Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36948
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Rodzinnych, szczęśliwych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia życzą Ania, Jacek i Mariusz. « powrót do artykułu
  2. Na MIT powstały ogniwa fotowoltaiczne cieńsze od ludzkiego włosa, które na kilogram własnej masy wytwarzają 18-krotnie więcej energii niż ogniwa ze szkła i krzemu. Jeśli uda się skalować tę technologię, może mieć do olbrzymi wpływ produkcję energii w wielu krajach. Jak zwraca uwagę profesor Vladimir Bulivić z MIT, w USA są setki tysięcy magazynów o olbrzymiej powierzchni dachów, jednak to lekkie konstrukcje, które nie wytrzymałyby obciążenia współczesnymi ogniwami. Jeśli będziemy mieli lekkie ogniwa, te dachy można by bardzo szybko wykorzystać do produkcji energii, mówi uczony. Jego zdaniem, pewnego dnia będzie można kupić ogniwa w rolce i rozwinąć je na dachu jak dywan. Cienkimi ogniwami fotowoltaicznymi można by również pokrywać żagle jednostek pływających, namioty, skrzydła dronów. Będą one szczególnie przydatne w oddalonych od ludzkich siedzib terenach oraz podczas akcji ratunkowych. To właśnie duża masa jest jedną z przyczyn ograniczających zastosowanie ogniw fotowoltaicznych. Obecnie istnieją cienkie ogniwa, ale muszą być one montowane na szkle. Dlatego wielu naukowców pracuje nad cienkimi, lekkimi i elastycznymi ogniwami, które można będzie nanosić na dowolną powierzchnię. Naukowcy z MIT pokryli plastik warstwą parylenu. To izolujący polimer, chroniący przed wilgocią i korozją chemiczną. Na wierzchu za pomocą tuszów o różnym składzie nałożyli warstwy ogniw słonecznych i grubości 2-3 mikrometrów. W warstwie konwertującej światło w elektryczność wykorzystali organiczny półprzewodnik. Elektrody zbudowali ze srebrnych nanokabli i przewodzącego polimeru. Profesor Bulović mówi, że można by użyć perowskitów, które zapewniają większą wydajność ogniwa, ale ulegają degradacji pod wpływem wilgoci i tlenu. Następnie krawędzie tak przygotowanego ogniwa pomarowano klejem i nałożono na komercyjnie dostępną wytrzymałą tkaninę. Następnie plastik oderwano od tkaniny, a na tkaninie pozostały naniesione ogniwa. Całość waży 0,1 kg/m2, a gęstość mocy tak przygotowanego ogniwa wynosi 370 W/kg. Profesor Bulović zapewnia, że proces produkcji można z łatwością skalować. Teraz naukowcy z MIT planują przeprowadzenie intensywnych testów oraz opracowanie warstwy ochronnej, która zapewni pracę ogniw przez lata. Zdaniem uczonego już w tej chwili takie ogniwo mogłoby pracować co najmniej 1 lub 2 lata. Po zastosowaniu warstwy ochronnej wytrzyma 5 do 10 lat. « powrót do artykułu
  3. Członkowie Jadowskiego Stowarzyszenia Historycznego trafili na najprawdopodobniej największy skarb krzyżacki na Mazowszu. Już we wrześniu pasjonaci odkryli 14 krzyżackich monet, które leżały zaledwie 15 centymetrów pod powierzchnią łąki znajdującej się przy kościele. O odkryciu natychmiast poinformowali Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, który zlecił przeprowadzenie prac archeologicznych. Wówczas znaleziono kolejne 4 monety. Dla pasjonatów z Jadowa szczególnie fascynujący jest fakt, że monety są starsze od najstarszej wzmianki o ich miejscowości. Nic nie wskazuje na to, by monety zostały celowo ukryte, nie znaleziono też kości mogących świadczyć, że ktoś w tym miejscu zginął. Odkrywcy skarbu sądzą, że albo zawędrował w te okolice jakiś krzyżak, albo ktoś, kto otrzymał zapłatę od krzyżaków i w tym miejscu zgubił monety. Detektoryści nie spodziewali się takiego znaleziska. Po raz pierwszy też mieli okazję pracować na łące. Dotychczas ksiądz nie zgadzał się na prowadzenie tam poszukiwań, gdy uzyskali zgodę od księdza i od konserwatora zabytków, przystąpili do pracy. Początkowo znajdowali tam niezbyt przedmioty. W końcu trafili na monety. Na początku myśleliśmy, że to nie jest aż tak cenne znalezisko. Myśleliśmy, że są to boratynki, czyli dużo bardziej powszechne, miedziane monety. Po oczyszczeniu okazało się, że są to monety srebrne, bardzo wyraźne. Na większości z nich są krzyże, a z drugiej strony herby, które pozwoliły nam upewnić się, że są to kwartniki krzyżackie, powiedział w rozmowie z RMF24 jeden z odkrywców, Marek Suchocki. Jak się zorientowaliśmy, że są to monety krzyżackie, to się przestraszyliśmy. Te wszystkie przepisy związane z ochroną zabytków są na tyle restrykcyjne, że baliśmy się, żeby czegoś nie zniszczyć, żeby postąpić zgodnie z procedurami, dodał. Obecnie monetami zajmują się konserwatorzy z Państwowego Muzeum Archeologicznego. O tym, gdzie ostatecznie trafią, zdecyduje Mazowiecki Wojewódzki Konserwator Zabytków. Jadowskie Stowarzyszenie Historyczne zajmuje się nie tylko poszukiwaniami. Przed 2 laty jego członkowie otworzyli muzeum historyczne, zajmują się też relacjami polsko-szkockimi. Pod Jadowem znajduje się bowiem cmentarz szkockich osadników. Dzięki pracy członków Stowarzyszenia udało się określić jego granice. « powrót do artykułu
  4. Łazik Perseverance rozpoczął tworzenie na Marsie zapasowego magazynu próbek. W miejscu zwanym Three Forks złożona została tytanowa tuba z próbkami marsjańskich skał. W ciągu najbliższych 2 miesięcy łazik pozostawi tam w sumie 10 pojemników, tworząc pierwszy w historii skład próbek na innej planecie. Za 10 lat próbki mają trafić na Ziemię w ramach misji Mars Sample Return. Plan ich przywiezienia zakłada, że to Perseverance zawiezie je do lądownika Sample Retrieval Lander, na pokładzie którego znajdzie się rakieta Mars Ascent Vehicle oraz zbudowane przez Europejską Agencję Kosmiczną Sample Transfer Arm. Europejskie ramię przeładuje przywiezione próbki z Perseverance do Mars Ascent Vehicle. Na pokładzie Sample Retrieval Lander znajdą się też dwa śmigłowce bazujące na architekturze Ingenuity. Zostaną one wykorzystane, gdyby z jakichś powodów Perseverance nie mógł dostarczyć próbek. Wówczas śmigłowce zabiorą próbki ze składu zapasowego i dostarczą je do pojazdu. Następnie z powierzchni Marsa wystartuje Mars Ascent Vehicle, który zawiezie je do czekającego na orbicie pojazdu Earth Return Orbiter. Ten zaś przetransportuje próbki na Ziemię. W tej chwili plan przewiduje, że Earth Return Orbiter zostanie wystrzelony jesienią 2027 roku, a Sample Retrieval Lander wiosną 2028. Próbki mają trafić na Ziemię w roku 2033. Obecnie Perseverance ma na pokładzie 17 pojemników z próbkami, w tym 1 z próbką atmosfery. Pierwszy pojemnik złożony w Three Forks zawiera skały pobrane 31 stycznia 2022 roku na obszarze South Séítah w Kraterze Jezero. Cały proces składowania próbki trwał godzinę. Po tym, gdy pojemnik wypadł spod podwozia łazika, inżynierowie musieli sprawdzić, czy nie znajdzie się pod kołami Perseverance, gdy ten będzie odjeżdżał, ani czy nie ustawił się pionowo. Pojemniki na jednym końcu są płaskie, co ma ułatwić ich przyszłe zebranie. Jednak przez to istnieje ryzyko, że ustawią się pionowo. Podczas testów naziemnych działo się tak w 5% przypadków. « powrót do artykułu
  5. Lekarze z Dolnośląskiego Szpitala Specjalistycznego im. T. Marciniaka zoperowali 55-letniej pacjentce dwa tętniaki i guza mózgu w czasie jednego zabiegu. Jeden z tętniaków znajdował się na tętnicy móżdżkowej górnej. Jak podkreślono w komunikacie szpitala, to bardzo rzadko operowany typ tętniaka, bardzo głęboko położony i trudno dostępny. Podczas trwającego ponad 4 godziny zabiegu stwierdzono, że chora ma także oponiaka. Niewielki guz został usunięty. Przez lokalizację w badaniach obrazowych nie było go widać. Neurochirurg, dr n. med. Dariusz Szarek, podkreśla, że przy wszystkich operacjach tętniaków należy zachować szczególną ostrożność i uważność. Im głębiej w głowie położona jest choroba, tym liczniejsze i krytycznie ważne struktury układu nerwowego z nią sąsiadują. Dlatego dokładna wizualizacja zwiększa skuteczność zabiegu i redukuje jego ryzyko. Tętniaki w tętnicy móżdżkowej górnej są właśnie jedną z takich lokalizacji - tłumaczy. Po operacji 55-letnia pani Anna czuje się dobrze, została już wypisana do domu. Wcześniej przez rok cierpiała na bardzo silne bóle głowy z towarzyszącymi mdłościami i osłabieniem. W ramach diagnostyki stwierdzono obecność tętniaków w mózgu. « powrót do artykułu
