Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Międzynarodowy zespół naukowy, w skład którego weszli uczeni ze Szwajcarskiego Instytutu Technologicznego w Zurichu (ETH Zurich), wykazał, że niemal wszystkie ziemskie lodowce tracą masę, a tempo utraty lodu przyspiesza. To najszerzej zakrojone i najbardziej dokładne badania tego typu. To również pierwsze badania, w których uwzględniono wszystkie lodowce na Ziemi, z wyjątkiem tych znajdujących się na Grenlandii i Antarktydzie. Autorzy badań uwzględnili w swoich analizach niemal 220 000 lodowców. Stwierdzili, że w latach 2000–2019 średnio każdego roku traciły one 267 gigaton (miliardów ton) lodu. To ilość wystarczająca, by każdego roku całą powierzchnię Polski zalała warstwa wody o głębokości niemal 1 metra. Widoczne jest też wyraźne przyspieszenie tempa utraty lodu. O ile bowiem w latach 200–2004 średnie roczne tempo utraty lodu wynosiło 227 GT, to w latach 2015–2019 było to 298 gigaton. Topnienie lodowców jest odpowiedzialne za 21% wzrostu poziomu oceanów – czyli za 0,74 mm przyrostu rocznie. Za połowę tego przyrostu odpowiada zwiększenie objętości wody spowodowane jej wyższą temperaturą, a pozostała 1/3 przyrostu to wina lodowców Grenlandii, Antarktydy oraz zmian ilości wody przechowywanej na lądach. Najszybciej tracą masę lodowce Alaski, Islandii i Alp. Zmiany klimatu bardzo silnie wpływają tez na lodowce w Pamirze, Hindukuszu i Himalajach. Szczególnie niepokojące jest to, co dzieje się w Himalajach. W porze suchej woda z lodowców jest ważnym źródłem zasilającym wielkie rzeki: Ganges, Indus i Bramaputrę. Obecnie przyspieszone topnienie tych lodowców działa jak bufor, dostarczając wodę ludziom żyjącym w regionie. Jeśli jednak tempo topnienia himalajskich lodowców będzie nadal przyspieszało, to w ciągu najbliższych dekad ludzie w Indiach i Bangladeszu doświadczą niedoborów wody i żywność, ostrzega Romain Hugonnet, główny autor badań, pracownik ETH Zurich i Uniwersytetu w Tuluzie. Naukowcy ze zdziwieniem zauważyli, że istnieją obszary, na których w latach 2000–2019 utrata masy lodowców... spowolniła. Obszary te to wschodnie wybrzeże Grenlandii, część Islandii i Skandynawii. specjaliści uważają, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest anomalia pogodowa na Północnym Atlantyku, która spowodowała, że w latach 2010–2019 pojawiły się tam niższe temperatury i niższe opady, co spowolniło utratę lodu. Jest to jednak prawdopodobnie zjawisko przejściowe. Zauważono bowiem, że w innym miejscu świata dochodzi do zaniku podobnej anomalii. Tak zwana anomalia Karakorum spowodowała, że do roku 2010 lodowce Karakorum pozostawały stabilne, a w niektórych przypadkach nawet się rozrastały. Obecnie jednak tracą one masę podobnie jak inne lodowce. Na potrzeby analizy wykorzystano zdjęcia wykonywane od 1999 roku przez satelitę Terra. Okrąża on Ziemię co 100 minut na wysokości niemal 700 kilometrów. Naukowcy wykorzystali wszystkie wykonane przez niego zdjęcia i analizowali je przez 18 miesięcy za pomocą superkomputera na University of Northern British Columbia. W pracach, obok naukowców z Zurichu i Tuluzy, brali udział specjaliści z Uniwersytetów w Oslo, Ulsterze, Northern British Columbia i Szwajcarskiego Federalnego Instytutu Badań nad Lasem, Śniegiem i Krajobrazem. Artykuł Accelerated global glacier mass loss in the early twenty-first century został opublikowany na łamach Nature. « powrót do artykułu
  2. Po porównaniu masy mózgów i ciał 1400 żyjących i wymarłych gatunków ssaków naukowcy doszli do wniosku, że mózgi ssaków nie powiększały się liniowo. Grupa 22 naukowców, w tym biologów, antropologów i statystyków ewolucyjnych, wykorzystała w swoich badaniach m.in. skamieniałości 107 ssaków, w tym najstarszej małpy Europy czy prehistorycznych waleni. Okazało się, że zwierzęta o dużych mózgach, jak słonie czy delfiny, powiększały ten organ w różny sposób. Na przykład w przypadku słoni w toku ewolucji dochodziło do zwiększania rozmiarów ciała, ale jeszcze szybciej zwiększały się rozmiary mózgu. Tymczasem delfiny zmniejszały swoje ciała, jednocześnie zwiększając mózg. U wielkich małp, wśród których widzimy bardzo duże zróżnicowanie stosunku wielkości mózgu do ciała, generalny trend ewolucyjny prowadził do zwiększania i rozmiarów ciała i rozmiarów mózgu. Jednak u homininów było inaczej. W przypadku naszych kuzynów widzimy relatywne zmniejszenie rozmiarów ciała i zwiększenie rozmiarów mózgu w porównaniu do wielkich małp. Autorzy badań uważają, że te złożone wzorce ewolucji mózgu wskazują na konieczność przemyślenia paradygmatu mówiącego, iż porównanie stosunku wielkości mózgu do wielkości ciała wskazuje na stopień rozwoju inteligencji. Wiele zwierząt o dużych mózgach, jak słonie, delfiny czy wielkie małpy mają wysoki stosunek wielkości mózgu do wielkości ciała. Ale nie zawsze wskazuje to na inteligencję. Na przykład uszanka kalifornijska ma dość niską masę mózgu w stosunku do masy ciała, a wykazuje się wysoką inteligencją, mówi biolog ewolucyjny Jaroen Smaers ze Stony Brook University. Jeśli weźmiemy pod uwagę historię ewolucyjną uszanki zauważymy, że w jej przypadku istniała silna presja na zwiększanie rozmiaru ciała, prawdopodobnie ze względu na zróżnicowanie morskich mięsożerców i przystosowanie do częściowego życia na lądzie. Zatem w przypadku uszanki niski stosunek masy mózgu do masy ciała wynika nie z presji na zmniejszanie rozmiarów mózgu, a na zwiększanie rozmiarów ciała. Obaliliśmy dogmat, że ze stosunek rozmiarów mózgu do reszty organizmu można wnioskować o inteligencji. Czasem duże mózgi to wynik stopniowego zmniejszania rozmiarów ciała, co miało pomóc w dostosowaniu się w nowego habitatu czy sposobu poruszania się. Nie ma to więc nic wspólnego z inteligencją. Jeśli chcemy wykorzystywać relatywnym rozmiar mózgu do wnioskowania o zdolnościach poznawczych, musimy przyjrzeć się też historii ewolucyjnej gatunku i sprawdzić, jak rozmiary mózgu i ciała zmieniały się w czasie", wyjaśnia Kamran Safi z Instytutu Zachowania Zwierząt im. Maxa Plancka. Autorzy badań wykazali też, że do największych zmian w mózgach ssaków doszło po dwóch wielkich kataklizmach – masowym wymieraniu sprzed ok. 66 milionów lat i zmianie klimatu sprzed 23–33 milionów lat. Gdy 66 milionów lat temu wyginęły dinozaury widoczna jest radykalna zmiana rozmiarów mózgu u takich ssaków jak gryzonie, nietoperze i mięsożercy, którzy wypełnili nisze po dinozaurach. Mniej więcej 30 milionów lat później, podczas ochłodzenia klimatu w oligocenie doszło do jeszcze głębszych zmian w mózgach niedźwiedzi, waleni, fok i naczelnych. Olbrzymim zaskoczeniem było zauważenie, że do największych zmian w relatywnej wielkości mózgów dzisiejszych ssaków doszło w wyniku katastrofalnych wydarzeń, z którymi mieli do czynienia ich przodkowie, mówi Smaers. Mózgi delfinów, słoni i wielkich małp wyewoluowały do dużych rozmiarów względem rozmiarów ich ciał po przemianach klimatycznych sprzed 23–33 milionów lat. Stosunek rozmiarów mózgu do rozmiarów ciała nie jest bez związku z ewolucją inteligencji. Jednak często może w większym stopniu wskazywać na dostosowanie się do presji środowiskowej niż na sam rozwój inteligencji, mówi Smaers. Szczegóły badań opublikowano w artykule The evolution of mammalian brain size. « powrót do artykułu
  3. Gdy rozpędzone niemal do prędkości światła jony ołowiu lub złota wpadną na siebie w czeluściach akceleratorów, na ułamki sekund tworzy się plazma kwarkowo-gluonowa. Zdaniem naukowców z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie, dane eksperymentalne wskazują, że na arenie wydarzeń są tu obecni jeszcze inni, dotychczas niedoceniani aktorzy: fotony. Ich zderzenia prowadzą do emisji pozornie nadmiarowych cząstek, których obecności nie potrafiono wyjaśnić. Plazma kwarkowo-gluonowa to bezsprzecznie najbardziej egzotyczny ze znanych nam stanów materii. W akceleratorze LHC w CERN pod Genewą tworzy się ona podczas centralnych zderzeń dwóch nadlatujących z naprzeciwka jonów ołowiu, poruszających się z prędkościami bardzo bliskimi prędkości światła. Kwarkowo-gluonowa zupa bywa też doprawiona innymi cząstkami. Niestety, opis teoretyczny przebiegu wydarzeń z udziałem plazmy oraz jej koktajlu nie w pełni odpowiadał danym zebranym w eksperymentach. W artykule opublikowanym na łamach czasopisma Physics Letters B grupa naukowców z Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk w Krakowie wyjaśniła przyczynę zaobserwowanych rozbieżności. Dane zebrane w trakcie zderzeń jąder ołowiu w akceleratorze LHC, a także podczas zderzeń jąder złota w akceleratorze RHIC w Brookhaven National Laboratory koło Nowego Jorku, zaczynają się zgadzać z teorią, gdy w opisie zachodzących procesów uwzględni się zderzenia między fotonami otaczającymi oba oddziałujące ze sobą jony. Z pewnym przymrużeniem oka można powiedzieć, że przy odpowiednio wielkich energiach masywne jony zderzają się nie tylko swoimi protonami i neutronami, ale nawet swoimi chmurami fotonów, mówi dr Mariola Kłusek-Gawenda (IFJ PAN) i od razu precyzuje: Przy opisie kolizji jonów w LHC już wcześniej uwzględnialiśmy zderzenia między fotonami. Dotyczyły one jednak tylko zderzeń ultraperyferyjnych, w których jony nie trafiają w siebie, lecz mijają się niezmienione, oddziałując wyłącznie własnymi polami elektromagnetycznymi. Nikt nie przypuszczał, że zderzenia fotonów mogą odgrywać jakąkolwiek rolę w brutalnych interakcjach, gdzie protony i neutrony dosłownie zlewają się w kwarkowo-gluonową zupę. W warunkach znanych z codziennego życia fotony nie zderzają się ze sobą. Gdy jednak mamy do czynienia z masywnymi jonami rozpędzonymi niemal do prędkości światła, sytuacja staje się inna. Jądro złota zawiera 79 protonów, jądro ołowiu aż 82, ładunek elektryczny każdego jonu jest więc odpowiednio wiele razy większy od ładunku elementarnego. Nośnikami oddziaływań elektromagnetycznych są fotony, zatem każdy jon można traktować jako obiekt otoczony chmurą wielu fotonów. Co więcej, w akceleratorach RHIC i LHC jony poruszają się z prędkościami bliskimi prędkości światła. W rezultacie i one, i otaczająca je chmura fotonów, z punktu widzenia obserwatora w laboratorium sprawiają wrażenie niezwykle cienkich placków, spłaszczonych w kierunku ruchu. Z każdym przelotem takiego protonowo-neutronowego naleśnika wiąże się wyjątkowo gwałtowna oscylacja pól elektrycznego i magnetycznego. W elektrodynamice kwantowej, teorii używanej do opisu elektromagnetyzmu z uwzględnieniem zjawisk