-
Liczba zawartości
37629 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
246
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Mięso czy mleko nie są produktami wolnego rynku. Analizy wykazały, że dotacje do tych produktów są od 800 do 1200 razy wyższe niż dla ich alternatyw, a co najmniej 50% przychodów europejskich hodowców bydła to dotacje z budżetu. Aktywny lobbing przemysłu mięsnego i mleczarskiego powoduje, że produktom alternatywnym trudno jest się przebić, również przez forsowane rozwiązania prawne. Takie wnioski wnioski płyną z przeprowadzonej przez naukowców z Uniwersytetu Stanforda analizy polityki rolnej USA i Unii Europejskiej w latach 2014–2020. Produkcja żywności z wykorzystaniem zwierząt wiąże się z olbrzymim obciążeniem środowiska naturalnego. Od emisji gazów cieplarnianych, poprzez emisję ścieków, po wycinkę lasów tropikalnych pod pastwiska. Ponadto niektóre z produktów zwierzęcych, jak np. czerwone mięso, mają udowodnione zgubne działania dla ludzkiego zdrowia. Brak polityki nastawionej na redukcję naszego uzależnienia od produkcji zwierzęcej i wystarczającego wsparcia alternatywnych technologii, by uczynić je konkurencyjnymi dla produktów tradycyjnych, to wyraźna oznaka istnienia systemu, który opiera się zmianom, mówi główna autorka badań, Simona Vallone. Z jednej strony wiemy, że produkty zwierzęce przyczyniają się do niszczenia planety i zdrowia, z drugiej zaś zachodnia dieta, w skład której wchodzi olbrzymia ilość mięsa, jest coraz bardziej popularna na całym świecie. Dlatego tez naukowcy postanowili przeanalizować polityki rządów USA oraz krajów Unii Europejskiej i sprawdzić, czy wspierają one produkcję zwierzęcą czy jej alternatywy i porównać rządowe wydatki na oba rodzaje produkcji. Przyjrzeli się też wydatkom na lobbing. Analizy pokazały, że rządy konsekwentnie przeznaczają kolosalne kwoty na dofinansowywanie produkcji rolnej opartej na zwierzętach, konsekwentnie unikają brania pod uwagę kwestii zrównoważonego rozwoju w zaleceniach dotyczących żywienia i konsekwentnie prowadzą działania – jak na przykład przepisy dotyczące oznaczania produktów – ograniczające możliwości rynkowe produktów alternatywnych. Z analizy dowiadujemy się, że w USA dotacje dla tradycyjnych produktów zwierzęcych są 800-krotnie wyższe niż dla ich alternatyw, a lobbyści wydają 190 razy więcej pieniędzy na lobbowanie za nimi. Z kolei w Europie dotacje dla produktów zwierzęcych są 1200 razy wyższe niż dla alternatyw. Dowiadujemy się również, że w Europie bezpośrednie dotacje stanowią co najmniej 50% przychodów hodowców bydła. Niektóre z nich są wprost nastawione na utrzymanie wielkości stad, utrzymanie pastwisk czy zwiększenie w produkcji. USA i kraje EU wydają kolosalne kwoty na swoją politykę rolną. W Stanach Zjednoczonych jest to około 90 miliardów dolarów rocznie, w Europie około 60 miliardów euro rocznie. Autorzy badań uważają, że by zbudować uczciwy rynek, na którym produkty alternatywne – czy to z roślin czy z hodowli komórkowych – będą mogły konkurować z produktami zwierzęcymi, należy spowodować, by cena produktów zwierzęcych odzwierciedlała prawdziwe koszty ich produkcji, w tym koszty dla środowiska. Ponadto należy prowadzić więcej badań nad żywnością alternatywną dla produktów zwierzęcych, a w rządowych zaleceniach dotyczących żywienia powinny znaleźć się informacje o produktach alternatywnych. Oczywistym jest, że za utrzymaniem status quo stoją potężne interesy koncernów produkujących żywność. Potrzebna jest radykalna zmiana polityki, która spowoduje, że produkcja żywności będzie miała mniejszy niekorzystny wpływ na klimat, wykorzystanie terenu i bioróżnorodność, mówi jeden z badaczy, Eric Lambin. Warto przypomnieć, że ostatnio dwie pierwsze firmy otrzymały w USA zgodę na sprzedaż mięsa z hodowli tkankowych. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- mięso
- produkcja żywności
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Guoliang Liu z Wydziału Chemii Virginia Polytechnic Institute and State University (Virginia Tech), opracował metodę przetwarzania plastików – od „kartonowych” pojemników na napoje, poprzez pojemniki na żywność i foliowe torebki – na mydło. Jego tajemnica polega na podgrzewaniu długichł łańcuchów polimerowych i ich gwałtownym chłodzeniu. Mamy tutaj więc do czynienia z tzw. upcyclingiem, czyli uzyskiwaniem z przetwarzanego przedmiotu produktu o wysokiej wartości. W tym przypadku są do surfaktanty, które może zamienić w mydło czy detergent. Bardzo często recykling wiąże się z downcyklingiem, gdy poddany mu przedmiot można zamienić na produkt o niższej wartości. Zamiana plastiku na mydło może być zaskakująca, ale oba te produkty mają wiele wspólnego na poziomie molekularnym. Struktura chemiczna polietylenu, jednego z najpowszechniej używanych tworzyw sztucznych, ma niezwykle podoba do struktury kwasów tłuszczowych używanych do produkcji mydła. Oba te materiały mają długie łańcuchy węglowe, jednak kwasy tłuszczowe mają na końcu łańcucha dodatkową grupę atomów. Guoliang Liu od dłuższego czasu uważał, że dzięki temu podobieństwu powinno się udać zamienić polietylen w kwas tłuszczowy do produkcji mydła. Pytanie brzmiało, jak podzielić długie łańcuchy polimerowe na krótsze, ale nie za krótkie, i zrobić to efektywnie. Jeśli by się to udało, można by z plastikowych odpadów o niskiej wartości uzyskać produkt o wysokiej wartości. Inspiracją dla naukowca stało się dymu z palącego się w kominku drewna. Drewno kominkowe składa się głównie z polimerów, jak celuloza. Jego spalanie rozrywa polimery na mniejsze łańcuchy, następnie na małe gazowe molekuły, które w końcu utleniają się do tlenku węgla. Jeśli podobnie przerwiemy molekuły polietylenu, ale przerwiemy proces zanim staną się one molekułami gazowymi, powinniśmy otrzymać krótkie łańcuchy podobne do molekuł polimerów, stwierdził. W swoim laboratorium wykorzystał termolizę z gradientem temperatury. Na dole urządzenia do termolizy panuje wystarczająco wysoka temperatura, by poprzerywać łańcuchy polimerowe, a na górze jest ono na tyle schłodzone, że proces przerywania łańcuchów nie zachodzi. Po termolizie naukowcy zebrali sadzę z góry pieca i okazało się, że zawiera ona woski. Potrzebnych było jeszcze kilka etapów obróbki chemicznej, w tym zmydlanie, by otrzymać pierwsze w historii mydło z plastiku. Cała procedura została przeanalizowana przez ekspertów od modelowania komputerowego, analiz ekonomicznych i innych dziedzin. Efektem prac jest artykuł opublikowany w Science. Nasze badania pokazują nowy sposób upcyclingu plastiku bez konieczności stosowania nowych katalizatorów czy złożonych procedur. To powinno zachęcić innych do opracowania kolejnych metod zamiany plastikowych odpadów na cenne produkty, mówi główny autor artykułu, Zhen Xu. Co więcej, analizy wykazały, że tę samą metodę można wykorzystać podczas pracy z polipropylenem. Wraz z polietylenem stanowi od większość plastiku, z jakim mamy do czynienia w codziennym życiu. Dodatkową zaletą jest fakt, że metodę Liu można wykorzystać bez potrzeby oddzielania polietylenu od polipropylenu. Można je jednocześnie przetwarzać. « powrót do artykułu
-
Niedźwiedzie polarne są zagrożone przez zmniejszający się zasięg lodu morskiego w Arktyce, na którym spędzają większość życia. Naukowcy chcieliby badać i nadzorować ten gatunek, by go ocalić. Uczeni z University of Idaho znaleźli unikatową nieinwazyjną metodę identyfikowania niedźwiedzi polarnych. Zamiast stresować je śledząc za pomocą śmigłowców, strzelać środkami usypiającymi i zakładać urządzenia namierzające, amerykańscy uczeni pozyskują DNA niedźwiedzi z... odciśniętych na śniegu śladów łap. Na łamach Frontiers in Conservation Science profesor Lisett Waits i badaczka Jennifer Adams z Idaho, we współpracy ze specjalistami z North Slope Borough Department of Wildlife oraz Alaska Department of Fish and Game opisali, w jaki sposób można pozyskać ze śniegu komórki naskórka niedźwiedzi. Naukowcy najpierw zeskrobywali cienką warstwę śniegu ze świeżych śladów, a następnie w laboratorium zbierali komórki i analizowali ich DNA. W ten sposób zbierali unikatowe informacje o każdym z osobników. We wstępnej fazie badan pobrali 15 próbek. W 2 z nich nie znaleziono DNA niedźwiedzia, w 11 zaś stwierdzono jego obecność. Na razie technika ta znajduje się w fazie eksperymentalnej i wymaga dopracowania, jednak już w tej chwili widać, że jest nieinwazyjnym i efektywnym kosztowo sposobem badania dzikich niedźwiedzi polarnych. O ile nam wiadomo, to pierwszy przypadek identyfikowania niedźwiedzi polarnych czy jakichkolwiek innych zwierząt na podstawie pozostawionego w środowisku DNA zebranego ze śniegu, cieszy się Adams. « powrót do artykułu
-
Chmury na Neptunie niemal całkowicie zniknęły, donoszą naukowcy z Keck Observatory na Hawajach. To pierwsza taka sytuacja od niemal 30 lat. Zespół uczonych pracujący pod kierunkiem specjalistów z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley prowadzi od 1994 roku obserwacje pokrywy chmur na Neptunie. Prowadzone badania pokazują, że pokrywa chmur Neptuna jest ściśle powiązana z cyklem słonecznym. To zaskakujące spostrzeżenie zważywszy na fakt, że Neptun jest tak bardzo odległy od naszej gwiazdy, iż otrzymuje 900 razy mniej promieniowania słonecznego niż Ziemia. Badacze zauważyli, że chmury, normalnie powszechne w atmosferze Neptuna, zaczęły zanikać w 2019 roku. Obecnie widać je tylko w okolicach bieguna południowego. Byłem zaskoczony, jak szybko chmury znikają. Ich ilość spadała z miesiąca na miesiąc, mówi profesor Imke de Pater. Nawet teraz, cztery lata później, ilość chmur nie wróciła do normalnego poziomu, dodaje Erandi Chavez z Uniwersytetu Harvarda. To niezwykle ekscytujące i całkowicie niespodziewane, tym bardziej, że w poprzednim okresie zmniejszenia się pokrywy chmur na Neptunie spadek nie był tak dramatyczny, mówi. Chavez i jej zespół przeanalizowali zdjęcia Neptuna wykonane w latach 1994x2022 przez Keck Observatory, Lick Observatory i Teleskop Hubble'a. Dane pokazują związek pomiędzy pokrywą chmur na Neptunie a cyklem słonecznym. Gdy Słońce emituje więcej promieniowania ultrafioletowego, szczególnie z linii widmowej wodoru Lyman-α (121,57 nm), dwa lata później na Neptunie pojawia się więcej chmur. To wskazuje, że