  6. Współcześni rodzice mają do wyboru olbrzymią liczbę zabawek dla swoich pociech. Pomysłowość producentów nie zna granic i wybór odpowiedniego prezentu często nie jest łatwym zadaniem. Mimo tej różnorodności dzisiaj nie uświadczymy wielu zabawek, które można było znaleźć na sklepowych półkach – oczywiście po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny – jeszcze kilkadziesiąt lat temu. I nie dlatego, że zabawki te nie cieszyły się popularnością czy wyszły z mody, a dlatego, że zostały zakazane. Oto trzy przykłady najciekawszych naszym zdaniem zabawek, z którymi współczesne dzieci nie mają już do czynienia. Atomowe fascynacje W 1950 roku na rynek trafiła zabawka Gilbert U-238 Atomic Energy Lab, w której znajdowały się rudy uranu. Dzieci mogły dokonywać pomiaru radioaktywności próbek, obserwować rozpad promieniotwórczy czy poszukać radioaktywnych miejsc w swoim otoczeniu. W instrukcji napisano, by nie wyjmować próbek z pojemników, gdyż mają tendencję do kruszenia się. Nie chodziło tu jednak o kwestie związane z bezpieczeństwem, a z nauką. Wyjmowanie kruszących się próbek mogło doprowadzić do zanieczyszczenia nimi otoczenia i zwiększenia radioaktywności tła, co negatywnie wpłynęłoby na jakość pomiarów dokonywanych przez małych naukowców. W zestawie zawarty był zresztą nie tylko uran, ale i źródła promieniowania beta-alfa, beta oraz gamma. Użytkownicy mieli do dyspozycji komorę Wilsona (urządzenie do wykrywania promieniowania poprzez obserwację śladów cząstek elementarnych), spintaryskop (najprostszy licznik scyntylacyjny, pozwala na obserwację rozpadu atomowego), elektroskop (służy do wykrywania napięcia elektrycznego) oraz licznik Geigera. Dołączono też 60-stronicową instrukcję użytkownika i przewodnik nt. wydobycia uranu. W każdym zestawie znajdowała się też książeczka „Learn How Dagwood Splits the Atom!”. Był to częściowo komiks, częściowo podręcznik, w którym bohaterowie popularnego wówczas komiksu – Blondie i Dagwood Bumstead oraz ich dzieci, pies i przyjaciele – wyjaśniali podstawy energetyki atomowej. Ich mentorem i opiekunem, który wyjaśniał przeprowadzane eksperymenty, był Mandrake the Magician, inny popularny bohater komiksów. Książki zostały przygotowane pod nadzorem Leslie'ego R. Grovesa (dyrektor Manhattan Project) oraz Johna R. Dunninga (fizyk, jedna z kluczowych postaci Manhattan Project). Zabawka obecna była na rynku przez około rok. Sprzedano mniej niż 5000 zestawów. Problemem była zapewne wysoka cena – 49,50 USD – czyli około 500 dzisiejszych dolarów. W tym czasie firma Porter Chemical Company sprzedawała dwa inne zestawy dla dzieci, również zawierające rudę uranu, ale w cenie 10 i 25 USD. Z czasem w USA pojawiały się przepisy, które stopniowo uniemożliwiły sprzedaż zabawek, który mogłyby stwarzać jakiekolwiek zagrożenie. Dawka promieniowania emitowana przez zestaw Gilbert U-238 była taka, jak dawka promieniowania, którą otrzymujemy codziennie ze Słońca. Musimy pamiętać też, że wiele otaczających nas przedmiotów jest radioaktywnych, na przykład banany czy orzechy brazylijskie. Mimo tego, obecnie sprzedaż takich zabawek jak opisywany zestaw jest niemożliwa. Chemiczna kuźnia naukowców Atomowe laboratorium nie było jedynym zestawem naukowym oferowanym dzieciom. Kilka dekad wcześniej na rynku pojawiły się zestawy „małego chemika”. Inspirowane były przenośnymi zestawami chemicznymi, które w XVIII i XIX wieku sprzedawano naukowcom i studentom chemii. Te „dorosłe” zestawy zawierały szklane naczynia, związki chemiczne, moździerze i inne przedmioty, niezbędne do prowadzenia badań z dziedziny medycyny, geologii czy nauczania studentów. I to na nich wzorowano zestawy dla dzieci. Wiele z przenośnych zestawów chemicznych było produkowanych w Wielkiej Brytanii, ale same chemikalia pochodziły często z Niemiec. Pierwsza wojna światowa spowodowała, że przestały być one dostępne, produkcję przestawiono na potrzeby wojska. Jednak mniej więcej w tym samym czasie w USA bracia John J. i Harold Mitchell Porter założyli Porter Chemical Company i – inspirowani angielskimi „dorosłymi” zestawami oraz zdobywającą popularność zabawką „Erector set” – wczesnym „małym konstruktorem” – zaoferowali zestawy chemiczne dla dzieci. W zabawce Chemcraft znajdowały się związki chemiczne, wyposażenie laboratorium, waga i palnik alkoholowy. Ceny wahały się od 1,50 do 10 USD, w zależności od tego, jak bogate było wyposażenie zestawu. Bardzo szybko swoją wersję „małego chemika” zaoferował twórca „Erector set” Alfred Carlton Gilbert. Przez kolejne dekady obie firmy konkurowały na rynku oferując coraz to nowe zestawy reklamowane w pismach naukowych i gazetach dla dzieci. Pojawiły się też wyspecjalizowane zestawy, jak przeznaczone dla dziewczynek Sachetcraft pozwalające na wykonywanie własnych perfum i innych kosmetyków czy Laboratory Technician zawierający mikroskop i gotowe preparaty, które można było pod nim obserwować. Większość związków chemicznych znajdujących się w tych zestawach było nieszkodliwych, ale nie o wszystkich można to powiedzieć. Wczesne zestawy dla dzieci zawierały np. azotan potasu, kwas azotowy i siarkowy czy podchloryn wapnia. Dzieci mogły w domowym laboratorium przeprowadzać eksplozje, budować akumulatory czy zginać szkło nad palnikiem. Oczywiście do zestawów dołączone były szczegółowe instrukcje i zakładano, że odpowiedzialni rodzice poinstruują dzieci, jak bezpiecznie się bawić. Jednak w latach 60. rodzice zaczęli wyrażać coraz więcej obaw odnośnie bezpieczeństwa takich zabawek. Pojawiły się więc kolejne regulacje prawne, które coraz bardziej ograniczały możliwości tego typu zabawek. Producenci zaczęli od usuwania z zestawów palników i kwasów, mieli obowiązek oznaczać substancje niebezpieczne, z zestawów zaczęły znikać różne metale. Media, które jeszcze niedawno szeroko informowały o pojawianiu się kolejnych zabawek, teraz zaczęły przed nimi ostrzegać. W końcu zestawy chemiczne dla dzieci całkowicie zniknęły. Dzisiaj na rynku można spotkać zestawy chemiczne dla dzieci reklamowane jako „wolne od środków chemicznych”. Gdy miałem 9 lat rodzice dali mi małego chemika. Po tygodniu zdecydowałem, że chcę być chemikiem i tak już pozostało, pisał w swojej autobiografii laureat Nagrody Nobla z chemii Robert F. Curl. To jeden z wielu noblistów, którzy przyznają, że nauką zainteresowali się właśnie dzięki sprzedawanym przed dekadami zestawom dla dzieci. Zrób sobie zabawkę W latach 30. i na początku lat 40. w ofercie firmy AC Gilbert znajdował się Kaster Kit. Pomiędzy rokiem 1932 a 1941 pojawiło się kilka wersji tego zestawu. Służył on do produkcji własnych zabawek, a konkretne ołowianych figurek. W zestawie znajdowało się kilkadziesiąt form, zarówno płaskich jak i wypukłych, do których dziecko mogło wlać roztopiony ołów. W ten sposób powstawały ołowiane żołnierzyki, figurki sportowców, zwierząt, samolotów, samochodów i innych przedmiotów. Oczywiście nie mogło zabraknąć też elektrycznego tygla do roztapiania ołowiu. Po wlaniu ołowiu do formy wystarczyło poczekać, aż całość ostygnie. Następnie można było wyjąć figurkę z formy, obciąć nadmiarowy ołów i pomalować figurkę na dowolne kolory. Na filmie poniżej możecie zobaczyć, jak to działało. « powrót do artykułu
  7. W dzieciństwie i młodości były najbliższymi sobie osobami i najlepszymi przyjaciółkami. Kiedy jednak ich wuj Edward VIII postanowił abdykować, relacje między Elżbietą a Małgorzatą uległy drastycznej zmianie. Małgorzata już zawsze musiała dygać przed siostrą, którą nazywała dotąd „Lillibet”, i spełniać jej życzenia. Elżbieta patrzyła na wybryki młodszej siostry ze stoickim rozbawieniem, ale walka Małgorzaty o znalezienie sobie miejsca i pozycji w królewskim systemie często była źródłem spięć i nieprzyjemności. Ta fascynująca książka bada relacje sióstr na przestrzeni lat: od idylli wczesnego, odizolowanego od świata życia, poprzez trudne lata wojny, aż po rozejście się ich dróg po śmierci ojca i wstąpieniu Elżbiety na tron. Andrew Morton dzięki swojej wyjątkowej pozycji na dworze królewskim zapewnia wgląd w życie tych dwóch jakże różnych sióstr – jednej pełnej obowiązku i odpowiedzialności, drugiej pełnej buntu i niezgody – oraz opisuje trwały wpływ, jaki wywarły na Koronę, rodzinę królewską i sposoby jej dostosowania się do zmieniających się obyczajów XX wieku. Andrew Morton jest jednym z najbardziej znanych biografów na świecie i czołowym autorytetem piszącym o współczesnych celebrytach i rodzinach królewskich. Autor wielu bestsellerowych biografii, w tym książki o Tomie Cruisie, Angelinie Jolie i Madonnie, a także o brytyjskiej rodzinie królewskiej, między innymi o księciu i księżnej Windsoru, księciu Andrzeju i Meghan Markle.