kwantowych, istnieje maksymalna wartość krytyczna pola elektrycznego, rzędu dziesięć do szesnastej woltów na centymetr. Dotyczy ona statycznych pól elektrycznych. W przypadku zderzeń masywnych jąder atomowych w RHIC czy LHC mamy do czynienia z polami dynamicznymi, pojawiającymi się na zaledwie milionowe części jednej miliardowej jednej miliardowej sekundy. Przez tak ekstremalnie krótki czas pola elektryczne w zderzeniach jonów mogą być nawet stukrotnie silniejsze od wartości krytycznej. W istocie pola elektryczne jonów zderzających się w LHC bądź RHIC są tak potężne, że pod ich wpływem powstają wirtualne fotony i dochodzi do ich zderzeń. W wyniku tych procesów w różnych punktach wokół jonów, gdzie wcześniej nie było niczego materialnego, powstają pary lepton-antylepton. Cząstki każdej pary rozbiegają się w charakterystyczny sposób: typowo w przeciwnych kierunkach i niemal prostopadle do pierwotnego kierunku ruchu jonów, wyjaśnia dr hab. Wolfgang Schäfer (IFJ PAN) i przypomina, że do rodziny leptonów są zaliczane elektrony oraz ich bardziej masywne odpowiedniki: miony i taony. Interakcje fotonów i związana z nimi produkcja par lepton-antylepton są kluczowe w zderzeniach peryferyjnych. Kolizje tego typu krakowscy fizycy opisali już kilka lat wcześniej. Ku własnemu zaskoczeniu, teraz udało się im wykazać, że te same zjawiska odgrywają niemałą rolę również w bezpośrednich zderzeniach jąder, nawet centralnych. Z danych zebranych dla jąder złota w RHIC i jąder ołowiu w LHC wynika bowiem, że podczas takich zderzeń pojawia się pewna „nadmiarowa” liczba par elektron-pozyton, które stosunkowo wolno rozbiegają się w kierunkach niemal prostopadłych do wiązek jonów. Ich istnienie udało się wyjaśnić właśnie poprzez uwzględnienie produkcji par lepton-antylepton przez zderzające się fotony. Prawdziwą wisienką na torcie okazał się dla nas fakt, że uzupełniając dotychczasowe narzędzia opisu zderzeń masywnych jonów o nasz formalizm zbudowany na tak zwanych funkcjach Wignera mogliśmy wreszcie wytłumaczyć, dlaczego detektory największych współczesnych eksperymentów akceleratorowych rejestrują takie a nie inne rozkłady leptonów i antyleptonów uciekających z miejsca kolizji jąder (dla ustalonej centralności zderzenia). Nasze rozumienie najważniejszych zachodzących tu procesów stało się bardziej kompletne, podsumowuje prof. dr hab. Antoni Szczurek (IFJ PAN). Prace nad krakowskim modelem zderzeń foton-foton sfinansowano ze środków Narodowego Centrum Nauki. Model wzbudził zainteresowanie fizyków pracujących przy detektorach ATLAS i ALICE akceleratora LHC i zostanie użyty już w najbliższych analizach danych eksperymentalnych. « powrót do artykułu
  4. Wysokokaloryczna dieta, składająca się z dużej ilości przetworzonej żywności może prowadzić m.in. do niealkoholowego stłuszczenia wątroby. Przejawy tego schorzenia może łagodzić spożywanie bogatych w polifenole malin. Na ile skuteczna to pomoc sprawdzają naukowcy z Olsztyna. Polska jest jednym ze światowych liderów w produkcji malin. Owoce te są uznawane za bogate źródło przeciwutleniaczy, głównie ze względu na wysoki poziom korzystnych dla zdrowia tzw. związków polifenolowych. Oprócz silnych właściwości antyoksydacyjnych (przeciwutleniających), polifenole z malin wykazują również inne korzystne działania, w tym przeciwzapalne, modulujące profil mikrobioty przewodu pokarmowego oraz wykazujące potencjalne działanie przeciwnowotworowe. Już od dłuższego czasu w Zakładzie Biologicznych Funkcji Żywności Instytutu Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności PAN w Olsztynie zajmujemy się zagospodarowaniem odpadów poprodukcyjnych z przetwórstwa owoców np. malin – mówi PAP dr Bartosz Fotschki. Wstępne badania in vitro przeprowadzone przez jego zespół na liniach komórkowych hepatocytów, czyli komórkach wątroby, wykazały, że polifenole z malin mogą regulować mechanizmy związane z rozwojem stanów zapalnych i rozwojem niealkoholowego stłuszczenia wątroby (NAFLD). To jedno z najczęstszych zaburzeń funkcjonowania wątroby na świecie, dotykające ok. 15-30 proc. populacji. Tego rodzaju otłuszczenie wątroby powodowane jest dietą o zwiększonej kaloryczności, szczególnie u ludzi mieszkających w krajach ekonomicznie rozwiniętych, z łatwym dostępem do wysoko przetworzonego pożywienia. Teraz chcielibyśmy spróbować potwierdzić ten efekt działania polifenoli z malin w bardziej skomplikowanym układzie, jakim są organizmy żywe – mówi PAP dr Fotschki. Dlatego, w ramach projektu finansowanego przez Narodowe Centrum Nauki, zbada on wpływ diety wzbogaconej preparatem polifenolowym z malin na aktywność mikrobioty w przewodzie pokarmowym i parametry biorące udział w regulacji zaburzeń związanych z NAFLD. Naukowcy zbadają wpływ suplementacji diety różnymi dawkami ekstraktu polifenolowego oraz połączenia ekstraktu z preparatami błonnikowymi na aktywność mikrobioty, metabolizm polifenoli i mechanizmy regulujące zaburzenia funkcjonowania wątroby zwierząt z zaburzeniami metabolicznymi. Zależy mi na tym, by znaleźć bioaktywne składniki diety, które mogłyby być wykorzystane w łagodzeniu zaburzeń metabolicznych. Rzeczywiście, kiedy mamy stwierdzone poważne zaburzenia związane ze stłuszczeniem wątroby i lekarz zaleca leczenie, to aby wesprzeć leczenie farmakologiczne możemy zmienić swoją dietę np. poprzez wzbogacenie jej w polifenole pochodzące z soku czy ekstraktu z malin oraz błonnik – podkreśla rozmówca PAP. Z polifenolami jest jednak pewien problem. Zaobserwowaliśmy, że polifenole z malin mają działanie, które polega na hamowaniu aktywności bakterii występujących w naszym przewodzie pokarmowym. Kluczową rolę w prozdrowotnym działaniu tych związków odgrywają metabolity polifenoli, które powstają dzięki bakteriom przewodu pokarmowego. Dlatego zwiększenie zawartość polifenoli w diecie nie odzwierciedla spodziewanych korzyści zdrowotnych związanych z spożywaniem tych związków – opisuje badacz. Co więc zrobić, by ich działanie hamujące aktywność bakterii w przewodzie pokarmowym było ograniczone lub zniwelowane? Zespół z Olsztyna szuka takich interakcji między związkami, które pomogłyby zwiększyć prozdrowotne działania np. malin. W połączeniu z prebiotykiem można byłoby potęgować to działanie. Tym samym zwiększyłoby się wykorzystanie potencjału prozdrowotnego polifenoli malin, co prawdopodobnie pozwoliłoby na uzyskanie silniejszego efektu łagodzenia zaburzeń metabolicznych bez potrzeby zwiększenia spożycia źródła bioaktywnych związków, jakim są maliny. Można przypuszczać, że korzystny efekt związany z spożyciem malin mógłby wystąpić przy spożyciu ok. szklanki soku lub 2 szklanek świeżych malin w ciągu dnia – opisuje badacz. « powrót do artykułu
  5. Biebrzański Park Narodowy (BbPN) poinformował o wykopaniu najbardziej okazałej i efektownej kępy sasanki otwartej rosnącej przy Carskiej Drodze. Okazuje się, że nie jest to, niestety, odosobniony przypadek, bo wiosną w Basenie Dolnym (Basenie Południowym) wykopano jeszcze co najmniej 3 inne rozety tej rośliny. Jak podkreśliła Magdalena Marczakiewicz z BbPN, zrywanie i wykopywanie sasanki otwartej, gatunku chronionego w parku narodowym, jest samolubne i na dodatek niezgodne z prawem. Takie postępowanie może doprowadzić do wyeliminowania stanowisk położonych przy drodze, a w dłuższej perspektywie czasowej również w BbPN. Strata każdego osobnika powoduje zmniejszenie puli genowej gatunku i w efekcie skutkuje osłabieniem jego populacji. W Polsce w stanie dzikim sasanka jest rzadka. Jej populacja w Biebrzańskim Parku Narodowym uległa w ciągu ostatnich dziesięciu lat znacznemu spadkowi. Na wycofywanie gatunku wpływają m.in. zmiany klimatyczne. Kępa sasanki otwartej, która została wykopana, była jednym z najbardziej dorodnych osobników w Parku. Była podziwiana przez turystów i fotografów z całej Polski. Wiele osób zasmucił ten incydent. Splądrowana sasanka otwarta nie przyjmie się w ogródku, a na skutek jej głębokiego wykopania prawdopodobieństwo odnowienia się jej z kłącza jest małe - napisała M. Marczakiewicz. Biebrzański Park Narodowy zachęca, by dołączyć do zespołu strażników sasanek. Chętni są proszeni o przesłanie maila na adres wolontariat@biebrza.org.pl; należy go opatrzyć dopiskiem "Strażnicy sasanki". « powrót do artykułu
  6. Soczewki kontaktowe to popularna metoda korekcji wielu zaburzeń widzenia powszechnie nazywanych wadami wzroku. Mogą z nich korzystać pacjenci borykający się z rozmaitymi dolegliwościami, przede wszystkim krótko- i nadwzrocznością, prezbiopią i astygmatyzmem. Każda pomoc optyczna, a więc zarówno soczewki, jak i okulary, musi być indywidualnie dobrana do osoby, która ma z niej korzystać. W dalszej części artykułu wyjaśniamy, czym należy kierować się przy wyborze soczewek progresywnych, czyli takich przeznaczonych do korygowania starczowzroczności. Podpowiemy też, na które produkty dostępne obecnie na rynku warto zwrócić szczególną uwagę. Dobór soczewek kontaktowych Noszenie soczewek pozwala raz na zawsze zapomnieć o tradycyjnych okularach. Prawidłowo dopasowane soczewki po założeniu są praktycznie niewyczuwalne, przez co gwarantują komfort podczas codziennego użytkowania. Szkła kontaktowe nie ograniczają pola widzenia, zapewniając wyraźny obraz we wszystkich kierunkach. Największą zaletą soczewek jest to, że nie przeszkadzają w codziennej aktywności. W przeciwieństwie do okularów, które mogą zsunąć się z nosa i upaść na ziemię, dobrze dopasowane soczewki zawsze pozostają w tym samym miejscu. Co więcej, odpowiednio dobrane szkła kontaktowe mogą pomóc również w korekcji bardzo wysokich wad wzroku, pozostając przy tym zupełnie niewidocznymi dla innych osób. W celu doboru soczewek kontaktowych powinniśmy udać się do specjalisty. Tylko osoba z odpowiednimi kwalifikacjami z zakresu diagnozowania wad wzroku oraz dobierania pomocy optycznych jest w stanie prawidłowo dopasować szkła kontaktowe. Wbrew powszechnemu przekonaniu doborem soczewek zajmują się nie lekarze okuliści, lecz optometryści. Osoby chcące zostać użytkownikami szkieł kontaktowych powinny pamiętać, że soczewek pod żadnym pozorem nie należy dobierać samodzielne. Noszenie nieprawidłowo dopasowanych soczewek może stać się przyczyną pogłębienia istniejącej wady wzroku, jak również doprowadzić do trwałych zaburzeń wzroku. Korekcja wady wzroku soczewkami progresywnymi Istnieje wiele różnych typów soczewek korekcyjnych. Jednym z kryteriów podziału szkieł kontaktowych jest rodzaj wady wzroku, do której są