pokrywa chmur na Neptunie jest zależna od aktywności Słońca i wspiera teorię mówiącą, że promieniowanie ultrafioletowe emitowane przez Słońce, jeśli jest wystarczająco silne, uruchamia reakcje fotochemiczne prowadzące do pojawiania się chmur Neptuna. Związek pomiędzy cyklem słonecznym a pokrywą chmur na Neptunie obserwowano zatem na podstawie 2,5 cyklu słonecznego. W tym czasie współczynnik odbicia Neptuna osiągnął maksimum w 2002 roku, co wskazuje na maksymalną pokrywę chmur, a minimum przypadło na rok 2007. Neptun ponownie pojaśniał w roku 2015, a w 2020 zaobserwowano najniższy z dotychczasowych współczynników odbicia. Niemal wszystkie chmury zniknęły. Naukowcy zastrzegają, że potrzeba więcej badań, by jednoznacznie potwierdzić związek pomiędzy cyklem słonecznym a chmurami Neptuna. Wiadomo bowiem, że o ile więcej UV może prowadzić do pojawienia się większej ilości chmur i większego zamglenia, jednocześnie może ono powodować, że chmury są ciemniejsze, zatem całkowita jasność planety spadnie. Ponadto burze z głębszych partii atmosfery mogą wpływać na pokrywę chmur, ale nie są powiązane z fotochemicznym powstawaniem chmur. Zjawiska te mogą więc zaburzać związek cyklu słonecznego z pokrywą chmur. Naukowcy chcą też przekonać się, jak długo na Neptunie będzie bezchmurne niebo. To niesamowite, że możemy wykorzystać naziemne teleskopy do badania klimatu planety odległej od nas o 4 miliardy kilometrów. Postęp technologiczny oraz prowadzony przez nas Twilight Observing Program pozwoliły nam na skonstruowanie modelu klimatycznego Neptuna, co jest kluczem do zrozumienia zależności pomiędzy klimatem lodowych olbrzymów a cyklem słonecznym, stwierdza Carlos Alvarez z Keck Observatory. « powrót do artykułu
-
Ludzie, psy, szympansy, wrony, delfiny i wiele innych gatunków zwierząt, lubią się bawić. Chęć zabawy jest powszechna w królestwie zwierząt. Dotychczas badano pod tym kątem głównie kręgowce. Znacznie mniej wiemy o chęci do zabawy bezkręgowców. Może z wyjątkiem bawiących się ośmiornic. Tilman Triphan i Wolf Huetteroth z Uniwersytetu w Lipsku postanowili sprawdzić chęć do zabawy u muszek owocówek (Drosophila melanogaster). Okazało się, że i one lubią się bawić. Na potrzeby eksperymentu naukowcy zbudowali niewielkie pojemniki, w których muszki miały dostęp do pożywienia oraz obracającej się karuzeli. Badania prowadzono na 112 muszkach, z których każda przez 3-4 dni przebywała samotnie w pojemniku. Naukowcy obserwowali, jak zwierzęta wchodzą w interakcje z otoczeniem. Grupę kontrolną stanowiły 194 muszki, które miały dostęp do identycznych pojemników, ale karuzela w nich się nie obracała. Eksperyment wykazał, że muszki, które miały dostęp do obracającej się karuzeli, jednorazowo spędzały na niej do 5 minut. To znacznie dłużej, niż muszki z pojemników, gdzie karuzela się nie obracała. Co więcej, tam, gdzie karuzela się obracała, zwierzęta wielokrotnie ją odwiedzały. Niektóre z muszek z pojemników z obracającą się karuzelą wyraźnie jej unikały lub spędzały dużo czasu bezpośrednio przed nią. Wiadomo, że D. melanogaster reagują na nieznaną sobie sytuację unikając jej. To może tłumaczyć unikanie karuzeli, ale nie tłumaczy wielokrotnego dobrowolnego przebywania na niej. Byliśmy zaskoczeni zachowaniem muszek. Spodziewałem się, że albo będą w ogóle unikały karuzeli, albo przebywanie na niej im się nie spodoba, mówi Huetteroth. Uczony dodaje, że aby uznać zachowanie zwierzęcia za zabawę, nie może być ono związane z przetrwaniem, musi być dobrowolne i celowe. Wyniki eksperymentu silnie sugerują, że tak właśnie jest w przypadku owocówek. Z formalnego punktu widzenia nie możemy całkowicie wykluczyć, że muszki, które trafiły na obracającą się karuzelę, czuły się tam uwięzione, czy to w wyniku oddziaływania bodźców wizualnych czy siły odśrodkowej. Jednak fakt, że wielokrotnie odwiedzały one karuzelę czyni takie przypuszczenie nieprawdopodobnym, dodaje uczony. Interpretację, że muszki lubią się bawić wzmacnia inna część eksperymentu, w ramach której zwierzęta umieszczano w pojemnikach, gdzie znajdowały się dwie karuzele. Jedna z nich się poruszała, druga nie. Okazało się, że muszki poszukują poruszającej się karuzeli. Co więcej, gdy trafiły na karuzelę nieruchomą, przesiadały się na ruchomą. To wskazuje na podejmowanie świadomych decyzji i wyborze pomiędzy dostępnymi opcjami. To silna sugestia, że dla muszek poruszająca się platforma ma przynosi zależną od sytuacji korzyść, spełniając tym samym kluczowe kryterium dla zabawy, czytamy w opisie badań. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
Jak je uzyskać i ile wynosi odszkodowanie za potrącenie?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Artykuły
Odszkodowanie za potrącenie na pasach jest wypłacane jedynie w określonych sytuacjach. W takich przypadkach można otrzymać tego typu wypłatę? Jaka jest jej najczęstsza kwota? Wyjaśniamy najważniejsze kwestie! Czym jest odszkodowanie za potrącenie? Odszkodowanie jest rodzajem świadczenia pieniężnego, które wypłacane jest w razie doznania szkód na rzecz osoby poszkodowanej przez osobę, która doprowadziła do tej szkody albo też przez jej ubezpieczyciela. Aby otrzymać odszkodowanie, konieczne jest spełnienie określonych warunków, między innymi zaistnienie szkody, a także ustalenie winnego zdarzenia, ponieważ nie może być nim osoba, która została poszkodowana, co uniemożliwia albo też znacznie obniża wypłaconą kwotę. Do uzyskania możliwe jest też odszkodowanie za potrącenie na pasach, które przeznaczone jest dla osób poszkodowanych na skutek zdarzenia na pasach drogowych. Ma ono na celu zrekompensowanie doznanych szkód materialnych oraz szkód na zdrowiu. Odszkodowanie za potrącenie na pasach – kiedy jest wypłacane? By otrzymać odszkodowanie za potrącenie na pasach, trzeba przede wszystkim być osobą poszkodowaną, która nie doprowadziła swoimi czynami do tego rodzaju zdarzenia, ponieważ w przeciwnym przypadku otrzymanie świadczenia nie będzie możliwe. Przykładowo, jeśli osoba będzie przekraczała pasy na czerwonym świetle, będzie korzystała ze swojego telefonu komórkowego i nie dochowa należytej ostrożności czy też będzie przekraczała drogę bez jej dochowania w miejscu, które nie jest do tego przeznaczone, może nie otrzymać odszkodowania. W takich sytuacjach bardzo często sprawy trafiają do sądu, jeżeli nie jest możliwe jednoznaczne określenie, kto doprowadził do powstania winy. Ile wynosi odszkodowanie za potrącenie? Kwoty wypłacane w przypadku potrącenie na pasach mogą być zróżnicowane, ponieważ wpływa na nie wiele czynników. Zatem, ile wynosi odszkodowanie za potrącenie pieszego na pasach? Najczęściej odszkodowanie to jest przyznawane w kwocie na poziomie od 5 tysięcy złotych do około 50 tysięcy złotych, natomiast może zdarzyć się, że będzie ono znacznie wyższe, na przykład będzie wynosiło nawet 500 tysięcy złotych, jeśli na skutek zdarzenia doszło do śmierci osoby poszkodowanej albo też stała się ona niepełnosprawna i będzie wymagała odpowiedniej opieki do końca życia. Aby dowiedzieć się, ile wynosi odszkodowanie za potrącenie, najlepiej skontaktować się z kancelarią prawną specjalizującą się w pomocy w uzyskaniu takich odszkodowań, co pozwoli na otrzymanie szacunkowych informacji dotyczących konkretnych kwot. « powrót do artykułu -
Nowo odkryty wąż nazwany na cześć Harrisona Forda
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
W Andach w Peru odkryto nowy gatunek węża. Nazwano go na cześć Harrisona Forda. Dorosły Tachymenoides harrisonfordi mierzy nieco ponad 40 cm. Jest niegroźny dla ludzi, żywi się jaszczurkami i żabami. Artykuł na jego temat ukazał się w piśmie Salamandra. Naukowcy z Peru i USA znaleźli samca w maju ubiegłego roku. Zwierzę wygrzewało się w słońcu na przełęczy w Parku Narodowym Otishi (ONP). Jego habitat stanowi puna. T. harrisonfordi jest żółtawobrązowy, jego ciało pokrywają ciemne plamki. Brzuch ma czarny. Dzięki swojemu ubarwieniu doskonale wtapia się w otoczenie. Czterej biolodzy, którym pomagał jeden strażnik, prowadzili badania puny w południowej części ONP między 16 a 30 maja 2022 roku. Na miejsce dostali się helikopterem (wystartowali z Quillabamby). Ford od dawna działa na rzecz przyrody. Jest m.in. wiceprezesem organizacji non-profit Conservation International, która poinformowała o odkryciu. Naukowcy nazywają po mnie zwierzęta, ale tylko te, których boją się dzieci. Kompletnie tego nie rozumiem. Wolny czas spędzam [przecież] na haftowaniu. Śpiewam [też] krzaczkom bazylii kołysanki, tak by nie bały się nocą - żartuje aktor. A tak na poważnie, odkrycie [T. harrisonfordi] ma pouczający wymiar. Przypomina nam, że nadal możemy się sporo dowiedzieć o naturze i o tym, że ludzie stanowią malutką część ogromnej biosfery - dodaje. Jeśli weźmie się pod uwagę odległą lokalizację w niebezpiecznym regionie i to, jak strome są stoki Cordillera de Vilcabamba, trudno się dziwić, że ONP jest najsłabiej zbadanym peruwiańskim parkiem narodowym. Zbyt często ochrona gadów jest pomijana; dla większości ludzi gady nie są tak słodkie, jak młode puszyste pandy. Ich rola w światowych ekosystemach jest jednak równie ważna - podkreśla Neil Cox, menedżer Conservation International-IUCN Biodiversity Assessment Unit (jednostki ds. oceny bioróżnorodności, tworzonej wspólnie przez Conservation International oraz Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody). [Opisywane] odkrycie pomaga nam lepiej zrozumieć, jak gatunki węży egzystują i dają radę przeżyć w różnych rejonach świata. Mam nadzieję, że żartobliwa nazwa [nowego gatunku] pomoże zwrócić uwagę na fakt, że w skali globalnej gady są zagrożone. Zespołem kierował prof. Edgar Lehr, biolog z Illinois Wesleyan University. Naukowcy przemierzali region nazywany „peruwiańską doliną kokainową”. Szybko zorientowali się, że niechcący rozbili obóz w pobliżu lądowiska kartelu (jak się zresztą okazało, przemytnicy pilnie przyglądali się ich poczynaniom). Nosiłem walkie-talkie, tak by móc się ze sobą komunikować, w razie gdyby członkowie ekipy się rozdzielili. Dziewiątego dnia wyprawy nagle usłyszałem nieznane głosy. Znajdowaliśmy się na kompletnym odludziu, dlatego od razu wiedziałem, że jest tu ktoś jeszcze, kto wykorzystuje tę samą częstotliwość radiową - kanał ósmy. Oni również wydawali się nas słyszeć i sprawiali wrażenie zaskoczonych - wspomina Lehr. Później niejednokrotnie naukowcy przekonywali się, że są obserwowani. Raz nad obozowiskiem latał dron, kiedy indziej na jego skraju zauważono ślady butów. Zespół nie zrażał się jednak sytuacją i kontynuował prace. Dzięki jego wytrwałości nie skończyło się na odkryciu węża. Naukowcy zidentyfikowali jeszcze i nazwali wodospad, mokradła i nowy gatunek jaszczurki - Proctoporus titans. Usłyszawszy pewnego dnia silnik samolotu, przestraszeni uczeni postanowili jednak skrócić wyprawę. Gdy po intensywnych opadach pojawił się wreszcie helikopter Fuerza Aérea del Perú, pilot zapytał, czy to, co udało się zrobić, jest warte ryzyka. Lehr zapewnił, że jak najbardziej. W odróżnieniu od Indiany Jonesa, Ford nie cierpi na ofidiofobię (lęk przed wężami) i darzy T. harrisonfordi sympatią. Warto dodać, że to już 3. zwierzę, którego nazwa nawiązuje do Harrisona Forda. Wcześniej, w 1993 r., na cześć aktora nazwano kalifornijskiego pająka (Calponia harrisonfordi), a dziesięć lat później ten sam zaszczyt spotkał mrówkę (Pheidole harrisonfordi). « powrót do artykułu- 1 odpowiedź