  8. Złożona ludzka mowa mogła wyewoluować dzięki życiu na drzewach, uważa doktor Adriano Lameira z University of Warwick. Specjalizuje się on w badaniu początków języka i jest autorem pierwszej analizy ewolucji spółgłosek. Wynika z niej, wbrew oczekiwaniom, że nasi przodkowie mogli prowadzić bardziej nadrzewny sposób życia, niż nam się wydaje. W ludzkich językach spotykamy pokaźną liczbę spółgłosek. Od 6 w języku rotokas po 84 w wymarłym ubychijskim. Spółgłoski to dźwięki języka mówionego, które powstają w wyniku częściowego lub całkowitego zablokowania przepływu powietrza przez aparat mowy. Zdecydowana większość naczelnych niemal nie używa dźwięków przypominających spółgłoski. Ich zawołania składają się z dźwięków przypominających samogłoski. Doktor Lameira, chcąc poznać początki spółgłosek, przejrzał dostępną literaturę i porównał wzorce dźwięków wydawanych przez człowiekowate. Do tej rodziny, obok ludzi – którymi Lameira się nie zajmował – należą orangutany, szympansy, bonobo i goryle. Okazało się, że – w przeciwieństwie do innych naczelnych – małpy te używają dźwięków przypominających spółgłoski, ale ich wykorzystanie jest bardzo nierównomiernie rozłożone pomiędzy gatunkami. Goryle, na przykład, używają zawołania przypominającego spółgłoskę, ale jest ono rozpowszechnione tylko w pewnych populacjach. Niektóre grupy szympansów posługują się jednym czy dwoma zawołaniami jak spółgłoski powiązanymi z konkretnym zachowaniem, ale takie zawołania przy tym zachowaniu rzadko zdarzają się wśród innych grup, mówi uczony. Tymczasem orangutany używają pełnego bogactwa zawołań podobnych do spółgłosek, jest ono widoczne w różnych populacjach i dotyczy różnych zachowań, podobnie jak ma to miejsce w ludzkiej mowie. Ich repertuar wokalny jest pełen kliknięć, cmoknięć, parsknięć, prychnięć czy dźwięków przypominających pocałunki, dodaje. Uczony od 18 lat obserwuje orangutany w naturalnym środowisku i uważa, że to ich nadrzewny tryb życia i sposób zdobywania pożywienia mogą wyjaśniać bogactwo wydawanych przez nich dźwięków przypominających spółgłoski. Wszystkie małpy to zręczni zbieracze. Wypracowały złożone mechanizmy zdobywania trudno dostępnej żywności, zamkniętej np. w orzechach. Jej zdobycie wymaga użycia rąk lub narzędzi. Goryle czy szympansy potrzebują stabilnej pozycji na ziemi, by dostać się do takiego pożywienia i używać narzędzi. Jednak orangutany w dużej mierze żyją na drzewach, tam zdobywają pożywienie, a co najmniej jedna z kończyn jest ciągle zajęta zapewnianiem zwierzęciu stabilności. Z tego też powodu u orangutanów rozwinęła się większa kontrola nad wargami, językiem i szczęką. Mogą używać ust jako dodatkowego narzędzia. Znane są np. z tego, że za pomocą samych warg potrafią obrać pomarańczę. Ich kontrola motoryczna nad ustami jest znacznie większa niż u małp afrykańskich, jest niezbędną częścią ich biologii, mówi Lameira. Skutkiem ubocznym lepszej kontroli nad wargami, językiem i szczęką jest zaś zdolność do artykułowania dźwięków podobnych do spółgłosek. To zaś może oznaczać, że nasi przodkowie byli bardziej zależni od drzew, niż obecnie sądzimy. Dlaczego więc u innych żyjących na drzewach małp nie pojawiła się zdolność do wydawania dźwięków podobnych do spółgłosek? Uczony wyjaśnia, że są to mniejsze zwierzęta, do tego posiadające ogony i żywiące się w nieco inny sposób, zatem nie potrzebują aż tak zręcznych ust i języków jak orangutany. Praca Lameiry jest dostępna na łamach Trends in Cognitive Sciences. « powrót do artykułu
  9. Jemioła, którą często można zobaczyć na drzewach, jest przysmakiem różnych ptaków, np. jemiołuszek czy paszkotów. Oprócz tego jest przez nie wykorzystywana jako schronienie; kryją się tu ptaki zaczynające wcześnie lęgi, a nawet ptaki drapieżne. O wielu obliczach jemioły opowiada prof. Piotr Tryjanowski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu (UPP). Jemiołuszka, której nazwa wprost nawiązuje do jemioły, na terenach lęgowych w Fennoskandii i na Syberii żywi się komarami i meszkami, jednak przylatując do nas na zimę, radykalnie zmienia dietę na wegetariańską i najłatwiej stadka tych ptaków można spotkać na jarzębinie i właśnie na jemiołach - tłumaczy ornitolog. Profesor dodaje, że w kulach jemioły można też dostrzec innego ptaka - paszkota. Jego łacińska nazwa Turdus viscivorus oznacza „drozd jemiołojad”. Coraz liczniejsze paszkoty często zostają na zimę. Bronią terytoriów wokół drzew z jemiołami. Lep na ptaki Łacińska nazwa jemioły - Viscum - oznacza lep. W starożytnym Rzymie z jej owoców przygotowywano specjalny klej do sporządzania pułapek na drobne ptaki. Podobnie postępowano również w późniejszych czasach. Tak o tej praktyce pisał Pliniusz Starszy w XVI tomie „Historii naturalnej”: Lep robią z niedojrzałych jagód (jemioły), które zbierają podczas żniw; albowiem gdyby deszcze nastąpiły, jagody stałyby się wprawdzie większemi, aleby znikła ich lipkość. Suszą się potem i tłuką ususzone, dalej kładą się w wodę, w której przez dwanaście prawie dni gniją. Jestto jedyny z wszystkich produktów, który przez zgnicie lepszym się staje. Potem kładą się znowu w świeżą wodę i tłuką młotem, dopóki nie utracą łupiny i dopóki wewnętrzne mięso nie będzie lipkiem. Jestto lep, który za dotknięciem się skrzydła ptaków krępuje; chcąc go istotnie do łowienia ptaków użyć, należy go oliwą zaprawić (Kaja Pliniusza Starszego Historyi Naturalnej Księga szesnasta, przekł. J. Łukaszewicz, 1845). W sensie przenośnym jemioła nadal jest takim lepem na ptaki. Hiszpańskie badania pokazały, że jej owoce są zjadane nie tylko przez wymienianego wcześniej paszkota, ale i inne gatunki drozdów: kosa, drozda śpiewaka, droździka, drozda obrożnego, ale także przez rudziki, sikory, sójkę, a nawet raniuszka - przypomina prof. Tryjanowski. Ponieważ amatorów jej owoców nie brakuje, jemioła z powodzeniem się rozprzestrzenia. Nasiona kiełkują bowiem po przejściu przez przewód pokarmowy, a wspomniana wcześniej kleista substancja pozwala im na szybkie przytwierdzanie się do drzew, gdy wraz z odchodami opuszczą ptasie ciało - dodaje specjalista. Doskonała kryjówka Jemioła jest zielona także zimą i wczesną wiosną. Jej struktura świetnie ukrywa, co dzieje się wewnątrz. Prof. Tryjanowski wyjaśnia, że bardzo się to przydaje ptakom wcześnie rozpoczynającym lęgi, np. srokoszom (Lanius excubitor). Zresztą z takiej osłony korzystają same ptaki drapieżne, a bardzo ładnie to udokumentowano dla trzmielojadów gniazdujących w Białowieży. Jemioła w ulach Dr hab. Karol Giejdasz z Pracowni Pszczelnictwa UPP wskazuje na dawne doniesienia etnograficzne, w których wspominano, że w okresie Bożego Narodzenia do ula wkładano liście jemioły z woskiem (np. po wcześniejszym obiciu obuchem). Praktykowano też ich palenie i odymianie uli. Miało to pomóc w pozbyciu się chorób i zapewnieniu sobie obfitości miodu. Stare książki wręcz sugerują, iż z pewnością wierzono, że odpędza to złe duchy i demony podobnie jak wieszana przez nas jemioła w domu - podkreślono. Co do funkcji prozdrowotnej w przypadku ptaków czy pszczół, brakuje solidnych badań. « powrót do artykułu
  10. W Muzeum Ewolucji Instytutu Paleobiologii PAN można zobaczyć nową wystawę stałą „Smok wawelski i jego ofiara Lisowicja bojani”. Prezentuje ona rezultaty wykopalisk z cegielni Lipie Śląskie w Lisowicach koło Lublińca. Zachował się tam niezwykły zespół flory i fauny sprzed 210 milionów lat (późny trias). Smok, lisowicja i malutkie prassaki Smok wawelski to drapieżny gad o nierozstrzygniętej przynależności systematycznej. Miał 5-6 m długości. O jego dinozaurzej naturze mogą świadczyć wielkie trójpalczaste tropy znalezione w tym samym stanowisku - podkreślono w komunikacie Muzeum. Lisowicja bojani - ofiara smoka - jest roślinożernym gadem ssakokształtnym. Na niektórych skamieniałych kościach tego zwierzęcia (najmłodszego znanego przedstawiciela dicynodontów) odkryto ślady zębów pasujące do uzębienia smoka. Człon lisowicia ukuto od nazwy wsi Lisowice (woj. śląskie), a człon gatunkowy bojani pochodzi od słynnego wileńskiego anatoma Ludwika Bojanusa (1776-1827). Nazwa drapieżnego archozaura nie bez powodu kojarzy się z legendarnym smokiem wawelskim. Praca nazywająca gatunek została opublikowana w 2012 r. w piśmie Acta Palaeontologica Polonica. Jej autorami byli Grzegorz Niedźwiedzki, Tomasz Sulej i Jerzy Dzik. Korzystając z tabletu ze specjalną aplikacją, zwiedzający mogą zobaczyć trójwymiarową rekonstrukcję smoka. Kliknięcie w pewne punkty otwiera okna z opisami oraz ilustracjami dot. zarówno smoka, jak i lisowicji. Oprócz tego na wystawie zaprezentowano makietę pokazującą innych dawnych mieszkańców Lisowic - malutkie prassaki Hallautherium. Na wystawie nie mogło, oczywiście, zabraknąć oryginalnych skamieniałości smoka i lisowicji, a także innych organizmów ze stanowiska. Wymarzony projekt Marzyliśmy o tej wystawie od dawna, ale bardzo trudno było zdobyć środki na wykonanie rekonstrukcji, bo sam tylko szkielet lisowicji kosztował 90 tys. zł. Zakup stał się możliwy dzięki dofinansowaniu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Narodowego Centrum Kultury. Szkielet smoka wawelskiego przez ostatnie 10 lat był natomiast dostępny dla studentów i pracowników Uniwersytetu Warszawskiego, ale teraz po raz pierwszy jest wystawiony na widok publiczny - wyjaśnił PAP-owi dr hab. Tomasz Sulej, prof. IP PAN. Smok został zamówiony ze środków IP PAN (Muzeum Ewolucji), a na Wydziale Biologii tylko czekał na fundusze umożliwiające budowę wystawy, na której mógłby być zaprezentowany [...] - dodano we wpisie Muzeum na Facebooku. Autorką wszystkich rekonstrukcji jest rzeźbiarka Marta Szubert. « powrót do artykułu