przeznaczone. Do korygowania krótko- i nadwzroczności służą soczewki sferyczne. Wyrównywanie astygmatyzmu jest możliwe dzięki szkłom torycznymi, czyli soczewkom z cylindrami. Natomiast osoby cierpiące z powodu prezbiopii powinny używać soczewek progresywnych (inaczej: multifokalnych). Starczowzroczność jest dolegliwością występującą u osób starszych, która jest związana z utratą naturalnej elastyczności soczewki oka. Mniej elastyczna soczewka wykazuje gorszą akomodację, czyli dostosowywanie się do oglądania przedmiotów znajdujących się w różnych odległościach od obserwatora. Dzięki soczewkom multifokalnym osoby borykające się ze starczowzrocznością nie muszą używać dwóch par okularów: jednych do czytania i drugich do patrzenia z daleka. Technologia szkieł progresywnych pozwala całkowicie wyeliminować konieczność noszenia okularów korekcyjnych. Soczewki multifokalne zapewniają doskonałą ostrość widzenia zarówno do dali, jak i do bliży. Jest to możliwe dzięki ich specjalnej konstrukcji: na powierzchni soczewek progresywnych znajdują się różne obszary korekcyjne służące niwelowaniu dwóch różnych problemów ze wzrokiem. Dzięki temu w soczewkach progresywnych zawsze widzimy wyraźnie – niezależnie od tego, czy czytamy książkę, czy patrzymy w dal. Ranking soczewek progresywnych 2021 Niewątpliwą zaletą soczewek multifokalnych jest pewnego rodzaju uniwersalność. Osoby korzystające z takiego rozwiązania nie muszą kupować dwóch różnych rodzajów soczewek, dzięki czemu nie wydają jednorazowo dużej kwoty pieniędzy. Szkła kontaktowe multifokalne w dobrej cenie możemy zakupić w dobrych sklepach internetowych. Salonem optycznym online, który możemy polecić, jest sklep bezOkularow.pl. Znajdziemy tam markowe soczewki w bardzo korzystnych cenach. Dodatkową korzyścią wiążącą się z zakupem soczewek przez Internet jest możliwość uniknięcia stania w długich kolejkach w salonach stacjonarnych. W sklepie internetowym soczewki możemy zamówić o każdej porze dnia lub nocy. W rankingach soczewek progresywnych na rok 2021 dominują produkty wiodących producentów szkieł kontaktowych. Jednym z najpopularniejszych producentów jest Acuvue. Decydując się na zakup soczewek multifokalnych Acuvue mamy pewność, że wybrane przez nas szkła spełniają najwyższe standardy jakościowe. « powrót do artykułu
  7. Dane, które nadeszły z Marsa wskazują, że śmigłowiec Ingenuity nie wykonał postawionego przed nim zadania i nie odbył czwartego lotu testowego. Jednocześnie z danych wynika, że urządzenie jest w dobrym stanie i jest bezpieczne. Inżynierowie NASA próbują dowiedzieć się, dlaczego śmigłowiec nie przełączył się w tryb lotu, co jest koniecznym elementem, do rozpoczęcia testu. Przypomnijmy, że Ingenuity – pierwszy w historii pojazd, który wykonał kontrolowany lot w atmosferze Marsa – ma na swoim koncie 3 loty. Podczas pierwszego z nich wzniósł się na wysokość 3 metrów i wylądował. Podczas drugiego osiągnął wysokość 5 metrów, a podczas trzeciego wzbił się na 5 metrów i przeleciał 50 metrów, osiągając maksymalną prędkość ok. 8 km/h. Dzisiaj około godziny 17 czasu polskiego NASA spróbuje powtórzyć 4. lot Ingenuity. O tym, czy się udał, dowiemy się kilka godzin później, gdy napłyną dane z Marsa. Trzeba tutaj przypomnieć, że przed ponad dwoma tygodniami, podczas próby pierwszego lotu, doszło do automatycznego awaryjnego wykonywania komend i próba musiała zostać przełożona. NASA szacuje, że istnieje 15-procentowe prawdopodobieństwo, iż taka sytuacja się powtórzy. Dlatego też fakt, że 4. lot się nie odbył, nie jest niczym zaskakującym i nie wpływa na plany dotyczące dalszych testów śmigłowca. « powrót do artykułu
  8. Od początku kwietnia na południowym Bałtyku prowadzone są badania migracji nietoperzy. Projekt jest realizowany przez pracowników i doktorantów Katedry Ekologii i Zoologii Kręgowców Uniwersytetu Gdańskiego (UG), którzy współpracują z naukowcami z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Detektory ultradźwięków zarejestrują sygnały echolokacyjne wysyłane przez nietoperze. Ich nagrywanie pozwoli określić przelatujące gatunki, a także oszacować skalę i terminy zjawiska. Gatunkami migrującymi przez Bałtyk są karlik większy (Pipistrellus nathusii), borowiec wielki (Nyctalus noctula) i mroczak posrebrzany (Vespertilio murinus). Chiropterolodzy tłumaczą, że podczas analizy sonogramu, czyli cyfrowego zapisu dźwięku, u poszczególnych gatunków można dostrzec różnice m.in. w tonach. W ten sposób nie da się określić liczby przelatujących nietoperzy, ale można zdobyć dane o liczbie przelotów i ustalić, jak ważny jest szlak migracji przez środek Bałtyku. Na rozmieszczenie detektorów wybrano 3 lokalizacje: latarnie morskie w Krynicy Morskiej i na Helu oraz platformę Baltic Beta firmy LOTOS Petrobaltic. Oddalona o 70 km od Rozewia platforma jest najdalszym stabilnym kawałkiem naszego kraju. Zdjęcia nietoperzy czy ptaków odwiedzających platformę LOTOS Petrobaltic na przestrzeni lat, przekazywane przez samych pracowników, były zresztą inspiracją do zbadania tego zjawiska. Chociaż nietoperz jest sprawnym lotnikiem i przelot bez przystanków nie stanowi dla niego problemu, wiadomo, że zwierzęta te chętnie wykorzystują rożne konstrukcje na morzu jako kryjówki, przystanki lub znaki orientacyjne - tłumaczył Informatorowi Pomorza mgr Konrad Bidziński, doktorant Katedry Ekologii i Zoologii Kręgowców UG. Jak podkreślają specjaliści z UG, badane będą migracje wiosenna i jesienna. Aktywności w okresie rozrodu i karmienia młodych nie badamy, ponieważ liczba stawonogów 70 km od brzegu oraz brak stałego lądu uniemożliwiają nietoperzom rozród w tego typu miejscach. Chiropterolodzy z Uniwersytetu Gdańskiego wraz ekologami z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie po wykonaniu badań wspólnie opublikują uzyskane wyniki. Co istotne, badania mają również aspekt gospodarczy. Pomogą bowiem w analizach środowiskowych, wykonywanych na potrzeby budowy morskich farm wiatrowych. « powrót do artykułu
  9. Po dziesięcioleciach przygotowań Chiny wystrzeliły kluczowy element swojej przyszłej stacji kosmicznej – moduł serwisowy Tianhe. Wokół niego ma zostać zbudowana stacja, która pozwoli Chinom na stałą obecność człowieka w kosmosie. Państwo Środka zapowiada, że stacja będzie w pełni działała do końca 2022 roku. Moduł Tianhe (Harmonia niebios) ma długość 16,6 metra, maksymalna średnica to 4,2 metra, a zdatna dla astronautów przestrzeń wewnątrz to 50 m3. Z czasem zostaną do niego dołączone dwa mniejsze moduły laboratoryjne, nadając stacji kształ litery T z wystającymi zań panelami słonecznymi. Stacja Tiangong-3 (Niebiański Pałac) ma działać przez 10–15 lat. Będzie ona około 5-krotnie mniejsza od Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, wielkością podobna do radzieckiej Mir. Pierwsza załogowa misja na Tiangong 3 będzie miała miejsce już w czerwcu. Astronauci pozostaną na stacji przez trzy miesiące, w czasie których będą m.in. testowali systemy podtrzymywania życia. Wcześniej jednak, w drugiej połowie maja, do Tianhe zacumuje bezzałogowy pojazd dostawczy Tianzhou-2. Chiny po raz pierwszy poinformowały o zamiarze budowy własnej stacji kosmicznej w 1992 roku. W ciągu tych minionych 30 lat Państwo Środka rozwijało i testowało pojazdy Shenzhou i rakiety Długi Marsz na potrzeby lotów załogowych, opracowywano satelity Tianlian, technologie zbliżania i dokowania, tankowania w warunkach mikrograwitacji, rozwijano centrum kosmiczne w Wenchang. Pierwszy załogowy lot kosmiczny został przez Chiny zorganizowany w 2003 roku, 40 lat po pierwszym locie załogowym NASA. Jednak chiński program kosmiczny znacząco przyspiesza. Chiny chcą pokazać światu i własnemu społeczeństwu, że są pierwszoplanowym graczem na polu załogowych lotów kosmicznych i rozwijania najnowocześniejszych technologii kosmicznych, mówi profesor David Burbach z US Naval War College. Chiny już przed dekadą pokazały, że mają technologie potrzebne do budowy stacji. We wrześniu 2011 roku Państwo Środka wystrzeliło prototypowe laboratorium Tiangong 1. W listopadzie tego samego roku do laboratorium zadokował bezzałogowy pojazd Shenzhou 8, a w czerwcu 2012 Shenzhou 9 przywiózł trzech astronautów, którzy pozostali w laboratorium przez 2 tygodnie. Rok później w ramach misji Shenzhou 10 laboratorium odwiedziło kolejnych 3 astronautów. We wrześniu 2016 roku na orbitę trafiło laboratorium Tiangong 2, a w październiku przyleciało trzech astronautów, którzy pozostali w przestrzeni kosmicznej przez miesiąc. Z kolei w 2017 roku do Tiangong 2 trzykrotnie cumował bezzałogowy pojazd i odbywało się tankowanie laboratorium. W kwietniu 2018 roku laboratorium Tiangong 1 w sposób niekontrolowany weszło w atmosferę Ziemi i spłonęło w atmosferze nad Pacyfikiem. Lepiej powiodło się Chińczykom z Tinagong 2. Kontrolę nad laboratorium zachowali do końca i celowo wprowadzili je w atmosferę, w której spłonęło w lipcu 2019 roku. Mimo, że Tiangong 3 będzie znacznie mniejsza od ISS będzie intensywnie wykorzystywana do celów naukowych. Znajdzie się na niej 14 wewnętrznych stanowisk badawczych oraz ponad 50 zewnętrznych punktów dokujących, do którym można będzie podłączać instrumenty zbierające dane z przestrzeni kosmicznej. Nie wszystkie badania będą prowadzone wyłącznie przez Chińczyków. Już wiadomo, że 9 projektów badawczych będzie prowadzonych wspólnie przez Chiny oraz Biuro ds. Przestrzeni Kosmicznej ONZ. USA nie będą brały udziału w pracach na Tiangong. Ustawa z 2011 roku zakazuje NASA oraz Biuru Nauki i Technologii Białego Domu współpracy z Chinami w przestrzeni kosmicznej. Przyjęto ją w związku z obawami o bezpieczeństwo narodowe. Na wszelką tego typu współpracę zgodę musi wyrazić Kongres. Chiny zapowiadają też, że w 2024 roku wystrzelą teleskop kosmiczny. Ma on zostać umieszczony na podobnej orbicie co Tiangong, co ułatwi serwisowanie i tankowanie teleskopu. Nieco wyjaśnienia wymagają też podobnie dla nas brzmiące chińskie nazwy poszczególnych elementów programu kosmicznego. To Deng Xiaoping, twórca nowoczesnych Chin, zdecydował, że nazwy programów kosmicznych, wcześniej czerpane z rewolucyjnej przeszłości Chińskiej Republiki Ludowej, mają odnosić się do mitologii i religii. Mamy zatem program stacji kosmicznej o nazwie Tiangong (Niebiański pałac), pojazdy towarowe Tianzhou (Niebiański pojazd), główny moduł stacji Tiangong nazywa się Tianhe (Harmonia niebios), do którego zostaną dołączone moduły laboratoryjne Wentian (Podróż do niebios) i Mengtian (Marzenie o niebiosach), tworząc razem stację Tiangong 3. Z kolei wspomniany teleskop kosmiczny to Xuntian (Niebiański statek). Misje załogowe odbywają się zaś na pokładzie Boskiego statku, Shenzhou. O budowie własnej stacji kosmicznej mówi też Rosja. Tutaj jednak brak nawet decyzji na odpowiednim szczeblu. Tymczasem Międzynarodowa Stacja Kosmiczna starzeje się – liczy sobie już 20 lat – i nie wiadomo, jakie będą jej losy w dłuższej perspektywie. Rosja kilkukrotnie groziła wycofaniem się ze współpracy. Ostatnio jej przedstawiciele stwierdzili, że przestaną brać udział w pracach na ISS po 2025 roku, chociaż później łagodzili stanowisko. Z kolei Stany Zjednoczone, na których barkach ciąży największa część kosztów utrzymania ISS, przyjęły ustawę, zgodnie z którą Stacja ma działać do 2030 roku. « powrót do artykułu