-
- Tachymenoides harrisonfordi
- odkrycie
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Astronomowie odkryli brązowego karła, którego powierzchnia jest znacznie bardziej gorąca niż powierzchnia Słońca. Tymczasem brązowe karły nie są gwiazdami. To obiekty gwiazdopodobne, których masa jest zbyt mała, by mógł w nich zachodzić proces przemiany wodoru w hel. Mają masę co najmniej 13 razy większą od Jowisza. Od olbrzymich planet różnie je to, że są zdolne do fuzji deuteru. Po jakimś czasie proces ten zatrzymuje się. Najgorętsze i najmłodsze brązowe karły osiągają temperaturę ok. 2500 stopni Celsjusza. Później stygną. Temperatura najstarszych i najmniejszych z nich to około -26 stopni. W najnowszym numerze Nature Astronomy naukowcy opisali brązowego karła, którego temperatura powierzchni sięga 7700 stopni Celsjusza. To znacznie więcej, niż 5500 stopni, jaką ma temperatura Słońca. Nic więc dziwnego, że gdy na początku XXI wieku po raz pierwszy zauważono ten obiekt, omyłkowo go sklasyfikowano. Dopiero powtórna analiza danych przeprowadzona przez Na'amę Hallakoun z izraelskiego Instytutu Naukowego Weizmanna i jej zespół pokazały, z czym mamy do czynienia. Nasz brązowy karzeł ma tan olbrzymią temperaturę, gdyż obiega po bardzo ciasnej orbicie białego karła WD 0032-317. To właśnie jego promieniowanie ogrzewa brązowego karła do tak olbrzymich temperatur. Brązowy karzeł znajduje się w obrocie sychronicznym wokół WD 0032-317, co oznacza, że jest cały czas zwrócony w jej kierunku tylko jedną stroną. To zaś powoduje olbrzymie różnice temperatur. Strona nocna brązowego karła jest aż o 6000 stopni Celsjusza chłodniejsza niż strona dzienna. Gdy układ ten po raz pierwszy zaobserwowano przed dwoma dziesięcioleciami, sądzono, że jest to układ podwójny dwóch białych karłów. Jednak gdy Hallakoun i jej zespół przyjrzeli się danym, zauważyli coś, co kazało im ponownie przyjrzeć się temu układowi. Mogli obserwować go rejestrując linie emisji pochodzące z dziennej strony brązowego karła. Dane były tak zaskakujące, że początkowo naukowcy sądzili, że nieprawidłowo je opracowali. Później zauważyli, że tak naprawdę obserwują układ składający się z białego karła, wokół którego krąży brązowy karzeł. Uczeni, którzy przed 20 laty zaobserwowali ten system, nie zauważyli tego, gdyż obserwowali nocną stronę brązowego karła. Autorzy odkrycia mówią, że przyda się ono do badania ultragorących Jowiszów, czyli olbrzymich planet krążących blisko swojej gwiazdy. Znalezienie takich planet nastręcza na tyle dużo trudności, że obecnie znamy pojedyncze planety tego typu. Dlatego też astronomowie nie od dzisiaj myślą o wykorzystaniu brązowych karłów krążących blisko gwiazd w roli modelu do badań ultragorących Jowiszów. Brązowe karły łatwiej jest obserwować. Układ WD 0032-317 rzuci też światło na ewolucję gwiazd. Na podstawie obecnie obowiązujących modeli naukowcy stwierdzili, że brązowy karzeł ma kilka miliardów lat. Z kolei niezwykle wysoka temperatura białego karła WD 0032-317 wskazuje, że istnieje on zaledwie od około miliona lat. Co więcej, ma on masę zaledwie 0,4 mas Słońca. Zgodnie z obowiązującymi teoriami, biały karzeł o tak małej masie nie może istnieć. Ewolucja gwiazdy do takiego stanu musiałaby bowiem trwać dłużej, niż istnieje wszechświat. Dlatego naukowcy sądzą, że brązowy karzeł przyspieszył ewolucję towarzyszącej mu gwiazdy. Hallakoun i jej zespół uważają, że przez pewien czas oba obiekty znajdowały się we wspólnej otoczce gazowej. Pojawiła się ona, gdy gwiazda macierzysta zmieniła się w czerwonego olbrzyma i pochłonęła brązowego karła. Z czasem wspólna otoczka została usunięta, w czym swój udział miał brązowy karzeł, co doprowadziło do szybszego pojawienia się białego karła. « powrót do artykułu
-
- brązowy karzeł
- Słońce
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Ryzyko zgonu na nowotwory spowodowane ekspozycją na niskie dawki promieniowania jonizującego jest znacznie wyższe, niż się obecnie przypuszcza, czytamy na łamach British Medical Journal. Ma to znaczenie zarówno dla osób wystawionych na promieniowanie jonizujące w pracy, jak i dla pacjentów poddawanych procedurom medycznym. Między rokiem 1985 a 2006 średnia dawka promieniowania jonizującego przyjęta przez mieszkańca USA zwiększyła się dwukrotnie, głównie za sprawą rozpowszechnienia takich technik medycznych jak tomografia komputerowa. Obecnie głównym źródłem informacji o wpływie promieniowania jonizującego na ludzkie zdrowie są dane uzyskane o osób, które przeżyły ataki za pomocą broni atomowej. Jednak sposób ekspozycji i przyjęte przez nie dawki znacząco różnią się od tego, w jaki sposób promieniowanie przedostaje się do organizmów pracowników, pacjentów i każdego z nas. Dlatego międzynarodowy zespół, w skład którego wchodzili m.in. specjaliści z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, brytyjskiej Agencji Ochrony Zdrowia, francuskiego Institut de Radioprotection et de Sûreté Nucléaire czy amerykańskiego Narodowego Instytutu Medycyny Pracy, przeprowadził analizy zdrowia osób, które w miejscu pracy mają styczność z promieniowaniem jonizującym. Pod uwagę wzięto informacje z International Nuclear Workers Study, gdzie zgromadzone są dane 309 932 pracowników przemysłu atomowego. Znajdziemy tam informacje zarówno o osobach, które od początku pracowały przy Projekcie Manhattan, jak i pracownikach elektrowni atomowych i innych miejsc we Francji, Wielkiej Brytanii i USA. Osoby te nosiły przy sobie indywidualne monitory promieniowania, dzięki czemu wiemy, na jakie dawki były narażone. Naukowcy postanowili poszukać związku pomiędzy dawkami promieniowania o zgonami z powodu nowotworów. Dotychczas zmarło 103 533 badanych, a nowotwory inne niż białaczka były przyczyną 28 089 zgonów. Z analiz wynika, że ryzyko zgonu na nowotwór rośnie o 52% wraz z każdym grejem (Gy) skumulowanej dawki przyjętego promieniowania. Grej to bardzo duża dawka. W obrazowaniu medycznym używa się miligrejów. Dawki liczone w grejach otrzymują pacjenci podczas radioterapii. Ponadto okazało się, że szczególnie niedoszacowywano dotychczas wpływu najniższych dawek. Tam, gdzie badani byli wystawieni na promieniowanie rzędu 0–100 mGy, ryzyko zgonu z powodu nowotworu rosło o 130% z każdym przyjętym grejem. Wbrew trendowi redukcji lub eliminacji ekspozycji na znane kancirogeny, ekspozycja społeczeństwa na promieniowanie jonizujące zwiększyła się w ostatnich dekadach. Zrozumienie ryzykz związanego z niskimi dawkami tego promieniowania jest niezbędne do prowadzenia odpowiedniej polityki zdrowotnej, stwierdził główny autor badań, profesor David B. Richardson z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine. « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
- promieniowanie jonizujące
- ryzyko
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W przypadku sztucznej inteligencji z Osaki powiedzenie „wyglądasz na swój wiek” odnosi się nie do twarzy, a do... klatki piersiowej. Naukowcy z Osaka Metropolitan University opracowali zaawansowany model sztucznej inteligencji, który ocenia wiek człowieka na podstawie zdjęć rentgenowskich klatki piersiowej. Jednak, co znacznie ważniejsze, jeśli SI odnotuje różnicę pomiędzy rzeczywistym wiekiem, a wiekiem wynikającym ze zdjęcia, może to wskazywać na chroniczną chorobę. System z Osaki może zatem przydać się do wczesnego wykrywania chorób. Zespół naukowy, na którego czele stali Yasuhito Mitsuyama oraz doktor Daiju Ueda z Wwydziału Radiologii Diagnostycznej i Interwencyjnej, najpierw opracował model sztucznej inteligencji, który na podstawie prześwietleń klatki piersiowej oceniał wiek zdrowych osób. Następnie model swój wykorzystali do badania osób chorych. W sumie naukowcy wykorzystali 67 009 zdjęć od 36 051 zdrowych osób. Okazało się, że współczynnik korelacji pomiędzy wiekiem ocenianym przez SI, a rzeczywistym wiekiem badanych wynosił 0,95. Współczynnik powyżej 0,90 uznawany jest za bardzo silny. Uczeni z Osaki postanowili sprawdzić, na ile ich system może być stosowany jako biomarker chorób. W tym celu wykorzystali 34 197 zdjęć rentgenowskich od chorych osób. Okazało się, że różnica pomiędzy oceną wieku pacjenta przez AI, a wiekiem rzeczywistym jest silnie skorelowana z różnymi chorobami, jak np. nadciśnienie, hiperurykemia czy przewlekła obturacyjna choroba płuc. Im więcej lat dawała pacjentowi sztuczna inteligencja w porównaniu z jego rzeczywistym wiekiem, tym większe było prawdopodobieństwo, że cierpi on na jedną z tych chorób. Wiek chronologiczny to jeden z najważniejszych czynników w medycynie. Nasze badania sugerują, że wiek oceniany na podstawie prześwietlenia klatki piersiowej może oddawać rzeczywisty stan zdrowia. Będziemy nadal prowadzili nasze badania. Chcemy sprawdzić, czy system ten nadaje się do oceny zaawansowania choroby, przewidzenia długości życia czy możliwych komplikacji pooperacyjnych, mówi Mitsuyama. Szczegóły badań opublikowano na łamach The Lancet. « powrót do artykułu
-
- sztuczna inteligencja
- ocena wieku
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Układ nerwowy rozgwiazdy wygrał konkurs fotografii mikroskopowej
