-
Liczba zawartości
37652 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
249
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Na Uniwersytecie w Stuttgarcie uruchomiono najpotężniejszy superkomputer w Europie. Maszyna „Hawk” stanęła w uniwersyteckim Höchstleistungsrechenzentrum (HLRS). Jej maksymalna moc obliczeniowa wynosi 26 petaflopsów, co oznacza, że w czerwcu może znaleźć się w pierwszej dziesiątce najnowszej edycji listy TOP500. Obecnie najwyżej notowanym europejskim superkomputerem na liście TOP500 jest szwajcarski Piz Daint o wydajności 21,23 PFlop/s. W pierwszej dziesiątce znajdziemy też niemiecki SuperMUC-NG (19,47 PFlop/s), który uplasował się na 9. pozycji. Komputer ze Stuttgartu to maszyna Apollo 9000 System autorstwa Hewlett Packard Enterprise. Zbudowano go z 5632 węzłów, z których każdy składa się z dwóch 64-rdzeniowych procesorów AMD EPYC Rome 7742 taktowanych zegarami o częstotliwości 2,25 GHz. Całość korzysta zatem z 720 896 rdzeni obliczeniowych. Pamięć operacyjna systemu to około 1,44 petabajta. Superkomputer ma do dyspozycji około 25 PB przestrzeni dyskowej. Podczas standardowej pracy komputer wymaga 3,5 MW mocy. „Hawk” jest niemal 5-krotnie bardziej wydajny od „Hazel Hen”, wykorzystywany w HLRS superkomputer o mocy 5,64 petaflopsa (35. pozycja na liście TOP500). „Hawk” posłuży do badań naukowych i przemysłowych. Za jego pomocą będą m.in. badane metody optymalizacji wydajności energetycznej turbin wiatrowych, silników i elektrowni, prowadzone będą badania nad poprawieniem właściwości aerodynamicznych samolotów i samochodów. Za pomocą superkomputerów modeluje się klimat czy rozprzestrzenianie się epidemii. Superkomputer posłuży też przemysłowi. Już teraz wiemy, że 10% jego czasu obliczeniowego zostanie przeznaczonych na prace związane w digitalizacją przemysłu. Już w tej chwili z usług HLRS korzysta 40 firm. « powrót do artykułu
- 10 odpowiedzi
-
- Uniwersytet w Stuttgarcie
- superkomputer
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nie prędkość przesyłu czy niewielkie opóźnienia, ale możliwość plasterkowania sieci (network slicing) są najważniejszym, najbardziej rewolucyjnym elementem sieci 5G. Specjaliści uważają, że to właśnie możliwość podziału sieci na segmenty o konkretnych charakterystykach, takich jak opóźnienie, prędkość, jakość usług, jest tym elementem, który doprowadzi do rozwoju nowych usług i powstania nowego rynku oraz nowych przedsiębiorstw. Plasterkowanie sieci 5G to nic innego jak możliwość wydzielenia w tej samej fizycznej architekturze wielu wirutalnych sieci o różnych parametrach. Powstanie więc rynek nowych usług i mogą powstać firmy, które będą oferowały klientom sprzedaż połączeń bezprzewodowych precyzyjnie dostosowanych do ich potrzeb. Na przykład zautomatyzowana fabryka może kupić sieć specyficznie skonfigurowaną pod niskie opóźnienia, by mieć pewność, że roboty będą pracowały bez zakłóceń. Z kolei szpital, w którym specjaliści mogą przeprowadzać zdalne operacje za pomocą robotów, zażyczy sobie sieci o niskich opóźnieniach i dużym transferze danych, by możliwa była nieprzerwana transmisja wideo. Obecnie, jeśli fabryka czy szpital chcą mieć taką sieć, operator musi ją specjalnie dla nich zbudować. Plasterkowanie sieci znacznie ułatwi i przyspieszy cały proces, czyniąc go jednocześnie tańszym, gdyż odpowiednia wirtualna sieć zostanie wydzielona z istniejącej infrastruktury. Co więcej, nie można wykluczyć, że klient sam będzie mógł sobie taką sieć zbudować. Odwiedzi po prostu witrynę operatora telekomunikacyjnego i skonfiguruje sobie sieć specyficznie pod swoje potrzeby, od razu pozna cenę za taką usługę, a gdy już tego typu specyficzne połączenie nie będzie mu potrzebne, zrezygnuje z niego. Możemy sobie wyobrazić na przykład koncern samochodowy, który raz na jakiś czas aktualizuje oprogramowanie w samochodach jeżdżących na całym świecie. Przedsiębiorstwo takie może wówczas zamówić tymczasowo odpowiednie łącze, by zyskać pewność, że aktualizacja przebiegnie bez zakłóceń. A zamówi je nie u wielkiego operatora, a u operatorów wirtualnych, którzy odsprzedają połączenia wielu operatorów fizycznych i dzięki temu będą mogli zaoferować koncernowi samochodowemu lepiej dopasowany produkt złożony z elementów od różnych firm. Niewykluczone też, że taką wydzieloną sieć będzie można lepiej zabezpieczyć niż sieć standardową. Możliwość plasterkowania sieci prawdopodobnie ożywi też spory o neutralność sieci. Oznacza ona, że dostawcy internetu powinni traktować wszystkich usługobiorców identycznie i nie mogą wprowadzać różnych opłat w zależności od zawartości, witryny, platformy, aplikacji czy sposobu komunikacji. Gdy spór ten rozstrzygano nikt nie myślał o możliwości plasterkowania sieci. Niewykluczone zatem, że teraz pojawią się głosy, iż dostawcy sieci 5G nie powinni różnicować opłat ze względu na stabilność oferowanych usług czy mniejsze opóźnienia. « powrót do artykułu
-
Co roku na polskich drogach ginie ponad 60 wilków i kilka rysi. Dzięki danym z obroży telemetrycznych naukowcy wskazują odcinki dróg najbardziej niebezpieczne dla zwierząt, a zarządcy dróg wiedzą, gdzie instalować znaki ostrzegawcze i wprowadzać ograniczenia prędkości. Wilki i rysie są gatunkami ściśle chronionymi, ale co roku wiele z nich ginie na skutek aktywności człowieka. Jednym z największych zagrożeń dla tych drapieżników są kolizje z pojazdami. Dane Stowarzyszenia dla Natury "Wilk" pokazują, że w Polsce na drogach ginie rocznie ponad 60 wilków i kilka rysi - przypomniano w materiale prasowym przesłanym PAP. Śmiertelność dużych drapieżników w kolizjach z pojazdami można minimalizować, wprowadzając np. ograniczenia prędkości, montując fotoradary i odcinkowe pomiary prędkości, a także instalując znaki ostrzegające i tablice informacyjne dla kierowców, skłaniające do zachowania szczególnej ostrożności. Wskazanie newralgicznych odcinków dróg jest jednak niezmiernie trudne - choćby ze względu na skryty tryb życia wilków i rysi. Aby rozwiązać ten problem, naukowcy ze Stowarzyszenia dla Natury "Wilk" i Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego we współpracy z Roztoczańskim Parkiem Narodowym, wyposażyli w obroże telemetryczne 4 wilki i rysia. Każda obroża zawiera miniaturowy GPS, który - poprzez sieć telefonii komórkowej GSM - przekazuje badaczom informacje o lokalizacji drapieżników. W trakcie pierwszego roku badań naukowcy zgromadzili łącznie 15 563 lokalizacji drapieżników. Badania telemetryczne dostarczają najbardziej dokładnych informacji o miejscach przejść wilków i rysi przez drogi. Takich danych nie można uzyskać żadną inną metodą – mówi kierująca projektem dr hab. Sabina Nowak, prezes Stowarzyszenia dla Natury "Wilk". Na podstawie uzyskanych lokalizacji naukowcy wyznaczyli odcinki dróg wojewódzkich i powiatowych najczęściej przekraczanych przez drapieżniki zarówno w samym Roztoczańskim Parku Narodowym, jak i w jego otulinie. Raport zawierający wyniki badań trafi teraz do zarządców dróg oraz instytucji zajmujących się ochroną przyrody. Nasze badania są świetnym przykładem wykorzystania metod naukowych w ochronie rzadkich gatunków – dodaje współautor badań dr hab. Robert Mysłajek z Instytutu Genetyki i Biotechnologii Wydziału Biologii UW. Stowarzyszenie dla Natury "Wilk" zapowiada kolejne raporty tego typu dla innych obszarów w Polsce, gdzie prowadzone są badania telemetryczne drapieżników. Uzyskane dane posłużą również do wyznaczania lokalizacji przejść dla zwierząt na drogach szybkiego ruchu. Zgodnie z polskim prawem takie drogi są obowiązkowo grodzone. Odpowiednio umiejscowione i zaprojektowane przejścia są dla wilków i rysi jedyną szansą na pokonanie autostrad i dróg ekspresowych – podkreśla dr hab. Sabina Nowak. « powrót do artykułu
-
Jeff Bezos, właściciel Amazona i najbogatszy człowiek na świecie, ogłosił, że założy fundację walczącą ze zmianami klimatu i dofinansuje ją kwotą 10 miliardów dolarów. Bezos Earth Fund będzie finansowała naukowców, aktywistów, organizacje pozarządowe oraz inne działania mające na celu ochronę środowiska naturalnego, napisał miliarder. Będę współpracował z innymi zarówno w celu poszerzenia naszej wiedzy w tej kwestii jak i w celu opracowania nowych metod walki ze zmianami klimatu. Na start przeznaczam 10 miliardów dolarów i już latem tego roku zostaną przyznane pierwsze granty. Ziemia to nasze wspólne dobro, chrońmy ją razem, dodał. Przy okazji stwierdził, że jednym z motywów, dla których założył działającą w przemyśle kosmicznym firmę Blue Origin było spowodowanie, by miliony ludzi mogły żyć i pracować w przestrzeni kosmicznej. Na stronach firmy czytamy, że w Blue Origin wierzymy, że aby uchronić Ziemię, nasz dom, i zachować ją dla wnuków naszych wnuków, musimy udać się w przestrzeń kosmiczną po jej nieskończone zasoby i energię. Tak, jak rewolucja przemysłowa pobudziła handel, pomyślność gospodarczą, pozwoliła na zbudowanie nowych społeczeństw i metod szybkiego transportu, tak przestrzeń kosmiczna otwiera nam drogę do pomyślności przyszłych generacji. Działania Bezosa pochwalili i jednocześnie skrytykowali pracownicy Amazona skupieni w organizacji Amazon Employees For Climate Justice. Pochwalamy działalność dobroczynną Jeffa Bezosa, ale nie można jedną ręką dawać tego, co zabiera się drugą. Ludzie na Ziemi muszą w końcu poznać odpowiedź, kiedy wreszcie Amazon przestanie wspierać przemysł wydobywczy, który niszczy Ziemię budując kolejne szyby naftowe i gazowe. Kiedy Amazon przestanie finansować zaprzeczające istnieniu globalnego ocieplenia think-tanki w rodzaju Competetive Enterprise Institute? Kiedy Amazon weźmie na siebie odpowiedzialność za zdrowie dzieci mieszkających w pobliżu jego magazynów i przestanie używać ciężarówek napędzanych silnikami diesla?, pytają pracownicy. « powrót do artykułu