  10. Międzynarodowy zespół astronomów korzystając z kosmicznego teleskopu eROSITA znajdującego się na pokładzie misji Spektr-RG odkrył powtarzające się co kilka/kilkanaście godzin wybuchy w zakresach promieniowania rentgenowskiego pochodzące z obszarów centralnych w dwóch galaktykach. Wcześniej nie wykazywały one jakiejkolwiek aktywności. Praca właśnie ukazała się w prestiżowym periodyku Nature. Głównym autorem pracy jest Riccardo Acordia - doktorant z Max Planck Institute for Extraterrestrial Physics (MPE). Członkiem zespołu badawczego był również dr Mariusz Gromadzki. W centrum prawie każdej galaktyki znajduje się supermasywna czarna dziura. W przypadku galaktyk podobnych do naszej Drogi Mlecznej, masy supermasywnych czarnych dziur zawierają się w przedziale od kilkuset tysięcy do kilku milionów mas Słońca. Dla porównania masa czarnej dziury w Drodze Mlecznej to pięć milionów mas Słońca. Supermasywne czarne dziury nie emitują żadnego światła, a o ich obecności astronomowie wnioskują na podstawie zachowania gwiazd i materii w ich najbliższym sąsiedztwie. Są też galaktyki ze znacznie masywniejszymi czarnymi dziurami (ich masy mogą sięgać nawet setek milionów mas Słońca). Otoczone są one  dyskami materii, która w ogromnych ilościach jest przez nie pochłaniana. Wewnętrzne obszary takich dysków są rozgrzane do ogromnej temperatury i emitują olbrzymie ilości promieniowania, często kilkakrotnie większego niż wszystkie gwiazdy w danej galaktyce. Obiekty takie nazywamy kwazarami i oznaczamy je skrótem AGN (ang. active galactic nuclei), czyli aktywne jądra galaktyk. Są to najjaśniejsze obiekty we Wszechświecie.    Podczas rutynowego skanowania nieba eROSITA znalazła nietypowe obiekty zlokalizowane w centrach dwóch galaktyk, które niemal w regularnych odstępach czasu, co kilka/kilkanaście godzin, wysyłały ostre impulsy w promieniowaniu rentgenowskim. Emitowana podczas nich energia jest porównywalna z całkowitą energią wypromieniowywaną przez ich macierzyste galaktyki. Było to odkrycie o tyle zaskakujące, że wcześniej podobne zjawisko zostało odkryte w przypadku dwóch kwazarów, a ich natura tłumaczona był procesami fizycznymi występującymi w wewnętrznych obszarach dysków akrecyjnych. Nowo odkryte zjawiska zostały potwierdzone przy użyciu dwóch innych rentgenowskich teleskopów XMM-Newton oraz NICER. W tym przypadku galaktyki, z których dochodzą impulsy są spokojne i nie pokazywały wcześniej żadnej zmienności związanej z pochłanianiem materii przez supermasywne czarne dziury. Są to zupełnie normalne galaktyki podobne do naszej Drogi Mlecznej. Przyczyną tych zjawisk nie jest do końca zrozumiała. Z pewnością w tym przypadku można odrzucić wyjaśnienie wymagające obecności dysku akrecyjnego.  Najbardziej prawdopodobną przyczyną tej pseudo-okresowej zmienności jest obecność w pobliżu  supermasywnej czarnej dziury gwiazdy, której orbita jest znacząco wydłużona. W momencie gdy gwiazda znajduje się najbliżej czarnej dziury,  część jej atmosfery jest odrywana przez ogromną grawitację, a następnie pochłaniana. Dalsze obserwacje oraz badania teoretyczne tych obiektów pozwolą potwierdzić bądź odrzucić proponowany scenariusz oraz zrozumieć mechanizmy aktywowania czarnych dziur w typowych galaktykach. W opublikowanych badaniach brał udział doktor Mariusz Gromadzki z Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmował  się on opracowaniem widm optycznych tych obiektów uzyskanych przy pomocy 10 metrowego teleskopu SALT zlokalizowanego w Republice Południowej Afryki. Widma te pozwoliły na wyznaczenie odległości do tych galaktyk oraz oszacowanie energii emitowanej podczas tych zjawisk. « powrót do artykułu
  11. Jedyna na świecie znana egipska mumia ciężarnej kobiety znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Długo sądzono, że pod zwojami bandaży kryje się kapłan Hor-Dżehuti, ale nowe analizy zweryfikowały ten pogląd – wynika z badań polskiego zespołu naukowców. Odkrycia dokonano w ramach Warszawskiego Projektu Interdyscyplinarnych Badań Mumii (Warsaw Mummy Project). Artykuł na temat ustaleń ukazał się właśnie w Journal of Archaeological Science. Już w 2016 r. ci sami eksperci ustalili, że mumia przypisywana kapłanowi Hor-Dżehutiemu tak naprawdę skrywa w sobie ciało kobiety. Było to możliwe dzięki zastosowaniu nowoczesnego tomografu, bo mumia jest ciągle kompletna – nie rozwijano bandaży na potrzeby badań. Mieliśmy już podsumowywać projekt i oddawać publikację do druku. Po raz ostatni spojrzeliśmy z moim mężem Stanisławem – archeologiem Egiptu – na obrazy prześwietleń i dostrzegliśmy w brzuchu zmarłej kobiety znajomy dla rodziców trójki dzieci widok… małą stopkę – wspomina w rozmowie z PAP dr Marzena Ożarek-Szilke, antropolog i archeolog z Wydziału Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego, która jest jednym z autorów artykułu. Badacze zaczęli dogłębniej analizować obrazy tomografu, który do badań udostępniła archeologom firma Affidea (pomaga badaczom również w logistyce projektu naukowego) oraz zdjęcia RTG - wykonane dzięki wsparciu firmy GE. W końcu, po zastosowaniu różnorodnych filtrów i skanów oraz wielogodzinnej ekspertyzie Marcina Jaworskiego – eksperta w dziedzinie wizualizacji i jednocześnie archeologa - udało się dostrzec bardziej dokładniej cały płód. Okazało się, że kobieta była w 26.-28. tygodniu ciąży. Z niewiadomych powodów płód nie został wyciągnięty z brzuchu zmarłej w czasie mumifikacji. Dlatego ta mumia jest naprawdę wyjątkowa. Z kwerendy, którą przeprowadziliśmy, nie udało się nam znaleźć podobnego przypadku. Oznacza to, że nasza mumia jest jedyną do tej pory rozpoznaną na świecie z płodem w łonie matki – podkreśla główny autor publikacji dr Wojciech Ejsmond z Instytutu Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych PAN. W działaniu projektu Warsaw Mummy Project zaangażowana jest też Kamila Braulińska – zajmuje się w jego ramach mumiami zwierzęcymi. Ożarek-Szilke mówi, że pozostawienie płodu w brzuchu jest zagadką. Czy stało się to, dlatego, że były trudności z wyciągnięciem płodu? Ekspertka dodaje, że macica w tym okresie ciąży jest bardzo twarda. A może starano się zakamuflować ciąże? A może miało to jakieś znaczenie związane z wierzeniami i ponownymi narodzinami w zaświatach – zastanawia się. Na razie udało się ustalić, że płód jest zwinięty w pozycji embrionalnej. Nie jest znana jego płeć. Teraz naukowcy będą próbowali rozwikłać zagadkę przyczyny śmierci kobiety. Nie jest tajemnicą, że ówczesna śmiertelność również w czasie ciąży i porodu była duża. Dlatego uważamy, że brzemienność mogła w jakiś sposób przyczynić się do zgonu młodej kobiety – zaznacza dr Ejsmond. Dr Ożarek-Szilke powiedziała PAP, że w tkankach zachowane są śladowe ilości krwi zmarłej. W ramach kolejnego, planowanego etapu projektu naukowcy chcą przeanalizować jej skład. Dzięki temu być może uda się poznać powód śmierci ciężarnej, bo – jak mówi – pewne toksyny świadczące o konkretnych chorobach można wykryć nawet dziś. Zespół badaczy zaczął analizy tej mumii kilka lat temu. W 2016 r. okazało się, że wbrew temu, co długo sądzono, nie należy ona do mężczyzny. Po przeprowadzeniu badań tomograficznych okazało się, że szkielet domniemanego kapłana ma bardzo delikatną budowę. To był pierwszy sygnał, że nie mamy do czynienia z osobą, o której wspomina napis na trumnie, w której złożono zmarłego – wspomina Ożarek-Szilke. Kolejne, bardziej szczegółowe analizy antropologiczne przekonały naukowców, że pod bandażami znajduje się jednak kobieta był brak na obrazach tomograficznych... penisa. Egipcjanie mumifikowali ten organ. Z reguły bardzo dobrze zachowuje się do naszych czasów – dodała Ożarek-Szilke. Naukowcy wykonali też trójwymiarową wizualizację ciała zmarłej kobiety. Było to możliwe bez rozwijania mumii, dzięki zastosowaniu technologii tomograficznej. Na uzyskanych obrazach 3D wyraźnie widoczne były długie, spływające na ramiona, kręcone włosy oraz zmumifikowane piersi. Długo sądzono, na podstawie analizy napisów hieroglificznych na sarkofagu, że mumia należy do mężczyzny - Hor-Dżehutiego, który był pisarzem miejskim i zarządcą w okolicach Medinet Habu w Tebach Zachodnich oraz kapłanem Horusa-Thota, miejscowego świętego, czczonego w okresie grecko-rzymskim. Kapłan żył w 1. poł. I w. p.n.e.- 1. poł. I w. n.e. Według naukowców mumia kobiety może być jednak starsza, bo… zachowała się lepiej. Wydaje się to nielogiczne, bo starsze znaleziska powinny być w gorszym stanie. Jak wyjaśniła Ożarek-Szilke, w przypadku mumifikacji pod koniec trwania cywilizacji egipskiej, czyli ok. 2 tys. lat temu, technika wykonywania mumii była coraz mniej wysublimowana. Dlatego szybciej ulegały rozkładowi. Mumia kobiety może być kilkaset lat starsza, niż szacowano do tej pory – dodała. Mumia trafiła do Polski w XIX wieku zapewne za sprawą Stanisława Kostki Potockiego – ministra oświaty, który aktywnie wspierał powstanie kolekcji starożytności na powstającym Uniwersytecie Warszawskim. Jak mówi PAP dr Ejsmond, długo sądzono, że wewnątrz trumny znajduje się mumia niewiasty. Tak podają XIX-wieczne dokumenty. Dopiero w okresie międzywojennym przeczytano hieroglify na trumnie, które jednoznacznie wskazywały jej właściciela – kapłana Hor-Dżehutiego. Tym samym uznano, że wewnątrz spoczywa ten mężczyzna. Dopiero w czasie ostatnich badań ustalono, że jest to jednak kobieta. Obecnie mumia, należąca do UW, znajduje się od 1917 r. w depozycie w Muzeum Narodowym w Warszawie. Wraz z sarkofagiem jest prezentowana na niedawno otwartej stałej Galerii Sztuki Starożytnej. « powrót do artykułu
  12. Wczoraj w wieku 90 lat zmarł Michael Collins, jeden z trzech uczestników misji Apollo 11, w czasie której człowiek po raz pierwszy postawił stopę na Księżycu. Collins, nazwany „najbardziej samotnym człowiekiem na świecie”, pozostał na pokładzie pojazdu Columbia, od którego oddzielił się lądownik Eagle z Aldrinem i Armstrongiem. Podczas gdy jego koledzy odbywali spacer na Srebrnym Globie, Collins okrążył Księżyc 13-krotnie przygotowując Columbię na powrót kolegów. Michael Collins urodził się 31 października 1930 roku w Rzymie. Jego ojciec był tam attache wojskowym w amerykańskiej ambasadzie. Wbrew życzeniom matki Collins poszedł w ślady innych mężczyzn ze swojej rodziny i wybrał karierę wojskową. Ukończył akademię w West Point i wstąpił do US Air Force. Z jednej strony pociągało go lotnictwo i aeronautyka, z drugiej zaś chciał uniknąć oskarżeń o nepotyzm, gdyż jego brat był pułkownikiem, ojciec dosłużył się stopnia generała, a wujek, również generał, był w tym czasie szefem sztabu US Army. Michael został więc pilotem myśliwców, następnie pilotem testowym. W 1962 roku aplikował do NASA, lecz nie został przyjęty. W tym samym roku zaakceptowano jego wniosek o uczestnictwo w kursie USAF Aerospace Research Pilot School, podczas którego amerykańskie lotnictwo wojskowe testowało loty na dużych wysokościach. Kilka miesięcy później NASA znowu poszukiwała kandydatów na astronautów. Collins zgłosił się i tym razem został przyjęty. W 1965 roku został przydzielony jako pilot zapasowy misji Gemini 7. Rok później dostał przydział do podstawowej załogi misji Gemini 10. W czasie jej trwania dwukrotnie wychodził z pojazdu kosmicznego, tym samym stając się pierwszą w historii osobą, która dwa razy w czasie jednej misji opuszczała pojazd. Niedługo po misji Gemini 10 Colllinsa przydzielono do załogi zapasowej misji Apollo 2. Misja została odwołana, a Collinsa przydzielono do Apollo 8 jako pilota modułu dowodzenia. Zgodnie z praktyką NASA pilot modułu był drugą osobą po dowódcy i zostawał dowódcą przyszłych misji Apollo. W czasie treningu Collinsowi zmieniono przydział. Został na Ziemi i był odpowiedzialny za komunikację z załogą przebywającą w przestrzeni kosmicznej. Misja Apollo 8 była pierwszą, w czasie której załogowy pojazd kosmiczny zbliżył się do innego ciała niebieskiego. Po udanym okrążeniu srebrnego globu ogłoszono skład misji Apollo 11. W kosmos mieli polecieć Armstrong, Aldrin i Collins. W tym czasie jeszcze nie było pewne, czy będzie to misja związana z lądowaniem na Księżycu. Wszystko miało zależeć od wyniku testów lądownika księżycowego, które zaplanowano dla misji Apollo 9 i Apollo 10. Misja Apollo 11 odbyła się i po raz pierwszy człowiek chodził po Księżycu. W czasie, gdy Armstrong i Aldrin przebywali na Srebrnym Globie, Collins przygotowywał pojazd na ich powrót, komunikował się z Ziemią i... spał. Kilka miesięcy po powrocie Apollo 11 na Ziemię szef NASA poinformował Collinsa, że sekretarz stanu Rogers chciałby, by objął on stanowisko asystenta sekretarza stanu ds. publicznych. Astronauta zgodził się, gdyż nalegał na to również prezydent Nixon. Nowa praca nie dawała mu jednak satysfakcji. Porozumiał się z prezydentem Nixonem i za jego zgodą już rok później został dyrektorem tworzonego właśnie National Air and Space Museum. Muzeum zostało otwarte cztery lata później, Collins był jego dyrektorem do roku 1978. Od 1970 rokou był też członkiem US Air Force Reserve, w 1976 otrzymał awans na generała-majora, a w 1982 przeszedł na wojskową emeryturę. W latach 80. Collins pracował w biznesie, najpierw w LTV Aerospace, później we własnej firmie doradczej. Pisał też książki, w tym udaną autobiografię, malował pejzaże. Zmarł 28 kwietnia 2021 roku na Florydzie w wieku 90 lat z powodu nowotworu. Ostatnim żyjącym członkiem załogi Apollo 11 jest Buzz Aldrin, który w styczniu bieżącego roku skończył 91 lat. « powrót do artykułu
  13. Naukowcy z Western University odkryli trzy najszybciej obracające się brązowe karły, obiekty zwane czasem nieudanymi gwiazdami. To masywne obiekty znajdujące się pomiędzy planetami a gwiazdami. Są bardziej masywne niż planety, ale zbyt mało masywne by mogły zachodzić w nich przemiany wodoru w hel. Teraz Megan Tannock i Stanimir Metchey informują o zidentyfikowaniu brązowych karłów, które obracają się blisko limitu prędkości, powyżej którego mogą zostać rozerwane. Odkryte przez Kanadyjczyków obiekty mają średnicę podobną do Jowisza, ale są od niego od 40 do 70 razy bardziej masywne. Każdy z nich wykonuje pełny obrót w ciągu zaledwie godziny. Dotychczas najszybszy znany brązowy karzeł obracał się w ciągu 1,4 godziny. Jowiszowi zaś pełen obrót zajmuje 10 godzin. Z dokonanych obliczeń wynika, że prędkość obrotowa wspomnianych karłów wynosi aż 100 km/s czyli 360 000 km/h. Dla porównania, Jowisz obraca się z prędkością 12,6 km/s (45 360 km/h). Wydaje się, że dotarliśmy do granicy prędkości obrotowej brązowych karłów, mówi Tannock. Pomimo intensywnych poszukiwań naukowcom nie udało się dotychczas znaleźć szybciej obracających się brązowych karłów. Szybszy obrót mógłby spowodować ich rozerwanie. Wspomniane brązowe karły zostały odkryte przez teleskop 2MASS, który działał do 2001 roku. Kanadyjczycy dokonali pomiarów prędkości karłów wykorzystując dane z Teleskopu Kosmicznego Spitzera (zakończył on swoją misję w styczniu 2020), a następnie potwierdzli je za pomocą naziemnych Gemini North i Magellan. Brązowe karły, podobnie jak gwiazdy i planety, obracają się wokół własnej osi. W miarę jak stygną i się kurczą, obracają się coraz szybciej. Dotychczas udało się zmierzyć prędkość obrotową około 80 tego typu obiektów. Są wśród nich takie, które wykonują pełny obrót poniżej 2 godzin, jak i takie, które potrzebują na to kilkudziesięciu godzin. Przy takiej różnorodności tempa obrotu naukowców zdziwił fakt, że trafili na trzy obiekty obracają się niemal z tą samą prędkością około 1 obrotu na godzinę. Właściwości tej nie można w tej chwili łączyć ze wspólnymi znanymi cechami fizycznymi. Jeden z karłów jest gorący, drugi zimy, a temperatura trzeciego mieści się pomiędzy tymi dwoma. Różnica temperatur wskazuje zaś, że są w różnym wieku. Uczeni nie wykluczają, że to przypadkowa zbieżność. Karły niemal osiągnęły maksymalną prędkość obrotu. Jeśli ją przekroczą, zostaną rozerwane przez siły odśrodkowe. Specjaliści uważają, że brązowe karły składają się głównie z wodoru i helu. Są też znacznie bardziej gęste niż olbrzymie planety. Wodór w jądrach brązowych karłów jest poddany tak wysokiemu ciśnieniu, że zachowuje się jak metal. Występują w nim swobodne elektrony. Zmieniają one sposób dystrybucji ciepła we wnętrzu karła, a wraz z bardzo szybkim obrotem może to wpływać na rozkład w nim masy. Stan wodoru czy jakiegokolwiek innego gazu poddanego tak wielkim ciśnieniom to dla nas zagadka. Nawet w najbardziej zaawansowanych laboratoriach trudno jest uzyskać taki stan materii, stwierdza Metchev. Obecne modele mówią, że maksymalna prędkość obrotowa brązowego karła to 50 do 80 procent szybciej niż 1 obrót na godzinę. Być może jednak modele te nie oddają całego obrazu. Może istnieć nieznanym nam czynnik, który powoduje, że brązowe karły nie mogą obracać się szybciej niż te, które zaobserwowaliśmy, dodaje Metchev. « powrót do artykułu
  14. Tajemnicza puszka, którą odkryto w Lubaniu na ul. Piramowicza, miała skrywać kinową taśmę filmową. Jak wyjaśniono na profilu Muzeum Regionalnego w Lubaniu na Facebooku, duży ciężar wskazywał, że zawartość puszki jest nieuszkodzona, dlatego 20 kwietnia zabytek został wysłany do specjalistów z Filmoteki Narodowej - Instytutu Audiowizualnego (Archiwum Filmowe 1), którzy mieli ją otworzyć w odpowiednich warunkach. Niestety, nie licząc rdzy oraz mokrych i ciężkich trocin, puszka okazała się pusta... Niezrażeni, przedstawiciele Muzeum zachowują optymizm. Zaznaczają, że "przygoda z "taśmą" dobiegła końca i liczyli, oczywiście, na więcej, ale nie poddają się i przewidują, że wszystkich czekają jeszcze różne godne uwagi znaleziska. I tak 27 kwietnia na FB poinformowano, na przykład, że przed trzema tygodniami podczas badań archeologicznych na parceli przy ulicy Piramowicza znaleziono rewolwer typu Colt Baby Dragoon 1848. Broń ta, choć mocno uszkodzona, prezentuje się interesująco. « powrót do artykułu
  15. Całe pokolenia studentów dowiadywały się, że układ odpornościowy trzyma się z dala od mózgu. Wiedzę tę zyskaliśmy około 100 lat temu, gdy jeden z japońskich naukowców przeszczepił myszy tkankę nowotworową. Układ odpornościowy zwierzęcia potrafił zniszczyć tę obcą tkankę, jednak gdy została przeszczepiona do mózgu, guz rósł bez przeszkód. To sugerowało, że układ odpornościowy w mózgu nie działa. Jednak od pewnego czasu zauważamy, że tak nie jest. Teraz naukowcy z Wydziału Medycyny Washingon University w St. Louis sądzą, że odkryli, w jaki sposób układ odpornościowy wie, gdy coś złego dzieje się w mózgu. Ich zdaniem komórki tego układu znajdują się w oponach mózgowo-rdzeniowych i tam próbkują płyn mózgowo-rdzeniowy, który krąży w mózgu. Gdy wykryją w nim ślady infekcji lub uszkodzenia, przygotowują się do reakcji immunologicznej. Każdy organ w naszym ciele jest nadzorowany przez układ odpornościowy, mówi profesor Jonathan Kipnis. Jeśli pojawia się guz, uszkodzenie czy infekcja, układ odpornościowy musi o tym wiedzieć. Jednak do niedawna sądzono, że mózg jest tutaj wyjątkiem. Gdy coś tam się dzieje, układ odpornościowy nie reaguje. To nigdy nie miało dla mnie sensu. Odkryliśmy, że układ odpornościowy nadzoruje tez mózg, ale dzieje się to z zewnątrz. Teraz, gdy wiemy, gdzie ten proces przebiega, otwierają się nowe możliwości wpływania na reakcję układu odpornościowego w mózgu. W 2015 roku Kipnis i jego zespół odkryli sieć naczyń, przez które płyn i niewielkie molekuły przedostają się z mózgu do węzłów chłonnych, w których rozpoczyna się odpowiedź immunologiczna. Odkrycie to wykazało, że istnieje fizyczne połączenie pomiędzy mózgiem a układem odpornościowym. Jednak odkryte naczynia pozwalały na opuszczanie mózgu. Nie było jasne, czy komórki układu odpornościowego są w stanie się do niego dostać lub sprawdzać, co się w nim dzieje. Kipnis i doktor Justin Rustenhoven, główny autor artykułu opublikowanego w niedawnym numerze Cell, rozpoczęli poszukiwania miejsc, które dawałyby układowi odpornościowemu dostęp do mózgu. Kluczem do sukcesu okazał się fakt, że wspomniane naczynia odprowadzające płyn z mózgu biegły wzdłuż zatok opony twardej. Eksperymenty wykazały, że zatoki te są pełne molekuł i komórek odpornościowych, które zostały przyniesione z krwią. Znaleziono tak wiele różnych typów komórek odpornościowych. Odkrycie to sugeruje, że układ odpornościowy nadzoruje mózg z pewnej odległości i przystępuje do działania tylko wówczas, gdy wykryje niepokojące sygnały. To może wyjaśniać, dlaczego przez długi czas uważano, iż nie działa on w mózgu. Aktywność układu odpornościowego w mózgu mogłaby być bardzo szkodliwa. Mógłby zabijać neurony i powodować opuchliznę. Mózg nie toleruje zbyt dużej opuchlizny, gdyż otoczony jest sztywną czaszką. Dlatego też układ odpornościowy został wypchnięty poza mózg, gdzie może go nadzorować bez ryzyka spowodowania uszkodzeń, stwierdza Rustenhoven. Wyniki najnowszych badań mogą przydać się np. do leczenie stwardnienia rozsianego. Wiadomo bowiem, że choroba ta jest spowodowana atakiem układu odpornościowego na osłonkę neuronów. Podczas badań na modelu mysim udał się wykazać, że choroba ta prowadzi do akumulacji komórek układu odpornościowego w zatokach opony twardej. Nie można więc wykluczyć, że choroba zaczyna się właśnie tam i rozprzestrzenia się na cały mózg. Potrzebne są kolejne badania, które potwierdzą ewentualną rolę zatok opony twardej w chorobach neurodegeneracyjnych. Jeśli są one bramami do mózgu, możemy spróbować opracować terapie, które powstrzymają zbyt aktywne komórki układu odpornościowego przed dostaniem się do mózgu. Zatoki są blisko powierzchni, więc być może uda się nawet podawać leki przez czaszkę. Teoretycznie można by opracować maści lecznicze, które przedostawałyby się przez czaszkę i docierały do zatok. Być może właśnie znaleźliśmy miejsce, w którym rozpoczyna się stan zapalny powodujący wiele chorób neuroimmunologicznych i być może będziemy w stanie coś z tym zrobić, dodaje Kipnis. « powrót do artykułu
  16. W ramach obchodów 230. rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja i Zaręczenia Wzajemnego Obojga Narodów Bank Litwy (Lietuvos bankas) i Narodowy Bank Polski (NBP) wyemitowały 3 monety kolekcjonerskie. Dwudziestego ósmego kwietnia NBP wprowadził do obiegu srebrną monetę o nominale 50 zł i złotą monetę o nominale 100 zł "230. rocznica Konstytucji 3 Maja - dzieła odrodzonej Rzeczpospolitej". Projektantką monety 50-zł jest Dominika Karpińska-Kopiec, a 100-zł - Dobrochna Surajewska. W górnej części awersu monety 50-zł znajduje się wizerunek orła. Z lewej strony orła umieszczono wizerunek herbu Królestwa Polskiego z czasów Stanisława Augusta; pod koroną można dostrzec pięciopolową tarczę z dwoma polami z herbem Korony Polskiej – Orłem Białym, dwoma polami z herbem Wielkiego Księstwa Litewskiego – Pogonią i pośrodku herbem Poniatowskich – Ciołkiem. Herb jest otoczony wieńcem z liści dębowych oraz palmowych, przepasanym wstęgą z dewizą Pro fide, lege et grege (Za wiarę, prawo i naród). U dołu krzyż Orderu Orła Białego. W dolnej awersu widać fragment - górna część - karty tytułowej jednego z wczesnych wydań Ustawy Rządowej z 3 maja 1791 r. - z oficyny Michała Grölla w Warszawie. Na rewersie widnieje transpozycja fragmentu obraza Matejki "Konstytucja 3 maja 1791 roku" z marszałkiem Sejmu Czteroletniego Stanisławem Małachowskim niesionym przez posłów (nad głowami ludzi trzyma on tekst Ustawy Rządowej z dnia 3 maja). Poniżej znajduje się fragment preambuły "dla ocalenia Ojczyzny naszej / i jej granic […] / niniejszą konstytucyją / uchwalamy". Jak w komunikacie NBP napisała prof. Zofia Zielińska, w rękopiśmiennym oryginale cytowany tekst zawiera słowa "niniejszą konstytucyję", natomiast w starodrukach z 1791 r. mamy formę "niniejszą  konstytucyją". Zdecydowano się umieścić na monecie tę ostatnią wersję jako frazę bardziej typową dla epoki. Średnica monety wynosi 45 mm, a masa 62,20 g. Cena brutto wynosi 900 zł. Na rewersie złotej monety widnieje herb Królestwa Polskiego z czasów Stanisława Augusta. Widoczna wstęga z dewizą Pro fide, lege et grege. U dołu znajduje się krzyż najwyższego odznaczenia państwowego – Orderu Orła Białego. Moneta o nominale 100 zł ma średnicę 21 mm i waży 8 g. Jej cena brutto wynosi 2200 zł. Na Litwie w nakładzie 2,5 tys. sztuk została wyemitowana moneta o nominale 20 euro. Warto zaznaczyć, że rok 2021 jest na Litwie Rokiem Konstytucji 3 Maja i Zaręczenia Wzajemnego Obojga Narodów. W Polsce jest to Rok Konstytucji 3 Maja. « powrót do artykułu
  17. Unia Europejska pracuje nad regulacjami dotyczącymi użycia sztucznej inteligencji. Regulacje takie mają na celu stworzenie przejrzystych reguł wykorzystania AI i zwiększenie zaufania do najnowocześniejszych technologii. Nowe zasady mają regulować nie tylko używanie sztucznej inteligencji na terenie UE, ale również prace nad nią. Unia chce bowiem stać się jednym z głównych centrów rozwoju bezpiecznej, godnej zaufania i nakierowanej na człowieka sztucznej inteligencji. Regulacje skupiają się przede wszystkim na tych zastosowania AI, które mogą nieść ze sobą ryzyko naruszania praw czy prywatności. Wchodzą tutaj w grę przepisy dotyczące identyfikacji biometrycznej i kategoryzowania ludzi, egzekwowania prawa, zarządzania kwestiami azylowymi i granicznymi, migracji, edukacji i innych pól, na których AI może znaleźć zastosowanie. Eurourzędnicy chcą zakazać stosowania technologii, które mogą stanowić potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa i podstawowych praw człowieka. Przepisy mają np. zapobiegać społecznemu kategoryzowaniu ludzi przez sztuczną inteligencję, jak ma to miejsce w Chinach czy USA. Zakazane ma być np. stosowanie sztucznej inteligencji do tworzenia reklam nakierowanych na konkretnego odbiorcę. Unia Europejska chce również, by przedsiębiorstwa mały obowiązek informowania użytkowników, gdy AI będzie wykorzystywana do określania ludzkich emocji czy klasyfikowania ludzi ze względu na niektóre dane biometryczne. Wysunięte propozycje obejmują bardzo szeroki zakres działalności AI, do samochodów autonomicznych poprzez reklamę bo bankowe systemy decydujące o przyznaniu kredytu. To bardzo ważny globalny przekaz mówiący, że pewne zastosowania sztucznej inteligencji są niedopuszczalne w krajach demokratycznych, praworządnych, przestrzegających praw człowieka, mówi Daniel Leufer, analityk z organizacji Access Now. Na razie propozycje są dość ogólne, ale i pełne luk, pozwalające na sporą interpretację. Z pewnością jednak działaniom UE będą przyglądały się firmy z całego świata, gdyż proponowane przepisy będą bezpośrednio dotyczyły tego, w jaki sposób przedsiębiorstwa będą mogły wykorzystywać AI na terenie Unii. Avi Gesser, partner w amerykańskiej firmie Debevoise mówi, że unijne regulacje – mimo że do czasu ich wprowadzenia z pewnością miną całe lata – wpłyną na przepisy na całym świecie. Zwykle prawodawcy nie palą się do wprowadzania tego typu przepisów. Raz, że uważają, iż AI to kwestia ściśle techniczna, dwa, że boją się zablokować swoimi przepisami rozwój. Jeśli więc pojawią się przepisy unijne, prawdopodobnie będą się na nich wzorowali prawodawcy z innych krajów. Do rozwiązania zaś pozostają tak poważne kwestie, jak np. problem manipulacji ludzkimi zachowaniami. Cała reklama polega na manipulacji. Prawdziwym wyzwaniem jest więc określenie, jakie manipulacje są dopuszczalne, a jakie niedopuszczalne, zauważa Gesser. « powrót do artykułu
  18. Koncert Eurowizji będzie ostatnim z serii 20 eksperymentów prowadzonych przez holenderskich naukowców, którzy chcą się dowiedzieć, jakie jest ryzyko rozprzestrzeniania się wirusa SARS-CoV-2 podczas imprez masowych. Pomiędzy 18 a 22 maja w Rotterdamie odbędzie się 9 prób generalnych, a w każdej z nich weźmie udział 3500 osób. Chętni do wzięcia udziału będą musieli przedstawić niedawno zrobiony test na obecność SARS-CoV-2 z negatywnym wynikiem. Nie będzie zachowywany dystans, a uczestnicy nie będą nosili maseczek. Seria 20 eksperymentów, o wspólnej nazwie Fieldlab, została zorganizowana przez holenderską branżę rozrywkową we współpracy z naukowcami i rządem. Jednak pomysł jest coraz bardziej krytykowany wraz ze wzrostem zakażeń w Holandii. Krytyka odnosi skutek. Przed 4 dniami w Bredzie miał się odbyć koncert z 10 000 widzów, jednak po tym, gdy ponad 300 000 osób podpisało petycję sprzeciwiającą się jego organizacji, miasto koncert odwołało. W ubiegłym tygodniu ukazał się też list podpisany przez ponad 350 naukowców, krytykujących Fieldlab za brak przestrzegania odpowiednich standardów naukowych, niejasne procedury oraz nieprzestrzeganie zasad etyki naukowej. Nie są spełnione podstawowe warunki i standardy naukowości. Koncert na 10 000 osób nie jest wolny od ryzyka, nawet jeśli są wymagane testy. Jeśli byłby wolny od ryzyka, cały ten test byłby niepotrzebny, stwierdza metodolog nauki Caspar van Lissa z Uniwersytetu w Utrechcie. Z kolei Bas Kolen, badacz z Uniwersytetu Technologicznego w Delft, który jest zaangażowany w Fieldlab mówi, że celem eksperymentu jest stwierdzenie, czy organizacja imprez masowych niesie ze sobą ryzyko akceptowalne dla uczestników i organizatorów. Dwa pierwsze eksperymenty tego typu, wystawienie sztuki teatralnej i konferencja biznesowa, w których uczestniczyło po 500 osób, odbyły się w lutym. Wtedy też naukowcy stwierdzili, że gdy wymagane jest okazanie negatywnego testu, a sala jest dobrze wentylowana, to ryzyko infekcji może wynosić 1:100 000 uczestników na godzinę, czyli jest takie, jak przy pozostawaniu w domu. Później odbywały się kolejne imprezy, w tym mecz z udziałem 5000 kibiców. Grupa etyków z Centrum Medycznego Radbound University stwierdziła, że Fieldlab nie wymaga zgody medycznego komitetu ds. etyki, gdyż nie spełnia prawnej definicji badań medycznych. Autorzy eksperymentu mówią, że przestrzegają zasad etycznych dla nauk społecznych, co oznacza, że uczestnicy eksperymentu wyrażają świadomą zgodę na uczestnictwo, a organizatorzy oceniają potencjalny negatywny wpływ na uczestników i społeczeństwo. Andreas Voss, specjalista chorób zakaźnych na Radbound University, który kieruje eksperymentem, mówi, że kupując bilet uczestnicy eksperymentu stwierdzają, że nie pociągną Fieldlab do odpowiedzialności jeśli zachorują. Krytycy Fieldlab kwestionują też twierdzenia twórców eksperymentu, zapewniających, że jest on bezpieczny. Uczestnicy Fieldlab mają obowiązek wykonać test w 5 dni po imprezie i co najmniej 25 osób miało test pozytywny. Nie wiadomo, czy zaraziły się one podczas eksperymentu. Ponadto problemem nie jest sama liczba takich osób, a liczba ich kontaktów. Wspomniany już Bas Kolen, który specjalizuje się w badaniu ryzyka powodzi, przyznaje, że użyty w Fieldlab model ma wiele założeń i ograniczeń. Zakłada się np., że testy wykryją 95% zarażonych, nie bierze się pod uwagę tego, że niektórzy mogą być superroznosicielami z wyjątkowo dużą liczbą kontaktów społecznych. Takie rzeczy chcemy zbadać w kolejnych etapach, stwierdza. Jednak Caspar van Lissa nie zgadza się z takim podejściem. Jego zdaniem tego typu rzeczy należy określić przed rozpoczęciem eksperymentu, by móc stwierdzić, na ile jest on bezpieczny. W tej chwili nie wiadomo, czy zapowidane eksperymenty podczas Eurowizji się odbędą. Organizatorzy koncertu chcą bowiem wiedzieć, jaka będzie reakcja społeczna. « powrót do artykułu
  19. Dwudziestego drugiego kwietnia dzieci, które chciały zbudować bazę na skraju wsi, odkryły w Mierkowie (woj. lubuskie) grób ciałopalny sprzed ok. 2,5 tys. lat. Jak podkreślił mgr Marcin Aleksander Kosowicz, starszy inspektor ochrony zabytków w Wojewódzkim Urzędzie Ochrony Zabytków w Zielonej Górze, mając świadomość, że to coś dawnego, dzieci powiadomiły nauczyciela historii z Lubska, który zabezpieczył zabytki oraz miejsce odkrycia i powiadomił służby konserwatorskie. Wg wstępnych ustaleń, dzieci odkryły grób grupy białowickiej kultury łużyckiej z okresu halsztackiego D. W skład grobu wchodziły jajowaty garnek (popielnica), misa nakrywająca popielnicę, duży kubek z taśmowatym uchem, a także dwa czerpaki i miniaturowe naczynie. W trakcie eksploracji wysypano przepalone ludzkie szczątki; zostały zebrane do osobnego pojemnika. W komunikacie Urzędu poinformowano, że dotąd cmentarzysko nie było ujęte w wojewódzkiej ewidencji zabytków, ale ponoć już w latach 70. ubiegłego stulecia mieszkańcy Mierkowa natrafiali w trakcie wydobywania piasku na zabytki archeologiczne. By zweryfikować te doniesienia, trzeba będzie przeprowadzić kwerendę archiwalną. Grupa białowicka kultury łużyckiej, przez badaczy niemieckich traktowana jako osobna jednostka taksonomiczna (niem. Billendorfer Kultur), funkcjonowała na obszarze dorzecza pomiędzy Łabą, Nysą Łużycką i Odrą od V okresu epoki brązu do początkowych faz okresu lateńskiego (około 800-450 p.n.e.). Najbardziej znanym stanowiskiem archeologicznym tego ugrupowania są pozostałości osady obronnej w Wicinie oraz liczne cmentarzyska [...] - wyjaśnia Kosowicz. Specjaliści zapowiadają przeprowadzenie ratunkowych badań archeologicznych. Ich celem ma być zabezpieczenie ewentualnych zabytków przeoczonych przez dzieci i naukowe opracowanie grobu. « powrót do artykułu
  20. Chińsko-duński zespól naukowy poinformował, że od 1995 roku topniejące lodowce wpływają na ruch obrotowy Ziemi. Na podstawie danych satelitarnych oraz modelowania komputerowego naukowcy wykazali, że w 1995 roku oba bieguny przemieszczają się na wschód, a proces ten jest napędzany przez topniejące lodowce. Naukowcy wiedzą, że topnienie się lodowców wskutek globalnego ocieplenia ma wpływ na lokalizację biegunów, sądzili jednak, że proces ten trwa od 2005 roku. Wspomniane powyżej badania wskazują, że proces ten rozpoczął się co najmniej dekadę wcześniej niż go zauważono. Chińczycy i Duńczycy opracowali model, który pozwala na badanie zależności położenia biegunów i rozkładu wód na powierzchni lądów. Ziemia obraca się wokół osi, która przebiega przez geograficzne – czyli rzeczywiste – bieguny. Lokalizacja biegunów nie jest stała, gdyż Ziemia nie jest sztywnym obiektem i dochodzi na niej do zmian rozkładu masy. Wtedy też zmienia się położenie biegunów. Część z tych zmian przebiega w skali około roku i ma związek z krótkoterminowymi zjawiskami jak np. zmiany prądów oceanicznych czy ciśnienia atmosferycznejo. Jednak naukowcy wykryli też zmiany spowodowane, jak sądzą, odkształcaniem się powierzchni planety w miejscach, w których na skorupę ziemską naciskały niegdyś masy lodu. Gdy lodu ubywa dochodzi do unosznia się skorupy uwolnionej od nacisku. To proces długoterminowy. W roku 2013 Jianli Chen i jego koledzy z University of Texas wykazali, że zmiana pozycji biegunów, która rozpoczęła się w 2005 roku została spowodowana topnieniem lodowców i podnoszeniem się poziomu oceanów. W czasie swoich badań korzystali z danych dostarczanych przez amerykańsko-niemiecką misję GRACE (Gravity Recovery and Climate Experiment). Składa się ona z dwóch satelitów znajdujących się na tej samej orbicie, oddalonych od siebie o około 200 kilometrów. Gdy satelity przelatują nad jakimś znaczącym elementem planety, jak góra czy lodowiec, odczuwają rejestrują lokalne zmiany pola grawitacyjnego Ziemi powodowane przez masę obiektu. Te zmiany pola wpływają na odległość pomiędzy satelitami, którą można precyzyjnie mierzyć. W ten sposób misja GRACE pozwala na dokładne określenie kształtu Ziemi i monitorowanie zmian w poziomie oceanów, lodowcach czy masach wód podziemnych. Znaczące przesuwanie się biegunów na wschód zauważono już w połowie lat 90. ubiegłego wieku. Jednak dopiero misja GRACE pozwoliła na powiązanie tego zjawiska z topniejącymi lodowcami. Naukowcy z Chin i Danii po wykonaniu analiz i obliczeń dla okresu sięgającego roku 1981 oraz po uwzględnieniu różnych czynników, jak np. pozyskiwanie przez ludzi wód podziemnych, stwierdzili, że wędrówka biegunów na wschód rozpoczęła się w 1995 roku, a jej główną przyczyną jest topnienie lodów na biegunach. Jednak nie tylko. Jako, że rozmiaru tego przemieszczania się nie da się wyjaśnić samym ubytkiem lodu, naukowcy sądzą, że za ruch biegunów odpowiada też pozyskiwanie wód gruntowych na średnich szerokościach geograficznych, głównie w Kalifornii, Teksasie, okolicach Pekinu i w północnych Indiach. Z obliczeń wynika, że średnia prędkość przemieszczania się biegunów w latach 1995–2020 wynosiła około 3 mm/rok. To aż 17-krotnie szybciej niż średnia prędkość dla lat 1981–1995. Mimo, że zmiana prędkości jest olbrzymia, nie zauważamy jej w codziennym życiu. Prowadzi ona np. do zmiany długości doby liczonej w milisekundach. Jako, że naukowcy monitorują zmiany biegunów od 176 lat, autorzy najnowszych badań chcą wykorzystać historyczne dane do zbadania wzorców pozyskiwania wód gruntowych przez człowieka w XX wieku. « powrót do artykułu
  21. Wszystkie mózgi kurczą się wraz z wiekiem. Dominujący pogląd mówi, że im wyższy poziom wykształcenia danej osoby, tym wolniej przebiega proces kurczenia się mózgu. dotychczas jednak przeprowadzone badania nie dawały jednoznacznej odpowiedzi wskazującej, czy pogląd taki jest prawdziwy. Aż do teraz. Badacze z Norweskiego Instytutu Zdrowia Publicznego przyjrzeli się wynikom badań rezonansem magnetycznym mózgów ponad 2000 osób. Uczestników eksperymentu badano trzykrotnie w ciągu 11 lat. To właśnie czyni te badania wyjątkowymi. To długotrwałe studium na dużą skalę, powtórzone na dwóch niezależnych próbkach, jedno z największych tego typu, mówi Lars Nyberg. W badaniu wzięły udział osoby w wieku 29–91 lat. Porównywano tempo kurczenia się hipokampu i kory mózgowej u osób, które przed 30. rokiem życia studiowały z osobami, które nie studiowały. Okazało się, że mózgi wszystkich osób, niezależnie od poziomu wykształcenia, kurczyły się w podobnym tempie. Co prawda zauważono, że, które studiowały, miały większą pojemność kory mózgowej w kilku miejscach, ale tempo kurczenia się tych miejsc nie było uzależnione od kontaktu z wyższą edukacją. Naukowcy podkreślają, że podobne tempo kurczenie się mózgu nie oznacza, że poziom wykształcenia nie ma znaczenia dla tego organu i naszego zdrowia. Jeśli ludzie z wyższym poziomem wykształcenia mają większe mózgi, to ten fakt może odwlekać w czasie wystąpienie demencji i innych objawów związanych z pogarszającym się funkcjonowaniem poznawczym", stwierdzają naukowcy. Podstawowy wniosek z badań jest jednoznaczny – tempo kurczenia się mózgów ludzi jest podobne, niezależne od tego, jak długo się uczyli. Wyniki badań opublikowano na łamach PNAS. « powrót do artykułu
  22. Marsjański śmigłowiec Ingenuity odbył 3. lot w atmosferze Czerwonej Planety. Tym razem nie skończyło się, jak podczas dwóch poprzednich lotów, jedynie na wzniesieniu się, zawiśnięciu i lądowaniu. Urządzenie odbyło też lot w poziomie. Była to pierwsza próba prędkości i zasięgu. Ingenuity poleciał dalej i szybciej niż podczas testów na Ziemi. Podczas pierwszego historycznego lotu w atmosferze Marsa Ingenuity wzniósł się na wysokość 3 metrów, zawisł nad powierzchnią i wylądował. W czasie drugiego lotu śmigłowiec znalazł się na wysokości 5 metrów nad powierzchnią. Przed dwoma dniami, 25 kwietnia, śmigłowiec wzniósł się na wysokość 5 metrów, a następnie przeleciał 50 metrów, osiągając maksymalną prędkość 2,2 m/s czyli niemal 8 km/h. Teraz zespół odpowiedzialny za śmigłowiec analizuje przysłane dane. Przydadzą się one nie tylko podczas kolejnych lotów Ingenuity, ale mogą również posłużyć przyszłym marsjańskim śmigłowca. Dzisiejszy lot mieliśmy szczegółowo zaplanowany, ale i tak było to niesamowite osiągnięcie. Test ten wykazał, że możliwe jest dołączenie pojazdu latającego do przyszłych misji marsjańskich, mówi Dave Lavery, menedżer odpowiedzialny za Ingenuity w siedzibie NASA. Lot śmigłowca został sfilmowany przez kamery znajdujące się na łaziku Perseverance. Jednocześnie sam śmigłowiec, który jest wyposażony w procesor potężniejszy niż ten wykorzystywany przez łazik, filmował w kolorze swój lot. To jeden z elementów testów śmigłowca. Opiekujący się nim zespół chce „wycisnąć” z urządzenia co tylko się da, by móc określić przydatność tego typu pojazdów dla przyszłych misji na Marsa i inne obiekty Układu Słonecznego. Ingenuity jest też wyposażony w czarno-białą kamerę nawigacyjną, która rozpoznaje ukształtowanie terenu. Obrazy są na bieżąco wysyłane do procesora śmigłowca i w ten sposób testowane są możliwości komputera pokładowego. Kamera i możliwości obliczeniowe procesora to niektóre z elementów, ograniczających prędkość śmigłowca. Jeśli będzie ona zbyt duża, algorytm nie będzie w stanie śledzić ukształtowania terenu. To pierwszy test, w czasie którego widzieliśmy jak w praktyce działa algorytm na długich dystansach. W komorze testowej nie da się tego sprawdzić, mówi MiMi Aung, menedżerka projektu. Komora, w której na Ziemi testowano Ingenuity, symulując warunki panujące na Marsie, nie pozwalała na lot dłuższy niż pół metra w każdym kierunku. Inżynierowie nie wiedzieli więc, jak się będzie sprawowała kamera oraz oprogramowania i czy będą równomiernie pracowały przez cały czas. W komorze testowej masz wszystko po kontrolą. Są tam zabezpieczenia, możesz awaryjnie lądować. Zrobiliśmy wszystko, by Ingenuity latał bez tych zabezpieczeń, wyjaśnia inżynier Gerik Kubiak.   « powrót do artykułu
  23. Astrofizycy uważają, że znaleźli potężne i unikatowe narzędzie do wykrywania ciemnej materii – egzoplanety. W opublikowanym przez siebie artykule naukowcy stwierdzają, że obecność ciemnej materii można wykryć, mierząc jej wpływ na temperaturę egzoplanet. Sądzimy, że istnieje 300 miliardów egzoplanet. Jeśli odkryjemy i przebadamy niewielki odsetek z nich, to zyskamy olbrzymią ilość informacji na temat ciemnej materii, stwierdził Juri Smironv z Ohio State University. Smirnov i Rebecca Lane ze SLAC National Accelerator Laboratory są autorami artykułu opublikowanego w Physical Review Letters. Uczony dodaje, że gdy ciemna materia zostaje przechwycona przez grawitację egzoplanet, jest wciągana do jądra planety, gdzie dochodzi do jej anihilacji, co wiąże się z uwolnieniem ciepła. Im więcej ciemnej materii, tym więcej ciepła jest w ten sposób emitowane. Ciepło to może zaś zostać zarejestrowane przez Teleskop Kosmiczny Jamesa Webba (James Webb Space Telescope – JWST), który ma zostać wystrzelony w październiku bieżącego roku. Jeśli egzoplanety będą wydzielały nadmiarowe ciepło związane z obecnością ciemnej materii, powinniśmy być w stanie to zauważyć, dodaje Smirnov. Zdaniem uczonych planety spoza Układu Słonecznego mogą być szczególnie pomocne w wykrywaniu lżejszej ciemnej materii, tej o niższej masie. Dotychczas nie prowadzono poszukiwań ciemnej materii w takich zakresach masy. Naukowcy uważają, że gęstość ciemnej materii rośnie w kierunku centrum Drogi Mlecznej. Jeśli to prawda, to powinniśmy zauważyć, że planety bliżej centrum galaktyki rozgrzewają się bardziej niż te na jej obrzeżach. Jeśli byśmy coś takiego zarejestrowali byłoby to niesamowite odkrycie. Wskazywałoby, że znaleźliśmy ciemną materię, mówi Smirnov. Smirnov i Lane proponują, by przyjrzeć się „gorącym Jowiszom” oraz brązowym karłom. To w tych obiektach najłatwiej będzie zauważyć nadmiarowe ciepło spowodowane obecnością ciemnej materii. Uczeni uważają też, że warto poszukać i badać swobodne planety, takie, które nie orbitują wokół gwiazd. W ich przypadku nadmiarowe ciepło powinno być jeszcze bardziej oczywistym sygnałem obecności ciemnej materii, gdyż nie dociera do nich energia z gwiazd macierzystych. Olbrzymią zaletą wykorzystania egzoplanet jako wykrywaczy ciemnej materii jest fakt, że nie potrzeba do tego nowych rodzajów urządzeń lub technologii czy przeprowadzania takich badań, jakich dotychczas nie wykonywano. Obecnie znamy ponad 4300 egzoplanet i niemal 6000 kandydatów na planety. W ciągu najbliższych lat misja Gaia, wysłana przez Europejską Agencję Kosmiczną, powinna wykryć dziesiątki tysięcy kolejnych egzoplanet. Będziemy więc mieli olbrzymią liczbę obiektów, które można badać w poszukiwaniu ciemnej materii. « powrót do artykułu
  24. W poniedziałek (26 kwietnia) rozpoczął się sezon migracji nurogęsi z Łazienek Królewskich do Wisły. Dzięki szybkiemu wstrzymaniu ruchu drogowego ptasiej mamie i młodym (12) udało się bezpiecznie przeprawić przez ul. Czerniakowską. Jak podkreślono na facebookowym profilu Zieleni Warszawskiej, akcja zakończyła się szczęśliwie dzięki szybkiej interwencji Zarządu Zieleni m. st. Warszawy, mieszkańców i służb miejskich. Wstrzymano ruch na Czerniakowskiej i ok. 12.30 ptaki były już po drugiej stronie. Ponieważ w następnych tygodniach należy się spodziewać kolejnych wędrówek, wystosowano apel, by w okresie od kwietnia do czerwca zachować szczególną ostrożność na terenie Parku Agrykola oraz na ul. Czerniakowskiej i Myśliwieckiej. Kierowców prosimy o wolniejszą jazdę i ostrożność, a mieszkańców o trzymanie psów na smyczy i zachowanie dystansu od płochliwych ptaków. Po opuszczeniu gniazda matki z młodymi pokonują trudną trasę z Łazienek Królewskich, przez Kanał Piaseczyński i 2 ulice (Myśliwiecką oraz Czerniakowską), aż do Portu Czerniakowskiego i Wisły. W ochronę samic nurogęsi i młodych co roku angażują się mieszkańcy i służby oraz pracownicy Zarządu Zieleni m. st. Warszawy. W trakcie sezonu migracji nurogęsi monitorujemy Park Agrykola, sprawdzając, czy ptaki potrzebują pomocy w przejściu przez jezdnię (wtedy zatrzymywane są auta). Specjalnie obniżamy poziom wody w Kanale Piaseczyńskim, aby nurogęsi mogły przepłynąć przepustem z zachodniej do wschodniej części kanału. We współpracy z Zarządem Dróg Miejskich wycięliśmy również przejścia w murkach przy ul. Myśliwieckiej, żeby udrożnić dla wędrujących ptaków ten korytarz ekologiczny, z którego również korzystają. W Warszawie nurogęsi gniazdują prawie wyłącznie na terenie parku Łazienki Królewskie (i ewentualnie w okolicach). Na Facebooku Zieleń Warszawska zaznacza, że to sytuacja dość wyjątkowa, ponieważ nie jest to gatunek parkowy i w dodatku ptaki gnieżdżą się stosunkowo daleko od obecnego koryta Wisły. Nurogęsi gniazdują głównie w dziuplach drzew. Niedługo po wylęgu matki prowadzą nielotne pisklęta w stronę Wisły, m.in. z powodu małych możliwości zdobycia pokarmu w parkowych zbiornikach i kanałach. « powrót do artykułu
  25. Nasze badania wykazały, że u ozdrowieńców w ciągu sześciu miesięcy od zdiagnozowania COVID-19 ryzyko zgonu jest większe i rośnie wraz z cięższym przebiegiem choroby, mówi profesor Ziyad Al-Aly. Do takich wniosków naukowcy z Washington University of St. Louis doszli na podstawie analizy danych ponad 87 000 osób, które chorowały na COVID-19 i grupy kontrolnej składającej się z 5 000 000 osób z federalnej bazy danych. To najszerzej zakrojone badania nad długoterminowymi skutkami COVID-19. Nie jest przesadą stwierdzenie, że długoterminowe skutki COVID-19 będą w przyszłości stanowiły poważny kryzys zdrowotny w USA. Biorąc pod uwagę fakt, że chorowało ponad 30 milionów osób, a długoterminowe skutki choroby są znaczące, efekty pandemii będziemy odczuwali przez lata, a nawet dekady. Lekarze muszą lepiej przyglądać się osobom, które przechorowały COVID-19, dodaje uczony. Badacze wykazali, że po przetrwaniu początkowej infekcji COVID-19 – za taki stan uznano okres rozpoczynający się 30 dni po diagnozie – ryzyko zgonu w ciągu kolejnych 6 miesięcy jest o 60% wyższe niż w reszcie populacji. Okazało się, że w tym czasie liczba zgonów wśród ozdrowieńców jest wyższa o 8 osób na 1000. Znacznie gorzej jest w grupie, która była na tyle chora, że w związku z COVID-19 trafiła do szpitala. Tam umiera aż 29 osób na 1000 więcej, niż w całej populacji. Te zgony, spowodowane długoterminowymi skutkami infekcji, niekoniecznie są zaliczane do zgonów z powodu COVID-19. Wydaje się zatem, że obecnie podawana liczba zgonów, do których zalicza się jedynie zgony bezpośrednio po infekcji, to wierzchołek góry lodowej, dodaje Al-Aly. Na potrzeby badań przeanalizowano dane zdrowotne 73 435 osób z bazy danych Departamentu ds. Weteraów (VHA). Wszystkie te osoby przeszły COVID-19 ale żadna z nich nie była z tego powodu hospitalizowana. Dane te porównano z informacjami o niemal 5 milionach osób z bazy VHA, u których nie zdiagnozowano COVID-19. Ponadto, by lepiej zrozumieć ciężki przebieg COVID-19 naukowcy porównali też informacje o 13 654 osobach, które były hospitalizowane z powodu koronawirusa, z danymi 13 997 osób hospitalizowanych z powodu sezonowej grypy. Wszyscy pacjenci przeżyli pierwszych 30 dni od infekcji,a ich losy były śledzone przez kolejnych 6 miesięcy. W trakcie analizy potwierdzono, że mimo iż COVID-19 początkowo atakuje układ oddechowy, to wirus może wpłynąć niemal na każdy organ. Po szczegółowej analizie 379 przypadków, 380 klas przepisanych leków i 62 testów laboratoryjnych, badacze zauważyli, że wirus SARS-CoV-2 ma wpływ na cały organizm i wymienili długoterminowe skutki jego działalności, które były widoczne po ponad sześciu miesiącach od diagnozy. I tak stwierdzono, że COVID-19 pozostawia długotrwałe skutki w następujących elementach organizmu: – układzie oddechowym (długotrwały kaszel, krótki oddech, niski poziom tlenu we krwi), – układzie nerwowym (wylewy, bóle głowy, problemy z pamięcią, problemy ze smakiem i węchem), – zdrowiu umysłowym (depresja, problemy ze snem, niepokój, nadużywanie różnych substancji), – układzie metabolicznym (cukrzyca, otyłość, wysoki poziom cholesterolu), – układzie krążenia (ostre zespoły wieńcowe, uszkodzenia serca, palpitacje, nierównomierny rytm), - nerkach (ciężkie uszkodzenie nerek, chroniczne uszkodzenie nerek, mogące prowadzić do konieczności dializowania), – układzie krwionośnym (zakrzepy w nogach i płucach), – skórze (wysypka, utrata włosów), – układzie mięśniowo-szkieletowym (bóle stawów, osłabienie mięśni), – ogólnym stanie zdrowia (anemia, zmęczenie, ogólne złe samopoczucie). Żaden z badanych nie wykazywał wszystkich tych objawów, jednak u wielu pojawiło się po kilka z nich. Wśród analizowanych przypadków osób, które trafiły do szpitala, ci, którzy byli hospitalizowani z powodu COVID-19 radzili sobie zdecydowanie gorzej, niż ci, których hospitalizowano z powodu grypy. Ryzyko zgonu wśród hospitalizowanych ozdrowieńców z COVID-19 było o 50% wyższe niż u hospitalizowanych ozdrowieńców z grypy. Ozdrowieńcy z COVID-19 ze znacznie większym prawdopodobieństwem wykazywali też długoterminowe negatywne skutki choroby. W porównaniu z grypą COVID-19 znacznie częściej pozostawia ślady w organizmie, zarówno jeśli chodzi o rozmiary ryzyka jak i skutki dla organizmu. Długoterminowe skutki COVID-19 zdecydowanie odbiegają od typowych objawów przechorowania zakażenia wirusem. Zarówno ryzyko uszkodzeń i śmierci, jak i zakres organów i układów dotkniętych chorobą dalece wykraczają poza to, co obserwujemy w przypadku innych wirusowych chorób układu oddechowego, w tym grypy, wyjaśnia Al-Aly. Uczeni dodają, że niektóre z długoterminowych objawów – jak np. kaszel czy krótki oddech – mogą z czasem ustępować. Inne zaś mogą się pogarszać. Będziemy nadal śledzić losy pacjentów, by lepiej zrozumieć wpływ wirusa na czas po pierwszych 6 miesiącach od infekcji. Na razie minął nieco ponad rok od wybuchu pandemii, zatem niektóre konsekwencje zachorowania mogły się jeszcze nie ujawnić, stwierdzają naukowcy. W przyszłych analizach tej samej grupy pacjentów naukowcy chcą sprawdzić, czy istnieje różnica w długoterminowych skutkach przechorowania COVID-19 w zależności od wieku, płci i rasy. Szczegóły badań zostały opublikowane na łamach Nature. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...