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
Tegoroczny konkurs fotograficzny Global Image of the Year Scientific Light Microscopy Award wygrało piękne zdjęcie układu nerwowego młodej rozgwiazdy z gatunku Patiria miniata. Zwierzę ma zaledwie 1 cm średnicy. Autorem jest doktor Laurent Formery z należącej do Uniwersytetu Stanforda Hopkins Marine Station w Kalifornii. Zdjęcie pokonało 639 konkurentów z 38 krajów. Dwa lata temu otrzymałem wyróżnienie. Zwycięstwo to dla mnie olbrzymi zaszczyt. Pokazuje mi, że zrobiłem postępy, cieszy się naukowiec. Formery specjalizuje się w badaniach nad morskimi bezkręgowcami, szczególnie nad szkarłupniami. To przepiękne zwierzęta o fascynującej i estetycznej promienistej symetrii ciała, niepodobnej do niczego innego w królestwie zwierząt, mówi Formery. Szkarłupnie i w ogóle morskie bezkręgowce nie są zbyt dobrze poznanymi zwierzętami. Cieszę się, że dzięki tej fotografii mogę pokazać, ile piękna jest w oceanach i jak ważne jest, byśmy się o nim dowiedzieli i je chronili. Naukowiec, by uwidocznić układ nerwowy zwierzęcia, użył przeciwciał barwiących acetylowaną tubulinę, zredukował rozpraszanie światła na tkankach i wykorzystał kodowaną kolorami fotografię w przestrzeni trójwymiarowej. W konkursie jest też i polski akcent. Shyam Rathod z Indii został zwycięzcą nowej kategorii nauk materiałowych i inżynierii. Wygrał dzięki zdjęciu kryształów w sprzedawanej w Polsce maści na brodawki ABE. Uczony wdmuchnął maść na szkiełko za pomocą słomki. Do ujawnienia kolorów wykorzystał płytkę półfalową i filtr polaryzacyjny. Przyznano też nagrody w kategoriach regionalnych. Na obszarze EMEA wygrał Javier Ruperez i jego zdjęcie przedstawiające łuski na skrzydłach nocnego motyla z gatunku Urania rhipheus. W Amerykach zwyciężył Igor Siwanowicz z fotografią, na której widać ziarno pyłku przyczepione do znamienia słupka. A trójwymiarowy obraz pręcika szarotki alpejskiej uzyskany za pomocą skanującego laserowego mikroskopu konfokalnego zapewniło Jao Li zwycięstwo na terenie Azji. « powrót do artykułu-
- fotografia
- mikroskop
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wiele udogodnień współczesnego życia uznajemy za oczywiste i dane raz na zawsze. Jednak za wszystkimi tymi, oczywistymi dla nas, rzeczami, stoją wieki rozwoju kultury i nauki, często ciężka praca wielu ludzi, ale niejednokrotnie całkowity przypadek. I to dziełem przypadku było wynalezienie banalnego frisbee, przydatnej sacharozy czy ratującego życie wszczepialnego rozrusznika serca. A było to tak... Frisbee Początki frisbee toną w mroku przeszłości. Legenda mówi, że nazwa tej zabawki pochodzi od Frisbie Baking Company z Connecticut, która od drugiej połowy XIX w. piekła m.in. ciastka. Sprzedawano je w metalowych puszkach. Studenci z okolicznych uniwersytetów zauważyli ponoć, że pokrywki tych puszek bardzo dobrze latają i zaczęli się nimi bawić, rzucając je między sobą. Wołali przy tym ponoć „Frisbie!”, by ostrzec przechodniów przed lecącą pokrywką. W 1948 r. powstała plastikowa wersja zabawki. Jej twórcy, starając się wykorzystać fascynację UFO, które rok wcześniej ponoć rozbiło się w Roswell, nazwali ją Latającym talerzem. Kilka lat później prawa do zabawki kupiła słynna firma Wham-O, która przemianowała ją na "Frisbee". Szybko zyskała ona popularność, świetnie się sprzedawała. Później Wham-O została wykupiona przez Mattela. Szaleństwo Frisbee było coraz większe, zabawka była postrzegana jako element kontrkultury. W latach 60. organizowano coraz bardziej profesjonalne turnieje, powstała nawet International Frisbee Association. Obecnie wokół frisbee stworzono wiele gier zespołowych. Słodzik ze smoły Smoła węglowa otrzymywana jest w procesie odgazowywania węgla kamiennego. Ma zastosowania w medycynie i przemyśle, a prace nad nią przyczyniły się do wynalezienia pierwszego sztucznego słodzika – sacharyny. W roku 1879 chemik Konstantin Fahlberg pracował w laboratorium Iry Remstena na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Analizował tam związki wchodzące w skład smoły węglowej. Po latach wspominał: Jak wynalazłem sacharynę? Częściowo był to przypadek, częściowo wynik szczegółowych badań. Pracowałem nad składnikami smoły węglowej i dokonałem kilku odkryć, które nie miały jednak wartości komercyjnej. Pewnego dnia zasiedziałem się w laboratorium i zapomniałem o obiedzie. Było późno, gdy sobie o nim przypomniałem. Pobiegłem więc do domu, nie myjąc rąk. Wziąłem kawałek chleba i wsadziłem go do ust. Był bardzo słodki. Nie zastanowiło mnie to, prawdopodobnie pomyślałem, że to ciastko. Opłukałem usta wodą i osuszyłem wąsy chusteczką. Wtedy spostrzegłem, że chusteczka jest jeszcze bardziej słodka niż chleb. Zacząłem się zastanawiać. Napiłem się wody z kubka i była słodka. Zacząłem lizać po kolei palce. Każdy z nich był słodszy niż najsłodsze cukierki, jakie jadłem. Wtedy domyśliłem się, że w smole węglowej trafiłem na substancję, która jest słodsza niż najsłodszy cukier. Porzuciłem obiad i pobiegłem do laboratorium. Zacząłem lizać wszystkie szalki laboratoryjne, jakie stały na stole. Na szczęście żadna z nich nie zawierała żadnej trucizny czy substancji żrącej. Jeszcze w tym samym roku Fahlberg i Remsen opublikowali artykuły na temat nowo odkrytej substancji. Kilka lat później Fahlberg ją opatentował i założył fabrykę sacharyny. Stał się bogatym człowiekiem. Sacharynę zaczęto szeroko stosować dopiero podczas I wojny światowej, gdy brakowało cukru. Później dodatkowo zyskała na popularności w latach 60. i 70. XX w. wśród osób przestrzegających diety. Od czasu wynalazku Fahlberga opracowano wiele innych sztucznych słodzików. Szkielet Röntgena W 1895 r. Wilhelm Röntgen pracował z różnego rodzaju lampami próżniowymi, szklanymi tubami, w których powietrze zastąpiono innym gazem, przez który przepuszczano prąd. Szczególnie interesowało go promieniowanie katodowe generowane w rurze Crookesa. Dnia 8 listopada 1895 r. zauważył, że lampa, z którą pracował spowodowała, że znajdujący się 3 metrów dalej ekran pokryty platynocyjankiem baru zaczął lekko świecić. Uznał, że fluorescencję wywołał nieznany rodzaj promieniowania, który roboczo nazwał „promieniami X”. Rozpoczął więc serię eksperymentów, by zbadać te tajemnicze promienie. W ich ramach szukał też materiału, który promienie by zatrzymywał. Właśnie chciał umieścić przed lampą kawałek ołowiu, gdy doszło do wyładowania. Na ekranie z platynocyjankiem baru pojawił się... słabo widoczny szkielet samego naukowca. Przez kolejne dni Röntgen pracował w tajemnicy. W połowie grudnia wykonał słynne zdjęcie dłoni swojej żony z pierścionkiem na palcu. W ostatnich dniach 1895 r. Röntgen opublikował pierwszy artykuł na temat nowego rodzaju promieniowania. W sumie napisał o nim trzy artykuły naukowe i został ojcem radiologii. Syntetyczny barwnik Mąż królowej Wiktorii, książę Albert, który planował założenie w Londynie uczelni chemicznej, odwiedził swoją alma mater, Uniwersytet w Bonn. Pracujący tam słynny chemik Justus von Liebig zarekomendował władcy swojego asystenta Augusta Wilhelma von Hofmanna, który pracował ze znaną nam już smołą węglową i był odkrywcą amin oraz twórcą terminu „synteza chemiczna”. Hofmann został kierownikiem założonego w 1845 r. Royal College of Chemistry. Osiem lat później do ław studenckich trafił 15-letni William Perkin. Zajął się on badaniem amin, ponieważ sądzono, że uda się z nich uzyskać syntetyczną chininę, której naturalna wersja była pierwszym skutecznym środkiem przeciwko malarii. W 1856 r. w czasie ferii Perkin był w domu i kontynuował swoje eksperymenty w małym przydomowym laboratorium. W czasie jednego z nich uzyskał czarny osad, który rozpuszczał się w alkoholu i barwił go na fioletowo. Okazało się, że zabarwia też tkaniny, a barwnik jest odporny na działanie wody i światła. W ten sposób powstał pierwszy barwnik syntetyczny. Młody naukowiec wysłał próbki farbiarzom, a jeden z nich stwierdził, że barwnik świetnie nadaje się do jedwabiu. Perkin wraz z ojcem i bratem założyli niewielką fabrykę. Zainteresowanie nim nie było zbyt duże, gdyż substancja nadawała się wyłącznie do barwienia jedwabiu. Bawełny nie barwiła. Perkinowie mieli jednak szczęście, gdyż w tym samym czasie kolor fioletowy stał się modny w Paryżu i Londynie. Uzyskiwano go z prooduktów naturalnych i był znany jako purpura francuska. Niedługo później Perkin opracował metodę wykorzystania swojego barwnika także i do bawełniy. W 1859 roku jego purpura tyryjska stała się przebojem. Dzięki temu w wielu miejscach prace nad syntetycznymi barwnikami ruszyły pełną parą. W ciągu zaledwie roku powstała jaskrawoczerwona syntetyczna fuksyna oraz błękit anilinowy. Pomyłka, która uratowała życie milionom Ledwie Wilson Greatbatch stał się dorosły, wybuchła II wojna światowa. Mężczyzna zgłosił się do wojska, gdzie z czasem dosłużył się stopnia chorążego. Pracował w jednostce lotniczej łączności radiowej. Po wojnie skorzystał z programu kształcenia weteranów i studiował inżynierię elektryczną najpierw na Cornell University, później na University of Buffalo. Lubił konstruować różne urządzenia. Pewnego dnia 1957 r. budował urządzenie do rejestrowania pracy serca. Sięgnął do pudełka, w którym trzymał podzespoły i przypadkowo wziął do ręki nieodpowiedni opornik. Nie zauważył tego i umieścił go w swoim urządzeniu. Gdy je uruchomił, zaczęło ono przekazywać dziwne, ale znane mu impulsy. Każdy z nich trwal 1,8 milisekundy, później następowała 1-sekundowa przerwa, a później impuls się powtarzał. Inżynier rozpoznał, że tak właśnie pracuje ludzkie serce. "Patrzyłem na urządzenie z niedowierzaniem i zdałem sobie sprawę, że tego potrzeba, by napędzać serce", wspominał po dziesięcioleciach. Dnia 7 maja 1958 r. Greatbatch dostarczył swoje urządzenie Williamowi M. Chardackowi, dyrektorowi chirurgii w Buffalo Veterans' Hospital. Chardack i inny chirurg, Andrew Gage, podłączyli je psu i przez cztery godziny kontrolowali w ten sposób bicie serca zwierzęcia. Greatbatch zbudował następnie 50 urządzeń, które były intensywnie testowane. W tym czasie, pod koniec 1958 r. doktor Ake Senning jako pierwszy zastosował rozrusznik serca u człowieka. Urządzenie, autorstwa Rune Elmqvista, przestało pracować po 3 godzinach. Kolejne pracowało przez 8 godzin. W lutym 1960 r. w Montevideo w Urugwaju zastosowano urządzenie Elmqvista u pacjenta, który przeżył z nim 9 miesięcy. Jednak szwedzki rozrusznik posiadał akumulatory, które trzeba było ładować. Był też duży. Nie był więc praktycznym, wszczepialnym samowystarczalnym rozrusznikiem. Na to miano zasługuje rozrusznik Greatbatcha. Pierwszy rozrusznik serca z prawdziwego zdarzenia wszczepiono człowiekowi w kwietniu 1960 r. Pacjentem był 77-letni mężczyzna, który przeżył z nim 18 miesięcy. Jeszcze w roku 1960 Chardack wszczepił rozruszniki 10 osobom. Większość z nich miało ponad 60 lat. W grupie tej było też 2 dzieci. Kolejnych 40 rozruszników wszczepiono zwierzętom. Jedna z osób z pierwszej grupy przeżyła z rozrusznikiem 30 lat. Graetbatch udoskonalał swoje urządzenie, opracowywał lepsze baterie na ich potrzeby, pracował nad wieloma innymi wynalazkami. Gdy w 2011 r. zmarł w wieku 92 lat miał na swoim koncie ponad 320 patentów. « powrót do artykułu
