na którego to hipotezy nie ma żadnych dowodów. Powstaje pytanie, dlaczego plakietki przestały być wytwarzane około 5000 lat temu. Sądzimy, że było to związane z postępem technologicznym. Gdy pojawiły się metalowe narzędzia, znacznie łatwiej było rzeźbić w drewnie. Jednak drewno nie przetrwało tysięcy lat. Dlatego też, naszym zdaniem, kamienne sowy to jedna z niewielu okazji by poznać zachowanie dzieci w prehistorycznej Europie, czytamy na łamach Scientific Reports. « powrót do artykułu
  23. W jednym z największych znalezionych meteorytów – 15-tonowym El Ali z Somalii – zidentyfikowano dwa nowe minerały. Gdy znajdujesz nowy minerał, oznacza to, że warunki geologiczne i skład chemiczny skał był różny od wszystkiego, co wcześniej znaliśmy. I to właśnie jest tak ekscytujące. A w tym meteorycie mamy dwa nieznane dotychczas nauce minerały, mówi profesor Chris Herd, kurator Kolekcji Meteorytów na University of Alberta. To właśnie Kanadyjczycy odkryli nowe minerały w przysłanej im do klasyfikacji 70-gramowej próbce. Co więcej, trwają badania nad potencjalnie trzecim nieznanym minerałem. Herd nie wyklucza, że gdyby dostali więcej próbek, odnaleźliby kolejne minerały. Nowe minerały otrzymały swoje nazwy. Jeden z nich to elalit (elaliite), nazwany tak od samego meteorytu. Drugi to elkinstantonit (elkinstantonite). Nazwano go tak na cześć profesor Lindy Elkins-Tanton ze School of Earth and Space Exploration na Arizona State University, która jest wiceprezydentem ASU Interplanetary Initiative i główną badaczką przygotowywanej przez NASA misji Psyche. Lindy wykonała olbrzymią pracę nad poznaniem formowania się niklowo-żelaznych jąder planet, których najbliższymi analogami są meteoryty żelazne. Dlatego też chcieliśmy uczcić jej wkład w naukę, mówi Herd. Kanadyjczyk, we współpracy z kolegami z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) i California Institute of Technology (CalTech), zaklasyfikował meteoryt El Ali do najliczniejszej wśród meteorytów żelaznych grupy IAB. Obecnie znamy ponad 350 tego typu obiektów. Gdy Herd analizował dostarczoną próbkę, zauważył coś szczególnego. Poprosił o pomoc Andrew Lococka z Electron Microprobe Laboratory. Już w pierwszym dniu analiz powiedział mi, że są tutaj co najmniej dwa minerały. To coś niesamowitego. Zwykle trzeba znacznie więcej czasu, by zauważyć jeden nowy minerał, cieszy się Herd. Tak szybka identyfikacja była możliwa, gdyż... już wcześniej uzyskano te minerały w sposób sztuczny. Locock porównał to, co widział w próbce z syntetycznymi minerałami. Obecnie nie wiadomo, co stanie się z samym meteorytem. Pojawiły się pogłoski, że został przewieziony do Chin i szuka się tam dla niego kupca. W tej chwili nie wiadomo, czy naukowcy będą mieli okazję zbadać kolejne próbki. « powrót do artykułu
  24. Kwiaty mogą przyjmować różne kształty, wielkości i kolory. Wiemy też o setkach gatunków, których kwiaty zmieniają kolor. Najczęściej robią to prawdopodobnie po to, by zasygnalizować zapylaczom, że mogą dostarczyć im nektar. Wszystkie te zmiany są jednokierunkowe. Kwiat, który raz zmienił kolor, nie wraca do poprzedniego. Łatwo więc wyobrazić sobie zdumienie profesora Hirokazu Tsukaya, który zauważył, że kolor kwiatów badanej przez niego od dziesięcioleci rośliny wielokrotnie zmieniał się, wracając do poprzedniej barwy. Uczony bada winorośl z gatunku Causonis japonica. Mimo, że studiowałem tę roślinę szczegółowo i już w 2000 roku odkryłem, że istnieją co najmniej 2 odmiany tego gatunku, dwukierunkowa zmiana koloru była dla mnie całkowitym zaskoczeniem, mówi uczony. Mój kolega, profesor Nobumitsu Kawakubo z Gifu