-
- Jeff Bezos
- Bezos Earth Fund
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
BHL udostępniła 150 000 historycznych ilustracji fauny i flory
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Biodiversity Heritage Library udostępniła olbrzymi zbiór ponad 150 000 kolorowych i monochromatycznych rysunków świata przyrody. Niezwykła kolekcja powstawała przez setki lat. Najwcześniejsze zgromadzone w niej teksty pochodzą z połowy XV wieku, a najnowsze z początków XX wieku. Naukowcy, lekarze i podróżnicy przez setki lat tworzyli rysunki flory i fauny. Nawet dzisiaj rysunki są popularne. Są one bowiem bardziej wyraźne niż zdjęcia. Na jednej ilustracji możemy zobaczyć różne części tej samej rośliny, czego na zdjęciu nie zobaczymy, mówi Robin Jess, odpowiedzialna w nowojorskim ogrodzie botanicznym za pracę ilustratorów. Biodiversity Heritage Library została założona przez konsorcjum bibliotek historii naturalnej, w tym Smithsonian Libraries. Rok później uruchomiono cyfrowy portal BHL. Wtedy znajdowało się w nim 300 tytułów. Obecnie znajdziemy tam ponad 200 000 tytułów. W udostępnionej kolekcji znajdziemy zdigitalizowane ilustracje oraz herbaria. Są tam także dwa tomy z ilustracjami dzikich zwierząt autorstwa Josepha Wolfa. Inną ciekawostką jest Flora Graeca skompilowana w latach 1806-1840 przez botanika Johna Sibthorpa. Dzieło, uważane za najpiękniejszą i najbardziej kosztowną księgę poświęconą florze zdobi ponad 1000 kolorowych rysunków roślin. Obecnie BHL we współpracy ze Smithsonian Institution Archives, Smithsonian Libraries i Smithsonian’s National Museum of Natural History kataloguje tysiące notesów z zapiskami z badań polowych. Od 2010 roku skatalogowano ponad 9500 takich notesów, z czego zdigitalizowano około 4000. « powrót do artykułu-
- Biodiversity Heritage Library
- ilustracje
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Podczas operacji guza mózgu 53-letnia Dagmar Turner grała na skrzypcach. W ten sposób neurochirurdzy z King's College London (KCL) upewniali się, że nie zostaną uszkodzone tak ważne dla muzyka obszary odpowiedzialne za drobne ruchy dłoni i koordynację. Po napadzie padaczkowym w 2013 r. u kobiety zdiagnozowano wolno rosnącego glejaka. Była specjalistka ds. zarządzania z Isle of Wight, która gra w Isle of Wight Symphony Orchestra i udziela się w różnych towarzystwach chóralnych, przeszła biopsję i poddała się radioterapii w lokalnym szpitalu specjalistycznym. Gdy jesienią 2019 r. stało się jasne, że guz urósł i stał się bardziej agresywny, Dagmar zaczęła się skłaniać ku operacji. By omówić dostępne opcje, umówiła się na wizytę u polecanego specjalisty - prof. Keyoumarsa Ashkana z KCL. Guz Dagmar był zlokalizowany w prawym płacie czołowym, blisko obszaru kontrolującego drobne ruchy lewej dłoni. Dagmar opowiedziała o swojej miłości do skrzypiec profesorowi, który również jest pasjonatem muzyki (Ashkan ma wykształcenie nie tylko medyczne, ale i muzyczne i jest wytrawnym pianistą). By wyjść naprzeciw oczekiwaniom pacjentki, zespół z King's College London opracował plan. Przed operacją przez 2 godziny opracowywano szczegółową mapę jej mózgu, by dokładnie określić obszary aktywne w czasie gry na skrzypcach oraz regiony odpowiedzialne za motorykę i funkcje językowe. Kobieta wyraziła też zgodę na wybudzenie w trakcie zabiegu, by mogła zagrać na instrumencie. W ten sposób można się było upewnić, że nie ulegną uszkodzeniu rejony kluczowe dla kontroli delikatnych ruchów dłoni. King's to jeden z największych ośrodków leczenia guzów mózgu w Wielkiej Brytanii. Każdego roku przeprowadzamy około 400 resekcji, które często wiążą się z wybudzaniem chorych, by przeprowadzić testy językowe. To jednak pierwszy raz, gdy miałem pacjenta grającego na instrumencie. Wiedzieliśmy, że gra na skrzypcach jest ważna dla Dagmar, dlatego tak istotne było zachowanie funkcji delikatnych obszarów mózgu, które na to pozwalają. Udało nam się usunąć ponad 90% guza [...] i zachować pełną sprawność lewej dłoni. Skrzypce to moja pasja. Gram, odkąd skończyłam 10 lat. Na myśl o tym, że mogłabym stracić tę zdolność, pękało mi serce, ale będący muzykiem profesor Ashkan rozumiał moje obawy. Zaplanowano wszystko, od mapowania mózgu po ułożenie w czasie operacji, tak by pacjentka mogła grać na skrzypcach. Dzięki nim mam nadzieję, że bardzo szybko wrócę do mojej orkiestry. Trzy dni po operacji Dagmar czuła się na tyle dobrze, że można ją było wypisać do domu. Będzie się znajdować pod opieką lokalnego szpitala. W tym miejscu warto przypomnieć o przypadku Roberta Alvareza, który podczas operacji usuwania gwiaździaka w 2018 r. w MD Anderson Cancer Center grał z kolei na gitarze. Także w USA, tym razem w Mayo Clinic, odbyła się operacja, podczas której do wzgórza cierpiącego na drżenie samoistne Rogera Frischa z Minnesota Orchestra wszczepiano elektrody do głębokiej stymulacji mózgu. Ponieważ drżenia były delikatne, lekarzom trudno byłoby stwierdzić, czy elektrody znajdują się w najlepszym możliwym miejscu. Rozwiązaniem okazało się uwzględnienie gry na skrzypcach w planie operacji. Zespół inżyniera Kevina Benneta opracował instrument, na którym Frisch mógłby wtedy grać (zaprojektowano mocowany do smyczka akcelerometr). « powrót do artykułu
- 5 odpowiedzi
-
- Keyoumars Ashkan
- Dagmar Turner
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Przez dekady na pojedynczym kawałku krzemu starano się zintegrować coraz więcej podzespołów. Dzisiaj mamy tego rezultat w postaci układów typu system-on-chip. Jednak w miarę wzrostu skomplikowania takich układów zaczęły rosnąć koszty i pojawiało się coraz więcej problemów produkcyjnych. Pomysł umieszczania wszystkiego na jednym kawałku krzemu przestał być tak pociągający, jak był niedawno. Obecnie jedne z najbardziej zaawansowanych procesorów, w tym Ryzen firmy AMD, są zbudowane z chipletów, czyli zamkniętych w jednej procesorowej obudowie dobrze ze sobą skomunikowanych produkowanych niezależnie, nawet w innych procesach technologicznych, struktur krzemowych. Francuska organizacja badawcza CEA-Leti postanowiła sprawdzić, jak daleko można rozwinąć koncepcję chipletów. Podczas IEEE Solid-State Circuits Conference (ISSCC) Francuzi zaprezentowali 96-rdzeniowy procesor zbudowany z sześciu chipletów. Chip został zbudowany z sześciu 16-rdzeniowych chipletów umieszczonych na wspólnym krzemowym podłożu zwanym aktywnym rozdzielaczem. Na rozdzielaczu umieszczono regulatory napięcia oraz sieć łączącą podzespoły pamięci. Jak mówi Pascal Vivet, dyrektor ds. naukowcy CEA-Leti, aktywne rozdzielacze to najlepsze rozwiązanie dla technologii chipletów. Pozwalają one bowiem łączyć razem układy niejednorodne technologicznie czy pochodzące od różnych producentów. Jeśli chcesz zintegrować chiplet od producenta A z chipletem od producenta B, a ich interfejsy nie są kompatybilne, musisz mieć coś, co je połączy. A jedynym na to sposobem jest użycie aktywnego rozdzielacza, stwierdził Vivet. Rozdzielacz wyposażono w network-on-chip, który wykorzystuje trzy różne obwody do łączenia podsystemów pamięci. L1 i L2 są połączone bezpośrednio, co zapewnia odpowiednią prądkość przekazywania danych. Połączenie L2 i L3 wymaga już odpowiednich układów pośredniczących, podobnie jak połączenie L3 z układami pamięci znajdującymi się poza chipem. Jednak odpowiednio skonstruowany rozdzielacz pozwala na przesyłanie danych z prędkością 3 TB/s na milimetr kwadratowy, a opóźnienia wynoszą tutaj zaledwie 0,6 ns na milimetr. Zaprezentowany przez CEA-Leti rozdzielacz zawiera też regulatory napięcia. Zwykle podzespoły te znajdują się na samym procesorze w postaci stabilizatorów napięcia typu LDO (low dropout regulator). Francuzi zastosowali bardziej efektywne przekształtniki napięcia (switched capacitor voltage regulator). Co prawda wymagają one zastosowania osobnego kondensatora, ale na rozdzielaczu jest wystarczająco dużo miejsca, by go umieścić. W zamian dostajemy bardziej energooszczędny układ, który potrzebuje zaledwie 156 mW na milimetr kwadratowy. Tego typu architektura pozwala na wykorzystanie standardowych interfejsów do łatwego łączenia podzespołów różnych producentów w tańszy, bardzie elastyczny system-on-chip. Jednak przemysł zbyt szybko takiej architektury nie zaadoptuje. Obecnie bowiem komercyjne systemy wykorzystują chiplety umieszczone na rozdzielaczach, które nie zawierają aktywnych elementów. Wiele z nich nie jest nawet wykonanych z krzemu. Tymczasem na ISSCC AMD pobiło rekord wydajności. Podkręcony i chłodzony ciekłym azotem zbudowany z chipletów układ Zen 2 osiągnął 37 744 punkty w benchmarku Cinebench 3D. Wcześniejszy rekord wynosił około 32 000 punktów, a osiągnięto go dzięki kosztującemu 20 000 USD 128-rdzeniowemu systemowi serwerowemu. « powrót do artykułu
-