-
Najstarszy w Chinach system odwadniający, wykonany z ceramicznych rur, dowodzi, że neolityczni mieszkańcy stanowiska Pingliangtai byli zdolni do tworzenia złożonych struktur inżynieryjnych bez potrzeby odwoływania się przy tym do scentralizowanej władzy. Naukowcy z University College London (UCL) opisali na łamach Nature Water pochodzący sprzed 4000 lat, z okresu kultury Longshan, system, który powstał dzięki współpracy lokalnej społeczności. Nie znaleziono tam śladów istnienia władzy centralnej. Odkrycie ceramicznych rur odprowadzających wodę pokazuje, że ludzie z Pingliangtai zbudowali i utrzymywali złożony system zarządzania wodą, dysponując przy tym jedynie narzędziami dostępnymi w epoce kamienia i bez zorganizowanej władzy centralnej. Jego budowa wymagała dobrego planowania i koordynacji, ale wszystko to zostało zrobione na poziomie lokalnej społeczności, mówi doktor Yije Zhuang z Instytutu Archeologii UCL. Ceramiczne rury ułożono wzdłuż dróg i ścian. Przekierowywały one wodę opadową, nie dopuszczając do pojawienia się obszarów podmokłych. To najstarszy znany z terenu Chin system tego typu. Tym, co najbardziej zaskoczyło naukowców jest fakt, że w Pingliangtai nie znaleziono dotychczas śladów hierarchii społecznej. Wszystkie tamtejsze domy były jednakowo małe, nie zauważono, by istniały różne warstwy społeczne czy znaczące nierówności wśród mieszkańców. Również pochówki nie wskazują na istnienie takiego zróżnicowania, co stanowi wyraźny kontrast z innymi miejscowościami w tej okolicy. Jednak mimo braku władzy centralnej mieszkańcy potrafili porozumieć się odnośnie zaprojektowania i wyprodukowania rur, ich ułożenia i utrzymania całego systemu. Poziom złożoności prac, które zostały wykonane, każe ponownie zastanowić się nad rozumieniem rozwoju społeczeństw. Dotychczas uważano, że jedynie scentralizowana władza i rządzące elity były w stanie zorganizować ludzi i zasoby niezbędne do stworzenia złożonego systemu zarządzania wodą. Widać to zresztą w innych starożytnych miejscach, w których tego typu systemy istniały. Zawsze występowała tam silniejsza, bardziej scentralizowana władza, często była to władza despotyczna. Pingliangtai dowodzi, że istnienie takiej władzy nie zawsze jest warunkiem koniecznym i bardziej egalitarne społeczności są w stanie poradzić sobie z takim zadaniem. Pingliangtai to wyjątkowe miejsce. Istniejąca tu sieć rur dowodzi zaawansowanego zrozumienia problemów inżynieryjnych i hydrologicznych, dodaje współautor badań, doktor Hai Zhang z Uniwersytetu w Pekinie. Pingliangtai to stanowisko archeologiczne w środkowych Chinach. Około 2500 lat przed naszą erą powstała tam neolityczna osada zamieszkana przez około 500 osób. Chroniła ją fosa i szeroki wał ziemny. W tym czasie obszar ten charakteryzował się dużą sezonową zmiennością klimatyczną. Latem monsunowe deszcze przynosiły miesięczne nawet pół metra wody. Zarządzanie tą wodą było niezbędne do utrzymania lokalnych społeczności. Mieszkańcy Pingliangtai zbudowali bezprecedensowy dwustopniowy system odwadniania. Składał się on z wykopanych wzdłuż domów rowów, które przekierowywały wodę do rur wyprowadzających ją do fosy chroniącej miejscowość. Ceramiczne rury były bardzo zaawansowane jak na ówczesny poziom rozwoju technologicznego. Każda z nich miała średnicę 20–30 centymetrów i długość 30–40 cm. Łączono je, dzięki czemu można było transportować wodę na duże odległości. System odwadniający z Pingliangtai jest unikatowy. Nigdzie na świecie nie znaleziono podobnego systemu pochodzącego z podobnego okresu. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- epoka kamienia
- system odwadniający
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Endometrioza jest poważnym schorzeniem, którego nie można bagatelizować. Polega na występowaniu komórek endometrium poza ich prawidłową lokalizacją. W zdrowym organizmie kobiety, komórki endometrium znajdują się w jamie macicy, natomiast u osoby chorej mogą znaleźć się nawet w pęcherzu moczowym czy jelitach. Na jakie objawy należy zwrócić szczególną uwagę? Podpowiadamy. Czym jest endometrioza i jak się ją diagnozuje? Endometrioza może dotyczyć nawet 15% ogólnej populacji kobiet. Najczęściej występuje u kobiet w wieku rozrodczym, zdecydowanie rzadziej diagnozuje się ją w okresie pomenopauzalnym czy u nastolatek. Wyróżniamy trzy typy choroby: endometriozę otrzewnową, endometriozę jajnikową i endometriozę głęboko naciekającą. Trzeba pamiętać, że do teraz nie odkryto dokładnej przyczyny tej choroby. Uważa się jednak, że ryzyko zwiększa się, gdy występują obciążenia w rodzinie, a także zaburzenia hormonalne, wsteczne miesiączkowanie oraz osłabiona odporność. Większość ognisk endometrium znajduje się w jamie otrzewnej. Endometriozy nie można bagatelizować, gdyż przez to, że endometrium zagnieżdża się i rozwija poza naturalnym umiejscowieniem dochodzi do stanów zapalnych, pojawiają się też zrosty czy naciekanie okolicznych tkanek. Choroba ta ma charakter postępujący. Powoduje destrukcję narządów. Może pojawić się niedrożność jelit czy jajowodów, a także bezpłodność. Endometrioza często wymaga wykonania stomii czy usunięcia jajników. Ogniska choroby mogą stać się nowotworowe. Jeżeli zatem pojawią się u Was jakiekolwiek niepokojące objawy, to w żadnym wypadku nie powinnyście ich bagatelizować i jak najwcześniej udać się do ginekologa. Dokona on pełnej diagnozy, a przy tym wprowadzi właściwe leczenie. Pierwsze objawy endometriozy - to trzeba wiedzieć! Endometrioza już na samym początku może dawać objawy, które często są nieuciążliwe, a przez to bagatelizowane. Jednak wraz z rozwojem choroby, objawy stają się bardziej nasilone. Często do zdiagnozowania endometriozy dochodzi przypadkowo, np. podczas rutynowej wizyty u ginekologa bądź wtedy gdy kobieta zgłasza problemy z zajściem w ciążę. Często pierwszym objawem jest też ból, który pojawia się w miednicy mniejszej. Ból może pojawiać się okresowo, a następnie przechodzić w ból ciągły, przy czym jego intensywność się zwiększa. Warto wiedzieć, że zaawansowana endometrioza może powodować naprawdę silne dolegliwości bólowe, które nie zmniejszają się pomimo stosowania tabletek przeciwbólowych. Kolejnym objawem jest bolesne współżycie, bolesne oddawanie moczu bądź stolca. Pierwszym objawem endometriozy są naprawdę silne bóle miesiączkowe. Może zmienić się cykl miesiączkowy i dojść do jego zaburzeń. Do tego krwawienia stają się bardziej obfite. Rzadszym objawem są plamienia czy też krwawienia pomiędzy miesiączkami. Nie można też bagatelizować wzdęć czy biegunek, które mogą być spowodowane właśnie występowaniem endometriozy. Bardzo często u chorych występuje silny zespół napięcia przedmiesiączkowego. W diagnostyce endometriozy często wykorzystuje się laparoskopię. Wcześniej lekarz przeprowadza dokładny wywiad z pacjentką, a także diagnostykę obrazową. Badanie palpacyjne w okolicy przydatków może pomóc zdiagnozować torbiele endometrialne. Także poszerzenie przegrody odbytniczo-pochwowej może świadczyć o endometriozie. « powrót do artykułu
-
Pierwsi Europejczycy wyginęli przez zmianę klimatu?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Gwałtowne ochłodzenie prawdopodobnie sprowadziło zagładę na pierwszych ludzi, którzy zasiedlili Europę, informują naukowcy z University College London (UCL). W magazynie Science ukazał się artykuł, w którym naukowcy opisują nieznany dotychczas epizod ochłodzenia klimatu, do jakiego doszło 1,1 miliona lat temu. Ich zdaniem, doprowadziło to do wymarcia całej europejskiej populacji człowieka. Najstarsze w Europie szczątki rodzaju znaleziono na Półwyspie Iberyjskim. Sugerują one, że nasi krewniacy byli w Europie już 1,4 miliona lat temu. Przybyli z południowo-zachodniej Azji. Dotychczas sądzono, że gdy już człowiek w Europie się pojawił, to w niej pozostał. Nasze odkrycie ekstremalnego ochłodzenia sprzed 1,1 miliona lat rzuca wyzwanie teorii o ciągłym zamieszkaniu Europy przez człowieka, mówi jeden z głównych autorów badań, profesor Chronis Tzedakis. Zajmujący się badaniem paleoklimatu specjaliści z UCL, Uniwersytetu w Cambridge oraz Najwyższej Rady Badań Naukowych (CSIC) w Barcelonie, przeanalizowali skład chemiczny mikroorganizmów morskich oraz pyłki z rdzeni pobranych u wybrzeży Portugalii. Odkryli nieznaną gwałtowną zmianę klimatu, w czasie której temperatura powierzchni oceanu u wybrzeży dzisiejszej Lizbony spadła poniżej 6 stopni Celsjusza – była więc ponaddwukrotnie niższa niż obecnie w najzimniejszych miesiącach zimowych – a na lądzie zasięg zwiększyły obszary półpustynne. Ku naszemu zdumieniu odkryliśmy, że ochłodzenie sprzed 1,1 miliona lat było porównywalne z najbardziej ekstremalnymi warunkami pogodowymi ostatniej epoki lodowej, stwierdził główny autor badań, doktor Vasiliki Margali. Tak głębokie ochłodzenie musiało wywrzeć olbrzymi wpływ na ówczesne niewielkie społeczności łowiecko-zbierackie, gdyż wczesnym ludziom brakowało takich mechanizmów adaptacyjnych jak wystarczająca tkanka tłuszczowa, umiejętność rozpalania ognia, wyrobu odpowiedniej jakości okryć czy znajdowania odpowiednich schronień, dodaje profesor Nick Ashton z British Museum. Naukowcy nie chcieli poprzestać wyłącznie na przypuszczeniach. Profesor Axel Timmermann i jego zespół z Uniwersytetu Narodowego w Pusan wykorzystali superkomputer do stworzenia symulacji ówczesnych warunków i ich wpływu na ludzi. Wykorzystali przy tym dane paleontologiczne i archeologiczne, tworząc model habitatu ludzkiego. Nasze wyniki pokazały, że 1,1 miliona lat temu warunki klimatyczne w basenie Morza Śródziemnego nie pozwalały na istnienie tam ludzi. Uzyskane wyniki sugerują, że ludzie zamieszkujący południe Europy wyginęli we wczesnym plejstocenie. To może też tłumaczyć, dlaczego nie dysponujemy żadnymi śladami człowieka z Europy z okresu kolejnych 200 000 lat. Według tego scenariusza Europa została ponownie skolonizowana około 900 000 lat temu, tym razem przez bardziej odporne społeczności, którym zmiany ewolucyjne i kulturowe pozwoliły na przeżycie, dodaje profesor Chris Stringer z Muzeum Historii Naturalnej w Londynie. « powrót do artykułu- 1 odpowiedź