  11. Mikrobiom jelit ma wpływ na rozwój stwardnienia rozsianego (MS), a odpowiednio dobrana dieta – jak na przykład zwiększenie ilości spożywanego błonnika – może spowolnić postępy choroby, uważają naukowcy w Rutgers University. Postanowili się oni bliżej przyjrzeć się zauważonym już wcześniej związkom pomiędzy mikrobiomem a stwardnieniem rozsianym. Niezdrowa dieta, spożywanie zbyt małej ilości błonnika i zbyt dużej ilości tłuszczów, mogła przyczynić się do zwiększenia zachorowań na stwardnienie rozsiane w USA. W krajach, gdzie ludzie jedzą więcej błonnika, choroba ta jest znacznie mniej rozpowszechniona, mówi profesor neurologii Kouichi Ito. Stwardnienie rozsiane to choroba neurodegeneracyjna, w wyniku której układ odpornościowy atakuje i niszczy osłonkę mielinową nerwów w mózgu, rdzeniu kręgowym i oczach. W USA co roku zapada na nią około 1 osoby na milion obywateli. Już wcześniej autorzy wielu badań wykazali, że istnieją różnice w składach mikrobiomów osób cierpiących na MS i osób zdrowych. Jednak trudno było powiedzieć, czy któraś z nich – o ile w ogóle którakolwiek – ma wpływ na chorobę, gdyż autorzy każdego z badań zwrócili uwagę na inne nieprawidłowości. Naukowcy z Rutgers, którymi kierował Sudhir Kumar Yadav, wykorzystali genetycznie zmodyfikowane myszy, które miały geny powiązane ze stwardnieniem rozsianym. Na ich przykładzie postanowili zbadać związek pomiędzy zmianami mikrobiomu a mysim modelem MS – eksperymentalnym autoimmunologicznym zapaleniem mózgu i rdzenia (EAE). Gdy myszy dorastały i jednocześnie rozwijały się u nich EAE oraz stan zapalny jelita grubego – naukowcy zauważyli zwiększoną obecność neutrofili w jelicie grubym oraz zwiększoną produkcję przeciwbakteryjnego białka o nazwie lipokalina-2 (Lcn-2). Naukowcy chcieli sprawdzić, czy taki sam proces zachodzi u chorych na MS i rzeczywiście znaleźli w ich odchodach znacząco podwyższony poziom Lcn-2. Fakt ten był z kolei skorelowany ze zmniejszoną bioróżnorodnością bakterii i podwyższonymi markerami stanu zapalnego jelita. Co więcej, liczba bakterii, które prawdopodobnie łagodzą nieswoiste zapalenie jelit, była u chorych na MS tym niższa, im wyższy był poziom Lcn-2 w stolcu. Badania sugerują zatem, że poziom Lcn-2 w stolcu może być dobrym markerem zmian w mikrobiomie jelit u chorych na stwardnienie rozsiane. Ponadto dowodzi, że dieta z wyższą zawartością błonnika, który wspomaga walkę z nieswoistym zapaleniem jelit, może pomagać pacjentom z MS. Naukowcy z Rutgersa chcą teraz przetestować powyższe hipotezy. Właśnie trwa rekrutacja pacjentów z MS do badań, podczas których naukowcy przyjrzą się, w jaki sposób bogaty w błonnik suplement opracowany przez mikrobiologa Lipinga Zhao wpływa na mikrobiom i pracę układu odpornościowego chorych. Szczegóły badań opublikowano w artykule Fecal Lcn-2 level is a sensitive biological indicator for gut dysbiosis and intestinal inflammation in multiple sclerosis. « powrót do artykułu
  12. W piwnicach dawnej siedziby magistratu Gdańska znaleziono ceramikę oraz pozostałości osadnictwa Słowian z X wieku. Odkrycie dokonane pod Ratuszem Głównego Miasta wskazuje, że Gdańsk istniał w 930 roku, zatem jest o 60 lat starszy, niż się przyjmuje. Najstarszą pisemną wzmiankę o mieście znajdziemy w „Żywocie świętego Wojciecha”, spisanym w 999 roku. Dowiadujemy się z niego, że święty odwiedził Gdańsk w 997 roku i właśnie tę datę przyjmuje się za umowny początek jego historii. Obecnie archeolodzy odsłonili trzy wykopy. Co interesujące, w pierwszym z nich – pod Wielką Salą Wety i Galerią Palową – prace prowadził już w latach 70. ubiegłego wieku profesor Andrzej Zbierski. Uczony odkrył wówczas pozostałości zabudowań z XII wieku oraz konstrukcję, którą uznał za drewniany wał z X wieku. Jednak aż do teraz środowisko naukowe odrzucało te ustalenia, gdyż nie było możliwości dokładnego datowania znaleziska. Przed kilkoma miesiącami archeolodzy powrócili do wykopu, który przed 52 laty otworzył profesor Zbierski. Zbadali pobrane przez siebie próbki i okazało się, że datowanie radiowęglowe wskazuje na lata 911–951, a datowanie dendrochronologiczne – na rok 930. Odkrycie sugeruje, że rację odnośnie początków miasta może mieć profesor Klemens Bruski, który uważa, że ośrodek protomiejski powstał pomiędzy ufortyfikowanymi Górą Gradową i Biskupią Górką. Wskazuje też, że początków Gdańska nie można wiązać jedynie z Górą Gradową, gdzie znaleziono arabskie dirhemy, ale wszelkie inne ślady zniszczono w XIX wieku podczas budowy fortyfikacji. Z kolei Stare Miasto powstało w II połowie XI wieku w okolicy dawnego grodu książęcego i kościoła św. Katarzyny. Pozostałości grodu odkryte pod Ratuszem Głównego Miasta wskazują, że znaleziony przez prof. Zbierskiego wał ciągnie się pod Dworem Artusa w stronę Motławy oraz ku Teatrowi Szekspirowskiemu. Archeolodzy wciąż nie wiedzą, czy to, co badają jest pozostałością miasta, które odwiedził święty Wojciech czy też resztkami fortyfikacji, jakie w latach 60. X wieku zniszczył Mieszko. Jutro wykop zostanie zasypany. Pozostałości wału przetrwały do naszych czasów przetrwały tylko dlatego, że zaistniały ku temu sprzyjające okoliczności. Po pierwsze nikt ich nie zniszczył w XIV wieku, być może dlatego, że stabilizowały konstrukcje stawiane na podmokłym terenie. Po drugie wał znajduje się w torfie, który świetnie konserwuje materiał organiczny. Po trzecie jest to teren podmokły, a woda również zachowuje drewno w nienaruszonym stanie. Mimo wszystko udostępnienie znaleziska wiąże się z dużym ryzykiem. W piwnicach panuje duża wilgoć, dodatkowo w miesiącach letnich do wykopu wchodzi woda gruntowa, która podnosi się do takiego stopnia, że uniemożliwi czytelne wyeksponowanie drewnianych pozostałości. Dlatego tak cenne znalezisko na razie najlepiej będzie zasypać, po to by w stanie w jakim przetrwało ponad 1000 lat, przetrwało do czasu, gdy będziemy mieli pomysł jak je na stale i bez ryzyka pokazać odwiedzającym, stwierdził profesor Waldemar Ossowski. AKTUALIZACJA: Twórca polskiej dendrochronologii, profesor Tomasz Ważny, przypomniał, że to, co ogłoszono obecnie jako odkrycie, zostało odkryte przez niego ćwierć wieku temu. « powrót do artykułu
  13. W kręgu triasowego płaza Metoposaurus krasiejowensis, którego szczątki znaleziono w Krasiejowie koło Opola, odkryto ślady nowotworu. Międzynarodowy zespół naukowy prowadzony przez doktora Dawida Surmika z Uniwersytetu Śląskiego zbadał kręg znajdujący się w zbiorach Instytutu Paleobiologii PAN. Naukowcy zidentyfikowali narośl obrastającą znaczną część kręgu i postanowili przyjrzeć się jej bliżej. Wykorzystali w tym celu promieniowanie rentgenowskie, które ujawniło, że narośl występuje nie tylko na zewnątrz, ale wnika w głąb kości. Stało się jasne, że to nowotwór złośliwy. Przygotowali się odpowiedni preparat, który mogli zbadać pod mikroskopem. Szczególną uwagę zwrócili na kontakt pomiędzy częścią zdrową, a zmienioną chorobowo. Okazało się, że żyjący 210 milionów lat temu zwierzę cierpiało na kostniakomięsaka. To jeden z najstarszych zidentyfikowanych przykładów raka, a jednocześnie najlepiej udokumentowany nowotwór u prehistorycznego zwierzęcia. Badany okaz jest bardzo interesujący, gdyż mamy tutaj udokumentowany przypadek zaawansowanego nowotworu kości u wymarłej grupy zwierząt, spokrewnionej z czworonogami, o których sądzi się, że są odporne na nowotwory. To przypadek dobrze udokumentowanego kostniakomięsaka – rzadkiego nowotworu kości – i jego występowania w późnym triasie, czytamy w artykule opublikowanym na łamach BMC Ecology and Evolution. Co więcej, autorzy badań podkreślają, że ich wyniki wspierają organicystyczny pogląd na powstawanie nowotworów (TOFT – Tissue Organization Field Theory). To hipoteza mówiąca, że przyczyną powstawania nowotworów nie są – w uproszczeniu – mutacje genetyczne w pojedynczej komórce, a zaburzenia architektury tkanek, co w konsekwencji prowadzi do zaburzeń komunikacji międzykomórkowej i międzytkankowej. Takie zaburzenia w komunikacji dotyczące np. polaryzacji błony komórkowej i w konsekwencji zaburzeń w transporcie jonów, ma prowadzić m.in. do rozwoju nowotworów. Z tego też powodu Surmik i jego zespół uważają, że paleontolodzy powinni zwracać szczególną uwagę na wszelkie nieprawidłowości w kościach skamieniałych zwierząt kopalnych, które mogą wskazywać na rozwój nowotworów. Kości takie powinny następnie stanowić przedmiot badań onkologii porównawczej. « powrót do artykułu
  14. Naukowcy ze Scripps Research oraz Massachusetts Institute of Technology (MIT) dokonali odkrycia, które może wyjaśniać, dlaczego to kobiety dwukrotnie częściej zapadają na chorobę Alzheimera. Na łamach Science Advances opublikowali oni artykuł, w którym informują, że w mózgach kobiet, które zmarły na alzheimera, znaleziono znacznie więcej szczególnie szkodliwej, chemicznej zmienionej formy białka dopełniacza C3 niż w mózgach mężczyzn. Wykazali też, że estrogen, którego wytwarzanie znacząco spada w czasie menopauzy, chroni kobiety przed tworzeniem się tej formy białka. Układ dopełniacza to zespół około 60 białek surowicy i płynów tkankowych, które biorą udział w obronie przeciwzakaźnej organizmu. Jest to jeden z najstarszych mechanizmów odporności nieswoistej. Odpowiada on między innymi za zabijanie komórek bakteryjnych, stymulację rozwoju pamięci immunologicznej czy usuwanie potencjalnie szkodliwych cząsteczek własnych powstających w wyniku śmierci komórkowej. Białko dopełniacza C3 jest bardzo starym białkiem. Występowało już u szkarłupni i osłonic 700 milionów lat temu. Nasze odkrycie sugeruje, że chemiczna modyfikacja tego składnika układu dopełniacza napędza chorobę Alzheimera i może – przynajmniej częściowo – wyjaśniać, dlaczego schorzenie to dotyka głównie kobiety, mówi profesor neurologii Stuart Lipton. Zespół Liptona bada biochemiczne i molekularne podstawy chorób neurodegeneracyjnych. To oni w przeszłości odkryli proces S-nitrolizacji, któremu poddawane jest białko C3. To reakcja, w czasie której tlenek azotu (NO) przyłącza się do atomu siarki w białku, tworząc zmodyfikowaną formę białka SNO-białko. Modyfikacje białek przez niewielkie grupy atomów są czymś naturalnym i zwykle prowadzą do aktywacji lub dezaktywacji funkcji danego białka. Z przyczyn technicznych S-nitrolizacja jest procesem trudniejszym do badania niż podobne zjawiska. Kierowani przez Liptona uczeni wykorzystali nowatorskie metody wykrywania S-nitrolizacji do oceny poziomu protein, które uległy modyfikacji w mózgach 40 zmarłych. Połowa z mózgów pochodziła od osób, które zmarły na chorobę Alzheimera, połowa od osób, które na nią nie cierpiały. Obie grupy były równo podzielone pomiędzy mózgi kobiet i mężczyzn. W sumie naukowcy znaleźli 1449 różnych proteiny, które uległy S-nitrolizacji. Wśród tych, które najczęściej ulegały takiej modyfikacji, było kilkanaście łączonych z chorobą Alzheimera, w tym białko dopełniacza C3. Okazało się, że poziom SNO-C3 – czyli białka dopełniacza C3, które uległo S-nitrolizacji – był w mózgach kobiet zmarłych na Alzheimera ponad 6-krotnie wyższy, niż w mózgach mężczyzn, którzy zmarli z tego samego powodu. Naukowcy od ponad 30 lat wiedzą, że w mózgach chorych na alzheimera występuje podwyższony poziom białek dopełniacza i innych markerów stanu zapalnego. Badania wykazały też, że białka dopełniacza mogą pobudzić komórki odpornościowe mózgu – mikroglej – do niszczenia synaps. Dlaczego jednak SNO-C3 miałoby częściej występować u kobiet z Alzheimerem? Od dawna pojawiają się dowody sugerujące, że estrogen chroni mózgi kobiet. Dlatego też Lipton i jego zespół wysunęli hipotezę, że estrogen chroni mózgi pań szczególnie przed S-nitrolizacją białka C3, a ochrona ta znika wraz z menopauzą. Przeprowadzili więc badania na hodowanych w laboratorium komórkach ludzkiego mózgu. Wykazali w ten sposób, że po zmniejszeniu poziomu estrogenu dochodzi do aktywacji enzymu wytwarzającego NO, co pociąga za sobą wzrost liczby SNO-C3. Od dawna było tajemnicą, dlaczego kobiety są bardziej narażone na chorobę Alzheimera. Myślę, że nasze badania to waży element układanki wyjaśniającej tę kwestię, stwierdza profesor Lipton. W kolejnym etapie badań uczony chce sprawdzić, czy zastosowanie środków usuwających modyfikację SNO doprowadzi do ograniczenia rozwoju patologii w tkance mózgowej. « powrót do artykułu
  15. Pomysły przodków nie przestają nas zadziwiać. Na załączonych zdjęciach możecie zobaczyć pistolety-pułapki oraz „trumienne torpedy”, wykorzystywane do ochrony grobów przed rabusiami. W XIX wieku, w związku z szybkim rozwojem medycyny i uczelni medycznych, pojawiło się duże zapotrzebowanie na zwłoki do przeprowadzania sekcji. Zaspokajaniem zapotrzebowania zajmowały się gangi rezurekcjonistów, okradające świeże groby z ciał. Rodziny uciekały się do różnych sposobów ochrony miejsc pochówku. Z relacji chirurga Bransby'ego Blake'a Coopera z Wielkiej Brytanii wiemy, że wykorzystywano m.in. znane od co najmniej XVII wieku pistolety-pułapki używane do ochrony posiadłości przed rabusiami czy lasów przed kłusownikami. Broń taka była umieszczana w chronionym miejscu, a od spustu przeciągano linki. Wystrzał następował, gdy złoczyńca nastąpił na linkę. Jak przekonuje Cooper, na cmentarzach taka metoda nigdy się nie sprawdziła. Rezurekcjoniści – o ile nie współpracowali z grabarzami lub strażnikami cmentarza – wysyłali na pogrzeb kobietę, która obserwowała, gdzie umieszczana jest broń i jak przeciągane są linki. W nocy przychodzili na cmentarz i kradli ciało, a następnie wszystko, włącznie z pułapką, ustawiali na swoim miejscu tak, by nie było widać śladów ich działalności. W 1825 roku Edward Harbord, 3. baron Suffield stwierdził, że kłusownicy to praktycznie jedyne osoby, które unikają postrzelenia przez ukrytą w lasach broń i przywołując przypadek, w którym przestępcy rozmontowali pułapkę, a następnie zamontowali ją na publicznej drodze, omal nie zabijając w ten sposób młodej kobiety, zaproponował wprowadzenie zakazu stosowania tego typu rozwiązań. Propozycję barona odrzucono, jednak już w 1827 roku, po kilku kolejnych wypadkach, wprowadzono zakaz ustawiania pułapek z broni mogącej zrobić komuś krzywdę. Przez jakiś czas w takich pułapkach stosowano więc ślepe naboje, jednak los takich rozwiązań był przesądzony. Rezurekcjoniści działali też w USA. Ich najgłośniejszym „wyczynem” była kradzież ciała kongresmena Johna Scotta Harrisona, syna prezydenta Williama Henry'ego Harrisona i ojca prezydenta Benjamina Harrisona. Jego zwłoki znaleziono w Ohio Medical College i ponownie pochowano. W Stanach Zjednoczonych opracowano też skuteczniejsze sposoby walki z rabusiami grobów. Jak donosił Stark Country Democrat, dnia 17 stycznia 1881 roku pewien rezurekcjonista, niejaki Dipper, zginął na cmentarzu w Mount Vernon w Ohio, a jeden z jego wspólników doznał złamania nogi. Był to wynik działania „trumiennej torpedy” autorstwa artysty Philipa K. Clovera.  Uzyskał on w 1878 roku patent na wkładaną pod wieko trumny „torpedę”, która strzelała, gdy złodzieje otwierali trumnę. Jeszcze inny rodzaj torpedy opatentował w 1881 roku sędzia Thomas N. Howell. Tutaj broń była zakopywana nad trumną i z nią połączona. Całość działała jak mina, ładunek wybuchał, gdy rabuś nastąpił na linkę. Pomimo kilku spektakularnych przypadków użycia „trumiennych torped” – z których część to zapewne plotki – tego typu urządzenia nigdy nie cieszyły się szczególną popularnością. Były to dziwactwa wytwarzane po to, by zarobić na powszechnej obawie przed obrabowaniem grobu bliskiej osoby. Tak naprawdę trzeba było przez kilka dni lub tygodni pilnować grobu, by ciało na tyle się rozłożyło, żeby było bezużyteczne, stwierdza antropolog doktor Kate Meyers Emery. « powrót do artykułu
  16. Zamek Królewski na Wawelu ogłosił frekwencję wszech czasów. Mijający sezon zamknie wynikiem ok. 1 mln 785 tys. zwiedzających. W komunikacie instytucji podkreślono, że udało się to, choć w ciągu pierwszych pięciu miesięcy br. większości ekspozycji nie można było zobaczyć, bo Zamek przechodził metamorfozę, przygotowując się do wielkiego otwarcia w czerwcu. Dyrektor Wawelu prof. Andrzej Betlej przyznał, że w 2022 r. doszło do prawdziwego oblężenia Zamku. Zapowiedział, że także w przyszłym roku instytucja z pewnością zaskoczy zwiedzających, zaplanowano bowiem kilka cennych niespodzianek. Łącznie w br. otwarto 16 wystaw. Przeprowadzona na 2 piętrach metamorfoza oznaczała przeniesienie ok. 1200 obiektów. Wyliczono, że od 30 czerwca nowy Skarbiec Koronny zobaczyło niemal 140 tys. osób. Przy okazji podano parę godnych podziwu statystyk. Okazało się, na przykład, że podczas najbardziej intensywnych prac nad Skarbcem specjaliści wykonywali 20 tys. kroków dziennie. Do użytku oddano 46 nowych gablot; wykonano je z 15 ton stali i 9 ton szkła. By efektownie zaprezentować w dość niewielkiej przestrzeni ważący 335 kg stół o wymiarach 765x4020x1275 mm, wykonano specjalną gablotę. [...] Konserwatorzy oczyścili w sumie 624 ogniste języki ważącego 19,5 kg płaszcza Jana III Sobieskiego. Zrealizowano też 73 filmy, a edukatorzy przeprowadzili ponad 1000 lekcji muzealnych. Wydawnictwo Zamku Królewskiego na Wawelu opublikowało 25 tytułów. Oprócz tego Wawel pochwalił się zdobyciem 12 prestiżowych nagród. Kolekcję wzbogaciło 45 obiektów. Część poznamy za jakiś czas. Jeden z takich wyjątkowych zakupów pochodzi od Pawła Sanguszki, ostatniego przedstawiciela jednego z największych rodów magnackich w dawnej Rzeczypospolitej. To bezcenny zbiór sześciu gobelinów z połowy XVII wieku, ozdobionych herbami, które znajdowały się w rezydencjach jego rodziny - podkreślono. Badania wykazały, że pierwotnie należały one do Dymitra Jerzego Wiśniowieckiego. « powrót do artykułu
  17. Troje astronomów –  José Luis Bernal, Gabriela Sato-Polito i Marc Kamionkowski – uważa, że sonda New Horizons mogła zarejestrować rozpadające się cząstki ciemnej materii. Uważają oni, że niespodziewany nadmiar światła zarejestrowany przez sondę, może pochodzić z rozpadających się aksjonów, hipotetycznych cząstek ciemnej materii. Na optyczne promieniowanie tła składa się całe światło widzialne emitowane przez źródła znajdujące się poza Drogą Mleczną. Światło to może nieść ze sobą istotne informacje na temat struktury wszechświata. Problem w badaniu tego światła polega na trudności w jego odróżnieniu od światła, którego źródła znajdują się znacznie bliżej, szczególnie od światła Słońca rozproszonego na pyle międzyplanetarnym. Wystrzelona w 2006 roku sonda New Horizons znajduje się obecnie w Pasie Kuipera. Pył międzyplanetarny jest tam znacznie bardziej rozproszony niż bliżej Słońca. Niedawno sonda użyła instrumentu o nazwie Long Range Reconnaissance Imager (LORRI) do pomiaru światła. Ku zdumieniu specjalistów okazało się, że optyczne promieniowanie tła jest dwukrotnie bardziej jasne, niż należałoby się spodziewać z ostatnich badań dotyczących rozkładu galaktyk. Astronomowie z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa uważają, że ten nadmiar światła może pochodzić z rozpadu aksjonów. Uczeni, chcąc wyjaśnić wyniki obserwacji LORRI, zbadali model, w którym aksjony rozpadałyby się do fotonów. Obliczyli, jak rozkładałaby się energia fotonów z takiego rozpadu i w jaki sposób przyczyniałoby się to zarejestrowania nadmiarowego światła przez LORRI. Wyniki sugerują, że nadmiar fotonów mógłby pochodzić z aksjonów o masie mieszczącym się w zakresie 8–20 eV/c2. Powinny one dawać wyraźny sygnał w przyszłych pomiarach intensywności światła. « powrót do artykułu
  18. Saksońska policja i prokuratura poinformowały w sobotę (17 grudnia) o odzyskaniu części bezcennych eksponatów, skradzionych przed 3 laty z Grünes Gewölbe, muzeum jubilerstwa i złotnictwa założonego jako skarbiec elektorów saskich przez Augusta II Mocnego. Odzyskano 31 pojedynczych elementów, w tym kilka obiektów, które wydają się nieuszkodzone; należy do nich gwiazda orderowa polskiego Orderu Orła Białego. Zabezpieczone przedmioty przewieziono do Drezna pod ochroną policji. Miały one zostać przebadane kryminalistycznie. Później eksperci z Staatlichen Kunstsammlungen Dresden ocenią je zarówno pod kątem autentyczności, jak i kompletności. Cytowany przez Deutsche Welle badacz pochodzenia dzieł sztuki Willi Korte przypuszcza, że odzyskane skarby są w dobrym stanie. Korte wyjaśnił DPA, że to w przeważającej części metale i kamienie szlachetne, nie trzeba [więc] tak bardzo uważać na temperaturę, w jakiej są przechowywane. Odzyskanie eksponatów poprzedziły rozmowy przy udziale sądu między prokuraturą a obrońcami oskarżonych (dotyczyły one możliwej ugody i zwrotu łupu). Więcej informacji nie ujawniono, ponieważ 20 grudnia ma się odbyć rozprawa główna. Sześciu mężczyznom postawiono zarzut dokonania zorganizowanego napadu i podpalenia. Członkowie arabskiego gangu z Berlina ukradli z historycznego skarbca 21 sztuk biżuterii, wysadzanej ponad 4300 diamentami i brylantami o łącznej wartości przynajmniej 113,8 mln EUR. Proces toczy się w Dreźnie od początku br. W listopadzie 2019 r. włamywacze dostali się do środka po usunięciu fragmentu żelaznej kraty i wybiciu okna na parterze. Na nagraniu widać, jak jedna z osób pochodzi do gabloty i uderza w nią narzędziem przypominającym toporek. Policja ujawniła wtedy nagranie z monitoringu, na którym widać poczynania 2 złodziei.   « powrót do artykułu
  19. Częste wykorzystywanie smartfonów czy tabletów do uspokojenia dziecka może się zemścić. Wielu rodziców, by jak najszybciej uspokoić niegrzeczne czy marudzące dziecko, daje mu do ręki smartfon lub tablet. To zwykle natychmiast działa. Jednak może prowadzić do jeszcze gorszego zachowania i problemów emocjonalnych w przyszłości. Badania przeprowadzone przez naukowców z University of Michigan pokazują, że częste używanie gadżetów elektronicznych w celu uspokojenia dziecka w wieku 3–5 lat jest powiązane – szczególnie u chłopców – z coraz większym rozchwianiem emocjonalnym. Wykorzystywanie urządzeń mobilnych do uspokojenia dziecka wydaje się bezpiecznym tymczasowym sposobem na rozładowanie stresu, tymczasem może mieć długoterminowe konsekwencje, jeśli jest to standardowa strategia stosowana przez rodziców. Urządzenia elektroniczne, szczególnie na wczesnych etapach rozwoju, mogą zastąpić u dziecka rozwój niezależnych alternatywnych metod panowania nad sobą, ostrzega główna autorka badań, Jenny Radesky, która specjalizuje się problemach rozwojowych dzieci. W badaniach wzięło udział 422 dzieci w wieku 3–5 lat oraz 422 rodziców. Naukowcy analizowali, jak często rodzice wykorzystywali gadżety elektroniczne, by uspokoić źle zachowujące się dziecko i jak wpływało to na przyszłe jego zachowanie. Oznakami rozregulowania emocjonalnego są m.in. nagłe przejścia od smutku do pobudzenia, impulsywność czy nagłe zmiany nastrojów. Wyniki badań sugerują, że istnieje związek pomiędzy wykorzystywaniem urządzeń elektronicznych do uspokajania dzieci a ich zachowaniem, a związek ten był silniej zaznaczony u chłopców oraz u dzieci, które już wcześniej były nadaktywne, impulsywne i wykazywały mocne reakcje, jak gniew, frustracja czy smutek. Wykorzystywanie urządzeń w celu uspokojenia dziecka może być szczególnie problematyczne w przypadku dzieci, które już nie radzą sobie ze swoimi emocjami, dodaje Radesky. Opiekunowie doświadczają natychmiastowej ulgi, gdy dając dziecku do ręki urządzenie elektroniczne doprowadzą do zmiany jego negatywnego czy trudnego do zniesienia zachowania. To uczucie jest nagradzające zarówno dla dorosłego, jak i dziecka i może motywować obie strony do podtrzymania takich zachowań. Zwyczaj wykorzystywania urządzeń do zarządzania nieodpowiednimi zachowaniami jest wzmacniany z czasem, a u dziecka wzmacnia się mechanizm zapotrzebowania na urządzenie. Im częściej urządzenia są używane, tym rzadziej dziecko i jego rodzice ćwiczą inne sposoby radzenia sobie z takimi sytuacjami, stwierdza uczona. Radesky podaje kilka przykładów takich sposobów. Mogą to być na przykład techniki sensoryczne, takie jak przytulenie dziecka, ukołysanie, pozwolenie mu na poskakanie na trampolinie, ściskanie gumowej piłeczki, słuchanie muzyki czy czytanie książki, w zależności od tego, co uspokaja nasze dziecko. Rodzice mogą też zastanowić się, co dziecko czuje, nazwać emocje i porozmawiać o nich z dzieckiem, pokazując mu, że je rozumieją. Im bardziej są przy tym spokojni, tym bardziej pokazują dziecku, że da się nad tymi emocjami zapanować. Uczona radzi też zastosować kolory. Dla małych dzieci nazywanie emocji może być trudne. Dlatego zastosowanie różnych kolorów, np. niebieskiego gdy się nudzi, zielonego gdy jest spokojne, czerwonego gdy zaraz się rozpłacze itp. itd. może ułatwić mu opisanie swojego stanu i zastanowienie się, co należy zrobić, by z koloru czerwonego powrócić do zielonego. Kolejnym rozwiązaniem jest zaproponowanie bezpieczniejszego sposobu komunikowania negatywnych emocji. Gdy na przykład dziecko w złości ma zwyczaj bić innych, można mu wyjaśnić, że to boli i zaproponować, by zamiast pięści czy twardych przedmiotów, użyło wówczas poduszki, a gdy chce zwrócić na siebie uwagę, nie musi rzucać zabawkami, może np. podejść i dotknąć rodzica. Radesky zauważa, że o ile rzadkie i doraźne używanie gadżetów w celu uspokojenia dziecka nie jest niczym złym, to problem pojawia się, gdy urządzenia stają się podstawowym lub często używanym środkiem uspokajania. Dziecko i rodzice powinni wypracować metody radzenia sobie z emocjami. Dawanie dziecku urządzenia elektronicznego nie powoduje, że uczy się ono radzić sobie z negatywnymi emocjami. Urządzenie mobilne nie uczy dziecka nowych umiejętności, ono po prostu odciąga jego uwagę od tego, co czuje. Dzieci, które w odpowiednim wieku nie nabędą umiejętności radzenia sobie z emocjami, będą miały większe problemy emocjonalne w szkole i w późniejszym życiu, dodają naukowcy. « powrót do artykułu
  20. Chińscy naukowcy dali nam kolejny powód, by pozostawiać niezgrabione liście w spokoju. Rośliny do przeprowadzania fotosyntezy potrzebują jonów tlenku żelaza na drugim stopniu utlenienia (Fe2+). Jednak większość żelaza w glebie stanowią jony na trzecim stopniu utlenienia (Fe3+). Uczeni ze Wschodniochińskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii w Szanghalu odkryli, że żelazo zawarte w opadłych liściach pomaga uzupełnić te niedobory, zamieniając Fe3+ w Fe2+ za pomocą transferu elektronów. Rośliny w sposób naturalny zamieniają Fe3+ w Fe2+ za pomocą reakcji redukcji, w której biorą udział molekuły znajdujące się w korzeniach. Mimo to, nadal mogą cierpieć na niedobory Fe2+. Ma to poważne konsekwencje dla rolnictwa. Przez brak Fe2+ rośliny gorzej przeprowadzają fotosyntezę, dochodzi do zaburzeń w wytwarzaniu chlorofilu (chlorozy) w młodych liściach oraz słabego wzrostu korzeni, co prowadzi do zmniejszenia plonów, mówi Shanshang Liang, jeden z członków zespołu badawczego. Stosowane standardowo w rolnictwie nawozy nieorganiczne, jak FeSO4 nie są zbyt wydajne, gdyż dostarczane wraz z nimi jony Fe2+ szybko zmieniają się w Fe3+. Z kolei lepiej spełniające swoją rolę nawozy organiczne, jak chelaty żelaza, są drogie. Można, oczywiście, zmodyfikować rośliny genetycznie tak, by bardziej efektywnie czerpały Fe2+, jednak to wyzwanie zarówno naukowe, ponadto rośliny GMO wciąż budzą kontrowersje. Tymczasem wystarczy pozostawić szczątki roślin, by zapewnić dostarczenie do gleby składników zapewniających rozwój kolejnych pokoleń roślin. Chiński zespół już podczas poprzednich badań zauważył, że żelazo zmienia swoją wartościowość podczas biochemicznych reakcji polegających na transferze elektronów. Proces taki zachodzi pomiędzy Fe3+ a pewnymi enzymami w korzeniach roślin. Teraz naukowcy wykorzystali rentgenowską spektrometrię fotoelektronów, spektroskopię fourierowską w podczerwieni oraz spektroskopię UV-VIS do obserwacji zamiany Fe3+ w Fe2+ w liściach herbaty, zimokwiatu wczesnego i innych roślin. Nasza praca pozwala zrozumieć, skąd się bierze Fe2+ w glebie oraz w jaki sposób – za pomocą opadłych liści – dochodzi do zamiany Fe3+ w Fe2+. To bardzo wydajny proces, dodaje Shanshang Liang. Naukowcy zauważyli też, że wydajność całego procesu oraz równowaga pomiędzy jonami Fe2+ a Fe3+ mogą silnie zależeć od temperatury otoczenia. Dlatego też planują przeprowadzić badania w tym kierunku. Stwierdzili też, że kwasowość gleby ma istotny wpływ na wchłanianie Fe2+ przez rośliny. Jesteśmy też zainteresowani tym, w jaki sposób opadłe liście poprawiają jakość gleby. To może doprowadzić do opracowania nowych strategii produkcji rolnej, stwierdzają naukowcy. « powrót do artykułu
  21. Na początku roku informowaliśmy, że w miejscu skrzyżowania transeptu z nawą główną katedry Notre Dame znaleziono dwie ołowiane trumny. Odkrycia dokonano po rozebraniu podłogi w ramach prac związanych z remontem katedry po pożarze. Trumny natychmiast wzbudziły zainteresowanie naukowców. Jedna z nich miała antropogenicznych kształt, ponadto wiadomo, że pochówek w ołowiu zarezerwowany był dla elity. Zabytki przesłano więc na Uniwersytet w Tuluzie, gdzie pracuje zespół doświadczonych specjalistów wyposażonych w odpowiednie narzędzia badawcze. Naukowcy chcieli dowiedzieć się, skąd pochodzili zmarli, co jedli, na co chorowali, kiedy i z jakiego powodu zmarli, poznać ich cechy fizyczne oraz szczegóły pochówku. Zwykle ołów pomaga w przechowaniu zwłok, jednak w tym przypadku obie trumny były uszkodzone. W jednym przypadku identyfikacja zmarłego nie nastręczała kłopotów. Do trumny przyczepiono tabliczkę z napisem „To jest ciało pana Antoine de la Porte, kanonika kościoła, zmarłego 24 grudnia 1710 roku w wieku 83 lat. Niech odpoczywa w pokoju”. Antoine de la Porte był wpływowym kanonikiem, kierował katedrą Notre Dame. Odpowiadał m.in. za przeróbki w chórze katedry. Kości duchownego zachowały się w dobrym stanie, podobnie jak włosy i broda. Udało się też pobrać do analizy fragmenty jego szat. Badania kości wykazały, że w trumnie spoczywa mężczyzna w wieku ponad 70 lat. Prowadził on siedzący tryb życia i miał zęby w wyjątkowo dobrym stanie, zarówno jak na swój wiek, na epokę, w której żył, jak i swój status społeczny. Uzębienie elit było często w fatalnym stanie, gdyż ludzie ci mieli dostęp do cukru. Oczywistym jest, że de la Porte dbał o zęby. Jeśli zaś chodzi o drugą trumnę, uwagę zwraca przede wszystkim jej antropogeniczny kształt. Znaleziono ją metr pod pod podłogą, w starszej warstwie archeologicznej niż pochówek Antoine de la Porte. Wewnątrz znaleziono zwłoki mężczyzny, zmarłego w wieku 25–40 lat. W tej chwili nie można wykluczyć, że mógł żyć nawet w XIV wieku. Kości jego miednicy wskazują, że był doświadczonym jeźdźcem, dlatego naukowcy nazwali go „Rycerzem”. Wszystko wskazuje na to, że należał do elity. Został pochowany u stóp wielkiego krzyża ze zniszczonego później lektorium. Większość lektoriów zostało usuniętych z francuskich kościołów katolickich podczas kontrreformacji w XVI i XVII wieku. W tym przypadku pod podłogą zachowały się szczątki XIII-wiecznego lektorium. „Rycerza” wciąż nie udało się zidentyfikować. Wydaje się jednak, że jego ciało zostało zabalsamowane, co rzadko praktykowano w średniowieczu, a zmarłego ozdobiono koroną z kwiatów. Badania wykazały, że młody mężczyzna cierpiał na jakąś chorobę chroniczną, która mocno zniszczyła jego zęby. Wszystko wskazuje na to, że nie zmarł lekką śmiercią. Widoczna jest też deformacja czaszki spowodowana noszeniem w dzieciństwie opaski na głowie. Archeolodzy mówią, że jeśli „Rycerz” zmarł w II połowie XVI lub na początku XVII wieku, być może uda się go odnaleźć w katedralnym rejestrze zmarłych. Jeśli jednak został pochowany wcześniej, prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, kim był. « powrót do artykułu
  22. Naukowcy z Uniwersytetu w Kopenhadze zmodyfikowali drożdże tak, by wykrywały aktywne substancje z konopi indyjskich i pod ich wpływem zabarwiały się na czerwono. Takie drożdże pozwolą łatwiej odkrywać substancje o potencjalnych zastosowaniach medycznych bez konieczności posiadania specjalistycznego sprzętu, dzięki czemu większa liczba instytucji będzie mogła prowadzić poszukiwania takich substancji. Drożdże mogą też posłużyć do stworzenia testów narkotykowych. Mamy tutaj żywy czujnik z komórek drożdży, który reaguje na kannabinoidy i substancje o podobnej funkcji, nawet gdy wyglądają bardzo różnie od kannabinoidów. Taki czujnik może zostać użyty do wykrywania substancji o podobnym działaniu do kannabinoidów. To zaś może zdemokratyzować rozwój medycyny, gdyż firmy farmaceutyczne nie będą jedynymi instytucjami, zdolnymi do wykrywania nowych substancji, mówi profesor Sotirios Kampranis, który stał na czele grupy badawczej. Zespół Kampranisa zmienił receptory sprzężone z białkami G (GPCR) wykorzystywane przez drożdże podczas rozmnażania płciowego do wyczuwania komórki o przeciwnym znaku koniugacyjnym (typie płciowym). Zastąpiono je receptorami GPCR, które ludzki organizm wykorzystuje do wykrywania kannabinoidów. Ponadto naukowcy dodali do drożdży materiał genetyczny, który powoduje, że po wykryciu kannabinoidów zmieniają kolor na czerwony, a nawet zaczynają świecić. Autorzy badań mówią, że w podobny sposób można przystosować drożdże to wykrywania opioidów i innych substancji medycznych. Naukowcy z Kopenhagi przetestowali swoje drożdże na próbce 1600 przypadkowo wybranych substancji z uniwersyteckich zbiorów. Drożdże spisały się na medal. W ciągu jednego dnia wykazały obecność czterech substancji, których dotychczas nie łączono z procesami przeciwzapalnymi czy uśmierzaniem bólu, a które potencjalnie można wykorzystać w takim celu, cieszy się profesor Kampranis. Wykrywanie tego typu substancji jest obecnie skomplikowanym procesem, wymagającym posiadania specjalistycznego laboratorium. Wiele uczelni czy niekomercyjnych instytucji nie może sobie pozwolić na tak kosztowne wyposażenie. Drożdże mogą być alternatywą. Zdaniem Kampranisa, za pomocą drożdży i stworzonego w jego laboratorium przenośnego bioczujnika mocowanego do smartfona, małe laboratoria będą teraz mogły łatwiej substancje potencjalnie użyteczne w medycynie. Nie należy, oczywiście, oczekiwać, że małe laboratoria będą w stanie dzięki temu konkurować z wyspecjalizowanymi firmami farmaceutycznymi. Nowa technika pozwala bowiem na wykrywanie substancji o określonym działaniu, ich wyizolowanie i przebadanie to zupełnie inna historia. Bioczujnik wykorzystuje kamerę wbudowaną w smartfon i dostarcza wyników w ciągu zaledwie 15 minut. Urządzenie takie przyda się również w wykrywaniu narkotyków na lotniskach czy podczas codziennej pracy policji. Możemy za jego pomocą wykrywać zarówno kannabinoidy jak również sztucznie stworzone substancje o innej strukturze, które działają tak, jak kannabinoidy. Możemy też dostosować drożdże tak, by wykrywały opioidy jak morfina, oksykodon czy fentanyl, stwierdza Kampranis. Taki czujnik można wydrukować czy zbudować za pomocą łatwo dostępnych podzespołów. Obecnie zespół Kampranisa pracuje nad tym, by bezpłatnie udostępnić swoje narzędzie jak największej liczbie chętnych, zachowując przy tym kontrolę nad jego dalszym rozwojem. « powrót do artykułu
  23. Pacjentka po przeszczepieniu płuc urodziła dziecko w Uniwersyteckim Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (WUM). To pierwszy taki poród w Polsce. Pani Patrycja cierpiała na całkowitą niewydolność płuc w przebiegu mukowiscydozy. Jedenastego czerwca 2019 r. w wieku 19 lat przeszła transplantację w Śląskim Centrum Chorób Serca. Trzy lata po przeszczepieniu funkcja płuc była bardzo dobra. Po optymalizacji leczenia przeciwodrzutowego i przygotowaniu pani Patrycja zaszła w ciążę. Ciąża wysokiego ryzyka Choć ciąża po przeszczepie płuc jest możliwa, jest to ciąża wysokiego ryzyka. Często dochodzi wówczas do odrzucenia przeszczepu, wcześniactwa czy niskiej wagi urodzeniowej. Mogą pojawić się stan przedrzucawkowy, nadciśnienie, infekcja czy – w wyniku przyjmowania leków przeciw odrzuceniu przeszczepu – wady wrodzone. Uważa się wręcz, że kobiety po transplantacji płuc, które zaszły w ciążę, są narażone na większe ryzyko w porównaniu z innymi biorcami narządów miąższowych - wyjaśniono w komunikacie WUM. Dlatego też zaleca się, by z decyzją o dziecku wstrzymać się przez 2-3 lata po zabiegu. Nadzorujący wyniki pani Patrycji dr hab. n. med. Marek Ochman, koordynator Oddziału Transplantacji Płuc z Pododdziałem Mukowiscydozy, Pododdziałem Chirurgii Klatki Piersiowej i Pododdziałem Chorób Płuc w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu, opowiada, że widział wielką determinację pacjentki. Ponieważ pochodzi ona z województwa mazowieckiego, ze względów logistycznych najlepiej było zaplanować poród w cieszącym się ogromnym prestiżem Uniwersyteckim Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego [UCZKiN]. Prof. dr hab. Artur Ludwin, kierownik I Katedry i Kliniki Położnictwa i Ginekologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, zaznaczył, że lekarze z UCZKiN mają wieloletnie doświadczenie w prowadzeniu ciąż kobiet po przeszczepieniach narządów. Ścisła współpraca pacjentki i multidyscyplinarnego zespołu medycznego Marzenie pani Patrycji spełniło się dzięki współpracy śląskich i warszawskich specjalistów. Ta pierwsza ciąża zakończona porodem po przeszczepieniu płuc w Polsce to ważny krok w historii polskiej transplantologii i opieki położniczej u kobiet po transplantacji narządów. Należy pamiętać, że każda kobieta z mukowiscydozą jest inna, dlatego ważne jest, aby porozmawiać z zespołem zajmującym się mukowiscydozą i zespołem transplantacyjnym, aby lepiej zrozumieć, co ciąża po przeszczepie może oznaczać dla każdego z osobna - podkreślili eksperci z Warszawskiego i Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. Pod koniec ciąży opiekę okołoporodową koordynowała dr hab. n. med. Zoulikha Jabiry-Zieniewicz z UCZKiN. Ze względu na położenie miednicowe płodu zaplanowano cesarskie cięcie. W takich przypadkach należy być przygotowanym na wszystkie możliwe powikłania. Włącznie z przeniesieniem pacjentki na Oddział Intensywnej Terapii z dostępem do techniki pozaustrojowego utlenowania krwi (ECMO). To wszystko przygotowaliśmy - zaznaczył prof. Ludwin. Poród rozpoczął się wcześniej Poród zaczął się wcześniej niż zaplanowano. Rano, w 37. tygodniu i 5. dniu ciąży, pani Patrycja powiadomiła zespół, że odeszły jej wody płodowe. Początkowo badania potwierdzały dobrostan dziecka, ale w czasie przygotowań do cesarskiego cięcia na sali operacyjnej zauważono zaburzenia pracy serca płodu (nagłe spowolnienie). Prof. Ludwin, prof. Bronisława Pietrzak i dr hab. Jabiry-Zieniewicz przeprowadzili natychmiastowe cesarskie cięcie. Mała Pola wymagała pomocy neonatologicznej i początkowo w pierwszej dobie - wspomagania ciągłym dodatnim ciśnieniem oddechowym. W kolejnej dobie nie było już potrzeby wsparcia oddechowego - wyjaśnił prof. Ludwin. Obecnie mama i córka czują się dobrze. Historia przeszczepów płuc Pierwszy w Polsce przeszczep pojedynczego płuca u pacjentki z krańcową postacią samoistnego włóknienia płuc przeprowadził 24 lata temu prof. Marian Zembala, ówczesny dyrektor Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu (SCCS). W 2001 r. prof. Zembala przeprowadził pierwszy udany jednoczasowy przeszczep serca i płuc. W 2003 r. dokonano z kolei pierwszego udanego przeszczepu pojedynczego płuca. Do roku 2004 transplantacja płuc nie była zabiegiem wykonywanym w Polsce rutynowo. SCCS to krajowy lider transplantacji narządów klatki piersiowej. W 2011 r. zespół przeprowadził pierwszą w Polsce transplantację płuc u chorego z mukowiscydozą. W marcu 2012 po raz pierwszy w Polsce przeszczepiono płuca także u nastolatków: 17-letniego Michała chorującego na mukowiscydozę i 15-letniej Marty ze skrajnym nadciśnieniem płucnym - wyjaśniono w komunikacie WUM. Trzy lata temu wykonano pionierski w naszym kraju zabieg jednoczasowej transplantacji płuc i wątroby u 21-latka z mukowiscydozą. « powrót do artykułu
  24. To pierwszy przypadek, gdy w Polsce udało się znaleźć meteoryt na podstawie materiałów wideo zarejestrowanych przez kamery sieci bolidowych. Mamy ogromną satysfakcję, że nasze doświadczenie i aparatura pomiarowa pomogły w potwierdzeniu jego kosmicznego pochodzenia oraz przypisaniu go do konkretnego zjawiska bolidowego, mówi Zbigniew Tymiński z Ośrodka Radioizotopów POLATOM w Narodowym Centrum Badań Jądrowych (NCBJ), jeden z koordynatorów Polskiej Sieci Bolidowej. Meteoroid został zarejestrowany 15 lipca ubiegłego roku przez 3 kamery Czeskiej Sieci Bolidowej. Był on na tyle jasny, że widać go było mimo bliskiego już wschodu Słońca. Czesi, na podstawie trajektorii, określili prawdopodobne miejsce upadku obiektu. Po tym, jak opublikowali swoje dane, Polska Sieć Bolidowa i związani z nią poszukiwacze udali się się w teren. Już dwa tygodnie później na polnej drodze w pobliżu Antonina w województwie wielkopolskim znaleziono kamień ważący 350 gramów, który pokryty był skorupą obtopieniową. Specjalistyczne badania izotopowe, potwierdzające, że mamy do czynienia z przybyszem z kosmosu, przeprowadzili naukowcy z NCBJ. Z obliczeń wykonanych przez Czechów wynika, że obiekt poruszał się po nietypowej orbicie eliptycznej między Wenus a Marsem. W atmosferę Ziemi wszedł nad Polską, w odległości ok. 130 km od granicy z Czechami. Kamery zarejestrowały go, gdy znajdował się na wysokości 74 kilometrów. Pędził wówczas z prędkością 18 km/s, kompresując przed sobą powietrze tak, że rozgrzało się do temperatury kilku tysięcy stopni. Na wysokości około 40 km doszło do rozpadu meteoroidu. Pozostawił on na niebie ślad o długości 62 km, który urywał się, gdy meteoroid wyhamował do 13 km/s. Jak wyjaśnia Tymiński, w późniejszej fazie na upadek obiektu mają wpływ wiatry, których oddziaływania nie jesteśmy w stanie precyzyjnie przewidzieć, przez co można podać tylko przybliżone miejsce lądowania. Tymczasem czas od upadku do odnalezienia odgrywa kluczową rolę. W czasie podróży w przestrzeni kosmicznej meteoroid jest bombardowany przez promieniowanie kosmiczne, które prowadzi do produkcji niestabilnych krótko istniejących izotopów promieniotwórczych. Po upadku na Ziemię izotopy te zaczynają szybko zanikać, a ich obecność to mocny dowód, że badany obiekt przebywał poza atmosferą. W przypadku meteorytu z Antonina mieliśmy dużo szczęścia: kompletny okaz mogliśmy umieścić na naszym wysokorozdzielczym detektorze promieniowania gamma po zaledwie trzech tygodniach od lądowania. Wykryliśmy w nim dwanaście radioizotopów pochodzenia kosmicznego, o czasach połowicznego rozpadu od setek tysięcy lat do kilkunastu dni, mówi doktor Agnieszka Burakowska z NCBJ. Naukowców szczególnie cieszy zarejestrowanie wanadu-48, którego czas połowicznego rozpadu wynosi 16 dni, oraz chrom-51 o 28-dniowym czasie połowicznego rozpadu. Ponadto, dzięki zbadaniu proporcji kobaltu-60 do aluminium-26 określono masę meteoroidu przed wejściem w atmosferę. Naukowcy wyliczyli, że obiekt ważył kilkadziesiąt kilogramów i jeśli założyć, że miał typową gęstość i kształt kulisty, to jego średnica wynosiła 20-25 centymetrów. Meteoryt z Antonina to pospolity chondryt zwyczajny. Mimo tego, jest niezwyczajny. Dotychczas bowiem na całym świecie dzięki stacjom bolidowym wyznaczono orbity jedynie 46 meteorytów, z których niewiele udało się przebadać pod kątem obecności krótko istniejących radionuklidów kosmogenicznych. « powrót do artykułu
  25. Problemy ze snem dotyczą dziś bardzo wielu osób. Sprzyja im współczesne tempo życia i brak czasu na wypoczynek. Jednak warto dbać o jak najzdrowszy sen. Czasami wystarczą niewielkie zmiany, które ułatwią zasypianie i poprawią jakość odpoczynku. Sprawdź, jakie są sprawdzone sposoby na regenerujący sen! Bezsenność to powszechny problem – większość ludzi doświadczy jej na pewnym etapie swojego życia. Zaburzenia snu mogą pojawić się jako objaw choroby lub osobny problem. Często można im zapobiegać zmianą trybu życia, jednak niekiedy konieczna jest specjalistyczna terapia. Popularne są również różne sposoby na efektywniejsze wykorzystanie czasu na odpoczynek. Rozwiązania takie jak sen polifazowy znajdują wielu zwolenników. Co zrobić, aby lepiej się wysypiać?   Dlaczego sen jest tak ważny? Codzienny odpoczynek jest konieczny, aby organizm mógł się w pełni zregenerować. Jego niedobory, szczególnie przewlekłe, mogą prowadzić do problemów z koncentracją, drażliwości, a nawet zaburzeń funkcji poznawczych. Podczas snu wydzielana jest też melatonina – hormon o bardzo szerokim wpływie na organizm. Jej niedobory mogą być przyczyną gorszego samopoczucia, zmęczenia i rozkojarzenia. Przedmiotem wielu badań jest również rola niedoborów melatoniny w patogenezie niektórych nowotworów.   Niekonwencjonalne sposoby na sen Sen monofazowy, to taki, w którym odpoczynek odbywa się raz na dobę i trwa przeważnie 6-8 godzin. Jednak wiele osób praktykuje także inne schematy. W krajach południa często praktykowanym zwyczajem jest tzw. sjesta, czyli popołudniowa drzemka. Ten zwyczaj wiąże się również z dłuższym czasem aktywności wieczorem. Osoby, które muszą redukować ilość snu, np. wojskowi, praktykują schematy, które pozwalają spać jedynie 2 godziny na dobę, robiąc krótkie drzemki co kilka godzin. Wiele osób, często nieświadomie wybiera również sen bifazowy, czyli taki, w którym nocny odpoczynek skracany jest poniżej 6 godzin, jednak w ciągu dnia następuje drzemka.   Przygotuj się do snu Najlepszym sposobem na zapewnienie sobie dobrej jakości snu jest odpowiednie przygotowanie. Warto dbać o wieczorne rytuały – zapewniają one wykształcanie zdrowych nawyków. Do najważniejszych należy: ograniczenie niebieskiego światła tuż przed snem – to, które emitują ekrany, sprawia, że trudniej jest zasnąć, wyciszenie i uwolnienie myśli – może w tym pomóc np. medytacja lub proste ćwiczenia oddechowe, zadbaj o warunki panujące w sypialni – powinna być dobrze przewietrzona, warto też zredukować temperaturę do około 16-19 stopni. Można także monitorować wilgotność powietrza, unikaj ciężkostrawnych posiłków i intensywnego wysiłku fizycznego przed snem.   Dbaj o zdrowie na co dzień Warto pamiętać, że styl życia ma ogromny wpływ na jakość snu. Zdrowa dieta i aktywność fizyczna może pomóc w uzyskaniu odpowiedniego wypoczynku. Przyczyną bezsenności może także być nadmierna masa ciała – osoby z takim problemem doświadczają np. bezdechu sennego. Jeśli zaburzenia snu utrzymują się dłuższy czas i są uciążliwe, warto zgłosić się do lekarza i wykluczyć różne choroby. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...