University jest ekspertem w tworzeniu filmów poklatkowych kwitnących roślin. Wraz ze studentami obserwowali zachowanie różnych Causonis japonica, spodziewając się zauważyć, że kwiat zmienia kolor ze zwyczajowego pomarańczowego na jasny różowy. Gdy przejrzeli film nie mogli uwierzyć, że roślina nie tylko stała się z różowej z powrotem pomarańczowa, ale wielokrotnie zmieniała kolor. Poinformowali mnie o tym i rozpoczęliśmy wspólne badania, dodaje. Szczegółowe badania wykazały, że kolor pomarańczowy kwiatu związany jest z męskim cyklem rozwoju, gdy wydziela nektar. Gdy pręcik, męski organ płciowy w kwiecie, starzeje się i odpada, kwiat zmienia kolor na różowy. Kilka godzin później zaczyna dojrzewać słupek, żeński organ płciowy, wydziela nektar i kwiat znowu staje się pomarańczowy. Gdy i ten cykl się kończy, znowu zmienia kolor na różowy. Głównym związkiem chemicznym odpowiedzialnym za zmianę koloru jest karotenoid. Tempo jego akumulacji i degradacji jest tutaj najszybsze z dotychczas obserwowany. To kolejne zdumiewające okrycie, stwierdza Tsukaya. Teraz japońscy naukowcy chcą zbadać, jak działa mechanizm dwukierunkowej zmiany koloru, na jakim poziomie regulowany jest cykl, czy odpowiadają za niego proteiny czy też regulacja odbywa się na poziomie genetycznym. Kilkaset lat temu japońscy rolnicy nienawidzili tej rośliny, gdyż mocno się rozplenia. Z kolei nowelista Kyoka Izumi był nią zachwycony. Zastanawiam się, czy jego opinia nie pomogła w ochronie tego gatunku. Niezależnie od wszystkiego, cieszę się, że gatunek przetrwał i dzieli się z nami swymi tajemnicami. Ciekaw jestem, co jeszcze odkryjemy, podsumowuje uczony. « powrót do artykułu
  25. Podczas wykopalisk ratunkowych w Bazylei (Kleinbasel), związanych z rozbudową sieci ciepłowniczej, odkryto 15 grobów z wczesnego średniowiecza. Niektóre z nich były bardzo bogato wyposażone. Szczególnie pięknym i cennym znaleziskiem jest złota fibula, należąca do kobiety, która zmarła w VII w. w wieku ok. 20 lat. Fibulę odkryto mniej więcej miesiąc temu, w okolicy ulic Riehentorstrasse i Rebgasse. Stanowi ona doskonały przykład maestrii ówczesnych złotników. Zdobienia wykonano ze złotego drutu, niebieskiego szkła i granatów. Kobieta miała prawdopodobnie na sobie pelerynę spiętą fibulą. W pochówku znaleziono sporo biżuterii, co świadczy o wysokim statusie społecznym zmarłej. Archeolodzy zgromadzili m.in. szklane, ametystowe i bursztynowe koraliki, których sznury mogły być noszone jako ozdoba. Niewykluczone także, że przyszyto je do ubrania. Uwagę zwraca duży bursztynowy wisior. W talii kobiety znajdował się pas z żelazną sprzączką i posrebrzaną szpilą. Do pasa przymocowana były zawieszka z dziurkowanymi rzymskimi monetami, żelaznymi przedmiotami i kościanym grzebieniem. Grób kobiety pochowanej w drewnianej trumnie został częściowo zniszczony podczas prac budowlanych w XX w. Z tego względu szkielet zachował się tylko od szyi po kolana. Wczesnośredniowieczne cmentarzysko jest znane od XIX w. Dzięki ostatnim wykopaliskom można było udokumentować 15 bogato wyposażonych grobów (wydaje się, że w tym rejonie grzebano szczególnie majętne osoby). Wszystko wskazuje na to, że pochówków jest więcej niż dotąd przypuszczano. Nieopodal pochówku kobiety latem tego roku odkryto grób skrzynkowy, w którym pogrzebano mężczyznę, który przeżył cios zadany mieczem w twarz (w jego wyniku stracił on fragment szczęki). Wygojona rana wskazuje na ówczesny poziom wiedzy medycznej. Jak widać, poważne urazy zniekształcały ciało ofiary na całe życie, ale niekoniecznie prowadziły do zgonu. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...