-
David A. Lindon, artysta tworzący mikroskopijne dzieła, zaprezentował właśnie umieszczoną w uchu igielnym postać orangutana sumatrzańskiego. Chciał w ten sposób uczcić zbliżający się Międzynarodowy Dzień Orangutana, który jest obchodzony 19 sierpnia. Wg artysty, to idealny moment, aby pokazać miłość i wsparcie dla tych ssaków. Dzieło ukończone 25 września zeszłego roku mierzy 0,9 na 0,5 mm. Moja żona uwielbia orangutany. Miejmy nadzieję, że możemy coś dla nich zrobić jako wolontariusze, a pewnego dnia zobaczymy je na wolności - mówi Lindon. Za pomocą tej figurki chciałem zwrócić uwagę na dociekliwą naturę orangutana. [Przedstawione] zwierzę dostrzegło dojrzałe papaje i zbliża się do nich z zaciekawioną miną [...]. Wcześniej w tym roku pisaliśmy o innym dziele Davida A. Lindona - trzech słynnych obrazach Vincenta van Gogha, odtworzonych w miniaturowej skali i umieszczonych wewnątrz zegarka. Nim Lindon zajął się sztuką, pracował jako inżynier w brytyjskim Ministerstwie Obrony. Specjalizował się w tworzeniu złożonych instrumentów i systemów lotniczych. Nabyta wiedza i doświadczenie przydają mu się teraz w pracy z miniaturami. Orangutan sumatrzański (Pongo abelii) to gatunek żyjący niemal wyłącznie na drzewach. Samice nigdy z nich nie schodzą, samce robią to bardzo rzadko. Samce są zwykle samotnikami, samicom towarzyszą ich młode. Gatunek ten utrzymuje jednak bliższe więzi społeczne niż orangutany z Borneo. W przeszłości orangutany sumatrzańskie zamieszkiwały całą Sumatrę i południe Jawy. Obecnie występują jedynie w 9 izolowanych populacjach na północy. Tylko 7 z tych populacji jest w stanie przetrwać w dłuższym terminie, populacje te składają się bowiem z co najmniej 250 osobników. Tylko w 3 populacjach żyje ponad 1000 osobników. Orangutany zarekwirowane przemytnikom oraz ludziom, którzy trzymają je jako zwierzęta domowe, są reintrodukowane do Parku Narodowego Bukit Tigapuluh. Żyje tam obecnie 70 zwierząt. Wiadomo, że się rozmnażają. Orangutan sumatrzański to gatunek skrajnie zagrożony. Na świecie pozostało mniej niż 15 tys. tych zwierząt. « powrót do artykułu
-
- David A. Lindon
- orangutan sumatrzański
- (i 3 więcej)
-
Na Uniwersytecie w Edynburgu powstała innowacyjna technologia tworzenia ultracienkich warstw ludzkich komórek w kształcie rurek. Może się ona przyczynić do stworzenia w laboratoriach struktur bardzo podobnych do naczyń krwionośnych czy jelit. Technika nazwana przez jej twórców RIFLE (rotational internal flow layer engineeering) pozwala na tworzenie oddzielnych warstw o grubości 1 komórki każda. To kluczowy element w kierunku rozwoju dokładnych modeli tkanek o kształcie rurek. Posłużą one w badaniach laboratoryjnych i będą mogły stanowić alternatywę dla badań na zwierzętach. W całym organizmie mamy wiele tkanek w kształcie rurek, a obecne metody ich uzyskiwania mogą niedokładnie odzwierciedlać ich budowę. Możliwość precyzyjnego odtwarzania tego typu tkanek w warunkach laboratoryjnych pozwoli na prowadzenie eksperymentów w warunkach bardziej zbliżonych do rzeczywistych. Technika RIFLE polega na wstrzykiwaniu niewielkich ilości płynu zawierającego komórki do rurki obracającej się z prędkością do 9000 rpm. Dzięki tak dużej prędkości komórki równomiernie rozkładają się na wewnętrznych ściankach rurki. Im większa prędkość, tym cieńsza ich warstwa. Dzięki wielokrotnemu powtarzaniu tego procesu można uzyskać wielowarstwową strukturę w kształcie rurki. Nie można wykluczyć, że w ten sposób uda się też pozyskiwać tkanki do przeszczepów, jednak to będzie wymagało wielu lat badań laboratoryjnych i testów klinicznych. Ze szczegółami można zapoznać się w piśmie Biofabrication. « powrót do artykułu
-
Dzisiaj, 17 lat od wystrzelenia, pojazd STEREO-A po raz pierwszy przeleciał pomiędzy Ziemią a Słońcem, dokonując tym samym pierwszego przelotu w pobliżu naszej planety. Bliźniacza misja STEREO (Solar TErrestrial RElations Obserwatory) została wstrzelona 25 października 2006 roku. Pierwszy leciał STEREO-A (Ahead), za nim zaś STEREO-B (Behind). Pojazdy ruszyły po podobnej do ziemskich orbitach wokół Słońca. Już w pierwszych latach misja osiągnęła swój główny cel – dostarczyła stereoskopowych obrazów Słońca. Natomiast pięć lat po wystrzeleniu, 6 lutego 2011 roku, separacja pomiędzy orbitami obu pojazdów wyniosła 180 stopni. Wówczas ludzkość po raz pierwszy zobaczyła Słońce jako kulę. Wcześniej byliśmy „uwiązani” na linii Ziemia-Słońce. W danym momencie widzieliśmy tylko jedną stronę Słońca. STEREO zerwała tę uwięź i zobaczyliśmy Słońce jako obiekt trójwymiarowy, mówi Lika Guhathakurta, pracująca przy misji STEREO. Misja osiągnęła wiele innych celów naukowych, aż w 2014 roku po planowanym resecie NASA utraciła kontakt z pojazdem STEREO-B. Jednak STEREO-A wciąż jest pod kontrolą i dzisiaj po raz pierwszy dogonił Ziemię w jej podróży wokół Słońca, dostarczając w międzyczasie danych niedostępnych z Ziemi. W ciągu ostatnich i kolejnych kilku tygodni kontrola naziemna będzie mogła postawić przed pojazdem nowe zadania. Pojazd dostarczy nowych obrazów stereoskopowych. Tym razy we współpracy z satelitami SOHO (Solar and Heliospheric Observatory) i SDO (Solar Dynamic Observatory). Co więcej, odległość pomiędzy STEREO-A a Ziemią będzie się zmieniała, co pozwoli na zoptymalizowanie obrazu. Naukowcy wykorzystają bliski przelot pojazdu do dokonania wielu różnych pomiarów, zidentyfikowania aktywnych magnetycznie regionów pod plamami słonecznymi. Mają nadzieję, że w ten sposób uda im się uzyskać trójwymiarowy obraz tych regionów. Przetestują też nową teorię dotyczącą pętli koronalnych, mówiącą, że nie są one tym, czym się dotychczas wydawały. Ostatnio pojawiła się hipoteza, że pętle koronalne to iluzje optyczne. Jeśli przyjrzymy im się z różnych punktów, powinno być to bardziej widoczne, mówi inny z naukowców, Terry Kucera. Naukowcy mają też nadzieję, że podczas przelotu STEREO-A w pobliżu Ziemi pojazd doświadczy koronalnego wyrzutu masy i dostarczy nam niedostępnych dotychczas informacji na jego temat. Tak wielkie nadzieje pokładane w przelocie w pobliżu Ziemi związane są z faktem, że ostatnio STEREO-A był równie blisko naszej planety wkrótce po wystrzeleniu. Jednak wówczaw mieliśmy do czynienia z minimum słonecznym, najniższą aktywnością naszej gwiazdy w jej 11-letnim cyklu. Obecnie zbliżamy się do maksimum słonecznego, które powinno mieć miejsce w 2025 roku. W tej fazie cyklu STEREO-A doświadczy zupełnie innego Słońca. To może nam dostarczyć olbrzymiej ilości nowych danych, wyjaśnia Guhathakurta. « powrót do artykułu
-
Nawet najbardziej upragniony tatuaż z czasem może stracić swoją świetność i po prostu przestać się podobać jego właścicielowi. Jeśli tatuaż przestał Cię cieszyć, warto rozważyć jego usunięcie. Chociaż istnieje kilka sposobów na pozbycie się tatuażu, specjaliści rekomendują laserowe usuwanie tatuażu. Wyjaśniamy, na czym polega ta metoda i jakich efektów można się po niej spodziewać. Na czym polega trudność w usuwaniu tatuażu? Tatuaż to trwała ozdoba skóry, która nie jest w stanie zniknąć samoistnie. Podczas tatuowania tusz wprowadzany jest do głębokich warstw skóry właściwej. Z czasem pod wpływem różnych czynników zewnętrznych i starzenia się skóry rysunek może stać się jaśniejszy i rozmyty, ale duża ilość tuszu nadal pozostaje pod skórą. Na szczęście wiele tatuaży można skutecznie usunąć przy pomocy nowoczesnych laserów pikosekundowych. Specjaliści z Kliniki Miracki w Łodzi podkreślają jednak, że laserowe usuwanie tatuażu to długotrwała procedura, a jej skuteczność zależy m.in. od koloru tatuażu, jego głębokości oraz techniki wykonania. Najłatwiejsza jest likwidacja tatuażu czarnego. Trudniejsze są kolory żółte i czerwone, chociaż lasery pikosekundowe są w stanie sobie z nimi poradzić. Jak działa laser do usuwania tatuażu? Laser pikosekundowy to technologia oparta na najkrótszym impulsie (trwającym zaledwie pikosekundę), która umożliwia usunięcie najtrudniejszych tatuaży bez ryzyka powikłań. Działanie lasera opiera się na rozbijaniu tuszu na drobne cząsteczki – im mniejsze, tym organizm jest w stanie je skuteczniej usunąć. Dzięki technologii pikosekundowej pigment zostaje rozdrobniony na pył, dzięki czemu układ limfatyczny doskonale go absorbuje i przetwarza. Ryzyko pozostawienia blizny i resztek tuszu pod skórą po zastosowaniu tego urządzenia jest niewielkie. W przypadku laserów starszej generacji częstą sytuacją jest obecność blizny na obrysie oryginalnego tatuażu. Zabieg laserowego usuwania tatuażu wykonywany jest przez lekarza medycyny estetycznej. W razie potrzeby można skorzystać ze znieczulenia miejscowego. Podczas laseroterapii skóra chłodzona jest strumieniem zimnego powietrza, co znacząco podnosi komfort zabiegu. Lekarz kieruje wiązkę lasera w miejsca, w których wprowadzony został pigment. W skórze powstają mikrouszkodzenia, które stanowią bodziec do rozpoczęcia procesów naprawczych. Bezpośrednio po zabiegu tatuaż może wydawać się nawet bardziej wyraźny, jednak z czasem ulega rozjaśnieniu. Dopiero po około trzech tygodniach można zauważyć, że tatuaż zaczyna tracić swoją intensywność. Skuteczność laserowego usuwania tatuażu Nie sposób jest usunąć tatuaż doszczętnie podczas jednej sesji laserem. Aby laserowe usuwanie tatuażu było skuteczne, wymaga powtórzenia zabiegów w odpowiednich odstępach czasu. Dla uzyskania satysfakcjonujących efektów w przypadku najtrudniejszych tatuaży trzeba wykonać serię 10, a nawet więcej zabiegów. Małe tatuaże znikają zazwyczaj już po kilku sesjach. Z zabiegu na zabieg rysunki na skórze stają się coraz mniej widoczne, aż w końcu znikają całkowicie. Jeśli na miejscu niechcianego tatuażu chcemy wykonać tzw. cover, wystarczy go tylko rozjaśnić, co można uzyskać jeszcze szybciej. Dodatkowym efektem laserowego usuwania tatuażu jest stymulacja skóry do produkcji kolagenu i elastyny. Dzięki temu ciało w miejscu zabiegu szybko się regeneruje, pozostaje gładkie i jędrne. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o zabiegach medycyny estetycznej, skontaktuj się ze specjalistami z Kliniki Miracki w Łodzi. « powrót do artykułu
