Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37640
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Do poprawy pogarszającego się wzroku wystarczą 3 minuty tygodniowo porannej ekspozycji oczu na światło czerwone o długości fali 670 nm, donoszą naukowcy z University College London. Najnowsze badanie opiera się na wcześniej przeprowadzonych eksperymentach, kiedy to ten sam zespół naukowy zauważył, że wystawienie oka na trzyminutową ekspozycję światła czerwonego uruchamiało mitochondria w siatkówce. Teraz naukowcy chcieli sprawdzić, jaki wpływ na oczy będzie miała pojedyncza trzyminutowa ekspozycja na światło o odpowiedniej długości fali. Postanowili też sprawdzić, czy skuteczne będzie światło o znacznie mniejszej energii niż w poprzednich badaniach. Jako, że podczas wcześniejszych badań zauważyli, że mitochondria „pracują na zmiany” w zależności od pory dnia, zbadali też, czy istnieje różnica pomiędzy wystawieniem oczu na działanie światła rano i wieczorem. Okazało się, że po trzyminutowym wystawieniu oka na działanie światła o długości fali 670 nm wiązało się z 17-procentową poprawą postrzegania kontrastu pomiędzy kolorami. Efekt taki utrzymywał się przez co najmniej tydzień. Co interesujące, pozytywny skutek miało wyłącznie poddanie się działania takiego światła rankiem. Oświetlanie oka po południu nie przyniosło żadnej poprawy. Autorzy badań mówią, że ich odkrycie może doprowadzić do pojawienia się taniej domowej terapii, która pomoże milionom ludzi na całym świecie, doświadczającym naturalnego pogarszania się wzroku. Wykazaliśmy, że pojedyncza poranna ekspozycja na światło czerwone o odpowiedniej długości fali znacząco poprawia wzrok, mówi główny autor badań, profesor Glen Jeffery. Komórki w naszych siatkówkach zaczynają starzeć się około 40. roku życia. Pogarsza się nam wzrok. Proces ten jest częściowo związany z gorszym funkcjonowaniem mitochondriów. Ich zagęszczenie jest największe w fotoreceptorach, które mają też największe wymagania energetyczne. Z tego też powodu siatkówka jest jednym z najszybciej starzejących się organów naszego organizmu. W ciągu życia dochodzi w niej do aż 70-procentowego spadku produkcji ATP, substancji odgrywającej bardzo ważną rolę w produkcji energii. To prowadzi do znacznego upośledzenia funkcji fotoreceptorów, którym brakuje energii. Uczeni z UCL najpierw przeprowadzili eksperymenty na myszach, muszkach-owocówkach i trzmielach, u których zauważyli znacznie poprawienie funkcjonowania fotoreceptorów po oświetleniu ich światłem o długości 670 nm. Mitochondria są szczególnie wrażliwe na większe długości fali, które wpływają na ich funkcjonowanie. Fale o długości 650–900 nm powodują zwiększenie produkcji energii przez mitochondria, dodaje Jeffery. Fotoreceptory składają się z czopków, odpowiedzialnych za widzenie kolorów, oraz pręcików, reagujących na intensywność światła, pozwalających np. na widzenie przy słabym oświetleniu. Autorzy badań skupili się na czopkach i pomiarach postrzegania kontrastu pomiędzy czerwonym a zielonym oraz niebieskim a żółtym. W badaniach wzięło udział 20 osób w wieku 34–70 lat, u których nie występowały choroby oczu i które prawidłowo widziały kolory. Pomiędzy godziną 8 a 9 rano ich oczy były przez trzy minuty oświetlane za pomocą urządzenia LED przez światło o długości 670 nm. Trzy godziny później zbadano ich postrzeganie kolorów, a u 10 osób badanie powtórzono tydzień później. Średnio widzenie kolorów poprawiło się u badanych o 17% i stan ten utrzymał się przez co najmniej tydzień. U niektórych ze starszych osób doszło do 20-procentowej poprawy widzenia kolorów. Kilka miesięcy później, po upewnieniu się, że pozytywny efekt poprzedniego eksperymentu już minął, badanie powtórzono na 6 osobach. Przeprowadzono je w taki sam sposób, ale pomiędzy godzinami 12 a 13. Nie zauważono żadnej poprawy widzenia. Profesor Jeffery mówi, że obecnie brakuje na rynku tanich urządzeń do terapii wzroku czerwonym światłem. Istniejące urządzenie mogą zaś kosztować ponad 20 000 USD. Dlatego też uczony rozpoczął współpracę z firmą Planet Lighting UK i pomaga jej stworzyć tanie urządzenie do domowej terapii. Technologia jest prosta i tania, energia fali 670 nm jest niewiele większa od naturalnie otaczającego nas światła. Biorąc to pod uwagę, jestem przekonany, że uda się stworzyć tanie łatwe w użyciu urządzenie do stosowania w domu, stwierdza uczony. Naukowcy podkreślają jednak, że przydatne byłyby dodatkowe badania na większej próbce ochotników, gdyż zauważyli, że nawet u osób w podobnym wieku różnica w poprawie wzroku może być znacząca. Być może istnieją jeszcze inne czynniki, które na to wpływają. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach Scientific Reports. « powrót do artykułu
  2. Album "Samochodem przez Alpy – trasy dla zuchwałych" łączy pasję do podróży z miłością do motoryzacji. Książka jest skierowana do wszystkich, którzy planują podróż przez Alpy. Ma zachęcać, inspirować i sprawić, aby przejazd przez góry zmienił się we wspaniałą przygodę. Album jest adresowany zarówno do fanów 4 kółek, jak i do zapalonych motocyklistów i rowerzystów. Szczegółowo opisano w nim 23 trasy na 248 stronach. Do każdej z tras powstała dokładna mapa, wskazówki przejazdu i opis atrakcji. Ponad 400 zdjęć ukazuje piękno nie tylko Alp, ale przede wszystkim alpejskich dróg i zachęca do podróży. W albumie przedstawiono szczegółowy opis 4 tras w Austrii, 7 tras we Włoszech, 5 tras w Szwajcarii oraz 7 tras we Francji. Autorzy: Maciej Ziemek – miłośnik podróżowania samochodem, dziennikarz motoryzacyjny z 30-letnim doświadczeniem i od 20 lat członek jury europejskiego konkursu na najlepszy samochód roku – Car of the Year. Mariusz Barwiński – artysta, fotograf i filmowiec, doświadczony podróżnik. Jego prace były prezentowane na wielu wystawach i festiwalach. Prowadzi własne studio projektowe.
  3. Naukowcy z National Superconducting Cyclotron Laboratory (NSCL) oraz Facility for Rare Isotope Beams (FRIB) na Michigan State University rozwiązali zagadkę brakującej masy cyrkonu-80. Zagadkę, na której trop sami zresztą wpadli. Przeprowadzone bowiem w NSCL eksperymenty wykazały, że jądro cyrkonu-80 – w którym znajduje się 40 protonów i 40 neutronów – jest znacznie lżejsze niż powinno być. Teraz teoretycy z FRIB przeprowadzili obliczenia, które dały odpowiedź na pytanie, co dzieje się z brakującą masą. Związek pomiędzy teoretykami a eksperymentatorami jest jak skoordynowany taniec, mówi główny autor artykułu opublikowanego na łamach Nature Physics, Alec Hamaker. Czasem prowadzą teoretycy i wykazują coś jeszcze przed eksperymentalnym odkryciem, a czasem eksperymentatorzy odkrywają coś, czego teoretycy się nie spodziewali, dodaje Ryan Ringle. Najnowsze osiągnięcie to dopiero przedsmak tego, czego mogą spodziewać się naukowcy z całego świata. Już NSCL, wiodące w USA miejsce badań nad rzadkimi izotopami, daje uczonym olbrzymie możliwości. Natomiast FRIB, którego uruchomienie przewidziano na przyszły rok, będzie miejscem absolutnie wyjątkowym. Naukowcy z całego świata będą mogli tworzyć tam izotopy niemożliwe do uzyskania nigdzie indziej. Takie miejsca jak FRIB nie tylko zwiększają naszą wiedzę o wszechświecie, ale pozwalają np. na udoskonalanie metod leczenia nowotworów. Ringle stwierdza, że dzięki FRIB możliwe będzie prowadzenie niedostępnych dotychczas badań, a ośrodek przez wiele dekad będzie dostarczał nowych odkryć. Wróćmy jednak do naszego 80Zr. Powstał on w NSCL, a dzięki możliwościom tego ośrodka naukowcy byli w stanie zmierzyć jego masę z niedostępną wcześniej dokładnością. Już wcześniej mierzono masę tego pierwiastka, ale nigdy tak dokładnie. A te precyzyjne pomiary ujawniły wiele interesujących rzeczy. Kiedy bowiem możemy tak dokładnie określić masę, to tak naprawdę mierzymy masę, która zaginęła. Masa jądra atomowego nie jest bowiem równa sumie mas protonów i neutronów. Część zaginionej masy manifestuje się w postaci energii utrzymującej jądro razem, wyjaśnia Ringle. Wszyscy pamiętamy słynne równanie Einsteina, E=mc2. Oznacza ono ni mniej ni więcej, że masa i energia są swoimi ekwiwalentami, są równoważne. Jednak widać to dopiero w ekstremalnych warunkach, np. panujących w jądrze atomu. Kiedy bowiem w jądrze mamy do czynienia z większą energią wiązań pomiędzy protonami a neutronami, gdy są one ze sobą ściślej powiązane, wówczas mamy do czynienia z większą ilością zaginionej masy. I tak właśnie jest w przypadku jądra cyrkonu-80. Nowe eksperymenty wykazały bowiem, że siły pomiędzy neutronami a protonami są większe, niż się spodziewano. A skoro tak, to teoretycy musieli znaleźć wyjaśnienie, dlaczego tak się dzieje. Przyjrzeli się więc dotychczasowym teoriom na temat 80Zr. Mówią one m.in. o tym, że jądro to może być jądrem podwójnie magicznym. Czym są jądra magiczne i podwójnie magiczne wyjaśnialiśmy w tekście CERN bada magię liczby 32. Fizycy teoretyczni będą mieli problem. Wcześniejsze eksperymenty sugerowały, że jądro cyrkonu-80 bardziej przypomina swoim kształtem piłkę do rugby, niż sferę. Ten kształt mógł, zdaniem teoretyków, przyczyniać się do podwójnej magiczności tego jądra. Teoretycy od ponad 30 lat sugerowali, że jądro cyrkonu-80 to zdeformowane jądro podwójnie magiczne. Eksperymentatorzy potrzebowali trochę czasu, by to udowodnić. A teraz, gdy dostarczyli dowodów na wsparcie teorii, teoretycy mogą wykonać kolejny krok, mówi Hamaker. Uczeni z niecierpliwością czekają na uruchomienie FRIB i mają nadzieję, że dzięki temu ośrodkowi zdobędą więcej informacji o tak niezwykłych jądrach jak to cyrkonu-80. « powrót do artykułu