Francuscy lekarze poinformowali, że udało im się zabezpieczyć płodność pacjentki z rakiem sutka, pobierając niedojrzałe komórki jajowe, przeprowadzając ich dojrzewanie w laboratorium poza organizmem kobiety i kriokonserwując je na drodze witryfikacji. Po paru latach komórki zapłodniono. Dzięki temu 6 lipca 2019 r. urodził się zdrowy chłopiec - Jules. Autorzy publikacji z pisma Annals of Oncology podkreślają, że to pierwszy taki przypadek na świecie. Konsultowałem 29-letnią pacjentkę po zdiagnozowaniu [przewodowego] raka piersi [wykazano obecność receptora estrogenowego alfa, receptora progesteronowego, brak było jednak ekspresji ludzkiego receptora nabłonkowego czynnika wzrostu 2, w skrócie HER2]. Zaproponowałem jej zamrożenie komórek jajowych po procedurze IVM [ang. in vitro maturation, gdzie oocyty pobiera się z pęcherzyków antralnych przed spontaniczną owulacją i dojrzewa in vitro] i zamrożenie tkanki jajników. Kobieta odrzuciła drugą procedurę jako zbyt inwazyjną [...] - opowiada prof. Michaël Grynberg ze Szpitala Uniwersyteckiego Antoine'a Béclère'a. Podczas przezpochwowego USG stwierdzono 17 pęcherzyków antralnych. Ponieważ podawanie leków trwałoby zbyt długo i mogłoby pogorszyć stan pacjentki, 6 dni później (jeszcze przed rozpoczęciem chemioterapii) przeprowadzono procedurę pobrania 7 oocytów z pominięciem etapu stymulacji hormonalnej jajników. Później komórki dojrzewały w specjalnym podłożu do stadium metafazy drugiego podziału mejotycznego (MII). Jest to stadium komórki jajowej uwalnianej podczas owulacji czy pobieranej w "zwykłym" programie in vitro. W kolejnym etapie komórki poddano witryfikacji, która polega na natychmiastowym sprowadzeniu temperatury roztworu krioprotektantu do -196˚C, czyli temperatury ciekłego azotu. Co istotne, ani w roztworze otaczającym komórkę, ani w samej komórce nie wytwarzają się kryształy lodu. Po paru latach okazało się, że po chemioterapii kobieta jest niepłodna - mimo podejmowanych prób przez rok nie zaszła w ciążę. Ponieważ stymulacja lekami hormonalnymi mogłaby doprowadzić do wznowy raka sutka, lekarze zdecydowali się wykorzystać komórki poddane wcześniej krioprezerwacji. Przeprowadzono docytoplazmatyczną iniekcję plemnika (ang. Intracytoplasmic Sperm Injection, ICSI). Udało się uzyskać 5 zygot; ostatecznie dokonano transferu 1 zarodka. Pacjentka donosiła ciążę. Szóstego lipca ubiegłego roku w wieku 34 lat urodziła zdrowego syna. Byliśmy zachwyceni, że pacjentka bez problemu zaszła w ciążę i urodziła w terminie zdrowe dziecko - podkreśla Grynberg. Zabezpieczenie płodności powinno być zawsze uwzględniane jako część leczenia młodych pacjentek onkologicznych. [...] Najbardziej skuteczną opcją pozostaje witryfikacja oocytów lub zarodków po stymulacji jajników, lecz w niektórych przypadkach hormonalna stymulacja jest niewykonalna, np. ze względu na leczenie w trybie pilnym czy inne przeciwwskazania. W takich sytuacjach alternatywą jest zamrożenie tkanki jajników, wymaga ono jednak przeprowadzenia laparoskopii i w pewnych chorobach oznacza ryzyko ponownego wprowadzenia złośliwych komórek przy transplantacji. IVM pozwala na kriokonserwację komórek jajowych bądź zarodków w pilnych sytuacjach lub gdy stymulacja jest niebezpieczna dla pacjentki. Dodatkowo późniejsze ich wykorzystanie nie wiąże się z ryzykiem wznowy. Szczegóły badań opisano w Journal of Oncology w artykule First birth achieved after fertility preservation using vitrification of in vitro matured oocytes in a woman with breast cancer « powrót do artykułu
- 5 odpowiedzi
-
- Michaël Grynberg
- rak piersi
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Senet to starożytna egipska gra planszowa sprzed około 5000 lat z czasów pierwszej dynastii, która rządziła w Egipcie. Nie znamy jej reguł, ale wiemy, że była rozgrywana na planszy o rozmiarach 3 na 10 pól. Na planszy przesuwany był zestaw pionów, a o ruchu decydował rzut specjalnych dwustronnych patyczków. Pola na planszy nie są oznaczone, z wyjątkiem pól od 26. do 29. zawierających te same symbole: bogini, wody, liczby 3 i liczby 2. Do czasów Nowego Państwa (początek ok. 1550 roku przed Chrystusem), senet zyskała znaczenie symboliczne. Pojawia się ona w Księdze Umarłych. Wydaje się, że reprezentowała wędrówkę duszy. Z czasem same plansze i piony były coraz staranniej wykonane i bardziej bogato zdobione. Jednak w historii gry istnieją poważne luki. Na przykład w grobowcach z czasów pomiędzy Czwartą a Szóstą Dynastią (2613 – 2181 r. p.n.e.) widzimy malunki przedstawiające grających w senet, ale nie mamy żadnych egzemplarzy gry z tego okresu. Walter Crist, antropolog z Uniwersytetu w Maastrich poinformował właśnie, że zidentyfikował egzemplarz senet, który może stanowić pomost pomiędzy Średnim a Nowym Państwem, czyli pomiędzy zwykła grą, a grą o znaczeniu symbolicznym. Egzemplarz ten znajduje się w Rosicrucian Egyptian Museum w San Jose w Kalifornii. Nie wiadomo, ile lat liczy sobie ta konkretna plansza. Wiadomo, że została ona kupiona w 1947 roku od brytyjskiego kolekcjonera. Prawdopodobnie została zabrana z Egiptu przed rozwojem współczesnej archeologii. Drewnianego zabytku nigdy nie poddano datowaniu radiowęglowemu, zatem Crist oparł swoją analizę wyłącznie na jego wyglądzie. Naukowiec zauważa, że przez większą część historii rozgrywka w senet rozpoczynała się w górnym lewym rogu, a kończyła na dekorowanych polach w prawym dolnym roku. W czasach Środkowego Państwa pola dekorowane znalazły się na górze planszy, a grę rozpoczynano w prawym dolnym rogu i kończono w lewym górnym. Plansza z San Jose ma orientację odpowiadającą planszom ze Średniego Państwa, jednak pola dekorowane są bardziej złożone niż inne plansze z tego okresu. W Średnim Państwie drugie i trzecie pole od końca zawierały, odpowiednio, dwie i trzy linie. Jednak w Nowym Państwie na polach tych pojawiają się, odpowiednio, dwie lub trzy boginie albo ptaki ba, reprezentujące duszę. Na planszy z San Jose widzimy hieroglify reprezentujące boginię, wodę, trzech siedzących mężczyzn i dwóch siedzących mężczyzn. Podobne zdobienia widzimy jedynie na egzemplarzu pochodzącym z grobowca Hatszepsut oraz na grze, która prawdopodobnie pochodzi z czasów jej następcy, Totmesa III. Walter Crist uważa, że orientacja typowa dla Środkowego Państwa i ozdoby z czasów Nowego Państwa wskazują, że plansza z San Jose reprezentuje okres przejściowy pomiędzy zwykłą prostą wersją senet, a wersją, która stała się bardziej dekoracyjna i zyskała znaczenie religijne. Ostatnim znanym nam przedstawieniem senetu typowego dla Średniego Państwa jest rysunek wykonany atramentem na szkolnej tabliczce z czasów XVII dynastii, który powstał na około 70 lat przed rządami Hatszepsut. Egzemplarz z San Jose to prawdopodobny kandydat uzupełniający lukę stylistyczną w projektowaniu gry, stwierdził Crist. Z analizą Crista możemy zapoznać się w artykule Passing from the Middle to the New Kingdom: A Senet Board in the Rosicrucian Museum opublikowanym na łamach Journal of Egyptian Archeology. « powrót do artykułu
-
Radar US National Weather Service zarejestrował gigantyczne stado ptaków, migrujących z Ameryki Południowej. Przelatująca nad Florydą grupa miała co najmniej 145 kilometrów średnicy. Każdego roku pomiędzy Ameryką Północną a Południową przemieszczają się olbrzymie liczby ptaków. Cornwell University przygotował animację pokazującą migracje 118 gatunków. Niektóre rozpoczynają swoją podróż już w lutym, a największy ruch na niebie panuje w marcu i kwietniu. Na animacji możemy na przykład zobaczyć jak biegus białorzytny wyrusza w lutym z Patagonii by pod koniec czerwca dotrzeć do północnych wybrzeży Zatoki Hudsona, a już kilka tygodni później udaje się w drogę powrotną i w grudniu znowu jest w Patagonii. Równie imponującą migracją może poszczycić się biegus płowy, przemieszczający się co roku pomiędzy Urugwajem a Alaską i z powrotem. Niektóre z migrujących ptaków docierają do Jukatanu i na Kubę, gdzie czekają na korzystne wiatry, które ułatwią im dalszą migrację. Stado, które zaobserwowano na radarach, wyruszyło dzień wcześniej z Kuby, a przed świtem wylądowało na Florydzie. Zarejestrowanie stada ptaków przez radar meteorologiczny było możliwe dzięki odpowiednim warunkom atmosferycznym. Nad nami utworzyła się stabilna warstwa powietrza, które odbijało sygnał radaru bliżej ziemi. Przez to był on w stanie rejestrować niżej znajdujące się obiekty, wyjaśnia meteorolog Kate Lenninger. Przyszłość ptaków w Ameryce Północnej jest niepewna. Dwa przeprowadzone niedawno badania wykazały, że od roku 1970 liczebność ptaków na tym kontynencie spadła aż o 3 miliardy, czyli o 29%. Jedną z przyczyn tego spadku jest niszczenie habitatów przez ludzi. Zmiany klimatyczne mogą być kolejnym problemem, gdyż mogą one niekorzystnie wpłynąć na wzorce migracji tych zwierząt. Specjaliści obawiają się na przykład, że orzeł przedni może nie być w stanie zmienić wzorca migracji i nie dostosuje go do wcześniej nadchodzącej wiosny. Tymczasem to wiosną wykluwają się młode, które jesienią powinny uzyskać pełną niezależność od rodziców. « powrót do artykułu
-
Jeszcze tylko przez kilka dni osoby zwiedzające Kaplicę Sykstyńską będą mogły podziwiać widok, jakiego nie widziano tam od ponad 400 lat. Powieszono tam bowiem wszystkie słynne arrasy Rafaela, które zostały stworzone właśnie dla Kaplicy. Wyjątkową wystawę zorganizowano z okazji 500. rocznicy śmierci Rafaela. Zamówiono je, by wisiały w tym miejscu i uznaliśmy, że to najlepszy sposób na upamiętnienie tej rocznicy, mówi Barbara Jatta, dyrektor Muzeów Watykańskich. Zwykle arrasy Rafaela można oglądać w Pinakotece Watykańskiej. Są one tam dostępne rotacyjnie, zarówno ze względów bezpieczeństwa, jak i dlatego, że dzieła są okresowo konserwowane czy wypożyczane do innych muzeów. Pochodzący z rodu Medyceuszów papież Leon X (1513–1521) chciał dodać do Kaplicy Sykstyńskiej coś od siebie. Dwaj jego poprzednicy, Sykstus IV i Juliusz II, obaj z rodu della Rovere, zlecili ozdobienie ścian i sufitu Kaplicy Sykstyńskiej największym artystom swoich czasów. Za pontyfikatu Sykstusa IV górna część ścian została ozdobiona freskami przedstawiającymi sceny z życia Chrystusa i Mojżesza. Powyżej znajdowały się portrety papieży. Nad freskami pracowali m.in. Perugino, Botticelli czy Ghirlandaio. Pod scenami z życia Chrystusa i Mojżesza namalowano kotary ozdobione herbami della Rovere. Z kolei za pontyfikatu Juliusza II powstały wspaniałe freski wykonane na suficie przez Michała Anioła w latach 1508–1512. Leon X chciał zostawić swój ślad w Kaplicy i w 1515 zamówił u Rafaela wykonanie projektów 10 arrasów, które miały zawisnąć w dolnej części ścian. Miały one przedstawiać sceny z życia świętych Piotra i Pawła. Artysta rozpoczął pracę nad projektem latem 1515 roku, a wszystkie szkice były gotowe z końcem 1516 roku. Gotowe obrazy stopniowo trafiły do słynnego warsztatu flamandzkiego mistrza Pietera van Aelsta III, gdzie tkacze zajęli się produkcją arrasów. To ten sam warsztat, w którym powstało część arrasów z Wawelu. Prace nad pierwszymi arrasami musiały rozpocząć się na początku 1516 roku. Wiemy, że 26 grudnia 1519 roku w Kaplicy Sykstyńskiej zawisło 7 arrasów. Brakowało wówczas jeszcze „Ukamieniowania świętego Stefana”, „Świętego Pawła w więzieniu” i „Pawła nauczającego w Atenach”. Najprawdopodobniej Rafael odwiedził wówczas Kaplicę Sykstyńską i oglądał arrasy. Nie miał jednak okazji obejrzeć ich wszystkich. Zmarł 5 miesięcy później, w wieku 37 lat. Jednak gdy w 1521 roku, po śmierci Leona X przeprowadzono spis inwentarzowy, wymieniono w nim wszystkie 10 arrasów. Wiemy, że wszystkie arrasy zawisły w Kaplicy Sykstyńskiej na krótko przed śmiercią papieża. Niedługo potem arrasy zastawiono, by opłacić pogrzeb Leona X. Wróciły do Watykanu rok później, na koronację papieża Adriana VI. Kilka lat później, w czasie słynnego Sacco di Roma, Złupienia Rzymu, z 1527 roku arrasy zostały skradzione. Wracały stopniowo do papieskiej kolekcji w latach 1544–1554. Ostatni raz wszystkie razem zawisły w Kaplicy Sykstyńskiej pod koniec XVI wieku. Ponowine zostały ukradzione w 1798 roku, gdy Rzym został zdobyty przez Francuzów. Kupił je tanio pewien handlarz, a Watykan odkupił je w 1808 roku. Nie wiemy na pewno ile kosztowało wykonanie arrasów. Dwa źródła mówią o 2000 dukatów za każdy z nich, jednak niewykluczone, że powtarzają one plotki krążące w tym czasie wśród ludu. Inne ze źródeł wspomina, że za projekt każdego z arrasów Rafael otrzymał 100 dukatów, a wykonanie kosztowało 1500 dukatów. W sumie dawałoby to 16 000 dukatów za projekt z wykonaniem. To olbrzymia kwota, 5-krotnie większa niż Michał Anioł otrzymał za freski w Kaplicy Sykstyńskiej. Tkaniny mogły być jednak tak drogie, gdyż do ich wykonania użyto dużo srebrnych i złotych nici. Nie wiemy dokładnie, co działo się z rysunkami Rafaela, na podstawie których wykonano niezwykłe arrasy. Prawdopodobnie zostały one w rękach Pietera van Aelsta i prawdopodobnie, jak to było wówczas w zwyczaju, umowa przewidywała, że nie zostaną ponownie użyte za życia mistrza. Jednak już rok lub dwa po śmierci van Aelsta na podstawie tych samych rysunków wykonano, w innym warsztacie, arrasy dla króla Francji Franciszka I. Nie są one jednak identyczne. Arrasy mają bowiem szerokie obramowania z prawej strony i na dole. Na dole arrasów watykańskich znajdują się sceny z życia Leona X i świętego Piotra. Arrasy Franciszka zawierały sceny z jego życia. Nie zachowały się one do dnia dzisiejszego. Spalono je w 1797 roku podczas Rewolucji, by odzyskać złoto i srebro. Arrasy na podstawie projektu Rafaela wykonano też dla króla Anglii Henryka VIII. Do Westminsteru dostarczono je w 1542 roku, a około roku 1650 zostały sprzedane. W XIX wieku trafiły do Kaiser Friedrich Museum w Berlinie, gdzie uległy zniszczeniu w 1945 roku. Na podstawie rysunków wielkiego artysty wykonano też arrasy dla dla królów Hiszpanii Karola V i Filipa II oraz dla kardynała Gonzagi. Z czasem rysunki Rafaela uległy coraz większemu zniszczeniu. W 1623 roku siedem ocalałych kupił książę Walii Karol I. W tym czasie były one używane przez tkalnię Mortlake w Genui. Jak więc widzimy, warsztaty tkackie handlowały między sobą coraz bardziej zniszczonymi i niekompletnymi projektami. Dzięki Karolowi siedem dzieł Rafaela przetrwało do dzisiaj. Ostatni raz arrasy Rafaela można było oglądać w Kaplicy Sykstyńskiej w 1983 roku z okazji 500. rocznicy urodzin artysty. Wtedy jednak jeden z arrasów był w konserwacji, a inny został wypożyczony nowojorskiemu Metropolitan Museum. Zatem obecnie mamy pierwszą od ponad 400 lat okazję, by oglądać całą kolekcję i zobaczyć Kaplicę Sykstyńską w jej pełnej chwale. Trzeba jednak się spieszyć, bo arrasy będą prezentowane jedynie do 23 lutego. « powrót do artykułu
-
W tym roku 19 lutego po raz pierwszy jest obchodzone nowe święto: Dzień Nauki Polskiej. W Polsce mamy 81,5 tys. badaczy, którzy pracują w 623 placówkach - wynika z danych resortu nauki przekazanych PAP. Poza tym w naszym kraju uczy się ok. 1,2 mln studentów i 39 tys. doktorantów. Dzień Nauki Polskiej ma być wyrazem uznania dla dokonań polskich naukowców. Jako datę corocznych obchodów wyznaczono 19 lutego - dzień urodzin Mikołaja Kopernika, w uznaniu jego wybitnych zasług na polu astronomii. Święto ma stanowić inspirację do pójścia w ślady wybitnych polskich badaczy i wzmocnić zainteresowanie nauką. Przy okazji Dnia Nauki Polskiej PAP poprosiła Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego o aktualne dane dotyczące liczby naukowców w Polsce. Z najbardziej aktualnych danych - czyli za 2018 r. - wynika, że w Polsce pracuje 81,5 tys. badaczy. Naukowcy ci zatrudnieni są w 623 podmiotach: 132 uczelniach publicznych, 248 uczelniach niepublicznych, 67 instytutach badawczych i 36 instytutach Sieci Badawczej Łukasiewicz, 69 instytutach naukowych PAN, 16 uczelniach kościelnych, 1 instytucie międzynarodowym i 54 innych jednostkach. Najwięcej - 62 tys. badaczy - zatrudnionych jest na uczelniach publicznych. W instytutach badawczych oraz instytutach Sieci Badawczej Łukasiewicz pracuje 7,6 tys. takich osób. W jednostkach naukowych PAN jest to 6,1 tys. badaczy, a na uczelniach niepublicznych - 3,9 tys. Uczelnie kościelne zatrudniają 1,3 tys. badaczy. Z porównania danych wynika, że liczba badaczy nieznacznie spadła: z 88 tys. w 2016 r. do 81 tys. w 2018 r. Jako badaczy MNiSW traktuje w tym zestawieniu pracowników, którzy - na potrzeby ewaluacji naukowej swojej placówki - podpisali oświadczenie, że prowadzą działalność naukową w danym podmiocie. Gdyby jednak za naukowców uznać osoby ze stopniem lub tytułem naukowym, to takich osób jest w Polsce 86 tys. Osób z samym stopniem doktora jest w Polsce ponad 54 tys., doktorów habilitowanych mamy ok. 21 tys., a profesorów ok. 10 tys. Do miana badaczy pretenduje też wielu studentów i doktorantów. Studentów jest w Polsce w sumie 1,2 mln, co oznacza, że studiuje teraz niemal co trzydziesty Polak. 3/4 studentów (893 tys.) to studenci uczelni publicznych. Na uczelniach niepublicznych studiuje 314 tys. osób, a na kościelnych - prawie 16 tys. osób. Liczba studentów systematycznie spada. W 2016 r. było ich o prawie 100 tys. więcej (1,3 mln) niż w 2018. Ponadto w Polsce mamy też 39 tys. doktorantów. Ich liczba również spadła w ciągu ostatnich dwóch lat - w 2016 r. było ich 43 tys. « powrót do artykułu
-
Śmiercionośny wirus pomoże w walce ze śmiertelnym nowotworem mózgu?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Ironią losu jest, że jeden z najbardziej śmiercionośnych wirusów może być użyteczny w leczeniu jednego z najbardziej śmiercionośnych nowotworów mózgu, mówi profesor neurochirurgii Anthony van den Pol z Yale University. Wspomnianym wirusem jest jest Ebola, którą można wykorzystać do walki z glejakiem. Glejaki to bardzo trudne w leczeniu, często śmiertelne nowotwory mózgu. Naukowcy z Yale opisali na łamach Journal of Virology w jaki sposób wykorzystali zarówno słabości nowotworu jak i zdolności obronne Eboli przeciwko atakowi ze strony układ odpornościowego. W przeciwieństwie do zdrowych komórek, wiele nowotworów nie jest w stanie zorganizować nieswoistej odpowiedzi odpornościowej w reakcji na atak ze strony wirusa. Dlatego też naukowcy próbują wykorzystać wirusy do walki z nowotworami. To jednak niesie ze sobą ryzyko wywołania groźnej infekcji w organizmie. Dlatego też uczeni eksperymentują tworząc chimery różnych wirusów lub łącząc geny różnych wirusów tak, by atakowały one komórki nowotworowe, ale nie wywoływały infekcji w zdrowych komórkach. Van den Pol zainteresował się pewnym szczególnym genem o nazwie MLD. To jeden z siedmiu genów, które ułatwiają Eboli ukrycie się przed układem odpornościowym. MLD ma też swój udział w niezwykłej zjadliwości tego wirusa. Biorąc pod uwagę fakt, że wirus Ebola (EBOV) infekuje wiele różnych organów i komórek, a jednocześnie wykazuje słaby neurotropizm [neurotropizm to zdolność wirusa do infekowania komórek układu nerwowego – red.], zaczęliśmy się zastanawiać czy chimera wirusa pęcherzykowatego zapalenia jamy ustnej (VSV) zaprojektowana do ekspresji glikoproteiny wirusa Ebola (EBOV GP), nie mogłaby selektywnie infekować komórek guza mózgu. Wykorzystanie glikoproteiny MLD mogłoby ułatwić wirusowi uniknięcie ataku ze strony układu odpornościowego, stwierdzili naukowcy. Van den Pol i Xue Zhang, również z Yale University, stworzyli więc wirusa VSV z ekspresją MLD, którego następnie wstrzyknęli do mózgu myszy z glejakiem. Okazało się, że MLD pomógł w selektywnym wykryciu i zabiciu komórek nowotworowych. Stworzyliśmy chimerę VSV, w której glikoproteina Eboli zastąpiła naturalną glikoproteinę VSV. W ten sposób zredukowaliśmy neurotoksycznść VSV. Chimera VSV zdolna do ekspresji pełnej EBOV GP (VSV-EBOV) zawierającej MLD była znacząco bardziej efektywna i bezpieczna niż EBOV GP niezawierająca MLD, informują uczeni. Badania prowadzone na myszach z ludzkimi guzami nowotworowymi wykazały, że VSV-EBOV zawierające MLD znacznie lepiej niż VSV-EBOV bez MLD eliminuje guzy mózgu i wydłuża życie myszy. Uczeni sądzą, że to właśnie użycie MLD chroni zdrowe komórki przed infekcją. Kluczowym czynnikiem może być tutaj fakt, że wirus z glikoproteiną MLD namnaża się wolniej niż wirus bez MLD Opisane powyżej rozwiązanie mogłoby – przynajmniej w teorii – wspomagać leczenie chirurgiczne i zapobiegać nawrotom choroby. « powrót do artykułu- 1 odpowiedź
-
Najnowocześniejsza obecnie forma immunoterapii, polegająca na wykorzystaniu własnych zmodyfikowanych genetycznie komórek odpornościowych pacjenta, pozwoliła uratować chorą na chłoniaka pacjentkę Narodowego Instytutu Onkologii w Gliwicach. Terapia CAR-T cells to jest leczenie, które otwiera nowe perspektywy - nie tylko w onkohematologii, ale w onkologii szerzej rozumianej – oświadczył podczas poniedziałkowej konferencji prasowej w Gliwicach kierownik Kliniki Transplantacji Szpiku i Onkohematologii w gliwickim oddziale Narodowego Instytutu Onkologii im. M. Skłodowskiej-Curie prof. Sebastian Giebel. To najbardziej zaawansowana forma immunoterapii komórkowej, czyli wykorzystania komórek naszego własnego układu odpornościowego do walki z nowotworem. Terapia, która stwarza wielkie nadzieje dla pacjentów, również oczekiwania u lekarzy, ale która wiąże się z szeregiem trudności, a co za tym idzie - dostęp do niej jest póki co bardzo ograniczony – dodał. Wśród trudności wymienił m.in. wysokie koszty, które jednak – jak spodziewają się hematolodzy – będą stopniowo malały wraz z upowszechnieniem tej metody, możliwe skutki uboczne dla pacjenta, a także trudności produkcyjne. To jest terapia przygotowywana indywidualnie, spersonalizowana. Nie mamy tutaj do czynienia z lekiem, który stoi na półce, po który można sięgnąć w dowolnej chwili. Wręcz przeciwnie – wszystko trzeba zaplanować, skoordynować, żeby leczenie przygotować dla naszego pacjenta – wyjaśnił prof. Giebel. Chorująca na chłoniaka 62-letnia Jadwiga Szotek jest pierwszą kobietą, u której w Polsce zastosowano tę terapię – kilka tygodni wcześniej zastosowano ją u chorego na ten sam rodzaj nowotworu pacjenta w Poznaniu. Nowotwór zdiagnozowano u niej relatywnie późno, od początku onkolodzy podejrzewali, że może być oporny na chemioterapię. I rzeczywiście – choć otrzymała 9 cykli chemioterapii, nie przyniosły one odpowiedzi. Jak przyznał prof. Giebel – możliwość zastosowania nowej terapii pojawiła się w optymalnym momencie, bo lekarze nie mieli już jak pomóc pani Jadwidze. Kobieta czuje się teraz dobrze, odzyskuje siły, choć nadal pozostaje pod kontrolą lekarską i czekają ją dalsze badania, aby potwierdzić, że rzeczywiście w jej organizmie nie ma już komórek nowotworowych. Czuję się bardzo dobrze, od 2 lat się tak nie czułam. Dziękuję wszystkim, którzy podarowali mi drugie życie. Cieszę się teraz życiem – powiedziała pani Jadwiga podczas konferencji. W medycynie już od kilku dziesięcioleci myślano o wykorzystaniu własnych komórek chorego tak, by one niszczyły nowotwór – jednak dopiero z początkiem XXI w. pojawiły się takie możliwości technologiczne, a pierwsze zastosowania kliniczne miały miejsce w ostatnich kilku latach. Koncepcja jest dosyć prosta. Pierwszy krok to pobranie z krwi pacjenta limfocytów T – najbardziej wyspecjalizowanych komórek naszego układu odpornościowego. [...] Następnie w laboratorium komórki zostają przeprogramowane, zmodyfikowane genetycznie - wprowadza się do nich za pomocą specjalnych wirusów sztucznie przygotowany gen, który koduje receptor pozwalający tym limfocytom T rozpoznawać antygeny nowotworu. Czyli zmieniamy optykę tych komórek - limfocytów T, które na co dzień walczą z wirusami, bakteriami - tak, żeby rozpoznawały w sposób celowany cechy komórki nowotworowej. Te komórki się dalej stymuluje, pobudza, namnaża i końcu trafiają z powrotem do pacjenta w formie infuzji dożylnej – wyjaśnił prof. Giebel. Choć lekarze wiążą duże nadzieje z nową metodą, to na razie jest zarejestrowana tylko w dwóch wskazaniach - opornych na chemioterapię chłoniaku rozlanym z dużych komórek B i ostrej białaczce limfoblastycznej u chorych do 25. roku życia. Certyfikaty uprawniające do stosowania tej metody mają obecnie 3 ośrodki w Polsce – gliwicki, poznański oraz dziecięcy we Wrocławiu. Od strony wynalazczej, koncepcji to jest coś, przed czym trzeba zdjąć czapkę. Wspaniały kierunkowskaz i nadzieja na przyszłość. Trzeba jednak pamiętać, że na dziś mamy zarejestrowane tylko dwa zastosowania i wyłącznie dla nowotworów wywodzących się z limfocytów B - podkreślił jeden z najwybitniejszych polskich hematologów prof. Jerzy Hołowiecki. « powrót do artykułu
-
Na Forum Romanum w Rzymie odkryto hipogeum. Znajduje się w nim sarkofag z tufy oraz struktura przypominająca ołtarz. Naukowcy uważają, że jest to część heroonu Romulusa. Jak zapowiedziała Alfonsina Russo, dyrektorka Parku Archeologicznego Koloseum, odkrycie zostanie zaprezentowane mediom w piątek (21 lutego). Sarkofag z tufy pochodzi z ok. VI w. p.n.e. i ma ~1,4 m długości. Na hipogeum natrafiono pod schodami prowadzącymi do Kurii (nowe schody zostały zbudowane w latach 30. XX w. przez Alfonsa Vartolę). Co ważne, nieopodal znajduje się Lapis Niger (Czarny Kamień), a więc legendarne miejsce śmierci/wniebowzięcia Romulusa. Forum Romanum nie przestaje nas zadziwiać nowymi wspaniałościami - podkreśliła Russo. Znaleziska dokonano podczas wykopalisk, które rozpoczęto mniej więcej przed rokiem, by upamiętnić odkrycia słynnego archeologa Giacoma Boniego na początku XX w. « powrót do artykułu
-
- Forum Romanum
- hipogeum
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Klimaty typu śródziemnomorskiego są niezwykle wrażliwe na obecność gazów cieplarnianych. Okazuje się, że gdy w atmosferze pojawia się więcej takich gazów, natychmiast zmniejsza się poziom opadów w klimacie śródziemnomorskim. Na szczęście mechanizm ten działa też w drugą stronę i spadek poziomu opadów zostaje natychmiast zatrzymany, jeśli obniżeniu ulega emisja gazów cieplarnianych. Takie wnioski płyną z badań przeprowadzonych przez naukowców z University of Reading, Imperial College London i Instytutu badan nad atmosferą i klimatem włoskiej Narodowej Rady Badań Naukowych (Consiglio Nazionale delle Ricerche). Specjaliści z tych instytucji opisali nieznany dotychczas wpływ zmian klimatycznych na takie regiony jak Kalifornia, centralne Chile i basen Morza Śródziemnego. Dotychczasowe modele klimatyczne i badania obserwacyjne sugerowały, że w miarę ocieplania się klimatu w regionach o klimacie śródziemnomorskim – z wyjątkiem Kalifornii – będzie dochodziło do spadku ilości opadów. Klimat śródziemnomorski, z jego gorącymi suchymi latami jest bardzo wrażliwy na zmiany poziomu opadów w zimie. Dlatego też często uważa je się za wskaźniki zmian klimatycznych. Dotychczas nie wiadomo było jednak, jak zmiany w koncentracji gazów cieplarnianych wpływają na klimat śródziemnomorski. Emisja gazów cieplarnianych natychmiast wpływa na klimat, jednak staje się to widoczne po wielu dziesięcioleciach, mówi główny autor badań, doktor Giuseppe Zappa. Wiemy też, że gromadzące się w górnych warstwach atmosfery gazy mogą wpływać na klimat lokalny albo bardzo szybko, zaledwie w ciągu lat, albo powoli, przez dziesięciolecia. Naukowcy, którzy do swoich badań nad klimatem śródziemnomorskim wykorzystali modele komputerowe, zauważyli, że w środkowym Chile i w basenie Morza Śródziemnego w ciągu zaledwie kilku lat dochodzi do spadku opadów w reakcji na zwiększoną emisję gazów cieplarnianych. To zaś, jak zauważył doktor Paulo Ceppi z Imperial College London, sugeruje, że stabilizacja koncentracji gazów cieplarnianych przyniesie natychmiastową korzyść zasobom wodnym w tych regionach, gdyż zatrzyma spadek opadów. Innymi słowy, podjęcie działań w tym kierunku da pozytywne efekty w ciągu zaledwie kilku lat. Podobnego zjawiska nie zaobserwowano jednak w Kalifornii. Tam zwiększenie koncentracji gazów cieplarnianych nie prowadzi do tak drastycznego spadku poziomu opadów. Naukowcy mówią, że różnica ta spowodowana jest przez ocean. Powierzchnia oceanu nie ogrzewa się równomiernie. Jedne regiony ogrzewają się szybciej niż inne. A wzorzec ogrzewania się oceanu wpływa na rozkład wiatrów i opadów. Te obszary oceanu, które ogrzewają się szybciej niż średnia, wywołują takie zmiany w rozkładzie wiatrów, które prowadzą do wysychania basenu Morza Śródziemnego. Z kolei inne obszary, które ocieplają się wolniej, wpływają na masy powietrza nad Kalifornią, powodując, że stan ten staje się bardziej wilgotny. Jednak obszary te mają niewielki wpływ na opady w innych klimatach śródziemnomorskich, wyjaśnia doktor Ceppi. Szczegóły badań opublikowano na łamach PNAS w artykule pt.: Time-evolving sea surface warming patterns modulate the climate change response of subtropical precipitation over land. « powrót do artykułu
-
- klimat śródziemnomorski
- opady
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Inżynierowie z MIT opracowali „inteligentną pieluchę”, wyposażoną w czujnik wilgoci, który alarmuje rodziców, gdy pielucha jest pełna. Czy czujnik wyczuje w pielusze wilgoć, przesyła sygnał do odbiornika, a ten wysyła informację na smartfon lub komputer. Czujnik składa się z pasywnego taga radiowego RFID, umieszczonego pod warstwą absorbującego wilgoć polimerowego hydrożelu, standardowo stosowanego w pieluchach. Gdy polimer zostanie zmoczony, nieco zwiększa swą objętość i staje się lekko przewodzący. To wystarczy, by tag RFID wysłał sygnał do odbiornika znajdujące się w w odległości do 1 metra. Naukowcy mówią, że ich eksperyment jest pierwszym, który dowodzi, że wspomniany hydrożel może spełniać rolę anteny. Koszt produkcji samego tagu RFID to mniej niż 2 centy, zatem nie podniesie on zbytnio kosztu produkcji samej pieluchy. Wynalazcy „inteligentnej” pieluchy zauważają, że z czasem pieluchy mogą posłużyć do identyfikowania niektórych problemów zdrowotnych. Mogą być one szczególnie użyteczne tam, gdzie pielęgniarki mają pod swoją opieką wiele noworodków jednocześnie. Czujnik można będzie też zintegrować z pieluchami dla dorosłych. To może zapobiec podrażnieniom i różnego typu infekcjom, jak na przykład zapalenia dróg moczowych, zarówno u osób starszych jak i u dzieci, mówi Sai Nithin R. Kantareddy z MIT. Obecnie na rynku istnieją „inteligentne” pieluchy, ale większość z nich posiada wskaźniki wilgotności w postaci pasków naklejonych na samą pieluchę. Wskaźnik pod wpływem wilgoci zmienia kolor. Jednak, by go zobaczyć, trzeba zdjąć ubranie. Inne stosowane rozwiązanie to wykorzystanie technologii Wi-Fi lub Bluetooth z czujnikami podłączonymi na zewnątrz pieluchy. To dość spore, niewygodne w obsłudze wyposażone w baterie urządzenia wielokrotnego użytku, które trzeba czyścić i podłączać do pieluchy przed każdym użyciem. Tagi RFID są tanie, można je wyrzucić po jednokrotnym użyciu, a drukuje się je na rolce, podobnie jak naklejki z kodem paskowym. Standardowy tag RFID składa się z anteny i chipa RFID. Nie wymagają one własnego źródła energii, są zasilane falami radiowymi z odbiornika. Nauowcy z MIT stworzyli tagi RFID, które nie są tylko biernymi odbiornikami, ale też czujnikami. Gdy odkryli, że hydrożel stosowany w pieluchach, który zwykle jest izolatorem, po zmoczeniu staje się słabym przewodnikiem, wykorzystali ten fakt w swoim projekcie. Odkryli też, że dodając do czujnika odrobinę miedzi mogą zwiększyć jego przewodnictwo i wzmocnić sygnał, dzięki czemu tag może komunikować się z odbiornikiem położonym dalej niż 1 metr od niego. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- pielucha
- inteligentna pielucha
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Przy remizie w Sunderland w Anglii ktoś porzucił ok. 30 węży
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
Przy remizie strażackiej Farringddon w Sunderland w północno-wschodniej Anglii w odstępie 2 dni znajdowano wyrzucone w poszewkach na poduszki węże. W pierwszym przypadku ktoś pozbył się w ten sposób 13 pytonów królewskich. Następnym razem doliczono się aż 15 węży zbożowych i 1 samca pytona rombowego. Pierwszy "ładunek" znaleziono w czwartek (jeden z węży nie przeżył). Na drugi natknięto się w sobotę. Węże wrzucono w poszewkach do kosza na śmiecie. Uratowała je i zabrała na badania weterynaryjne inspektorka RSPCA (Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals) Heidi Cleaver. Nie mogłam uwierzyć, gdy przez telefon dowiedziałam się, że w tym samym miejscu mamy kolejne węże. Pozostawiono je w kuble, można więc mówić o ogromnym szczęściu, że nie zostały wywiezione na wysypisko. Przykro myśleć, że ktoś miał ok. 30 węży i zdecydował się je porzucić w ten okrutny, bezduszny sposób. Zwierzęta, które by przetrwać, potrzebują ciepła i światła, pozostawiono na dworze w samej poszewce, a szalał wtedy sztorm Dennis. Takie stłoczenie również musiało być dla nich bardzo stresujące. RSPCA apeluje, by zgłaszali się ludzie, którzy mogą udzielić o wężach jakichś informacji. « powrót do artykułu- 1 odpowiedź
-
- węże
- remiza strażacka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Amerykańska Federalna Agencja ds. Żywności i Leków zakazała wytwarzania, rozprowadzania i sprzedaży liquidów do e-papierosów o smakach mających na celu przyciągnięcie dzieci i młodzieży. Jednymi dopuszczalnymi smakami są smak nikotyny i mentolu. Nigdy wcześniej w historii USA używanie żadnych substancji nie rozpowszechniało się tak szybko, jak obecna epidemia używania e-papierosów wśród młodzieży, oświadczyli przedstawiciele Departamentu Zdrowia i Usług dla Ludności. Coraz częściej pojawiają się obawy o długoterminowe skutki używania e-papierosów. Naukowcy podkreślają, że obecnie nie wiadomo, jakie są skutki wieloletniego wdychania dymu z tych urządzeń, gdyż popularność zyskały one dopiero w ciągu ostatnich lat. Jednak są już pierwsze wyniki badań wpływu na mózg nikotyny zawartej w liquidach. Podczas zakończonego właśnie dorocznego spotkania Amerykańskiego Stowarzyszenia Postępu w Nauce (AAAS) Marina Picciotto, neurolog z Yale University, zaprezentowała wstępne wyniki swoich badań na ten temat, prowadzonych głównie na zwierzętach. To, co na pewno wiemy, jest fakt, że nikotyna to substancja wysoce uzależniająca. A niektóre z liquidów zawierają jej tyle, co paczka papierosów. Dla młodych ludzi palenie e-papierosów może wiązać się przede wszystkim z przyjemnym dla nich smakiem, który stanowi świadomą nagrodę za palenie. Nagrodą nieuświadomioną może być zaś nikotyna. Połączenie wybranego ulubionego smaku z wysoce uzależniającą substancją może być dodatkowo stymulujące. Na razie Picciotto badała długoterminowy wpływ nikotyny na mózg myszy. Badania te wykazały istnienie zmian skrukturalnych w mózgach dorastających myszy wystawionych na działanie nikotyny. Myszy takie były znacznie bardziej podatne na stres i reagowały na bodziec, na który inne myszy nie zwracały uwagi. Na przykład myszy takie reagowały, gdy ich łapa została porażona prądem o bardzo niskim napięciu. Myszy, które nie miały kontaktu z nikotyną, a ogóle nie zauważały tak słabego bodźca. W badaniach przeprowadzonych na ludziach Picciotto zaobserwowała podobne zjawisko. Dzieci, które w łonie matki były wystawione na działanie nikotyny z większym prawdopodobieństwem wykazywały nadmierną reakcję na stres. Picciotto mówi, że badania te sugerują, że u rozwijających się ludzi nikotyna prowadzi do zmian strukturalnych w mózgu, które negatywnie wpływają na zachowanie w późniejszym życiu. Uczona podkreśla, że potrzebne są kolejne badania, by lepiej zrozumieć złożony związek nikotyny i problemów behawioralnych. Picciotto zauważa jeszcze jeden problem. Niedawno w USA do szpitali zaczęli trafiać ludzie z płucami uszkodzonymi w wyniku palenia e-papierosów. Kilkadziesiąt osób zmarło. Winnym jest najprawdopodobniej olej zawierający witaminę E dodawany do liquidów. Zawierające go kartridże były albo przerabiane przez samych użytkowników, albo też pochodziły z nieoficjalnych źródeł. Wiadomo, że tłuszcze powodują w płucach stany zapalne. Problem w tym, jak zauważa Picciotto, że komercyjne liquidy zawierają takie składniki jak poli(tlenek etylenu), który również nie powinien trafiać do płuc. Skład liquidów jest bardzo ważny, mówi uczona. Zdaniem Picciotto firmy produkujące liquidy powinny zostać zobowiązane do wymienienia na opakowaniu pełnej listy składników i ich procentowego udziału. Uczona stwierdza, że dla osób dorosłych, które już palą papierosy, porzucenie ich na rzecz e-papierosów może przynieść korzyści. Jednak nikt, kto korzysta z e-papierosów, a szczególnie młodzież, nie powinien wierzyć, że „wdycha nieszkodliwą parę". « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
- liquid
- e-papieros
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dr inż. Marcin Sieniek jest absolwentem Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i tamtejszego Uniwersytetu Ekonomicznego. Na AGH otrzymał również doktorat z informatyki za badania w dziedzinie nauk obliczeniowych. W Google Health zajmuje się pracą nad zastosowaniem sztucznej inteligencji w diagnozie raka piersi. Oprócz Google pracował w zespole Autopilota Tesli oraz prowadził w Polsce startup z dziedziny social learning. Prywatnie gra w zespole rockowym i prowadzi bloga expat-pozytywnie.pl. Jak trafia się do Google Health i dlaczego właśnie tam? To dość niszowa działka w działalności Google'a czy Alphabetu i wymagająca chyba szczególnych umiejętności? W Google Health pomocne są przede wszystkim różnorodne umiejętności i doświadczenia. W Google pracuję od ponad 5 lat, początkowo jako inżynier oprogramowania w polskim biurze firmy. Jednak już od samego początku pracowałem nad wykorzystywaniem sztucznej inteligencji, a konkretniej określonych technik - tzw. uczenia maszynowego. Później kontynuowałem pracę nad moimi projektami w amerykańskich biurach Google. Dopiero wtedy, szukając ciekawych wyzwań wewnątrz firmy, znalazłem możliwość dołączenia do Google Research - działu firmy skupiającego się na badaniach nad rozwojem sztucznej inteligencji i jej wykorzystaniem w różnych dziedzinach życia. Tam powstawał właśnie mały zespół badawczy zajmujący się zastosowaniem głębokiego uczenia maszynowego właśnie w radiologii. Proces selekcji do zespołu był wymagający - sprawdzano m.in. znajomość technik sztucznej inteligencji oraz udokumentowane doświadczenie w badaniach biotechnologicznych co akurat zupełnie przypadkiem było przedmiotem jednej z moich prac na studiach doktoranckich. Pod koniec 2018 roku mój zespół stał się częścią nowego działu Google Health - łączącego w sobie nie tylko inżynierów oprogramowania, ale także doświadczenie i wiedzę lekarzy, prawników, etyków i specjalistów od procedur medycznych. Jest Pan jednym ze współtwórców algorytmu, który lepiej diagnozuje raka piersi niż lekarze. Jak powstaje i działa taki algorytm? Algorytm taki powstaje podobnie jak np. technologia która pozwala rozpoznawać co znajduje się na zdjęciu. Algorytm sztucznej inteligencji jest „szkolony” na istniejącym zbiorze danych, gdzie obrazom (w tym wypadku medycznym, czyli zdjęciom z mammografii) towarzyszą oznaczenia (w tym wypadku: czy wykryto nowotwór złośliwy i ewentualna informacja o jego umiejscowieniu). Takie zbiory danych powstają w ramach normalnej praktyki w szpitalach i centrach programów przesiewowych, jednak często na tym ich zastosowanie się kończy. Takie algorytmy działają na bazie mechanizmu zwanego „sieciami neuronowymi”. Ich struktura inspirowana jest tym w jaki sposób informacje przetwarza ludzki mózg. Proces nauki przypomina w istocie proces w którym człowiek uczy się rozróżniać obrazy (np. dziecko rozpoznawać koty i psy, a radiolog rozpoznawać groźne guzy od nieszkodliwych zmian). W odróżnieniu jednak od radiologa, który w toku treningu może zobaczyć kilkadziesiąt-kilkaset nowotworów, komputer jest w stanie przetworzyć dziesiątki tysięcy przykładów w przeciągu jedynie kilku godzin. Taki „wytrenowany” algorytm stosuje się następnie do oceny osobnego, nowego zbioru danych. Następnie inżynierowie mogą wprowadzić poprawki w procesie uczenia się albo w budowie modelu i powtórzyć testy. Dopiero gdy wyniki działania modelu zadowalają jego twórców, sprawdza się go na kolejnym zbiorze danych, np. pochodzących z innej instytucji lub z innego źródła. Na tym właśnie etapie postanowiliśmy opublikować nasz artykuł w Nature. Na tym jednak nie kończymy pracy. Zanim taki model znajdzie praktyczne zastosowanie w szpitalach na całym świecie, muszą zostać przeprowadzone próby kliniczne i o na różnych populacjach pacjentów, musimy także ocenić skuteczność modelu na danych pochodzących z innych aparatów mammograficznych. Niejednokrotnie informowaliśmy o systemach SI radzących sobie w pewnych zadaniach lepiej od lekarzy. Skąd się bierze ta przewaga sztucznej inteligencji? Warto powiedzieć, że to „potencjalna” przewaga. Raczej patrzymy na to jako na wsparcie i usprawnienie procesów diagnostycznych lekarzy. To potencjalne usprawnienie bierze się kilku źródeł: po pierwsze, w procesie uczenia się algorytm może przeanalizować dużo więcej przypadków niż pojedynczy lekarz w procesie nauki (z drugiej strony ludzie wyciągają wnioski szybciej – maszyna potrzebuje więcej przykładów). Co więcej automat nie ma skłonności do zaspokojenia swoich poszukiwań jednym „znaleziskiem” i jest mniejsze ryzyko, że umknie mu inne, często ważniejsze. Wreszcie, system sztucznej inteligencji pozwala na „nastrojenie” go na pożądany przez daną placówkę medyczną poziom czułości i swoistości. « powrót do artykułu
- 9 odpowiedzi
-
- algorytm
- sztuczna inteligencja
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Amerykańskie Dowództwo Operacji Specjalnych (US SOCOM) prowadzi III, ostatnią, fazę projektu Advanced Tactical Facial Recognition at a Distance Technology. W jego ramach powstaje technologia, która ma pozwolić na szybką precyzyjną identyfikację twarzy z odległości 650–1100 metrów. Wszystko wskazuje na to, że obecnie taki system do rozpoznawania twarzy będzie wdrażany i testowany w warunkach polowych. Prace nad systemem rozpoczęły się w 2016 roku. Ich głównym celem jest stworzenie przenośnej technologii, która pozwoli jednostkom naziemnym na szybkie rozpoznawanie twarzy z dużej odległości, nawet w warunkach słabego połączenia z dowództwem lub jego braku. Jak czytamy w opisie projektu United States Special Operation Command poszukuje możliwości precyzyjnego zidentyfikowania wrogich osób w krótkim czasie, w warunkach słabej łączności i z dużego dystansu. Wymagamy przenoszonego przez człowieka systemu do rozpoznawania twarzy z odległości do 1 kilometra. SOCOM chce, by system był w stanie przechwycić obraz twarzy, wyodrębnić go z otoczenia, usunąć zakłócenia spowodowane warunkami atmosferycznymi, rozpoznawać twarz na zdjęciach zrobionych pod różnym kątem i w różnych warunkach, być w stanie rozpoznać twarz nawet jeśli jest ona częściowo zasłonięta przez brodę, bandanę czy hidżab. Cały system ma być łatwy w obsłudze i przyjazny dla użytkownika. Założono, że na projekt złożą się trzy fazy. W pierwszej z nich zostały przeprowadzone studia wykonalności, zidentyfikowano technologie potrzebne do zbudowania systemu, przeprowadzono niezbędne badania naukowe i laboratoryjne. W ramach II fazy zbudowano prototyp wyposażony we wszelkie technologie potrzebne do wykonania docelowego systemu oraz stworzono plan badawczo-rozwojowy przystosowania prototypu do przenoszenia przez człowieka i używania w warunkach polowych. Prototyp taki zademonstrowano w grudniu ubiegłego roku. Obecnie SOCOM przyznaje, że prace nad Advanced Tactical Facial Recognition at a Distance Technology trwają, jednak odmówiono dalszego komentarza. W związku z tym, że przeprowadzono pokaz prototypu, można przypuszczać, że obecnie rozpoczyna się ostatnia, trzecia faza projektu. Z opublikowanych dokumentów wiemy, że w tej fazie nowa technologia ma trafić do użycia zarówno w wojsku, jak i w policji. Mimo, że powstaje ona głównie z myślą o jednostkach naziemnych, może być również wykorzystywana przez drony czy lotnictwo. « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
- rozpoznawanie twarzy
- oddziały specjalne
- (i 2 więcej)
-
Zdalne monitorowanie oddechu i pulsu zwierząt
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Specjaliści z Uniwersytetu Australii Południowej przeprowadzili w Adelaide Zoo pilotażowe badania, podczas których wykazali, że filmując zwierzęta za pomocą kamery cyfrowej o wysokiej rozdzielczości, można określić bez znieczulania ich parametry życiowe, np. puls. Podczas testów przedstawicieli różnych gatunków (pandę wielką, lwa, tygrysa sumatrzańskiego, orangutana, pawiana płaszczowego, koalę, kangura rudego, alpakę i pingwina małego) filmowano z odległości od 3 do 40 m. Wychwycono w ten sposób lekkie ruchy klatki piersiowej, wskazujące na puls i częstość oddechów. Naukowcy nagrywali filmy bez dodatkowego oświetlenia; przez 1-3 min dla każdego zwierzęcia. Jak podkreślają autorzy artykułu z pisma Sensors, z każdego wideo wycinano 1 min, gdy zwierzę najmniej się ruszało (w ten sposób eliminowano artefakty ruchowe niezwiązane z procesami wewnętrznymi). Prof. Javaan Chahl podkreśla, że w ramach eksperymentu nagrano sygnały pulsu i oddechu wszystkich zwierząt. Badanie przeprowadzono bez jakiegokolwiek kontaktu fizycznego ze zwierzętami i bez zaburzania ich codziennych zachowań/zwyczajów. Dotąd monitorowanie parametrów życiowych dzikich zwierząt wymagało wykorzystania specjalistycznego sprzętu i zazwyczaj wiązało się z przeszkadzaniem im [...]. Wykazaliśmy, że kamery cyfrowe mogą z powodzeniem wyekstrahować sygnały sercowo-płucne zwierząt funkcjonujących w środowisku ogrodu zoologicznego. Technika wymaga dopracowania i walidacji, ale [już teraz] pokazuje, że zwierzęta można zdalnie monitorować pod kątem problemów zdrowotnych. Pozwala to na wcześniejsze wykrycie choroby i zmniejszenie liczby wizyt u weterynarza (po wcześniejszym znieczuleniu). Naukowcy planują testy z dalszej odległości - kilkuset metrów - w Monarto Safari Park. W przyszłości chcieliby w ten sposób monitorować na wolności kluczowe parametry życiowe zagrożonych gatunków. « powrót do artykułu- 3 odpowiedzi
-
- parametry życiowe
- częstość oddychania
- (i 6 więcej)
-
Wiele osób słyszało o Jedwabnym Szlaku, jednak znacznie mniej zdaje sobie sprawę z tego, że już 3000 lat przed jego powstaniem doliny Azji Centralnej służyły jako szlaki wymiany ludzi, technologii i idei. Doliny te odegrały niezwykle ważną rolę w rozwoju kultury i technologii Europy i Azji. A jednymi z najważniejszych towarów, jakie nimi przewożono były zboża. Szlaki handlowe Azji Środkowej pozwoliły na rozprzestrzenienie się na zachód zbóż z Azji Północno-Wschodniej i na wschód zbóż z Azji Południowo-Zachodniej. Brak jednak było dotychczas badań prowadzonych w Azji Środkowej, które odpowiedziałyby na pytanie o chronologię i sposób ich rozprzestrzeniania się. Takie badania przeprowadzili właśnie naukowcy z Chińskiej Akademii Nauk i Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka. Dzięki nim zdobyliśmy nowe informacje na temat ziaren zbóż znalezionych na stanowisku Tangtian w chińskiej części gór Ałtaj, a pochodzących z obecnych północno-wschodnich obszarów Chin, z okolic dzisiejszego Pekinu. Datowanie radiowęglowe wykazało, że wśród znalezionych ziaren są najstarsze przykłady jęczmienia i pszenicy znalezione tak daleko na północy. Rolnictwo zagościło w górach Ałtaj zatem o co najmniej 1000 lat wcześniej, niż dotychczas sądzono. Pszenicę i jęczmień po raz pierwszy uprawiano w regionie Żyznego Półksiężyca, we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Jednak, jak wynika z najnowszych badań, już przed ponad 5000 lat zboża te rozprzestrzeniły się o tysiące kilometrów na północ i wschód od regionów, gdzie je udomowiono. Musiały też przejść znaczny proces przystosowawczy, gdyż we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego panuje klimat gorący i suchy, a jaskinia Tangian znajduje się wysoko w górach. Obecnie panuje tam zimny suchy klimat, chociaż przed kilkoma tysiącami lat było tam nieco cieplej i bardziej wilgotno niż obecnie. Te nieco wyższe niż obecnie temperatury były spowodowane inną niż obecnie cyrkulacją powietrza. Ówcześni rolnicy potrafili wykorzystać takie obszary o lepszym klimacie do uprawy zbóż w północnych częściach Azji. Analizy wykazały, że ziarna z Tangtian dostosowały się zarówno do innej długości dnia, jak i do niższych temperatur. W ostatnich latach wśród specjalistów wzrosło zainteresowanie tematem przemieszczania się zbóż przez szlaki Azji Środkowej. Doktor Robert Spengler, jeden z autorów najnowszych badań, argumentuje w swojej książce Fruit from the Sands. The Silk Road Origins of the Foods We Eat, że to właśnie te szlaki wpłynęły na całą historię człowieka. Wymiana zbóż udomowionych na obu krańcach Azji pozwoliła na pojawienie się rolnictwa opartego na wymianie upraw, co przyczyniało się do wzrostu demograficznego i umożliwiło powstanie pierwszych imperiów. Gatunki prosa, udomowione na wschodzie Azji, stały się z czasem jedną z najważniejszych upraw Europy, a pochodząca ze basenu Morza Śródziemnego pszenica już w czasach dynastii Han stała się jednym z najważniejszych zbóż Azji Wschodniej. Odkrycie, że zboża te rozpowszechniały się na obu krańcach Eurazji o co najmniej 1000 lat wcześniej niż sądzono ma olbrzymie znaczenia dla badań nad rolnictwem, podziałem pracy, stosunkami społecznymi czy kontaktami kulturalnymi w całej Eurazji. Badania te nie tylko przesuwają datę pojawienia się udomowionych zbóż tak daleko na północy Azji, ale pokazują początek trans-eurazjatyckich szlaków handlowych, które położyły podwaliny pod Jedwabny Szlak, mówi profesor Xiaoqiang Li, dyrektor Instytutu Paleontologii Kręgowców i Paleoantropologii w Pekinie. Pokazują one również, że niewielkie ludzkie populacje, migrując i wymieniając idee kulturowe oraz osiągnięcia technologiczne, miały olbrzymi wpływ na historię człowieka. Z oryginalną pracą można zapoznać się na łamach Nature Plants. « powrót do artykułu
-
Studenci z Politechniki Poznańskiej napisali program prognozujący z miesięcznym wyprzedzeniem, gdzie na Ziemi pojawi się zakwit sinic. I dzięki temu znaleźli się wśród zwycięzców konkursu NASA Space Apps Challenge. NASA Space Apps Challenge to międzynarodowy, interdyscyplinarny maraton pomysłów (hackathon) Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej Stanów Zjednoczonych (NASA). Uczestnicy, w ciągu 48 godzin, na podstawie danych udostępnionych przez NASA, muszą stworzyć projekt do jednego z kilkunastu zadań, wyznaczonych przez agencję. Zadania skupiały się wokół ochrony oceanów, Księżyca, planet czy przestrzeni kosmicznej. Nagrody przyznano pod koniec stycznia w sześciu kategoriach. Drużyna The Great Bloom Theory otrzymała tytuł światowego zwycięzcy w kategorii "Best use of science" (najlepsze wykorzystanie metody naukowej). Zespół z Politechniki Poznańskiej tworzą: Maciej Czyżewski, Kamil Piechowiak i Daniel Nowak. Program komputerowy, który studenci napisali w czasie trwania 48-godzinnego hackathonu, potrafi przewidzieć z miesięcznym wyprzedzeniem, w których miejscach na Ziemi pojawi się wykwit sinic. Rozwiązanie w założeniu pozwoli na tworzenie symulacji wpływu zmian w środowisku na zakwit - poinformowali przedstawiciele Politechniki Poznańskiej. Trafność prognozy sięga 92 proc. A przez to jest najlepszym dotychczas uzyskanym wynikiem. Program wykorzystuje uczenie maszynowe. Młodzi badacze opracowali swój algorytm bazując na danych z programu NASA MODIS-Aqua. W ramach tej inicjatywy satelity okrążają Ziemię raz na dzień lub dwa i mierzą widmo światła. Dzięki temu można chociażby dowiedzieć się, jakie jest stężenie chlorofilu w poszczególnych częściach oceanu. Studenci postanowili użyć tych danych, aby skonstruować algorytm prognozujący, gdzie taki zakwit pojaw się w przyszłości. Laureaci zostali zaproszeni do siedziby NASA, aby skonfrontować zwycięskie rozwiązanie z aktualnie istniejącym. Sinice należą do królestwa bakterii. Ponieważ organizmy te są samożywne - zdolne do tlenowej fotosyntezy i zawierają chlorofil - dawniej uważano je za rośliny. Zamieszkują zarówno morza i oceany, jak i wody słodkie - jeziora, stawy, baseny. Występują też w glebach, na korze drzew, czy na lodowcach. Sinice mogą tworzyć w zbiornikach wodnych zakwity. W wyniku takich zakwitów na wodzie powstawać może charakterystyczna piana czy kożuch z tych mikroorganizmów. A to blokuje rozwój morskiej faunie i florze. Sinice powodują bowiem zmętnienie wody i ograniczają jej przejrzystość. Gdy zakwit się skończy, a sinice obumrą i opadną na dno zbiornika, rozkładane są przez bakterie tlenowe. W tym procesie intensywnie zużywany jest tlen, którego po pewnym czasie zaczyna brakować innym żyjącym w otoczeniu organizmom. Gdy brakuje tlenu, rozkład kontynuowany jest przez bakterie beztlenowe, które uwalniają do środowiska szkodliwy dla organizmów siarkowodór. W ten sposób powstawać mogą w morzach martwe strefy – obszary o obniżonej ilości tlenu lub całkowite pustynie tlenowe, w których zamiera życie. « powrót do artykułu
-
- Politechnika Poznańska
- studenci
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Połączenie wyciągu z zielonej herbaty z ćwiczeniami znacząco zmniejszyło u myszy karmionych wysokotłuszczową paszą nasilenie niealkoholowej stłuszczeniowej choroby wątroby (ang. nonalcoholic fatty liver disease, NAFLD). Wg naukowców z Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii, uzyskane wyniki mogą wskazywać na potencjalną strategię zdrowotną dla ludzi. Zgromadzone dane są istotne, gdyż jak wyjaśnia prof. Joshua Lambert, NAFLD jest poważnym globalnym problemem zdrowotnym, który w dodatku będzie narastał. Ze względu na wysoką chorobowość odnośnie do czynników ryzyka NAFLD, otyłości i cukrzycy tupu 2., szacuje się, że do 2030 r. na niealkoholową stłuszczeniową chorobę wątroby cierpieć będzie ponad 100 mln osób. W ramach studium myszy przez 16 tygodni dostawały wysokołuszczową karmę (60% energii pochodziło z tłuszczu). Części z nich podawano ekstrakt z zielonej herbaty, część zwierząt regularnie ćwiczyła w kołowrotku, a część dostawała ekstrakt i ćwiczyła. Grupa kontrolna po prostu spożywała wysokotłuszczową paszę. Okazało się, że w porównaniu do grupy kontrolnej, gryzonie dostające wyciąg i ćwiczące cechowała o wiele mniejsza (do 75-80%) akumulacja lipidów w wątrobie. W grupach, które tylko ćwiczyły lub spożywały ekstrakt, występował efekt pośredni. Autorzy publikacji z pisma Journal of Nutritional Biochemistry nie tylko analizowali tkankę wątroby, ale i mierzyli zawartość tłuszczu oraz białka (azotu) w odchodach. Stwierdzono, że w kale myszy, które spożywały wyciąg z zielonej herbaty i ćwiczyły w kołowrotku, występowały wyższe poziomy lipidów i białka. Badając wątroby myszy po zakończeniu badania i prowadząc skryning ich odchodów w czasie eksperymentu, widzieliśmy, że gryzonie, które spożywały ekstrakt z zielonej herbaty i się ruszały, inaczej przetwarzały składniki odżywcze [...]. Uważamy, że polifenole z zielonej herbaty wchodzą w interakcje z enzymami trawiennymi uwalnianymi w jelicie cienkim i częściowo hamują rozkład węglowodanów, tłuszczów i białek. Jeśli więc myszy nie trawią tłuszczu z pokarmów, tłuszcz i związane z nim kalorie przechodzą przez przewód pokarmowy i część trafia do odchodów. Jak tłumaczy Lambert, pewne znaczenie może mieć fakt, że u myszy spożywających ekstrakt z zielonej herbaty i ćwiczących zachodzi większa ekspresja wątrobowych genów związanych z tworzeniem nowych mitochondriów (biogenezą). Profesor wyjaśnia, że to pokazuje, w jaki sposób polifenole zielonej herbaty i ćwiczenia mogą razem działać, by ograniczać akumulację lipidów w wątrobie. Amerykanie dodają, że konieczne są dalsze badania, które pokażą, czy wyciąg i ćwiczenia działają synergicznie, czy mamy raczej do czynienia z sumą poszczególnych oddziaływań. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- niealkoholowa stłuszczeniowa choroba wątroby
- NAFLD
- (i 4 więcej)