-
Pod koniec XIX wieku irlandzki pisarz Bram Stoker stworzył postać przerażającego wampira, hrabiego Drakuli. Niektórzy twierdzą, że jego pierwowzorem był hospodar wołoski Wład III Palownik, zwany Władem Tepeszem lub Władem Drakulą. Władca zyskał złą sławę już w XV wieku, gdyż okrutnie karał swoich wrogów. Podobno zabił nawet 80 000 ludzi, wielu z nich nabijając na pal. Jego przydomek Drakula, czyli syn Drakula, pochodzi od przydomku jego ojca, Włada Drakula. Ten zaś przybrał go, gdy wstąpił do Zakonu Smoka (Societas Draconistratum), powołanego przez Zygmunta Luksemburskiego do obrony chrześcijaństwa przed rosnącą potęgą Imperium Osmańskiego. W ostatnich dekadach, dzięki rozwojowi nowych technik badawczych, naukowcy coraz chętnie analizują molekuły z przeszłości – głównie białka. Dzięki temu możemy wiele dowiedzieć się o ewolucji człowieka, diecie naszych przodków, chorobach, jakie ich dręczyły, poznać materiały, jakich używali np. do tworzenia dzieł sztuki. Techniki takie jak spektrometria mass pozwalają wykrywać niewielkie ilości interesujących nas substancji i rozszyfrowywać skład skomplikowanych mieszanin. Maria Gaetana, Vincenzo Cunsolo i ich zespół z Uniwersytetu w Katanii i Politechniki w Mediolanie, we współpracy z Rumuńskim Archiwum Państwowym, przeanalizowali trzy listy napisane przez Włada Drakulę. Dwa z nich zostały napisane w 1475 roku i szybko trafiły do istniejącego od 1465 roku archiwum miasta Sybin. Wciąż się w nim znajdują. Są w świetnym stanie, nigdy nie były poddawane pracom konserwatorskim. Są przechowywane w kopertach, oddzielnie od siebie, wolno je dotykać tylko w rękawiczkach, a każdy przypadek ich przeglądania jest odnotowywany. Trzecim z listów, napisanym w 1457 roku, zajmowali się w ubiegłym wieku konserwatorzy w Bukareszcie. Prace prowadzono tak, by zminimalizować ryzyko chemicznego i biologicznego zanieczyszczenia zabytku. Naukowcy znaleźli na listach olbrzymią liczbę białek i peptydów powiązanych z różnymi organizmami, od wirusów i bakterii, poprzez rośliny, owady po człowieka. Jednoznacznie zidentyfikowali 16 endogennych (czyli pochodzących z wewnątrz organizmu) białek ludzkich. Wśród nich znajdowały się trzy proteiny pochodzące z układu oddechowego. Szczególnie interesujące były dwie, gdyż mutacje w kodujących je genach są takie same w niektórych ciliopatiach (chorobach rzęsek i wici) układu oddechowego oraz chorobach siatkówki. Znaleziono też 5 protein występujących we krwi. Uwagę naukowców szczególnie przykuła jedna z nich, która występuje w gruczołach potowych oraz w proteomie łez. Analizy wykazały też obecność około 500 peptydów, z czego około 100 pochodziło od człowieka. Tutaj naukowcy zainteresowali się 31. Wiele z nich odkryto w listach z 1475 roku, ale w liście z roku 1457 znaleziono jedynie 11. Na wszystkich listach były peptydy powiązane z krwią i układem oddechowym. Zidentyfikowano też peptydy powiązane z białkami zaangażowanymi w rozwój ciliopatii, chorób siatkówki oraz stanem zapalnym. Jednak pochodzące z krwi peptydy związane z białkami z siatkówki i łez zostały odkryte wyłącznie w dwóch późniejszych listach. Nie można wykluczyć, że wykrycie większej liczby peptydów na listach z 1475 roku spowodowana jest faktem, iż są one lepiej zachowane. Jednak możliwe jest też po prostu, że z wiekiem stan zdrowia Włada Palownika się pogarszał. Niektóre z historycznych doniesień mówią, że Drakula „płakał krwawymi łzami”. Badania listów zdają się to potwierdzać. Zidentyfikowane przez naukowców białka i peptydy sugerują, że – przynajmniej w późniejszych latach życia – hospodar cierpiał na zapalenie układu oddechowego i/lub skóry oraz hemolakrię, charakteryzującą się obecnością krwi we łzach. Oczywiście listy były dotykane przez więcej osób, niż tylko Wład. Możemy jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że najbardziej wyraźne ślady pozostawił na nich sam autor. Ponadto ze wszystkimi trzema listami musiałyby mieć kontakt osoby cierpiące na podobne schorzenia. Ze szczegółami analizy można zapoznać się w artykule Count Dracula Resurrected: Proteomic Analysis of Vlad III the Impaler’s Documents by EVA Technology and Mass Spectrometry opublikowanym na łamach Analytical Chemistry. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- choroba
- Wład Palownik
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W 1999 r. w jaskini Hohle Fels z Jury Szwabskiej znaleziono głowę zwierzęcia z kości mamuta. Sądzono, że to najprawdopodobniej głowa figurki konia. Jakiś czas temu odkryto pasujący do niej fragment korpusu. Teraz jednak specjaliści nie wiedzą, czy rzeźba przedstawia lwa czy niedźwiedzia jaskiniowego. W Hohle Fels znajdowane są jedne z najstarszych na świecie dzieł sztuki i instrumentów muzycznych. Nadal nie możemy z całą pewnością ustalić przynależności gatunkowej [przedstawionego] zwierzęcia, lecz może to być lew lub niedźwiedź jaskiniowy - powiedział na konferencji prasowej „Znalezisko roku 2022” (Fund des Jahres 2022) prof. Nicholas Conard z Uniwersytetu w Tybindze. Z informacjami na temat figurki, części której odkryto w warstwach z czasów kultury oryniackiej, można się zapoznać w piśmie Archäologische Ausgrabungen in Baden-Württemberg (Nicholas J. Conard, Alexander Janas: Fundreiche mittelpaläolithische Schichten und neue Einblicke in Technologie und Subsistenz der Neandertaler im Hohle Fels). Sam prof. Conard uważa, że dzieło z górnego paleolitu przedstawia jednak niedźwiedzia jaskiniowego. Przemawiają za tym m.in. masywna sylwetka oraz charakterystyczny garb. Specjalista przyznaje jednocześnie, że w figurce można się także dopatrzeć cech anatomicznych/morfologicznych lwa jaskiniowego. Wiarygodna identyfikacja przedstawień z epoki lodowej nie zawsze jest łatwa, zwłaszcza gdy zachowały się one w tak fragmentarycznej formie - mówi Conard. Obecnie rzeźba składa się z 5 fragmentów (w tym kawałka policzka), odkrytych podczas różnych sezonów wykopalisk. Głowa jest odłamana na wysokości szyi. Zabytek wchodzi w skład kolekcji Urgeschichtlichen Museum (URMU) w Blaubeuren. Najnowsze znalezisko ma 3,99 cm długości, 2,49 cm wysokości i 0,55 cm szerokości. Uznano je za prawy bark i tułów. Podczas przeglądania licznych kościanych znalezisk z Hohle Fels natrafiono na następny fragment prawego boku (dopasowano go na podstawie wyrytego wzoru). Niewykluczone, że inny kawałek stanowi z kolei część lewej przedniej nogi. Jak żaden inny zabytek, figurka ta pokazuje nam i zwiedzającym, że prace archeologiczne [właściwie] nigdy się nie kończą - podsumowuje dyrektorka zarządzająca URMU dr Stefanie Kölbl. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- kultura oryniacka
- figurka
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Komórki z czaszki wędrują do mózgu i dbają o jego zdrowie
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Mózg chroniony jest przez czaszkę, opony mózgowo-rdzeniowe i barierę krew-mózg. Dlatego leczenie chorób go dotykających – jak udary czy choroba Alzheimera – nie jest łatwe. Jakiś czas temu naukowcy odkryli szlaki umożliwiające przemieszczanie się komórek układ odpornościowego ze szpiku kości czaszki do mózgu. Niemieccy naukowcy zauważyli, że komórki te przedostają się poza oponę twardą. Zaczęli więc zastanawiać się, czy kości czaszki zawierają jakieś szczególne komórki i molekuły, wyspecjalizowane do interakcji z mózgiem. Okazało się, że tak. Badania prowadził zespół profesora Alego Ertürka z Helmholtz Zentrum München we współpracy z naukowcami z Uniwersytetu Ludwika i Maksymiliana w Monachium oraz Uniwersytetu Technicznego w Monachium. Analizy RNA i białek zarówno w kościach mysich, jak i ludzkich, wykazały, że rzeczywiście kości czaszki są pod tym względem wyjątkowe. Zawierają unikatową populację neutrofili, odgrywających szczególną rolę w odpowiedzi immunologicznej. Odkrycie to ma olbrzymie znaczenie, gdyż wskazuje, że istnieje złożony system interakcji pomiędzy czaszką a mózgiem, mówi doktorant Ilgin Kolabas z Helmholtz München. To otwiera przed nami olbrzymie możliwości diagnostyczne i terapeutyczne, potencjalnie może zrewolucjonizować naszą wiedzę o chorobach neurologicznych. Ten przełom może doprowadzić do opracowania bardziej efektywnych sposobów monitorowania takich schorzeń jak udar czy choroba Alzheimer i, potencjalnie, pomóc w zapobieżeniu im poprzez wczesne wykrycie ich objawów, dodaje profesor Ertürk. Co więcej, badania techniką pozytonowej tomografii emisyjnej (PET) ujawniły, że sygnały z czaszki odpowiadają sygnałom z mózgu, a zmiany tych sygnałów odpowiadają postępom choroby Alzhaimera i udaru. To wskazuje na możliwość monitorowania stanu pacjenta za pomocą skanowania powierzchni jego głowy. Członkowie zespołu badawczego przewidują, że w przyszłości ich odkrycie przełoży się na opracowanie metod łatwego monitorowania stanu zdrowia mózgu oraz postępów chorób neurologicznych za pomocą prostych przenośnych urządzeń. Nie można wykluczyć, że dzięki niemu opracowane zostaną efektywne metody ich leczenia. « powrót do artykułu -