  4. Andrzejki to dzisiaj okazja do spotkań towarzyskich i hucznej zabawy. Jednak jeszcze w niedalekiej przeszłości miały one znacznie poważniejszy – i ważniejszy – wymiar. Szczególnie dla panien. W wigilię dnia św. Andrzeja Apostoła, czyli 29 listopada, panny na wydaniu mogły dowiedzieć się, jaka czeka je przyszłość. Najpierw podczas mszy w kościele lub cerkwi modliły się o dobrego męża, a wieczorem spotykały się z kilkoma koleżankami w domach, by wróżyć. Spotkania były całkowicie zamknięte dla mężczyzn. Uczestniczyć w nich mogły zaś mężatki, które pomagały w przygotowaniu wieczoru i interpretacji wróżb. Dlaczego św. Andrzej? Święty Andrzej był pierwszym apostołem, a jego imię pochodzi od greckiego ἀνήρ, ἀνδρός, co oznacza „mężczyznę”. Zatem jego święto, które dodatkowo przypada na przełomie roku liturgicznego – kiedy to rozpoczynają się przygotowania do świąt Bożego Narodzenia – jest idealnym dniem, by panna mogła poznać swoją przyszłość. A mogła to uczynić za pomocą wróżb. Mówiły o tym zresztą przysłowia, jak „Na świętego Andrzeja dziewkom z wróżby nadzieja” czy „Święty Andrzej wróży szczęście i szybkie zamęście”. I mimo, że mowa tutaj o apostole, nie przeszkadzało to ludowej obyczajowości w posługiwaniu się potępianym przez Kościół wróżbiarstwem. Andrzejkowe wróżby matrymonialne znane są w całej Europie. Pierwsze w Polsce wzmianki o zwyczaju wróżenia sobie na andrzejki pochodzą ze sztuki teatralnej Marcina Bielskiego z 1557 roku pt. "Komedia Justina y Konstanciey, brata s siostrą, iaką im ociec naukę po sobie zostawiał". Jak sobie wróżono? W swoim moralitecie Bielski wspomina o laniu wosku. I to ten sposób wróżenia jest najbardziej znany i przetrwał do dzisiaj. Dawniej zresztą wykorzystywano nie tylko wosk, ale również cynę i ołów – najchętniej z kościelnych okiennic. Panny lały więc na wodę wosk przez złożone na krzyż rózgi z miotły,  przez dziurkę od klucza do domu – który miał moc zamykania tajemnic – lub też przez dziurkę od klucza do zegara. Ten bowiem miał moc upływającego czasu. Po zastygnięciu w wodzie wosk (rzadziej cynę lub ołów) wyjmowano, a w cieniu rzucanym na ścianę w świetle świecy dopatrywano się kształtów przepowiadających przyszłość. Mógł być to rycerz na koniu, zamek, wieniec weselny, zapowiadające miłość serce czy też broń, oznaczająca związek z żołnierzem. Nie była to jedyna wróżba z wykorzystaniem wosku. Robiono z niego też niewielkie świeczki w łupinie orzecha, które następnie puszczano w wypełnionym wodą wiadrze lub miednicy. Jeśli świeczki podpłynęły do siebie i się połączyły, zapowiadało to rychłe zamążpójście. W podobnym celu puszczano na wodę listki czy woskowe figurki. Jeszcze innym sposobem było oblepienie krawędzi miednicy lub wiadra karteczkami z męskimi imionami. Panny puszczały swoje świeczki-łódki i w napięciu śledziły, która z karteczek zostanie spalona przez czyją świeczkę. W ten sposób można było poznać imię przyszłego męża. Nie wszystkie wróżby wymagały towarzystwa. Bardzo popularne było liczenie sztachet lub kołków w płocie. Jeśli liczba była parzysta, panna wiedziała, że znajdzie swoją parę. Jednak nieparzysta liczba zapowiadała staropanieństwo. Inną wersją wróżby z liczeniem kołków było powtarzanie na przemian „kawaler” i „wdowiec”. W zależności od tego, czy ostatni kołek był „kawalerem” czy też „wdowcem” panna poznawał stan cywilny mężczyzny, za którego miała w przyszłości wyjść za mąż. Jako, że wróżenie odbywało się po zmroku, chłopcy malowali ponoć kołki sadzą, by dziewczęta pobrudziły sobie dłonie. W bardzo podobny sposób wróżono z naprędce schwyconych drewien porąbanych na opał. Dziewczęta wybiegły z domu z naręczem drewien i je liczyły. Parzysta liczba zapowiadała szybkie zamążpójście. Popularne było również liczenie szczebli w drabinie. Wróżono sobie w całej Polsce, ale w różnych regionach w różny sposób. Na Lubelszczyźnie pod odwrócone miski panny kładły czepek, koronkę i listek, najlepiej ruty. Wylosowanie listka oznaczało staropanieństwo, koronka zapowiadała wstąpienie do zakonu, a czepek – zamążpójście. W innych wersjach pojawia się różaniec, zapowiadający staropanieństwo lub wstąpienie do zakonu. Wróżbę tę znały też młode mieszkanki Warszawy. One pod talerzyki wkładały cukier, sól, lusterko, pierścionek, różaniec i laleczkę. Ta, która wylosowała cukier mogła liczyć na słodkie życie. Sól zaś – wręcz przeciwnie – wróżyła pannie częste wylewanie łez. Lusterko było zapowiedzią pozostania w stanie panieńskim do kolejnych andrzejek. Pierścionek, jak nietrudno się domyślić, to zapowiedź znalezienia sobie męża. Laleczka zaś przepowiadała nieślubne dziecko. Do dzisiaj przetrwała też wróżba z butów. Panny zdejmują, koniecznie z lewej nogi, buty i kolejno przesuwają je w kierunku drzwi. Ta pierwsza wyjdzie za mąż, której but pierwszy dotknie progu. Znacznie mniej znaną wersją tej wróżby jest rzucenie buta, również z lewej nogi, przez ramię. Jeśli upadł noskiem w kierunku drzwi, niechybnie oznaczało to szybkie znalezienie sobie męża. Jeśli zaś na drzwi wskazywała pięta, dziewczyna ryzykowała staropanieństwo. We wróżeniu pomagały również zwierzęta. Krakanie wrony czy szczekanie psa zapowiadało, z której strony przyjdzie narzeczony. Używano też zwierząt w sposób celowy. Panny siadały w izbie w okręgu i każda wysypywała przed siebie kupkę ziarna. Do izby wpuszczano koguta. Której ziarna skubnął w pierwszej kolejności, ta pierwsza wyjdzie za mąż. W warunkach miejskich koguta zastępował pies, a zamiast ziarna można było położyć przed sobą kawałek placka. Z kolei na Rusi Karpackiej wróżyć w ten sposób pomagał kot i specjalnie upieczone dla niego ciastka. Olbrzymią wagę przywiązywano do snów. Po wieczorze wróżb i zabaw, zasypiająca panna prosiła, by przyśnił się jej ten, który jest jej przeznaczony. Wcześniej jednak dobrze było poczynić pewne przygotowania. Na przykład nie pić od południa, by przyśnił się mężczyzna, który wodę do picia poda lub też ułożyć patyk pomiędzy dwoma krzesłami. Wówczas przyśnił się ktoś, kto przez ten most przeprowadzi. A pod poduszkę warto było włożyć dużo karteczek z wypisanymi imionami. Zaraz po przebudzenia panna wyciągała jedną z nich, poznając imię przyszłego męża. Chłopcy Chłopcom, jak już wspomnieliśmy, nie wolno było w andrzejkach uczestniczyć. Jednak nie byli oni poszkodowani. Mieli bowiem swoje, podobne, święto, zwane katarzynkami. Odbywało się ono 24 listopada, w wigilię dnia św. Katarzyny. Jednak zwyczaj ten zanikł na początku XX wieku i obecnie katarzynek już nie obchodzimy. « powrót do artykułu
  5. Monolityczny żelbetowy bunkier oraz przylegający doń budynek laboratoryjny to elementy Centrum Projektowania i Syntezy Radiofarmaceutyków Ukierunkowanych Molekularnie (CERAD) tworzonego przez Narodowe Centrum Badań Jądrowych. W bunkrze zainstalowany zostanie nowoczesny cyklotron, jeden z pierwszych tego typu w Europie. Podobne urządzenie posiada jedynie znany ośrodek Forschungszentrum Jülich, które jest właśnie w trakcie jego uruchamiania. Wspomniany cyklotron budowany jest w Belgii przez firmę Ion Beam Application. Jeszcze przed końcem roku zostanie przetestowany, a później trafi do Świerku. Infrastruktura, która powstaje w ramach projektu CERAD, jako połączenie cyklotronu o energii cząstek 30 MeV, z posiadanym już przez NCBJ potencjałem reaktora badawczego Maria, umożliwi projektowanie i syntezę nowoczesnych leków ukierunkowanych molekularnie. Warto podkreślić, że energie cząstek naładowanych dostępne w nowym cyklotronie będą znacznie wyższe niż posiadane w innych urządzeniach w kraju. Ponadto będzie to jedyne w Polsce urządzenie przyspieszające cząstki alfa. W połączeniu z mocą obliczeniową Centrum Informatycznego Świerk, wkładem rzeczowym i zasobem intelektualnym konsorcjantów projektu oraz eksperckim i gospodarczym doświadczeniem Ośrodka Radioizotopów POLATOM w obszarze opracowywania i wytwarzania radiofarmaceutyków, możliwe będzie prowadzenie prac badawczych zgodnie ze światowymi trendami w obszarach medycyny spersonalizowanej i koncepcji „theranostics” – umożliwiającej projektowanie i syntezę nowoczesnych leków ukierunkowanych molekularnie. Będziemy mogli m.in. otrzymywać leki, rozwijać nowe metody diagnostyczne i procedury lecznicze, a także wdrażać je w praktyce, powiedziała dyrektor CERAD, profesor dr hab. inż. Renata Mikołajczak. Nowo powstające Centrum Projektowania i Syntezy Radiofarmaceutyków Ukierunkowanych Molekularnie „CERAD” będzie jedną z najnowocześniejszych tego typu placówek w Europie. Jego rola dla rozwoju nauki w Polsce jest nie do przecenienia. CERAD będzie wspierał działania związane z opracowywaniem skutecznych metod diagnostyki i terapii nowotworów. Cieszę się, że w ramach ogłoszonego przez OPI PIB konkursu, mogliśmy ze środków POIR dofinansować tak potrzebną inicjatywę, mówi Joanna Kuszlik-Cichosz z OPI PIB. « powrót do artykułu
  6. Warszawski Uniwersytet Medyczny (WUM) podpisał z amerykańskimi instytucjami umowę dot. współpracy przy stworzeniu terapii zespołu NEDAMSS (ang. Neurodevelopmental Disorder with Regression, Abnormal Movements, Loss of Speech and Seizures). Jak wyjaśniono w komunikacie prasowym, NEDAMSS to nowo opisana, ultrarzadka choroba, spowodowana mutacjami genu IRF2BPL. Charakteryzuje się regresją, napadami drgawek, autyzmem i opóźnieniami rozwojowymi. Z czasem objawy się nasilają. W pewnym momencie pacjenci tracą zdolność chodzenia, mówienia i jedzenia, przez co wymagają wspomaganego karmienia. Zostają też podłączeni do respiratora. Zespół jest diagnozowany coraz częściej. Zespół chorób związanych z genem IRF2BPL Objawy choroby są związane z szerokim spektrum mutacji w genie IRF2BPL. Białko wytwarzane przez ten gen znajduje się w wielu narządach, w tym w mózgu. Nie jest jasne, w jaki sposób białko wytwarzane przez IRF2BPL działa w organizmie i dlaczego mutacje w tym genie powodują tak poważne zaburzenia neurorozwojowe - opowiada dr hab. Paweł Lisowski, kierownik Zespołu Inżynierii Genomu Człowieka w Zakładzie Genetyki Medycznej WUM. Ponieważ IRF2BPL zawiera w strukturze ciągi poliglutaminy i polialaniny, może brać udział w regulacji ekspresji oraz działania innych genów. Takie peptydy są [bowiem] regulatorami transkryptomu i ich mutacje odgrywają patogenną rolę w różnych postaciach chorób neurodegeneracyjnych, jak np. choroba Huntingtona, choroba Parkinsona i choroba Alzheimera. Dotychczasowe badania pokazują, że mutacje IRF2BPL skutkujące skróconym białkiem, w porównaniu do innych rodzajów mutacji, prowadzą do nasilenia objawów – dodaje naukowiec. Polsko-amerykańska współpraca WUM podpisał umowę z The Regents of the University of California, Ohio Gene Therapy Center i Mayo Clinic. W ramach badań nad zespołem chorób związanych z genem IRF2BPL strona amerykańska ma przesyłać komórki pobrane z krwi chorych, a dr Lisowski będzie je reprogramować w komórki macierzyste, a następnie różnicować w neurony i organoidy mózgu (specyficzne dla schorzenia i pacjenta). Jak podkreślono w komunikacie, dr Lisowski opracowuje narzędzia pozwalające na somatyczną edycję genu IRF2BPL, zarówno w komórkach macierzystych, jak i w neuronach postmitotycznych pacjentów w kierunku somatycznych terapii genowych. Więcej informacji na temat NEDAMSS i badań dr. Lisowskiego, który zawodowo jest związany nie tylko z WUM, ale i z MDC Berlin i Universitätsklinikum Düsseldorf, można znaleźć na stronach https://irf2bpl.de/ i www.functionalgenomics.pl. W razie gdyby ktoś chciał zadać pytania dotyczące metod i procedur pobierania komórek, udostępniono adresy mailowe naukowca: pawel.lisowski@wum.edu.pl, pawel.lisowski@mdc-berlin.de, pawel.lisowski@med.uni-duesseldorf.de. « powrót do artykułu
  7. Od dziesięcioleci astronomowie sądzą, że sąsiadujące z Drogą Mleczną galaktyki karłowate są jej satelitami, czyli zostały przechwycone przez naszą galaktykę i towarzyszą jej od miliardów lat. Teraz, dzięki danym z misji Gaia, zmierzono ruch tych galaktyk z niespotykaną wcześniej dokładnością, a uzyskane wyniki zaskoczyły ekspertów. François Hammer z Observatoire de Paris oraz grupa uczonych z innych krajów europejskich i Chin wyliczyli trasy 40 galaktyk karłowatych w pobliżu Drogi Mlecznej. Okazało się, że poruszają się one znacznie szybciej niż wielkie gwiazdy oraz gromady gwiazd krążące wokół naszej galaktyki. Prędkość tych galaktyk jest tak duża, że nie mogą znajdować się na orbitach wokół Drogi Mlecznej, gdyż gdyby tak było, interakcja z naszą galaktyką zmniejszyłaby ich energię orbitalną oraz moment pędu. W przeszłości Droga Mleczna wchłonęła wiele galaktyk karłowatych. Przed rokiem astronomowie odtworzyli jej drzewo genealogiczne, odkrywając nieznaną wcześniej – prawdopodobnie najważniejszą w jej dziejach – kolizję z Krakenem. Natomiast 8–10 miliardów lat temu taki los spotkał galaktykę Gaia-Enceladus. Do dzisiaj jesteśmy w stanie określić, które z gwiazd wchodziły w jej skład, gdyż mają one odmienne orbity i energie. Z kolei 4–5 miliardów lat temu Droga Mleczna przechwyciła galaktykę karłowatą Sagittarius i właśnie rozrywa ją na strzępy. Energia gwiazd tej galaktyki jest większa niż gwiazd Gaia-Enceladus, co wskazuje, że krócej znajdują się one pod wpływem Drogi Mlecznej. Tymczasem energia większości galaktyk karłowatych w pobliżu Drogi Mlecznej jest wciąż duża, a to oznacza, że znalazły się w naszym sąsiedztwie zaledwie w ciągu ostatnich kilku miliardów lat. Warto tutaj przypomnieć o przypadku Wielkiego Obłoku Magellana. To duża galaktyka karłowata, która jest tak blisko Drogi Mlecznej, że widać ją w postaci smugi na nocnym niebie półkuli południowej. Jeszcze przed dwiema dekadami sądzono, że Wielki Obłok jest galaktyką satelitarną. Jednak gdy zmierzono jej prędkość okazało się, że przemieszcza się zbyt szybko, by być grawitacyjnie związaną z naszą galaktyką. Okazało się, że obie galaktyki spotkały się po raz pierwszy. Teraz dowiadujemy się, że tak jest w przypadku większości galaktyk karłowatych. Rodzi się więc pytanie, czy wspomniane galaktyki karłowate nas miną czy też zostaną przechwycone i wejdą na orbitę Drogi Mlecznej? Część z nich zostanie przechwycona i stanie się satelitami, uważa Hammer. Jednak stwierdzenie, które to będą jest trudne, gdyż zależy to od masy Drogi Mlecznej, a tej naukowcy nie potrafią obecnie dokładnie określić. Tym bardziej, że na bieżąco wchłania ona materiał z sąsiednich galaktyk. Gdy galaktyka karłowata znajdzie się na orbicie Drogi Mlecznej, zwykle oznacza to dla niej wyrok śmierci. Nasza galaktyka jest duża, więc generuje gigantyczne siły pływowe oddziałujące na otoczenie. Są one tak wielkie, że potrafią rozerwać galaktykę karłowatą już przy pierwszym okrążeniu na orbicie. Oprzeć się tej niszczycielskiej sile mogą tylko te galaktyki karłowate, które w znaczącym stopniu składają się z ciemnej materii. Z tego też powodu, dopóki sądzono, że większość galaktyk karłowatych jest satelitami Drogi Mlecznej krążących wokół niej od wielu miliardów lat, uważano, że muszą one zawierać dużo ciemnej materii, skoro nie zostały jeszcze zniszczone. Teraz, gdy dowiedzieliśmy się, że nie są satelitami, okazuje się, że nie muszą zawierać ciemnej materii. Naukowcy będą więc chcieli zbadać, czy galaktyki te znajdują się w stanie równowagi, czy też właśnie są niszczone przez Drogę Mleczną. « powrót do artykułu
  8. Sonda, która leci „dotknąć” Słońca – Parker Solar Probe (PSP) – pobiła ostatnio dwa rekordy. Po raz kolejny stała się najszybciej poruszającym się obiektem skonstruowanym przez człowieka oraz obiektem, który znalazł się najbliżej Słońca. Obecnie sonda jest w połowie 10. bliskiego spotkania z naszą gwiazdą. NASA poinformowała, że 21 listopada pędząca z prędkością 586 864 km/h sonda znalazła się w odległości zaledwie 8,5 miliona kilometrów od naszej gwiazdy. Podczas kolejnych okrążeń PSP będzie coraz bardziej się rozpędzała i podlatywała coraz bliżej. Pojazd zaczyna oddalać się od Słońca, a zebrane podczas spotkania z nim dane będzie transmitował na Ziemię pomiędzy 23 grudnia a 9 stycznia. Parker Solar Probe to urządzenie rozmiarów małego samochodu. Jego celem jest atmosfera Słońca znajdująca się w odległości około 6,5 miliona kilometrów od powierzchni naszej gwiazdy. Głównym celem misji jest zbadanie, w jaki sposób w koronie Słońca przemieszcza się energia i ciepło oraz odpowiedź na pytanie, co przyspiesza wiatr słoneczny. Naukowcy wiążą z misją olbrzymie nadzieje, licząc, że zrewolucjonizuje ona rozumienie Słońca, Układu Słonecznego i Ziemi. Próbnik będzie musiał przetrwać temperatury dochodzące do 1370 stopni Celsjusza. Pomoże mu w tym gruba na 11,5 centymetra osłona termiczna (Thermal Protection System) z kompozytu węglowego. Jej celem jest ochrona czterech instrumentów naukowych, które będą badały pola magnetyczne, plazmę, wysokoenergetyczne cząstki oraz obrazowały wiatr słoneczny. Instrumenty mają pracować w temperaturze pokojowej. TPS składa się z dwóch paneli węglowego kompozytu, pomiędzy którymi umieszczono 11,5 centymetra węglowej pianki. Ta strona osłony, która będzie zwrócona w kierunku Słońca została pokryta specjalną białą warstwą odbijającą promieniowanie cieplne. Osłona o średnicy 2,5 metra waży zaledwie 72,5 kilograma. Aby nie ulec potężnej grawitacji Słońca, które stanowi przecież 99,8% masy Układu Słonecznego, PSP musi osiągnąć prędkość nie mniejszą niż 85 000 km/h. Nie jest to łatwe zadanie, dlatego też pojazd aż siedmiokrotnie skorzysta z asysty grawitacyjnej Wenus. W końcu znajdzie się w rekordowo małej odległości 6 milionów kilometrów od powierzchni naszej gwiazdy. Stanie się też najszybszym pojazdem w historii ludzkości. Jej prędkość wyniesie niemal 700 000 km/h. Dotychczas sonda pięciokrotnie skorzystała z asysty grawitacyjnej Wenus. Ostatni, 5. przelot, miał miejsce 16 października. W przyszłym roku PSP zbliży się do Słońca 4-krotnie. Kolejne spotkanie z Wenus zaplanowano na 21 sierpnia 2023 roku. Następnie 5-krotnie pojazd spotka się ze Słońcem. W końcu, po ostatniej asyście, która będzie miała miejsce 6 listopada 2024, PSP kilkukrotnie przeleci w odległości około 6 milionów kilometrów od powierzchni naszej gwiazdy. Ostatni raz minimalną odległość osiągnie 12 grudnia 2025. « powrót do artykułu
  9. Chińska „Wenecja epoki kamienia”, miasto Liangzhu, to jedno z najważniejszych świadectw wczesnej chińskiej rozwiniętej cywilizacji. Już ok. 5000 lat temu znajdował się tam zaawansowany system zarządzania wodą. Były tam zdatne do żeglugi kanały, zapory i zbiorniki wodne. A wszystko w czasach, gdy nie znano metalowych narzędzi. Miasto istniało przez niemal 1000 lat, a naukowcy do dzisiaj debatują nad przyczynami jego upadku. Na łamach Science Advances międzynarodowy zespół naukowy informuje, że leżące w delcie Jangcy Liangzhu upadło w wyniku powodzi wywołanej niezwykle intensywnymi opadami deszczów monsunowych. W zachowanych ruinach znaleźliśmy cienką warstwę gliny, która może łączyć upadek tej zaawansowanej cywilizacji z zalaniem jej przez wody Jangcy. Brak jakichkolwiek dowodów, by upadek został spowodowany przez człowieka, np. by doszło do konfliktu zbrojnego, mówi Christoph Spötl, geolog i klimatolog z Wydziału Geologii Uniwersytetu w Innsbrucku. Uczony podkreśla przy tym, że z samej obecności warstwy gliny nie można wyciągnąć jednoznacznych wniosków. W sukurs przychodzą tutaj jaskinie i znajdujące się w nich nacieki. Na ich podstawie specjaliści są w stanie dokładnie określić klimat na przestrzeni nawet setek tysięcy lat. Jako, że w samym Liangzhu nie znaleziono wyjaśnienia odnośnie jego upadku, uczeni postanowili poszukać w jaskiniach możliwych śladów zmian klimatycznych. Geolog Haiwei Zhang z Xi'an Jiaotong University pobrał próbki stalagmitów z jaskiń Shennong i Jiuilong, położonych na południowy-zachód od ruin Liangzhou. Jaskinie te położone są na tym samym obszarze, na który wpływ ma zarówno monsun z Azji Południowo-Wschodniej, jak i to, co dzieje się w delcie Jangcy. Ich stalagmity dają nam wgląd w warunki klimatyczne, jakie panowały w czasie, gdy Liangzhu upadało, co miało miejsce 4300 lat temu, mówi Spötl. Badania izotopów węgla i datowanie metodą uranowo-torową wykazało, że w okresie pomiędzy 4345 a 4324 lata temu miały miejsce ekstremalnie duże opady. Potężne deszcze przyniosły ze sobą tyle wody, że nawet złożony system kanałów nie był sobie w stanie z tym poradzić. Zniszczyły one Liangzhu i zmusiły ludzi do ucieczki, wyjaśnia austriacki uczony. Dane wskazują, że wyjątkowo wilgotne okresy powtarzały się przez kolejnych 300 lat. « powrót do artykułu
  10. Dwóm figurom i gargulcowi, które zdobią kaplicę St John's College Uniwersytetu w Cambridge, ktoś nałożył czapki św. Mikołaja. Jako pierwszy zauważył je w poniedziałek (22 listopada) Martin Bond, fotograf, który prowadzi stronę Cambridge Diary i od ponad 10 lat codziennie wykonuje zdjęcie Cambridge. Fotografia nr 4267 okazała się inna od pozostałych. Wg Bonda, czapki nałożył zapewne jeden ze studentów. Musiał sobie zadać sporo trudu, bo rzeźby znajdują się na sporej wysokości. W komentarzach pod wpisami zamieszczonymi przez Bonda na Facebooku i Twitterze zaczęto rozprawiać nad sposobem umieszczenia czapek. Pojawiły się przeróżne pomysły: od dronów, przez małpy, po kontynuację tradycji "nocnych wspinaczy". Niektórzy uważają, że czapki umieszczono za pomocą drona, ale [ja uważam, że] stoi za tym wspinacz. Portier powiedział mi, że nikt nie brał klucza, a to oznacza, że ktoś, kto to zrobił, działał od zewnątrz. Czapek nie zdjęto, bo trudno się do nich dostać. To nie pierwszy raz, gdy doszło do takiej sytuacji. W 2009 r. czapki św. Mikołaja przytwierdzono do 4 pinakli kaplicy King's College. Nocą 8 czerwca 1958 r. 12 studentów inżynierii z Gonville & Caius College umieściło zaś na dachu budynku Senatu Uniwersytetu samochód osobowy Austin 7. « powrót do artykułu
  11. Badania przeprowadzone na Wydziale Inżynierii University of Cambridge wykazały, że zalecenie zachowania 2-metrowego odstępu w czasach pandemii COVID-19 zostało wybrane na zasadzie oceny kontinuum ryzyka, a nie na podstawie konkretnych wyników badań. Okazuje się bowiem, że rozkład prawdopodobieństwa zarażenia w zależności od odległości jest wysoce przypadkowy. Inżynierowie z Cambridge przeprowadzili modelowanie komputerowe, by zbadać rozprzestrzenianie się kropli w czasie, gdy ludzie kaszą. Zauważyli, że jeśli osoba zarażona SARS-CoV-2 nie nosi maseczki i kichnie, to może zarazić inną osobę nawet wówczas, gdy znajduje się ona na otwartej przestrzeni w odległości 2 metrów od kichającego. Naukowcy stwierdzili również, że istnieją duże różnice w skutkach kichania, a bezpieczny dystans pomiędzy osobami można ustalić na od 1 do ponad 3 metrów, w zależności od tego, jak duże ryzyko są w stanie zaakceptować instytucje odpowiedzialne za zdrowie publiczne. Badania, z którymi możemy zapoznać się na łamach pisma Physics of Fluids wskazują, że samo utrzymywanie dystansu nie wystarczy, by zahamować pandemię. Konieczne są szczepienia, wietrzenie pomieszczeń oraz noszenie masek. Mimo początkowego nacisku na dezynfekcję rąk i powierzchni wiadomo, że wirus przenosi się drogą kropelkową. Osoba chora może zarażać kaszląc, mówiąc czy nawet oddychając. Pamiętam, jak w 2020 roku dużo mówiono o tym, że wirus przenosi się za pośrednictwem klamek. Pomyślałem wówczas, że jeśli to prawda, to wirus musi opuszczać organizm chorej osoby i rozprzestrzeniać się zgodnie z zasadami mechaniki płynów, mówi główny autor badań, specjalista od mechaniki płynów profesor Epaminondas Mastorakos. Przez wiele ostatnich miesięcy opracowywał on wraz z zespołem różne modele rozprzestrzeniania się SARS-CoV-2. Częścią badań nad rozprzestrzenianiem się wirusa zajmuje się wirusologia. Mówi nam ona jak wiele wirusów jest w organizmie i ile wirionów rozsiewamy, mówiąc czy kaszląc. Ale część tych badań to obszar mechaniki płynów, dzięki której wiemy, co dzieje się z kropelkami płynu opuszczającego nasz organizm. Jako specjaliści od mechaniki płynów, chcieliśmy połączyć dane wirusologiczne osoby zakażającej, z danymi wirusologicznymi osoby zakażanej. To pozwala na ocenę ryzyka, dodaje doktor Shrey Trivedi. Naukowcy przeprowadzili więc całą serię symulacji. Szacowali np. co się dzieje, gdy organizm osoby zarażonej opuści tysiąc kropli, jak wiele z nich dotrze do osoby znajdującej się w tym samym pomieszczeniu, jak duże będą to krople, a wszystko było rozpatrywane z uwzględnieniem funkcji czasu i przestrzeni. Uczeni zauważyli, że w odległości 2 metrów nie dochodzi do znacznego spadku liczby kropli, zatem ryzyko zarażenia nie zmniejsza się znacząco. Gdy osoba chora kaszle i nie ma maseczki, większość dużych kropli opada na pobliskie powierzchnie. Jednak mniejsze krople pozostają zawieszone w powietrzu i szybko oraz łatwo rozprzestrzeniają się na odległość większą niż 2 metry, a ze względu na turbulencje powietrza każde kaszlnięcie charakteryzuje się odmiennym wzorcem rozprzestrzeniania się kropli. Nawet jeśli za każdym razem gdy kaszlę, wysyłam w powietrze taką samą liczbę kropli, to ze względu na zmiany prędkości, temperatury i wilgotności liczba kropli, która dotrze do osoby oddalonej ode mnie o 2 metry, za każdym razem będzie inna, wyjaśnia Mastorakos. Naukowcy podkreślają, że zasada 2 metrów to jedynie łatwy do zapamiętania przekaz, a nie gwarancja bezpieczeństwa.   « powrót do artykułu
  12. Amerykańskie służby celne zwróciły Mali 921 ukradzionych artefaktów. Wśród nich znajdowało się sześć dużych urn pogrzebowych z lat 900–1700, naczynie w kształcie podwójnego kubka zdobione za pomocą grzebienia (l. 800–1500) czy polichromowane naczynie z lat 1100–1400 o wysokiej szyjce, a także ponad 900 kamiennych narzędzi i siekier z neolitu. Zabytki zostały przekazane ambasadorowi Issie Konfourou, przedstawicielowi Mali przy ONZ. W 2009 roku US Customs and Border Patrol poinformował agentów Homeland Security Investigations o podejrzanym kontenerze, który przypłynął do Houston. Według dokumentów, miał on zawierać repliki zabytków. Jednak celnicy stwierdzili, że "przedmioty wydawały się autentyczne, były pokryte krwią i odchodami, co zapaliło w głowach celników ostrzegawcze światełko, że mogą mieć do czynienia z przemytem". Urząd celny zwrócił się wówczas do profesor Susan McIntosh z Rice University, która jest specjalistką od kultury Afryki Zachodniej. Uczona napisała oficjalny raport, w którym stwierdziła, że to ukradzione autentyczne przedmioty. Niektóre z przedmiotów zwrócono już w 2011 roku, jednak zwrot reszty wstrzymano. W Mali wybuchała wojna, a przejmujący coraz więcej terenów islamiści niszczyli bezcenne zabytki. Informowaliśmy wówczas o niszczeniu przez nich liczących setek lat mauzoleów i manuskryptów. Szczególnie skupili się na Timbuktu, którego niezwykłe dziedzictwo opisaliśmy już wcześniej. W końcu z czerwcu 2020 roku amerykański Departament Stanu przyznał grant malijskiemu Narodowemu Dyrektoriatowi Dziedzictwa Kulturowego. Przyznane pieniądze mają zostać przeznaczone na przewiezienie do Mali odzyskanych zabytków oraz na zorganizowanie w przyszłości ich wystawy. Tymczasem przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze rozpoczął się proces niejakiego Al Hassana Ag Abdoul Aziza Ag Mohameda Ag Mahmouda, który jest sądzony m.in. za niszczenie zabytków Timbuktu. Spuścizna kulturowa i materialna narodu określa, kim są tworzący go ludzie. Nikt nie ma prawa rabować i niszczyć dziedzictwa narodowego i historii. Będziemy pracowali z naszymi partnerami na całym świecie na rzecz ścigania każdego, kto rabuje bezcenne skarby narodowe i będziemy pracowali na rzecz ich zwrócenia tam, skąd pochodzą, mówi agent specjalny HSI, Mark Dawson. « powrót do artykułu
  13. Planowany na 18 grudnia start Teleskopu Kosmicznego Jamesa Webba został opóźniony o kilka dni po incydencie, do którego doszło podczas przygotowań do startu. Nowa zaplanowana data startu to 22 grudnia bieżącego roku. Do incydentu doszło podczas przygotowań do zamontowania teleskopu na specjalnym adapterze łączącym go z rakietą Ariane 5. Nagłe nieplanowane zwolnienie zatrzasku, który mocuje Webba do adaptera, wywołało wibracje, które przeszły przez teleskop, poinformowała NASA. W oświadczeniu prasowym przekazano, że doszło do tego w czasie prac, za które całkowicie odpowiedzialna jest francuska firma Arianespace. To właśnie jej zlecono wyniesienie Teleskopu, który wystartuje z Gujany Francuskiej. Jego skomplikowaną drogę do Ameryki Południowej już wcześniej opisywaliśmy. Obecnie specjalny zespół pod przewodnictwem NASA prowadzi śledztwo, które ma określić, jak doszło do incydentu oraz przeprowadzić testy, by sprawdzić, czy żadna część teleskopu nie uległa uszkodzeniu. Teleskop to z jednej strony urządzenie bardzo delikatne, z drugiej jednak niezwykle wytrzymałe. Teleskop Kosmiczny Jamesa Webba to największy i najpotężniejszy z dotychczas wybudowanych teleskopów pracujących poza Ziemią. Na on zaobserwować pierwsze gwiazdy i galaktyki. Pracuje w podczerwieni, gdyż im dalej położone od nas obiekty, tym bardziej emitowane przez nie światło, w drodze ku Ziemi, przesuwa się w kierunku czerwieni. Tymczasem NASA już planuje budowę kolejnego teleskopu kosmicznego, znacznie większego od Webba. « powrót do artykułu
  14. Naukowcy z Ośrodka Przetwarzania Informacji Państwowego Instytutu Badawczego (OPI PIB) udostępnili w tym roku dwa polskojęzyczne neuronowe modele języka – Polish RoBERTa v2 oraz GPT-2. Popularność takich modeli szybko rośnie. Zwiększają się też ich rozmiary czyli liczba parametrów. I chociaż większość osób nie zdaje sobie sprawy z ich istnienia, to wielu z nas na co dzień z nich korzysta. Dzięki neuronowym modelom języka mamy dostęp do usług automatycznego tłumaczenia tekstu na różne języki, nasza poczta elektroniczna wykrywa spam, korzystają z nich systemy korekty tekstu i chatboty. Modele takie mają olbrzymi potencjał, niż zatem dziwnego, że prace nad nimi trwają w wielu ośrodkach na całym świecie. Jednak ich opracowanie dużych mocy obliczeniowych oraz specjalistycznej infrastruktury. Niezbędne są też olbrzymie ilości danych. W OPI PIB już dawno dostrzegliśmy potencjał, jaki posiadają neuronowe modele języka. Utworzyliśmy nawet Laboratorium Inżynierii Lingwistycznej (LIL), w którym nasi eksperci budują inteligentne narzędzia do odkrywania wiedzy z dużych korpusów danych tekstowych i internetowych. To właśnie oni opracowali i wdrożyli Jednolity System Antyplagiatowy (JSA), z którego korzystają wszyscy promotorzy prac dyplomowych w Polsce. Temat neuronowych modeli języka jest jednak tak innowacyjny i obszerny, że również w innych jednostkach OPI PIB pracujemy nad tym zagadnieniem. Bardzo ciekawe i innowacyjne prace realizuje największe z naszych laboratoriów, tj. Laboratorium Inteligentnych Systemów Informatycznych (LISI), jego zespół opracował m.in. model Polish RoBERTa large, który wytrenowano na największym w Polsce korpusie tekstów. W tym roku kontynuowaliśmy prace i udostępniliśmy dwa nowe modele – Polish RoBERTa base v2 oraz przeznaczony do zadań związanych z generowaniem tekstu model GPT-2, stwierdził dyrektor OPI PIB dr inż. Jarosław Protasiewicz. Polish RoBERTa był trenowany na największym polskim korpusie tekstów, na który składa się 130 GB danych. Jego tegoroczna druga wersja jest mniejsza, nie wymaga więc równie dużych mocy obliczeniowych, a wyniki otrzymujemy szybciej. Wykorzystany korpus danych składa się z dwóch zasadniczych części. Bazę stanowią teksty z takich źródeł jak Wikipedia, dokumenty parlamentu, książki, artykuły i dłuższe formy pisane. Z kolei w skład części internetowej stanowią teksty pozyskane za pomocą projektu CommonCrawl z witryn internetowych. Modele udostępnione przez OPI PIB oparte są na sieciach transformer. Architektura ta jest stosunkowo nowa – stosowana jest od 2017 roku. Sieci typu transformer nie opierają się na sekwencyjnym przetwarzaniu danych, zamiast tego przetwarzają je w sposób jednoczesny. Modele opracowane w Laboratorium Inteligentnych Systemów Informatycznych OPI PIB doskonale nadają się do badania polskiego internetu, dodaje Sławomir Dadas z Laboratorium Inteligentnych Systemów Informatycznych w OPI PIB. Najnowszym udostępnionym modelem jest GPT-2. Również i on korzysta z architektury transformer. Przeznaczony jest głównie do zadań związanych z generowaniem tekstu. Trenowanie pojedynczego modelu trwa 3 do 4 miesięcy jednak, jak zapewniają w OPI PIB, wysiłek się opłaca. « powrót do artykułu
  15. Dzisiaj o godzinie 7:21 czasu polskiego z Vandenberg Space Force Base w Kalifornii wystartowała DART (Double Asteroid Redirection Test), pierwsza w historii misja, której celem jest sprawdzenie technologii obrony Ziemi przed asteroidami. W jej ramach pojazd kosmiczny zderzy się z asteroidą. Celem testu jest lekka zmiana orbity asteroidy i zbadanie tej zmiany za pomocą naziemnych teleskopów. Inżynierowie z NASA chcą sprawdzić, czy ich pojazd jest w stanie samodzielnie podlecieć do wybranej asteroidy i uderzyć w nią tak, by zmienić jej trasę w pożądany sposób. Dzięki testowi specjaliści zdobędą dane, które przydadzą się do obrony Ziemi, gdybyśmy kiedyś wykryli rzeczywiste zagrożenie. Na pokładzie DART znalazł się też niewielki satelita LICIACube Włoskiej Agencji Kosmicznej. Zostanie on uwolniony zanim DART uderzy w asteroidę. LICIACube sfotogafuje zderzenie oraz chmurę materiału, która w jego wyniku powstanie. Celem DART jest niezagrażająca Ziemi niewielka asteroida Dimorphos o średnicy ok. 160 metrów, krążąca wokół większej asteroidy Didymos (ok. 780 m średnicy). W cztery lata po uderzeniu DART asteroidy odwiedzi misja Hera Europejskiej Agencji Kosmicznej, która zbada krater powstały w wyniku uderzenia oraz określi masę Dimorphosa. DART będzie pierwszym testem tzw. impaktora kinetycznego. To technika polegająca na celowym rozbiciu pojazdu o asteroidę, by zmienić jej trajektorię. Sądzimy, że obecnie jest to najbardziej zaawansowana technologicznie metoda obrony Ziemi. Dzięki niej poprawimy modele komputerowe dotyczące wpływu impaktora kinetycznego na asteroidę. Przyda się nam to w przyszłości, gdy Ziemi naprawdę będzie coś zagrażało, mówi Lindley Johnson, pierwszy w historii Planetary Defense Officer. Dimorphos i Didymos zbliżą się do Ziemi w przyszłym roku. Pomiędzy 26 września a 1 października DART ma przechwycić asteroidy i rozbić się o Didymosa pędząc w chwili zderzenia z prędkością 21 500 km/h. W chwili uderzenia układ Didymos-Dimorphos będzie znajdował się w odległości 11 milionów kilometrów od Ziemi. To dość blisko, dzięki czemu można będzie zaobserwować zmianę orbity Dimorphosa wokół Didymosa. Test nie niesie żadnego zagrożenia dla naszej planety. Siła uderzenia będzie zbyt mała, by rozbić Dimorphosa, a uderzenie tylko przybliży mniejszą asteroidę do większej. Ponadto zgodnie z najnowszymi obliczeniami, orbita Didymosa nie przetnie się z orbitą Ziemi w żadnym punkcie w najbliższej przyszłości. Dotychczas nie znaleźliśmy żadnej dużej asteroidy, która stanowiłaby zagrożenie dla Ziemi. Jednak nie przestajemy szukać. Naszym celem jest znalezienie takiego obiektu na całe lata albo i dekady, zanim uderzy w naszą planetę. Wówczas będziemy mogli zmienić jego kurs za pomocą technologii podobnej do DART, mówi Lindley Johnson, oficer ds. obrony planetarnej w NASA. DART to tylko jeden z elementów prac prowadzonych przez NASA w ramach programu obrony Ziemi. Przygotowujemy też Near-Earth Object Surveyor Mission. To teleskop kosmiczny pracujący w paśmie podczerwieni, który ma wystartować jeszcze w obecnej dekadzie. Znakomicie zwiększy on możliwości wyszukiwania i charakteryzowania potencjalnie niebezpiecznych obiektów znajdujących się w odległości do około 50 milionów kilometrów od orbity Ziemi. Technologia kinetycznego impaktora to jedno z proponowanych rozwiązań obrony Ziemi przed planetami. Więcej o programie ochrony Ziemi pisaliśmy w artykułach Znamy już ponad 10 000 NEO oraz Szef NASA zaleca modlitwę. Ostatnio zaś przeprowadzono wyliczenia, z których dowiadujemy się, że broń atomowa może uchronić Ziemię przed asteroidami. Jednak z innych badań wynika, że obronienie Ziemi będzie trudniejsze, niż dotychczas sądziliśmy. « powrót do artykułu
  16. Vincent Bourrier z Uniwersytetu w Genewie stoi na czele międzynarodowego zespołu naukowego, który zauważył, że nieznany obiekt musiał wpłynąć na orbity dwóch planet pozasłonecznych. Są one bowiem odchylone od równika gwiazdy aż o 90 stopni. Gwiazdy i ich planety powstają z tego samego obracającego się dysku pyłu i gazu. Dlatego też planety powinny obiegać swoją gwiazdę w płaszczyźnie jej równika. Oczywiście od tej reguły istnieją mniejsze lub większe odstępstwa. W Układzie Słonecznym orbity planet są odchylone od płaszczyzny co najwyżej o kilka stopni. Wyróżnia się tutaj Pluton. Orbita tej planety karłowatej odchylona jest od płaszczyzny równika Słońca o 17 stopni. Jednak to niewiele w porównaniu z tym, o czym właśnie donieśli uczeni ze Szwajcarii, Włoch, Niemiec i Kanady. W 2019 roku astronomowie zauważyli, że dwa „mini Neptuny” krążące wokół gwiazdy HD 3167 mają orbity odchylone aż o 90 stopni. Wówczas nie byli w stanie zbadać orbity trzeciej, mniejszej planety. Dokonał tego właśnie zespół Bourriera. Naukowcy wykorzystali dwa instrumenty należące do Europejskiej Agencji Kosmicznej: spektrograf ESPRESSO stanowiący część Very Large Telescope w Chile oraz teleskop kosmiczny CHEOPS. Dzięki nim stwierdzili, że superZiemia HD3167b jest odchylona od płaszczyzny równika swojej gwiazdy zaledwie o kilka stopni. Obiega ona ją w ciągu 23 godzin. Innymi słowy orbita HD 3167b jest prostopadła względem orbit dwóch większych planet. To zaś sugeruje, ze orbity dwóch zewnętrznych planet zostały znacząco odchylone przez jakiś nieznany obiekt. Bourrier i jego zespół chcą teraz rozszerzyć swoje poszukiwania w nadziei, że znajdą kolejnego towarzysza HD 3167, odpowiedzialnego za odchylenie orbit obu planet. Tego typu badania mogą nam wiele powiedzieć o historii układów planetarnych oraz o wczesnej ewolucji orbit planet. Więcej informacji na temat niezwykłego układu planetarnego znajdziemy w artykule The Rossiter–McLaughlin effect revolutions: an ultra-short period planet and a warm mini-Neptune on perpendicular orbits. « powrót do artykułu
  17. Już niebawem główne alejki w Parku Miejskim w Ostrołęce mogą zostać nazwane na cześć nieżyjących polskich twórców komiksowych. Dwudziestego piątego listopada projekt zostanie rozpatrzony przez Radę Miasta. Z propozycją nadania alejom i skwerowi takich nazw wystąpili Stanisław Orłowski i Tomasz Samsel. Skwer z centralnej części Parku nazwano by Skwerem Polskiego Komiksu. Patronami głównych alejek mieliby zaś być: Henryk Jerzy Chmielewski (Papcio Chmiel), Janusz Christa, Szarlota Pawel, Jerzy Wróblewski, Mieczysław Wiśniewski, Tadeusz Raczkiewicz, Marian Walentynowicz, Bohdan Butenko, Bogusław Polch i Szymon Kobyliński. Realizacja przedłożonej inicjatywy może przyczynić się do uatrakcyjnienia wizerunku [...] miasta nie tylko w regionie, ale także w perspektywie całego kraju. Tak spersonalizowane nazewnictwo alei parkowych z pewnością zwróci uwagę licznego i wciąż rozwijającego się polskiego środowiska komiksowego, na które składają się zarówno twórcy, jak i czytelnicy - napisano w uzasadnieniu projektu uchwały. Tego typu miejscowego uhonorowania polskich autorów historii rysunkowych nie podjęła się do tej pory żadna miejscowość w Polsce, dzięki czemu drogi wewnętrzne w ostrołęckim Parku zyskają prawdziwie oryginalny i budzący zainteresowanie charakter. Rozpoznawalny punkt na mapie miasta może zaś zwiększyć walory turystyczne Ostrołęki - wyjaśniono. Warto dodać, że kilka miesięcy temu w Ostrołęce utworzono szlak "Wiedźmińskie Drzewa". Pomniki przyrody (6 dębów szypułkowych i 1 jesion) zyskały następujące nazwy: Regis, Geralt z Rivii, Vesemir, Triss Merigold, Yennefer z Vengerbergu, Jaskier i Cirilla. Utworzenie szlaku było pomysłem Młodzieżowej Rady Miasta Ostrołęki, a konkretnie Mateusza Pęzy. Andrzej Sapkowski wydał, oczywiście, zgodę na wykorzystanie nazw z sagi "Wiedźmin". Park Miejski nosi imię dr. Wiktora Stańskiego (1916-1981), lekarza o dużym wkładzie w walkę z gruźlicą na tym terenie (do Ostrołęki społecznik przyjechał 1 września 1961 r.). Prowadząc walkę z chorobami płuc, zwracał uwagę na rolę zieleni. Mieszkał nieopodal Parku Miejskiego w Ostrołęce; tutaj spędzał z bliskimi wolny czas. « powrót do artykułu
  18. W X wieku Arabowie wprowadzili do Europy cukier trzcinowy, a być może również uprawiali trzcinę cukrową na Sycylii. Pojawienie się cukru miało olbrzymi wpływ na kuchnię oraz zdrowie mieszkańców Europy, szczególnie na stan ich uzębienia. O ile początkowo na podbitych przez muzułmanów obszarach Półwyspu Iberyjskiego cukier spożywała głównie elita, to już za czasów dynastii Nasrydów (1230–1493) w emiracie Granady cukier był dość szeroko rozpowszechniony. Naukowcy z Uniwersytetów w Granadzie i Bernie postanowili sprawdzić, jaki wpływ na mieszkańców państwa Nasrydów miało rozpowszechnienie się cukru. Uczeni zbadali zęby dzieci i młodzieży, poddanych Nasrydów, z dwóch stanowisk archeologicznych, La Torrecilla i Talará. Porównali je z reprezentatywną próbką równie młodych mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego, którzy żyli w okresie od epoki brązu po średniowiecze i nie mieli dostępu do cukru. W sumie przebadano 770 zębów pochodzących od 115 osób, które podzielono na trzy grupy. W pierwszej z nich (grupie A) znalazły się dzieci poniżej 2. roku życia, w drugiej (B) dzieci i młodzież posiadający wyłącznie zęby mleczne, w trzeciej (C) zaś – dzieci i młodzież z zębami stałymi i mlecznymi. Badania wykazały, że pod rządami Nasrydów próchnica była częstym problemem wśród młodych ludzi. W próbce porównawczej, osób nie mających dostępu do cukru, zdarzała się ona rzadko. Spostrzeżenia te zgadzają się ze źródłami pisanymi z epoki, mówiącymi o używaniu cukru w diecie oraz jako środka uspokajającego, ułatwiającego odstawienie dziecka od piersi. Zauważone różnice w częstotliwości występowania próchnicy wśród poddanych Nasrydów – częściej próchnica atakowała w Talará – mają prawdopodobnie związek ze statusem społeczno-ekonomicznym obu populacji. Zanim Arabowie rozpoczęli podbój Półwyspu Iberyjskiego, zajęli wyspy na Morzu Śródziemnym. Zdobyli m.in. Kretę i Sycylię. W X wieku Ibn Hawqal informuje, że na mokradłach w pobliżu Palermo uprawiana jest trzcina cukrowa. Dysponujemy też relacją z XII wieku, w której Abu Abd Allah Muhammad al-Idrisi opisuje miasta na Cyprze, wspomina o tamtejszych targach i sprzedawanych na nich cukrze. Nic jednak nie mówi o uprawach trzciny cukrowej na Sycylii, na której przez jakiś czas mieszkał. Z kolei gdy w 1291 roku padła Akka, krzyżowcy, kupcy, zakonnicy i rzemieślnicy przenieśli się na Cypr, gdzie – korzystając ze swoich doświadczeń z uprawą trzciny cukrowej w Palestynie – również uprawiali cukier. Specjalizowali się w tym szczególnie rządzący Cyprem Luzynianowie, kupcy weneccy oraz joannici. Pierwsze uprawy trzciny cukrowej na Półwyspie Iberyjskim pojawiły się w X wieku. Zostały założone pomiędzy miejscowościami Velez-Malaga a Almerią oraz w dolnym biegu Gwadalkiwiru, na południe od Sewilli. Był to jednak produkt egzotyczny i przed nastaniem Nasrydów, uprawy prowadzone były na małą skalę. Zresztą te w okolicach Gwadalkiwiru długo się nie utrzymały. Po rekonkwiście duże uprawy trzciny cukrowej istniały pomiędzy XIV a XVII wiekiem w Walencji. Jeszcze w 2017 roku produkcja trzciny cukrowej w Hiszpanii wyniosła 1100 ton. Roślina ta uprawiana jest więc na terenie dzisiejszej Hiszpanii od ponad 1000 lat. I od ponad 1000 lat wpływa ona na stan uzębienia mieszkańców. Przeprowadzone badania wyraźnie pokazują, jak zgubny dla zębów jest cukier. Na przykład na stanowiskach kultury El Argar z epoki brązu zidentyfikowano tylko 3 przypadki próchnicy (1,1%), a na średniowiecznym stanowisku Tejuela były to 2 przypadki (1,5%). Tamtejsze społeczności miały jedynie dostęp do miodu, który co prawda zawiera dużo cukrów, ale w jego skład wchodzą też substancje zwalczające bakterie wywołujące próchnicę. Tymczasem odsetek próchnicy w królestwie Nasrydów był wyraźnie wyższy i wynosił on 10,9% w La Torrecilla i 27,2% w Talará. Naukowcy przyjrzeli się też – pochodzącym z innych badań – danym nt. społeczności z Anglii i Italii, które żyły od czasów rzymskich po średniowiecze i również nie miały dostępu do cukru. Odsetek próchnicy wynosił tam od 0 do 7 procent. Podobnie jak współcześnie, próchnica atakowała najczęściej zęby trzonowe. Częściej też obserwowano ją w grupie wiekowej C niż B, co ma związek z dłuższą ekspozycją starszej grupy na działanie bakterii wywołujących próchnicę. U dzieci poniżej 2. roku życia (grupa A) znaleziono tylko 1 przypadek próchnicy. Nie może to dziwić, gdyż były one najkrócej wystawione na działanie cukru, ponadto przez większą część życia były karmione piersią. Dostępne dane na temat rozpowszechnienia próchnicy w badanej populacji muzułmańskiej wskazują, że jej dieta bardzo sprzyjała rozwojowi próchnicy, szczególnie w Talará. Dzieci nie tylko jadły słodycze, ale prawdopodobnie cukier był używany do uspokajania najmłodszych. Al-Jatib [żyjący w XIV-wiecznej Granadzie autor Kitāb al-Wusūl – red.], zaleca by około 2-letnim dzieciom w okresie odstawiania ich od piersi podawać kulki z chleba wypełnione cukrem. Dzieciom dawano też do ssania trzcinę cukrową. [...] Próchnica częściej trapiła mieszkańców Talará niż La Torrecilla, co można wytłumaczyć tym, iż w Talará żyła bogatsza społeczność, która mogła sobie pozwolić na kupno cukru. Ponadto Talará znajdowała się bliżej plantacji trzciny cukrowej, przy drodze, którą cukier docierał do Granady. Łatwiej więc tam było o dostęp do świeżej trzciny, którą mogły ssać dzieci – czytamy w podsumowaniu badań. « powrót do artykułu
  19. NASA od miesiąca pracuje nad przywróceniem prawidłowej pracy Teleskopu Hubble'a. Wczoraj udało się uruchomić Wide Field Camera 3. To najważniejszy, najczęściej używany element teleskopu. Jest on używany przez ponad 30% czasu pracy Hubble'a. To jednocześnie drugi – po Advanced Camera for Surveys –instrument naukowy Hubble'a, który podjął pracę po ostatniej awarii. Ostatniej, gdyż doszło do niej zaledwie 3 miesiące po tym, jak teleskop został uruchomiony po poprzednich kłopotach. Do ostatniej awarii doszło 23 października. Pojawił się wówczas kod błędu wskazujący na utratę sygnału synchronizującego pracę instrumentów. Zespół naziemny zrestartował instrumenty i następnego dnia Hubble podjął normalną pracę. Nie na długo jednak. Już 25 października pojawił się sygnał świadczący o masowej utracie danych synchronizacyjnych, w związku z czym wszystkie instrumenty naukowe automatycznie przełączyły się w tryb bezpieczny. Od tamtej pory trwają prace nad przywróceniem funkcjonowania Teleskopu. Na szczęście od 1 listopada nie pojawił się żaden kolejny sygnał świadczących o nieprawidłowościach. Wczoraj inżynierowie zdecydowali się na uruchomienie Wide Field Camera 3. Wprowadzają też zmiany w konfiguracji instrumentu. Są one na bieżąco testowana na naziemnych symulatorach. Zmiany mają na celu spowodowanie, by urządzenie tolerowało pewną liczbę sygnałów o utracie synchronizacji i mimo ich pojawienia się, by pracowało normalnie. Zmiany takie zostaną zastosowane najpierw w innym instrumencie, Cosmic Origins Spectrograph. Mają one chronić jego niezwykle czuły detektor pracujący w zakresie dalekiego ultrafioletu. Wprowadzanie tych zmian oraz testy potrwają jeszcze kilka tygodni. Pozostałe instrumenty naukowe Hubble'a nadal znajdują się w trybie bezpiecznym, a cała reszta teleskopu kosmicznego działa prawidłowo. Teleskop Kosmiczny Hubble'a pracuje w przestrzeni kosmicznej już ponad 31,5 roku. To jeden z najważniejszych instrumentów naukowych w dziejach i jedyny teleskop kosmiczny, który zbudowano z myślą o jego serwisowaniu. Dotychczas odbyło się doń 5 misji serwisowych. Ostatnia miała miejsce w 2009 roku. Od czasu zakończenia programu lotów wahadłowców nie ma jednak czym polecieć do Hubble'a. W 2017 roku pojawiła się informacja, że być może planowana jest kolejna misja serwisowa. Dotychczas jej nie zrealizowano, jednak można przypuszczać, że wcześniej czy później taka misja się odbędzie. NASA chce bowiem, by teleskop Hubble'a pracował jak najdłużej, być może nawet do roku 2040. Zapewne więc musi brać pod uwagę konieczność serwisowania urządzenia. Wystrzeliwane zaś w międzyczasie nowe teleskopy kosmiczne będą uzupełniały Hubble'a. « powrót do artykułu
  20. NASA i Idaho National Laboratory (INL) ogłosiły, że szukają pomysłów nad zapewnieniem dostępu do energii atomowej na Księżycu. Uruchomienie na Księżycu stabilnego systemu dostarczania energii jest kluczowym elementem w załogowej eksploracji kosmosu. To cel, który znajduje się w naszym zasięgu, mówi Sebastian Corbisiero, odpowiedzialny za prowadzenie projektu. NASA, która chce wykorzystać Księżyc w roli etapu załogowej podróży na Marsa, uważa, że niezależna od dostępu do promieni słonecznych elektrownia atomowa zapewni dostateczną ilość energii, niezależnie od warunków środowiskowych na Księżycu czy Marsie. Amerykański Departament Energii i NASA od pewnego czasu mówią o koncepcji fission surface power. To reaktor atomowy o mocy liczonej w kilowatach. Dzięki rozszczepieniu jąder uranu miałby on zapewniać co najmniej 10 kilowatów mocy. W porównaniu z ziemskimi reaktorami nie wydaje się to dużo, jednak jest to wystarczająca ilość energii na potrzeby misji kosmicznych. Tym bardziej, że system taki miałby być skalowalny, zapewniając stałą ilość energii np. niewielkim bazom kosmicznym czy miejscom produkcyjnym. Myślę, że taki system odegra olbrzymią rolę na Księżycu i Marsie, a podczas jego opracowywania powstaną rozwiązania, które przydadzą się również na Ziemi, mówi Jim Reuter z Dyrektoriatu Technologii Misji Kosmicznych NASA. Reaktor miałby powstać na Ziemi, skąd zostanie przetransportowany na Księżyc. Warunki graniczne, jakie określiły NASA i INL, mówią o tym, że system powinien składać się z rdzenia wypełnionego uranem, systemem konwersji energii w użyteczną formę, systemami chłodzenia oraz dystrybucji energii. Całość ma w systemie ciągłym zapewniać 40 KW mocy i pracować na Księżycu przez 10 lat. Ponadto reaktor powinien pracować bez nadzoru człowieka, być w stanie samodzielnie włączać się i wyłączać, musi mieć możliwość pracy z pokładu księżycowego lądownika, ale jednocześnie musi znajdować się namobilnej platformie, którą można będzie ustawić w dowolnym miejscu. Dodatkowe wymagania dotyczą jego wagi i wymiarów. W czasie wystrzelenia z Ziemi reaktor powinien zmieścić się w obudowie o średnicy 4 i długości 6 metrów. Nie może ważyć więcej niż 6000 kilogramów. Wstępne propozycje dotyczące konstrukcji takiego systemu powinny być zgłoszone do 19 lutego przyszłego roku. « powrót do artykułu
  21. Wielu osobom wydaje się, że stan zdrowia jamy ustnej i kondycja całego organizmu to dwie, zupełnie odrębne rzeczy. W konsekwencji często zaniedbują codzienną higienę jamy ustnej wierząc, że nie przyniesie to żadnych negatywnych konsekwencji dla zdrowia. Nic bardziej mylnego — brak należytej higieny jamy ustnej może wywoływać nie tylko próchnicę i choroby dziąseł, ale i schorzenia ogólnoustrojowe. Konsekwencje braku higieny jamy ustnej Unikanie regularnego szczotkowania zębów i języka może prowadzić do wielu przykrych konsekwencji. Najłagodniejszą z nich jest powstawanie płytki nazębnej, która nieusuwana regularnie, prowadzi do powstawania kamienia nazębnego, a ten może zostać usunięty wyłącznie u stomatologa. Kamień nazębny jest bardzo częstą przyczyną problemów z dziąsłami i halitozy, czyli nieświeżego oddechu. Bakterie zawarte w osadach nagromadzonych na zębach wydzielają kwasy, które atakują szkliwo i przyczyniają się do rozwoju próchnicy, a w konsekwencji ubytków. Powstałe kwasy i toksyny działają także drażniąco na dziąsła, prowadząc do ich chorób, m.in. paradontozy. Jeżeli zaniedbywanie higieny jamy ustnej trwa przez dłuższy czas, może dojść do rozwoju wielu chorób ogólnoustrojowych, których pacjenci często nie wiążą z próchnicą czy zapaleniem przyzębia. Tymczasem zepsute zęby jak i choroby dziąseł mogą powodować wystąpienie chorób serca, nerek, zapalenia opon mózgowych, zatok oraz uszu. Zaostrzają ponadto przebieg chorób przewlekłych, a w sytuacji, gdy organizm jest osłabiony, mogą skutkować wystąpieniem groźnej dla życia sepsy. Niektóre bakterie odpowiedzialne za choroby przyzębia, gdy przedostaną się do krwioobiegu mogą zwiększać ryzyko występowania chorób neurodegeneracyjnych, takich jak choroba Alzheimera. Jak prawidłowo dbać o higienę jamy ustnej? Higiena jamy ustnej jest bardzo ważna. Aby ją utrzymać, należy pamiętać o kilku zasadach. Przede wszystkim, trzeba myć zęby 2-3 razy dziennie, a najlepiej po każdym posiłku. Przy myciu zębów nie należy zapominać o języku, który także stanowi siedlisko bakterii – konieczne jest jego szczotkowanie. Każde pojedyncze szczotkowanie zębów powinno trwać od 2 do 3 minut lub dłużej jeśli wymaga tego sytuacja. Bardzo ważne jest także nitkowanie zębów, zwłaszcza w wypadku mocnego ich ściśnięcia – nitka usuwa wszystkie cząstki pokarmowe i bakterie, do których nie dociera szczoteczka. Bardzo przydatny jest także płyn do płukania jamy ustnej, który powinien być stosowany po każdym myciu zębów. Nie tylko odświeża oddech, ale działa przeciwbakteryjnie i zapobiega gromadzeniu się płytki nazębnej. Dzięki temu nasze zęby są dłużej czyste. Przy wyborze odpowiednich akcesoriów należy kierować się przede wszystkim kondycją jamy ustnej (szczoteczka twarda nie sprawdzi się przy paradontozie), ale też ich skutecznością – dobrym wyborem może okazać się szczoteczka soniczna. Jak działa szczoteczka soniczna? Doskonałym rozwiązaniem u osób mających problem z higieną jamy ustnej, ale też u tych, które chciałyby bardziej o nią zadbać, jest stosowanie szczoteczki sonicznej. Szczoteczka ta jednocześnie emituje fale dźwiękowe i wykonuje ruchy wymiatające, co doprowadza do powstania tzw. aktywnej chmury bąbelków. Chmura ta przemieszcza się około 4 mm od zakończeń włókien szczoteczki, co sprawia, że dociera nawet w najtrudniej dostępne miejsca, które omijają klasyczne szczoteczki. Co istotne, włosie szczoteczek sonicznych jest miękkie i nie uszkadza dziąseł, są więc one bezpieczne dla osób z chorobami dziąseł i przyzębia. Szczoteczka soniczna usuwa kilka razy więcej płytki nazębnej niż szczoteczka manualna w tym samym czasie. Jest łatwa i wygodna w użyciu. Imponujące efekty możemy zauważyć już po pierwszym myciu - wyraźnie gładsze i czystsze zęby. W tym miejscu warto wspomnieć o właściwościach fal dźwiękowych, ponieważ odgrywają istotną rolę w redukcji płytki bakteryjnej i utrudniają ponowne namnażanie bakterii w jamie ustnej. W rezultacie efekt czystych zębów utrzymuje się przez dłuższy czas. Czy szczoteczka soniczna jest dla każdego? Zdecydowanie tak. Mogą z niej korzystać, na przykład osoby noszące aparat ortodontyczny, korony, mosty lub implanty. Ze względu na to, że szczoteczki soniczne najczęściej wyposażone są w kilka trybów pracy, spełnią wymagania prawie każdej osoby. Wybrane modele oferują nierzadko kilka poziomów prędkości, co pozwala jeszcze lepiej zadbać o konkretne potrzeby naszych zębów i dziąseł. Szeroki asortyment szczoteczek sonicznych różnych marek możemy znaleźć na https://www.shop-dent.pl/pl/menu/szczoteczki-do-zebow/szczoteczki-soniczne-164.html « powrót do artykułu
  22. Nie wszystkie wegańskie i wegetariańskie diety są zdrowe, ostrzegają naukowcy z Bond University. Diety o niskiej jakości mogą prowadzić do pogorszenia zdrowia psychicznego. Wegetarianie i weganie jedzący produkty przetworzone są bardziej narażeni na depresję, niż ich koledzy, spożywający świeże produkty. Badania są o tyle ważne, że na wegetarianizm i weganizm przechodzi coraz więcej osób. W trendu tego postanowił skorzystać przemysł, który oferuje coraz więcej gotowych pakowanych dań dla wegan i wegetarian. Istnieje szeroko rozpowszechniony pogląd, że dieta oparta na roślinach jest zawsze zdrowa. Jednak, jak w przypadku każdej innej diety, wszystko zależy od tego, co jemy, mówi główna autorka badań, Megan Lee z Bond University. Wraz z zespołem przeanalizowała ona jakość diety i stan zdrowia psychicznego 219 wegan i wegetarian z Australi. Okazało się, że osoby, które spożywają świeże owoce, warzywa, orzechy i ziarna byli narażeni na mniejsze ryzyko depresji, niż weganie i wegetarianie na słabej jakości dietach przemysłowych z wysokim odsetkiem przetworzonej żywności. Lee uważa, że ochronny wpływ wysokiej jakości diety prawdopodobnie bierze się z większej obecności złożonych węglowodanów, włókien, probiotyków i antyoksydantów, o których wiadomo, że zmniejszają ryzyko depresji. Uczona przypomina przy tym, że weganie i wegetarianie już i tak są bardziej narażeni na depresję, niż ogół populacji. Bierze się to stąd, że średni wiek w tej grupie jest niższy niż średnia dla populacji, a wiadomo, że wówczas ryzyko tego typu problemów jest większe. Ponadto większa podatność na depresję u wegan i wegetarian może wynikać też z faktu, że są oni bardziej świadomi takich rzeczy jak dobrostan zwierząt, bardziej przejmują się stanem środowiska naturalnego, ponadto z powodu swojej diety mogą spotykać się z pewnym ostracyzmem społecznym, stwierdza Lee. Osoby, które brały udział w badaniach miały od 18 do 44 lat. Grupa ta była więc bardzo podobna pod względem wieku do grupy 15–44 lata, która w Australii charakteryzuje się największym odsetkiem samobójstw. Badania Lee niosą ze sobą też dobrą wiadomość dla miłośników mięsa. Nadal mogą oni korzystać z dobroczynnego wpływu pożywienia na zdrowie psychiczne. Wystarczy, że zwiększą odsetek świeżych warzyw i owoców w diecie. Obecnie w Australii weganie i wegetarianie stanowią aż 12% populacji. Więcej na temat badań znajdziemy w artykule Plant-based dietary quality and depressive symptoms in Australian vegans and vegetarians: a cross-sectional study. « powrót do artykułu
  23. Sześciu [w ubiegłym roku było ich czterech – red.] reprezentantów Polski znalazło się w tym roku na prestiżowej liście najczęściej cytowanych naukowców Highly Cited Researchers 2021(HCR). Widoczna jest rosnąca pozycja Chin i spadek notowań pozostających liderem Stanów Zjednoczonych. Australia zajmując czwartą pozycję wyprzedziła Niemcy. Listę HCR ogłasza co roku międzynarodowa firma analityczna Clarivate Analytics na podstawie bazy Web of Science. Trafiają na nią naukowcy, których publikacje znalazły się wśród 1 proc. najczęściej cytowanych w 21 dziedzinach nauki (brano pod uwagę lata 2010-2020). Na liście HCR 2021 są 6602 osoby, w tym 6 z Polski: kardiolog prof. Piotr Ponikowski, rektor Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu (już po raz 7, co nie udało się jeszcze żadnemu polskiemu naukowcowi); nieżyjący od roku 2019 chemik, prof. Jacek Namieśnik, b. rektor Politechniki Gdańskiej (po raz trzeci); fizjolog roślin prof. Mohamed Hazem Kalaji ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie (po raz trzeci); matematyk prof. Vicentiu D. Radulescu z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie (po raz czwarty); chirurg onkolog prof. Piotr Rutkowski (Narodowy Instytut Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie – Państwowy Instytut Badawczy); i farmakolog Atanas G. Atanasov, afiliowany przy Polskiej Akademii Nauk (PAN). Przedstawiciele uczelni, które reprezentują wyróżnieni naukowcy mają nadzieję na awans ich placówek w globalnym rankingu - na Liście Szanghajskiej. W tym roku wyróżnieni zostali badacze z ponad 70 krajów i regionów – 3774 w określonych dziedzinach i 2828 za badania interdyscyplinarne. Jest wśród nich 24 laureatów Nagrody Nobla, w tym pięciu ogłoszonych w tym roku: David Julius, University of California San Francisco (fizjologia lub medycyna), Ardem Patapoutian, Scripps Research, La Jolla, (fizjologia lub medycyna), David W. C. MacMillan, Uniwersytet Princeton (chemia), David Card, University of California Berkeley, Berkeley (ekonomia), oraz Guido Imbens, Stanford University (ekonomia) . Aż 77 „laureatów cytowań“ firma Clarivate Analytics uznała za potencjalnych laureatów Nagrody Nobla. 23 badaczy wykazało się wyjątkową wszechstronnością - byli cytowani w trzech lub więcej dziedzinach. Profesor Rob Knight z University of San Diego California jako jedyny zakwalifikował się aż w czterech dziedzinach (biologia i biochemia; środowisko/ekologia; mikrobiologia; biologia molekularna i genetyka). Na liście najwięcej jest naukowców ze Stanów Zjednoczonych (2622, co stanowi 39,7 proc.), ale przed rokiem było to 41,5 proc. Przybyło natomiast reprezentantów kontynentalnych Chin (934, czyli 14,2 proc. obecnie; 12,1 proc. przed rokiem). W ciągu zaledwie czterech lat Chiny kontynentalne podwoiły swój udział w populacji wysoko cytowanych naukowców. Na trzecim miejscu znajduje się Wielka Brytania z 492 badaczami (7,5 proc. ogółu). Chociaż jej udział w całkowitej liście spadł, jest nadal bardzo wysoki, biorąc pod uwagę, że Wielka Brytania ma populację stanowiącą jedną piątą populacji Stanów Zjednoczonych i jedną dwudziestą Chin kontynentalnych. Australia nieznacznie wyprzedziła Niemcy na czwartym miejscu z 332 badaczami, a Holandia jest na szóstym miejscu z 207 badaczami (5 proc.) – co jest niezwykłe dla krajów liczących odpowiednio 25 i 17 milionów mieszkańców w porównaniu z 83 milionami w Niemczech, które znajdują się również powyżej Kanady, Francji, Hiszpanii i Szwajcarii w pierwszej dziesiątce. Po raz pierwszy w tym roku na liście znaleźli się naukowcy z Bangladeszu, Kuwejtu, Mauritiusa, Maroka i Gruzji. Uczelnie amerykańskie stanowią sześć z dziesięciu najlepszych pod względem liczby najczęściej cytowanych naukowców, a Uniwersytet Harvarda po raz kolejny ma najwyższą koncentrację wysoko cytowanych naukowców na świecie « powrót do artykułu
  24. Dżuma Justyniana, starsza i mniej znana krewna Czarnej Śmierci uderzyła w Europę w VI wieku. Mogła zabić nawet połowę ludności, zachorował sam cesarz Justynian, a na całym świecie mogło umrzeć 100 milionów osób. W ostatnim czasie pojawiły się opinie, że epidemia nie miała tak wielkiego znaczenia, jak się jej przypisuje. Poglądowi temu sprzeciwia się profesor Peter Sarris z University of Cambridge, którego badania przyniosły zaskakującą informację. Wynika z nich bowiem, że dżuma Justyniana mogła dotrzeć najpierw do Anglii, a dopiero później do Bizancjum. Ze źródeł historycznych dowiadujemy się, że pierwsze przypadki choroby odnotowano w egipskim porcie Pelusium w 541 roku. Do wiosny 542 zakażenia pojawiły się w Konstantynopolu, Syrii, Anatolii, Grecji, Italii i Północnej Afryce. Do roku 543 ludzie chorowali zarówno w zajętych przez Persów częściach Armenii, jak i w Galii. Rok później pandemia zaatakowała w Irlandii. Choroba powracała co najmniej do połowy VIII wieku. Wiele ówczesnych źródeł twierdzi, że zaraza przybyła z etiopskiego królestwa Aksum lub kontrolowanych przez nie terenów. Jako, że Aksum leżało na południu Morza Czerwonego, stwierdzano, ten kierunek pojawienia się w Europie wydaje się bardzo prawdopodobny. Dżuma Justyniana pojawiła się w Konstantynopolu w niezwykle ważnym momencie historii, kiedy to Justynian I Wielki starał się odbudować dawną wielkość Cesarstwa Rzymskiego. To właśnie za jego czasów Bizancjum znalazło się u szczytu świetności. Naukowcy od dziesięcioleci dyskutowali o śmiertelności epidemii oraz o jej wpływie na życie społeczno-gospodarcze. W latach 2019/2020 ukazało się kilka prac naukowych, których autorzy twierdzili, że wcześniejsi historycy znacząco przeceniali znaczenie dżumy Justyniana. Autorzy jednej z takich prac posunęli się nawet do sugestii, że pandemia była podoba do naszych epidemii grypy. Profesor Sarris, w pracy opublikowanej na łamach Past & Present, argumentuje, że autorzy takich badań ignorują dowody genetyczne, przedstawiają bałamutne dane statystyczne i źle interpretują współczesne epidemii świadectwa pisane. Niektórzy historycy są bardzo negatywnie nastawieni do sugestii, że takie czynniki jak epidemie mogą mieć znaczny wpływ na rozwój ludzkich społeczności. Ten „epidemiczny sceptycyzm” stał się popularny w ostatnich latach. Sarris jest krytycznie nastawiony do działań historyków, którzy na podstawie wyników zwróconych przez wyszukiwarki internetowe stwierdzają, że jedynie niewielki odsetek ówczesnej literatury odnosi się do epidemii, z czego wysuwają wniosek, iż była ona uznawana przez współczesnych za wydarzenie bez znaczenia. Historyk Prokopiusz, który był świadkiem epidemii, poczuł się zobowiązany zerwać ze swoją narracją dotyczącą wojskowości i opisał pojawienie się dżumy w Konstantynopolu. Jego opis przez wiele generacji wywierał olbrzymi wpływ na mieszkańcach Cesarstwa Bizantyjskiego. To mówi znacznie więcej, niż sama liczba wyrazów, których użył w opisie. Różni autorzy, piszący różne rodzaje tekstów, skupiali się na różnych tematach. Trzeba w tym kontekście odczytywać ich teksty. Sarris odrzuca też argument, że analizy praw, monet czy oficjalnych dokumentów nie wspierają tezy, by epidemia miała duży wpływ na społeczeństwo. Uczony zwraca uwagę, że od roku 546, kiedy to epidemia w pełni się rozwinęła, aż do końca rządów Justyniana w 565 roku, widoczny jest wyraźny spadek liczby przepisów prawnych ustanawianych na poziomie imperialnym. I podkreśla, że widać tutaj wyraźny kontrast z latami 542–546, kiedy to ustanawiano olbrzymią liczbę nowych przepisów, mających zapobiegać kryzysowi. Przepisów, które były ogłaszane w obliczu spadku liczby ludności i które miały na celu ograniczyć szkody wywołane przez epidemię. Na przykład w marcu 542 roku Justynian wydał przepisy mające wzmocnić sektor bankowy, które – jak sam opisywał – zostały opracowane w obliczu coraz powszechniejszej obecności śmierci, która dotarła do wszystkich zakątków. Z kolei w roku 544 cesarz próbował wprowadzić kontrolę cen i płac, gdyż wobec zmniejszającej się liczby robotników, ci, którzy przeżyli, zaczęli podnosić swoje stawki. Cesarz pisał wówczas, że oczyszczająca kara, która została zesłana przez dobroć Bożą powinna uczynić robotników lepszymi ludźmi, a tymczasem skłonili się oni ku chciwości. Uczony zwraca też uwagę, że wpływ epidemii na gospodarkę jest widoczny też w monetach. W tym czasie bowiem, po raz pierwszy od ich wprowadzenia w IV wieku, złote monety straciły na wadze. Znacząco też zmniejszyła się waga miedzianych monet bitych w Konstantynopolu. A do zjawisk tych doszło w tym samym czasie, w którym cesarz wydał przepisy mające wzmocnić sektor bankowy. Znaczenie historycznych pandemii nie powinno być oceniane przede wszystkim po tym, czy doprowadziło do upadku społeczeństwa. I odwrotnie, odporność Cesarstwa na epidemię, nie oznacza, że nie stanowiła ona poważnego wyzwania i zagrożenia, mówi Sarris. Naukowiec zauważa, że ówczesne władze działały bardzo ostrożnie i rozważnie radziły sobie z epidemią. Jeszcze do początków obecnego wieku dżumę Justyniana identyfikowano jako dżumę dymieniczą wyłącznie na podstawie tekstów opisujących jej objawy. Niedawno jednak zyskaliśmy narzędzia, które pozwoliły na badanie i śledzenie śladów Yersinia pestis – bakterii wywołującej dżumę – we wczesnośredniowiecznych szkieletach na terenie całej Europy. W 2018 roku ukazały się wyniki badań DNA anglo-saskich szczątków z Edix Hill w Cambridgeshire. Okazało się, że wiele pochowanych tam osób zmarło z powodu dżumy, a dzięki szczegółowym analizom dowiedzieliśmy się, że tamtejszy szczep Y. pestis jest najstarszym znanym szczepem powiązanym z pandemią z VI wieku. Naukowiec przypomina też, że nowe odkrycia wskazują, iż szczepy Y. pestis były znacznie bardziej zróżnicowane, niż przypuszczano. Zwykle badania nad tą pandemią rozpoczynano od źródeł literackich, z których dowiadujemy się, że choroba dotarła do Pelusium w Egipcie i stamtąd się rozprzestrzeniła. Następnie zaś dane archeologiczne i genetyczne są dopasowywane tak, by zgadzały się ze źródłami. Jednak to podejście już się nie sprawdza. Pojawienie się dżumy dymieniczej w basenie Morza Śródziemnego około 541 roku oraz jej początkowe, być może wcześniejsze, pojawienie się w Anglii, może świadczyć o dwóch różnych, ale powiązanych, drogach jej rozprzestrzeniania się, mówi Sarris. Jego zdaniem należy wziąć pod uwagę możliwość, że dżuma dotarła do basenu Morza Śródziemnego przez Morze Czerwone, a do Anglii trafiła inną drogą, na przykład przez Morze Bałtyckie i Skandynawię. Z kolei z Anglii mogła rozprzestrzenić się po Europie. Mimo, że pandemię tę znamy pod nazwą dżumy Justyniana, nigdy nie było to zjawisko lokalne. Ostatnie odkrycia dowodzą zaś, że chorowali ludzie w najdalszych zakątkach Europy. Sarris przypomina, że panuje zgoda co do tego, że Y. pestis pojawiła się w Azji Centralnej przed epoką brązu. Jego zdaniem, warto przyjrzeć się roli koczowniczych imperiów w rozprzestrzenianiu choroby. Dżuma Justyniana pojawiła się bowiem po pojawieniu się w Europie Hunów, a Czarna Śmierć uderzyła po najazdach Mongołów. « powrót do artykułu
  25. KopalniaWiedzy.pl

    Odlot

    Imponująca opowieść o powstawaniu firmy SpaceX i Elonie Musku. To książka o podboju kosmosu, spełnianiu marzeń, wielkich ambicjach i ogromnym sukcesie. SpaceX powstał 20 lat temu. W ciągu dwóch dekad stał się liderem posiadającym największą liczbę satelitów, tworzy pionierskie rakiety kosmiczne i jako pierwsza prywatna firma wystrzelił człowieka na orbitę. Z biegiem lat SpaceX stał się najważniejszą oprócz NASA firmą zajmującą się eksploracją kosmosu. Zanim jednak do tego doszło, SpaceX był raczkującym start-upem. Pierwsze lata działalności to pasmo kolejnych dramatycznych niepowodzeń, rozwiązywania piętrzących się problemów technologicznych, walki z biurokracją rządową i uprzedzeniami decydentów. Po sześciu latach od powstania firma była na skraju bankructwa. Jednak wspólna ciężka praca, determinacja i wiedza twórców SpaceX doprowadziły ostatecznie do wielkiego sukcesu. Odlot jest przede wszystkim opowieścią o ludziach, ich pasji, przekraczaniu własnych ograniczeń i osiąganiu maksimum możliwości. Zainspirowani wizją stworzoną przez Muska, zrealizowali własne marzenia i ambicje, wyznaczając nowe standardy w dziedzinie lotów kosmicznych. Eric Berger – z wykształcenia astronom, jest dziennikarzem, redaktorem portalu technologicznego Ars Technica, który specjalizuje się w tematyce podboju kosmosu.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...