Wizyta w salonie fryzjerskim jest nie tylko czasochłonna, ale i potrafi sporo kosztować. Jeśli więc nie jest nam straszne popularne DIY, możemy stworzyć własne małe SPA i spróbować domowych sposobów na poprawę stanu swoich włosów. Jak zrobić maski? Co będzie nam to tego potrzebne? Co może być potrzebne? Dokładne przepisy na domowe maski z łatwością znajdziemy na blogach internetowych poświęconych pielęgnacji włosów. Warto zweryfikować uzyskane informacje z jednego miejsca z innymi źródłami – w ten sposób zyskamy więcej pewności, że wybrana mieszkanka zadziała. Można również wzorować się na tym, co w swoich składach prezentują naturalne maski do włosów. Poza tym odpowiednim źródłem wiedzy mogą być też tzw. włosomaniaczki, które często dzielą się swoimi doświadczeniami w mediach społecznościowych. Warto w każdym przypadku pamiętać, że poszczególne maski mogą nie sprawdzić się w naszym przypadku. Wiele zależy od porowatości włosów i ich potrzeb dotyczących PEH, czyli protein, emolientów i humektantów. Jest to jednak dosyć indywidualna sprawa. Czerpiąc inspiracje z internetu, warto najpierw określić swój typ włosów oraz wymagania. Do domowej maski wspomagającej wzmocnienie włosów przyda się tłoczony na zimno olej kokosowy, do którego dodamy kilka kropel olejku eterycznego i miód. Taką mieszankę nałożymy na noc. Jeśli zależy nam na nawilżeniu, jednym z lepszych rozwiązań będzie sięgnięcie po aloes. Wystarczy dodać do niego łyżkę wybranego oleju, aby stworzyć prostą maskę. Do popularnych składników takich mikstur należy też jajko. Uznawane jest za skuteczną pomoc przy walce z łupieżem, a dodatkowo poprawia kondycję włosów. Domowa maska z jajkiem będzie składać się również z oliwy z oliwek. Do domowych maseczek wykorzystywane są również: jogurt naturalny, mleko kokosowe, drożdże, sok z cytryny, awokado oraz różne olejki, np. z migdałów, ale także wiele więcej. Jak widać, wybór jest spory, wystarczy określić, na jakim efekcie nam zależy i sprawdzić, czy mamy wszystkie składniki pod ręką. Warto też wiedzieć, że domowe maski nakładamy najczęściej na wilgotne włosy, a następnie dokładnie spłukujemy podczas mycia głowy. Zalety – czy warto zrobić domowe maski do włosów? Jedną z głównych zalet domowych masek jest to, że najczęściej do ich zrobienia wykorzystuje się wyłącznie naturalne składniki. Możemy samodzielnie dopasować poszczególne mieszanki do własnych potrzeb i unikać tych, które nie działają na nas najlepiej. Nie nakładamy więc szkodliwych substancji, martwiąc się o to, czy końcowy efekt będzie tego wart. Nawet jeśli domowa maska nie zadziała na nasze włosy, będziemy mieć więcej pewności, że dodatkowo ich nie uszkodziliśmy w żaden sposób, ponieważ naturalne składniki nie wyrządzają znacznej krzywdy. Należy przy tym jednak pamiętać, żeby nie przesadzać w drugą stronę – codzienne nakładanie mikstur DIY również nie okaże się korzystne. Zazwyczaj wystarczy zrobienie takiej maski do włosów raz na tydzień. Kolejnym plusem jest oszczędność pieniędzy. Prawdopodobnie składniki potrzebne do przygotowania domowej maski znajdziemy już w naszej kuchni. Dodatkowa wycieczka do sklepu będzie więc zbędna, a koszt takiej mieszanki okaże się zapewne niewielki – może wynieść nawet kilkanaście groszy, jeśli sięgniemy po najprostsze składniki codziennego użytku. Poza tym zrobienie domowej maski do włosów zajmuje zazwyczaj tylko kilka chwil. « powrót do artykułu
-
NASA i DARPA ujawniły szczegóły dotyczące budowy silnika rakietowego o napędzie atomowym. Jądrowy silnik termiczny (NTP) DRACO (Demonstration Rocket for Agile Cislunar Operations) powstaje we współpracy z Lockheed Martinem i BWX Technologies. Najpierw zostanie zbudowany prototyp, następnie silnik do pojazdów zdolnych dolecieć do Księżyca, w końcu zaś silnik dla misji międzyplanetarnych. Jeszcze przed kilkoma miesiącami informowaliśmy, że DRACO może powstać w 2027 roku. Teraz dowiadujemy się, że test prototypu w przestrzeni kosmicznej zaplanowano na koniec 2026 roku. To niezwykłe przyspieszenie prac – trzeba pamiętać, że zwykle projekty związane z przestrzenią kosmiczną i nowymi technologiami mają spore opóźnienie – było możliwe dzięki częściowemu połączeniu prac, które zwykle odbywają się osobno, w drugiej i trzeciej fazie rozwoju projektu. To zaś jest możliwe dzięki wykorzystaniu sprzętu i doświadczeń z dotychczasowych misji w głębszych partiach kosmosu. Budujemy stabilną i bezawaryjną platformę, w której wszystko, co nie jest silnikiem, to technologie o niskim ryzyku, mówi Tabitha Dodson, odpowiedzialna z ramienia DARPA za projekt DRACO. Wiemy, że niedawno zakończyła się pierwsza faza projektu, w ramach którego powstał projekt nowego reaktora. Nie ujawniono, ile faza ta kosztowała. Kolejne dwie fazy mają budżet 499 milionów USD. Jeśli prototyp zda egzamin, powstanie silnik dla misji na Księżyc. Przyniesie on spore korzyści. Napędzane nim rakiety będą przemieszczały się szybciej, zatem szybciej dostarczą ludzi, sprzęt i materiały na potrzeby budowy bazy na Księżycu. Jednak największe korzyści z nowego silnika ujawnią się podczas misji na Marsa. Okno startowe misji na Czerwoną Planetę otwiera się co 26 miesięcy i jest dość wąskie. Dzięki lepszym silnikom i szybszym rakietom okno to można poszerzyć, co ułatwi planowanie i przeprowadzanie marsjańskich misji. Nie mówiąc już o tym, że skrócenie samej podróży będzie korzystne dla zdrowia astronautów poddanych promieniowaniu kosmicznemu. Prędkość obecnie stosowanych silników jest ograniczona przez dostępność paliwa i utleniacza. Silnik z reaktorem atomowym działałby dzięki ogrzewaniu ciekłego wodoru z temperatury -253 stopni Celsjusza do ponad 2400 stopni Celsjusza i wyrzucaniu przez dysze szybko przemieszczającego się rozgrzanego gazu. To on nadawałby ciąg rakiecie. Pomysłodawcą stworzenia napędu atomowego jest polski fizyk Stanisław Ulam, który przedstawił go w 1946 roku. Dziesięć lat później rozpoczęto Project Orion. Efektem prac było powstanie prototypowego silnika, który został przetestowany na ziemi. Obecnie takie testy nie wchodzą w grę. Zgodnie z dzisiejszymi przepisami naukowcy musieliby przechwycić gazy wylotowe, usunąć z nich materiał radioaktywny i bezpiecznie go składować. Dlatego też prototyp zostanie przetestowany na orbicie 700 kilometrów nad Ziemią. Ponadto w latach 50. wykorzystano wzbogacony uran-235, taki jak w broni atomowej. Obecnie użyty zostanie znacznie mniej uran-235. Można z nim bezpieczne pracować i przebywać w jego pobliżu, mówi Anthony Calomino z NASA. Drugi z podobnych projektów, NERVA (Nuclear Engine for Rocket Vehicle Application), doprowadził do stworzenia dobrze działającego silnika. Ze względu na duże koszty projekt zarzucono. Reaktor będzie posiadał liczne zabezpieczenia, które nie dopuszczą do jego pełnego działania podczas pobytu na ziemi. Dopiero po opuszczeniu naszej planety będzie on w stanie w pełni działać. W czasie testów zostaną sprawdzone liczne parametry silnika, w tym jego ciąg oraz impuls właściwy. Impuls właściwy obecnie stosowanych silników chemicznych wynosi około 400 sekund. W przypadku silnika atomowego będzie to pomiędzy 700 a 900 sekund. NASA chce też sprawdzić, na jak długo wystarczy 2000 kilogramów ciekłego wodoru. Inżynierowie mają nadzieję, że taka ilość paliwa wystarczy na napędzanie rakiety przez wiele miesięcy. Obecnie górny człon rakiety nośnej ma paliwa na około 12 godzin. Silniki NTP powinny być od 2 do 5 razy bardziej efektywne, niż obecne silniki chemiczne. A to oznacza, że napędzane nimi rakiety mogą lecieć szybciej, dalej i zaoszczędzić paliwo. « powrót do artykułu
- 6 odpowiedzi
-
- jądrowy silnik termiczny
- silnik atomowy
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nieprzewidywalność to jeden z problemów trapiących odnawialne źródła energii. Wiatraki i instalacje fotowoltaiczne czasami wytwarzają tak dużo energii, że są problemy z jej odbiorem, innym zaś razem, gdy energia by się przydała, one akurat nie pracują. Problem rozwiązałyby magazyny energii. Jak wynika z analiz magazyny takie musiałyby kosztować nie więcej niż 20 USD za kilowatogodzinę pojemności, by można było zasilać duże obszary wyłącznie energią słoneczną i wiatrową. Obecnie 100-megawatowy magazyn litowo-jonowy kosztuje 405 USD za kilowatogodzinę. Wkrótce ma się to zmienić. Donald Sadoway to chemik materiałowy i emerytowany profesor MIT. Jest znanym ekspert w dziedzinie akumulatorów i ekstrakcji metali z rud, autorem wielu ważnych prac na tych polach. W 2010 roku stał się współzałożycielem firmy Ambri, która pracuje nad akumulatorem z ciekłego metalu. Firma informuje, że, w zależności od rodzaju instalacji, już obecnie jej akumulatory kosztują 180–250 USD za kilowatogodzinę pojemności. Do roku 2030 kwota ta ma spaść do 21 USD/kWh. Teraz przyszedł czas na zweryfikowanie tych zapewnień. Ambri we współpracy z dostawcą energii Xcel Energy rozpocznie w 2024 roku budowę 300-kilowatowego systemu. Ma on zostać uruchomiony do końca przyszłego roku. Będzie to pierwsza instalacja Ambri na skalę przemysłową. Profesor Sadoway wyjaśnia, że niższa cena akumulatorów z płynnym metalem wynika z wykorzystania prostszych materiałów, prostszej zasady działania oraz mniej skomplikowanego projektu. Ponadto takie akumulatory są znacznie bardziej trwałe od litowo-jonowych. Koncepcja akumulatora na ciekłych metalach czyni zeń świetne rozwiązanie dla zastosowań stacjonarnych. Akumulator jest niepalny i jest odporny na spadek wydajności. Mamy dane z tysięcy cykli ładowania/rozładowywania. Wynika z nich, że akumulatory te po 20 latach pracy powinny zachować 95% oryginalnej pojemności, stwierdza uczony. Urządzenia firmy Ambri wykorzystują trzy ciekłe warstwy, oddzielone dzięki temu, że mają różną gęstość. Najgęstsza z nich to katoda z ciekłego antymonu. Znajduje się ona na samym dole. Na samej górze zaś jest anoda z mieszaniny wapnia. Warstwy te rozdzielone są elektrolitem z soli chlorku wapnia. Podczas rozładowywania anoda uwalnia jony wapnia, które przemieszczają się przez elektrolit do katody, tworząc tam mieszaninę wapniowo-antymonową. Podczas ładowania zachodzi proces odwrotny. Nie ma membrany, nie ma separatora. Wszystkie te elementy zapewniają prostotę budowy i odporność, cieszy się Sadoway. Jeszcze 10 lat temu specjaliści z Ambri eksperymentowali z litem i magnezem w anodzie. Ze względu na koszty zdecydowali się na wapń. To jednak spowodowało, że prace nad akumulatorami znacznie się wydłużyły. Wszystkie te wspaniałe rzeczy, które dotychczas opracowaliśmy na potrzeby akumulatorów litowo-jonowych okazały się w tym przypadku nieprzydatne. Zachodzą tu inne procesy chemiczne, mamy tutaj inny projekt. Musieliśmy więc opracować wszystko od nowa, w tym urządzenia do produkcji naszych akumulatorów, wyjaśnia naukowiec. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- Ambri
- akumulator
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami: