Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37640
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Cukrzyca jest jedną z gnębiących ludzkość chorób cywilizacyjnych. Prowadzi się wiele badań nad metodami jej leczenia. Ostatnio naukowcy z Dundee University stwierdzili, że zwykła czarna herbata pomaga zwalczyć cukrzycę typu 2. Okazuje się bowiem, że napar zawiera związki naśladujące działanie insuliny. Teraz badacze chcą sprawdzić, czy picie większych ilości naparu (a jeśli tak, to jakich) może pomóc już chorym osobom lub, co byłoby najlepsze, działać jako środek zapobiegawczy. Dr Graham Rena, specjalista ds. insuliny, uważa, że tzw. builder's tea (mocna czarna herbata z dużą ilością mleka, często posłodzona dwoma łyżeczkami cukru) jest de facto zdrowsza od wychwalanej herbaty zielonej. Tę ostatnią rozsławiono dzięki działaniu przeciwnowotworowemu. Przy cukrzycy typu 2. organizm wytwarza zbyt mało insuliny lub rozwija się insulinooporność. W czarnej herbacie znajdują się zaś teaflawiny i tearubiginy, które naśladują działanie tego hormonu i pomagają w przetworzeniu glukozy na energię. Gdyby poprzez picie naparu czarnej herbaty nie dało się uzyskać efektu podobnego do osiągniętego w laboratorium, można by pomyśleć o opracowaniu tabletek z oczyszczonymi składnikami herbaty.
  2. Naukowcy z Uniwersytetu Purdue stworzyli nową technologię, która umożliwia jednoczesne badanie tysięcy próbek pożywienia lub wody w poszukiwaniu groźnych dla człowieka mikroorganizmów. Donoszą oni, że badanie takie można wykonać w czasie zaledwie jednej do dwóch godzin. Technologia opiera się na wykorzystaniu żywych komórek ssaczych, które w momencie uszkodzenia wydzielają do pożywki chemiczne "sygnały stresu". Sam pomiar jest dokonywany przez aparaturę optyczną podłączoną do komputera. Arun Bhunia, główny autor wynalazku, tłumaczy: Do zapewnienia biobezpieczeństwa i bezpieczeństwa żywności bardzo potrzebny jest szybki i wiarygodny test. Bardzo ważne jest to, że nasza technologia umożliwia zbadanie próbki w poszukiwaniu wielu patogenów jednocześnie, a także określenie ich ilości w badanej próbce. Dzięki temu możemy ocenić stopień zagrożenia patogenami zawartymi w badanym materiale oraz podjąć decyzję, jakie środki należy podjąć, aby zminimalizować ryzyko infekcji. Sercem układu zwanego biosensorem są komórki zawieszone w trójwymiarowej "sieci" stworzonej przez włókna kolagenowe, umieszczone na płytkach laboratoryjnych. Tak przygotowany zestaw jest gotowy do działania - wystarczy dodać do pożywki odpowiednią ilość badanego pożywienia lub wody, a następnie poczekać na reakcję komórek w odpowiedzi na ewentualną obecność mikroorganizmów. Test umożliwia nie tylko wykrycie bakterii, ale także pozwala odróżnić patogeny żywe od martwych. Dzięki temu zmniejszony został odsetek "fałszywych alarmów" (zwanych fachowo "wynikami fałszywie pozytywnymi"), pojawiających się często w podobnych testach poprzedniej generacji. Kolejną zaletą stworzonego sensora jest jego mobilność i uniwersalność. Przygotowaną płytkę można bowiem zabrać ze sobą np. do zakładu produkcji żywności i pobrać próbki bezpośrednio na nią. W takiej sytuacji komórki "analizują" próbkę już w czasie podróży powrotnej do laboratorium, dzięki czemu odczyt wyników jest znacznie szybszy. Mechanizm działania sensora jest bardzo prosty. W odpowiedzi na obecność patogenu (najczęściej jest to bakteria), komórki produkują i wydzielają specjalny enzym - alkaliczną fosfatazę. Jest to naturalny sygnał, wysyłany do otaczających komórek w odpowiedzi na uszkodzenie błony komórkowej. Po określonym czasie do pożywki należy dodać specjalny związek, który pod wpływem enzymu wybarwia się na żółto. W następnym etapie wystarczy prosta analiza barwy pożywki. Pozwala ona stwierdzić, jaka ilość enzymu została wydzielona przez komórki, co daje przybliżoną informację o stężeniu bakterii w próbce. Aby zwiększyć czułość analiz, wyselekcjonowano komórki o podwyższonej produkcji alkalicznej fosfatazy. Autorzy technologii sugerują jednak, że w podobny sposób można zastosować także inne enzymy, które umożliwiłyby wykrywanie innych rodzajów mikroorganizmów. Obecnie najtrudniejszym zadaniem stojącym przed badaczami jest przedłużenie czasu życia komórek zawieszonych w kolagenowej sieci. Teraz są one bowiem w stanie przeżyć zaledwie 4-6 dni. To za mało - aby test mógł znaleźć powszechne zastosowanie, komórki powinny być w stanie przeżyć co najmniej dwa tygodnie. Stawka jest jednak wysoka, gdyż o stworzenie podobnego biologicznego "urządzenia" stara się obecnie wiele uczelni i firm na całym świecie.
  3. Dobrze znamy stare przysłowie mówiące, że "co za dużo, to niezdrowo". Najnowsze badania dowodzą, że prawda ta sprawdza się także w odniesieniu do przyjmowania miłorzębu japońskiego (Ginkgo biloba). Okazuje się bowiem, że zioło to, przyjmowane przez miliony ludzi na całym świecie m.in. w nadziei poprawienia ich zdolności umysłowych oraz jako afrodyzjak, może również szkodzić, gdy jest przyjmowane nierozważnie. Preparaty miłorzębu są uzyskiwane z jego liści o charakterystycznym kształcie (od kształtu tego wzięła się łacińska nazwa rośliny, "biloba" znaczy bowiem "dwuklapowy"). Specyfik ten stosuje się od ponad 5000 lat, a pionierami jego wykorzystania byli Chińczycy. Wierzyli oni, że ekstrakt z tej rośliny poprawia stan umysłu u osób starszych. Nowsze badania sugerują także, że może on także zmniejszać ryzyko wystąpienia choroby Alzheimera oraz poprawiać krążenie, jednak wszystko to odbywa się kosztem wzrostu ryzyka chorób związanych z niekontrolowanym krwawieniem. Opinie środowiska naukowego na temat tego zioła są niezwykle podzielone. Coraz więcej prac sugeruje bowiem, że roślina ta albo nie przynosi żadnych korzyści, albo poprawia stan zdrowia jedynie minimalnie. Najnowsze badania wspomnianego zioła przeprowadzono na Uniwersytecie Stanu Oregon. W celu przeprowadzenia badań, naukowcy zaprosili do nich 10 700 osób w wieku 84 lat i starszych. W kolejnych etapach selekcji wybierano osoby, które nie wykazywały objawów demencji starczej ani zmian w budowie i funkcjonowaniu mózgu. Osoby zakwalifikowane do testów nie prezentowały także objawów chorób takich, jak np. cukrzyca typu II, niewydolność serca czy angina. Ostatecznie do badań przyjęto 134 osoby, które podzielono na dwie grupy. W pierwszej z nich badani przyjmowali preparat Ginkgo biloba, w drugiej zaś - placebo. Stan zdrowia osób badanych monitorowano co 12 miesięcy, a całkowity czas badania wyniósł 42 miesiące. Należy zaznaczyć, że zasadniczym celem badań było sprawdzenie wpływu preparatów miłorzębu na rozwój upośledzenia funkcji poznawczych u osób starszych, a nie ocena ryzyka wystąpienia zawału serca. Mimo to wykazano, że w grupie przyjmującej ekstrakt z miłorzębu wystąpiło siedem przypadków zawału serca lub stanów przedzawałowych, które nie pojawiły się wśród osób przyjmujących placebo. W związku z dużym odsetkiem komplikacji,testów nie dokończono, gdyż narażanie pacjentów na zawał serca uznano za nieetyczne. Autorzy publikacji na ten temat zastrzegają jednak, że potrzeba dalszych badań, zanim będzie można uznać te wyniki za całkowicie wiarygodne. Ich zdaniem, do uzyskania wiarygodnych danych potrzeba przede wszystkim znacznie większej grupy badanej. Na pocieszenie warto dodać, że udało się wykazać nieznacznie pozytywny wpływ Ginkgo biloba w stosunku do mózgu. Sami naukowcy postulują jednak, że w związku z prawdopodobnym wzrostem ryzyka zawału serca należy dobrze przemyśleć decyzję o przyjmowaniu preparatów tej rośliny. Szczegółowe wyniki badań zostały opublikowane w czasopiśmie Neurology.
  4. Najlepszą metodą walki z chorobami jest usuwanie ich źródeł. Badania przeprowadzone przez doktora Briana Kinga z University College London pozwolą być może na proste pozbycie się jednej z przyczyn nadwagi. I nie chodzi wcale o niszczenie żywności, lecz dwa białka wpływające na powolne rozkurczanie mięśni żołądka. Rozpoznane przez naukowców proteiny noszą oznaczenia P2Y1 oraz P2Y11. Okazało się, że dzięki nim nasze żołądki mogą być bardziej elastyczne, aby pomieścić większy posiłek. Teoretycznie po zablokowaniu działania tych białek stracilibyśmy nie tylko możliwość, ale też chęć do objadania się. Wbrew pozorom, elastyczność żołądka ma spory wpływ na ilość pochłanianego jedzenia. Ocenia się, że jego pojemność może zmieniać się od 1000 do nawet 3000 ml. Aby pomóc w zwalczaniu otyłości, niektóre osoby poddaje się ryzykownym zabiegom chirurgicznym, mającym na celu mechaniczne ograniczenie pojemności żołądka. Dzięki badaniom Kinga mogą powstać skuteczniejsze, nieinwazyjne metody terapeutyczne, bazujące na preparatach blokujących receptory wspomnianych białek. Metody te mogłyby uzupełnić bądź zastąpić obecne, bazujące na środkach ograniczających wchłanianie tłuszczów lub zmniejszających apetyt. Współczesne terapie są stosowane z pewną dozą ostrożności, ponieważ nie jest znany długofalowy wpływ podawanych substancji na ludzki organizm. Obecnie naukowcy poszukują preparatów, które mogłyby posłużyć do blokowania białek P2Y1/P2Y11. Badania Brytyjczyków opublikowano w Journal of Pharmacology and Experimental Therapeutics.
  5. Aparatura medyczna, wykorzystująca zjawisko rezonansu magnetycznego, jest dla lekarza bezcenną pomocą diagnostyczną. Sprzęt MRI znany jest również z potężnych rozmiarów i bardzo wysokich cen. Jednak dzięki Johnowi Kitchingowi – fizykowi z National Institute of Standards and Technology w Boulder, stan Kolorado – skanery tego typu mogą stać się sprzętem powszechnego użytku. Amerykanin wraz z pięcioma współpracownikami buduje czujniki pola magnetycznego (tzw. magnetometry atomowe), które niemal dorównują czułością swym dużym krewniakom, ale mają rozmiary ziarenka ryżu. Miniaturowy magnetometr składa się z trzech podzespołów: standardowego lasera pracującego w podczerwieni, również typowego detektora promieniowania podczerwonego oraz umieszczonego między nimi sześcianu wykonanego z krzemu i szkła, wewnątrz którego znajdują się opary cezu. Opisywana "kanapka" jest zamocowana na krzemowym podłożu. Jeśli urządzenie znajduje się w miejscu pozbawionym pola magnetycznego, światło bez przeszkód mija atomy cezu. Z kolei w obecności nawet najsłabszych pól zmienia się ułożenie wspomnianych atomów, co powoduje, że kostka staje się dla podczerwieni mniej przezroczysta. Zmiana ta jest proporcjonalna to natężenia pola. Największym osiągnięciem naukowców jest zbudowanie komory magnetometru o przekątnej trzech milimetrów. Udało im się to przez wykonanie bocznych ścian "kostki" z krzemu za pomocą fotolitografii. Następnie zamknęli oni komorę ściankami ze szkła, przedtem wypełniając ją parami cezu. Aby utrzymać ten pierwiastek w stanie gazowym, podczas pracy czujnik jest podgrzewany. Obecnie naukowcy budują pojedyncze egzemplarze opisywanych magnetometrów. Opracowana przez nich metoda jest jednak przystosowana do wymagań produkcji masowej. Przenośne urządzenia używające odpowiednio dużej liczby takich czujników mogłyby zrewolucjonizować konstrukcję maszyn MRI i NMR – te pierwsze można by instalować nawet w ambulansach. Inne zastosowanie to szybkie i precyzyjne lokalizowanie ładunków wybuchowych, a w wypadku spektroskopów NMR – poszukiwania podziemnych złóż surowców.
  6. Jeden z developerów Firefoksa twierdzi, że Microsoft nie jest jedyną firmą, która używa tajnych technik w celu zapewnienia lepszego współdziałania firmowych aplikacji z firmowym systemem operacyjnym. Vladimir Vukicevic mówi, że podobnie postępuje Apple. Badał on ostatnio wydajność przeglądarki Firefox 3 i odkrył, że w oprogramowaniu WebKit, stanowiącym jądro przeglądarki Safari, zastosowano dziesiątki tajnych tricków. Udokumentowane funkcje WebKita pozwoliły Vukicevicowi na osiągnięcie takiej wydajności, jaką chciał, jednak zauważył, że Safari może korzystać z nieudokumentowanych funkcji apple'owskiego oprogramowania. Jego zdaniem Apple nie ujawniło ponad 100 technik wykorzystywanych w bibliotece WebKit. Zdaniem developera, dzięki ich wykorzystaniu konkurencyjne wobec Safari przeglądarki mogłyby działać sprawniej, jednak Apple nie dopuszcza nikogo do swoich tajemnic. David Hyatt, developer WebKita mówi, że ukryte funkcje pozostają nieujawnione przede wszystkim ze względów bezpieczeństwa.
  7. Chorzy na cukrzycę muszą kilkukrotnie w ciągu dnia mierzyć poziom cukru we krwi. Używają do tego celu glukometrów oraz igieł, którymi nakłuwają palce. Czasami proces ten bywa bolesny i istnieją osoby, które z obawy przed bólem zbyt rzadko korzystają z glukometrów. Uczeni z Baylor University w Waco w stanie Texas opracowali urządzenie, które nie wymaga przebijania skóry. Nowy glukometr mierzy poziom cukru za pomocą fal elektromagnetycznych. Jego twórcy twierdzą, że sprawnością dorównuje tradycyjnym glukometrom. Jest na tyle dokładny, że na podstawie jego wskazań można podejmować decyzje dotyczące wstrzyknięcia insuliny. Taki był nasz cel. Nie chodzi tutaj o zmierzenie poziomu cukru z dokładnością do jednej części na miliard, ale wyprodukowanie urządzenia, które może zostać wykorzystane do podejmowania decyzji przez chorych - mówi profesor Randall Jean, jeden z twórców elektromagnetycznego glukometru. Dotychczas w USA Federalna Agencja Żywności i Leków zaakceptowała jeden nieinwazyjny monitor glukozy. Zakładane na rękę urządzenie firmy Cygnus wykorzystywało prąd elektryczny do pomiaru poziomu cukru we krwi. Powodowało jednak podrażnienia skóry i jego produkcja została zarzucona. Twórcy nowego glukometru mówią, że w tym przypadku nie będzie takich problemów. Chory kładzie palec na czujniku, a właściwości elektryczne palca zmieniają się w miarę jak prąd przepływa przez czujnik. Po wielu badaniach naukowcy znaleźli wzorzec właściwości elektrycznych palca, odpowiadający różnemu poziomowi glukozy. Profesor Jean wyjaśnia, że czujnik nie reaguje na samą glukozę, ale na zbiorcze właściwości krwi, mięśni, tłuszczu, skóry i glukozy. Na razie urządzenie znajduje się we wczesnej fazie rozwoju i przeszło 15 różnych testów z udziałem 5 ochotników. Uzyskane w ten sposób dane były wprowadzane do komputera. Znajdowały się tam też uzyskane za pomocą tradycyjnych metod informacje dotyczące poziomu cukru we krwi. Komputer porównywał te dane szukając wzorców we wskazaniach elektromagnetycznego glukometru dla różnych zawartości cukru. Twórcy nowego glukometru zauważyli, że u pacjentów z normalnym poziomem cukru miał on tendencję do jego lekkiego zawyżania. W ciągu najbliższych kilku miesięcy naukowcy chcą przetestować swój glukometr u pacjentów ze Scott and White Hospital, którzy mają niezwykle wysokie poziomy cukru.
  8. MSI opracowało nowatorski sposób aktywnego chłodzenia chipsetu bez konieczności podłączania wentylatora do źródła energii. Air Power Cooler korzysta ze starego wynalazku i opiera się na mechanizmie zwanym silnikiem Stirlinga, który został opisany w 1816 roku. Układ chłodzenia zamontowany jest, tradycyjnie, na chipsesie. Gdy kość się nagrzewa, powietrze zamknięte w ciepłowodach rozpręża się i wypycha tłoki, te z kolei napędzają wentylator dmuchający na radiator. Gdy temperatura spada, tłoki opadają, następnie znowu powietrze się rozpręża i napędza wentylator. MSI twierdzi, że nowy system zamienia w energię kinetyczną aż 70% energii cieplnej procesora. Praktyczny pokaz technologii odbędzie się na najbliższych targach CeBIT. MSI nie zdradza czy i kiedy zacznie sprzedawać Air Power Cooler.
  9. Jak ktoś skrupulatnie wyliczył, sami tylko amerykańscy czytelnicy książek kosztują Ziemię 20 mln drzew rocznie. Znaleźli się jednak wydawcy, którzy przynajmniej częściowo rozwiązali problem, hodując w szkółkach drzewa na wszystkie publikowane przez siebie książki. Akcja Million Tree-A-Thon połączyła firmy Kedzie Press i Eco-Libris. Do końca grudnia przyszłego roku ma urosnąć aż milion książkowych drzew. Udział w programie bierze każda osoba kupująca dany tytuł. Eco-Libris współpracuje też jednak z innymi wydawcami, pisarzami, księgarniami oraz pozostałymi uczestnikami rynku księgarskiego. Eco-Libris występuje nie tylko z Kedzie Press, ale także z dwoma organizacjami z USA i Wielkiej Brytanii, które pomagają w hodowli drzew lokalnym społecznościom krajów rozwijających się: Nikaragui, Gwatemali, Panamy, Belize, Hondurasu oraz Malawi. Szkółki powstają w rejonach znacznego wylesienia. Nie dopuszcza to do erozji gleby, zwiększając zarazem plony. Zrzeszone w ramach projektu wydawnictwa nie poprzestają na zapewnieniu sobie zapasu papieru. Drukują na papierze pozyskiwanym w 100% z recyklingu (jest to surowiec niezawierający wybielających związków chloru), w dodatku ich oferta składa się z tytułów podnoszących świadomość społeczną i ekologiczną. Akcja zyskuje coraz większy rozgłos. Dużo się o niej mówi i pisze, tak że lista współpracowników wydłuża się dosłownie z dnia na dzień.
  10. Czy któraś z płci kłamie lepiej? Wydawałoby się, że nie, a jednak. Susan Shapiro Barash, autorka książki Niewielkie kłamstewko, ciemne sekrety: prawda o tym, dlaczego kobiety kłamią, twierdzi, że kobiety kłamią lepiej od mężczyzn. Lepiej, tzn. mądrzej i z większymi sukcesami. W ten sposób ukrywają przed partnerami skutki szału zakupów i uzyskują to, na czym im zależy. Barash zamieściła ogłoszenie, dzięki któremu zgłosiło się do niej 500 chętnych do ujawnienia powodów swoich kłamstw kobiet. A oto kilka statystyk z jej badań. Siedemdziesiąt pięć procent pań ukrywa prawdę na temat swoich wydatków. Jak? Chowając zakupione przedmioty gdzieś w domu lub ucinając metki z cenami. Połowa maskuje swoje mieszane uczucia odnośnie do macierzyństwa. Ponad 60% kobiet zdradza swoich mężów. Barash powołuje się tu na przykład 32-latki, która chodziła na randki, przekonawszy wcześniej męża, że pracuje na nocną zmianę. Nawet prosząc o rozwód, nie wyjawiła prawdy. Część kobiet za pomocą kłamstwa ukrywa traumatyczne wydarzenia z dzieciństwa, np. przypadki kazirodztwa, przemoc, picie, hazard czy związki z pornografią. Ponad 80% ankietowanych ujawniło wiarę w słuszność kłamstwa w dobrej wierze, np. w przekonywanie dzieci, że gdy były młodsze, nie paliły skrętów lub nie piły alkoholu. Studium ujawniło istnienie zjawiska kłamstwa współzawodnictwa. Przodują w nim kobiety z miast, które mówią nieprawdę w sprawie operacji plastycznych, kwestii finansowych, statusu społeczno-zawodowego męża i osiągnięć szkolnych dzieci. Kolejna kategoria to "okłamywanie samej siebie". Barash wspomina w tym miejscu Hillary Clinton, która w programie telewizyjnym zaprzeczała pogłoskom o romansie swojego męża z Moniką Lewinsky, stwierdzając, że to polityczny atak na Billa. Potem przyznała jednak, że została zdradzona. Przykładem kategorii "kłamię, bo mam zbyt wiele do stracenia" jest żona Rudy'ego Giulianiego Judith, która zataiła, że była wcześniej dwukrotnie zamężna (oficjalnie tylko raz). Niestety, prawda wyszła na jaw podczas kampanii prezydenckiej...
  11. To, co dzieje się z dorosłymi komórkami macierzystymi, pomaga wyjaśnić biologiczne podłoże zarówno progerii, jak i normalnych procesów starzenia się (Nature Cell Biology). Progeria, inaczej zespół progerii Hutchinsona-Gilforda (HGPS), to bardzo rzadkie schorzenie genetyczne. Udokumentowano je u zaledwie 100 osób. Pierwsze objawy pojawiają się między 1. a 2. rokiem życia. Dzieci z HGPS umierają średnio w wieku 13-15 lat, najczęściej na choroby układu krążenia, np. zawał. Jak tłumaczy John E. Niederhuber z National Cancer Institute, podobne zaburzenia pracy m.in. układu sercowo-naczyniowego pojawiają się także w przebiegu normalnego procesu starzenia się. Od 2003 r. badacze wiedzieli, że progeria jest wynikiem mutacji genu kodującego białko o nazwie progeryna. Naukowcy nie mieli jednak pojęcia, w jaki sposób doprowadza to do wszystkich obserwowanych objawów HGPS. Tom Misteli i Paola Scaffidi przyglądali się oddziaływaniom progeryny na mezenchymalne komórki macierzyste (ang. MSCs, mesenchymal stem cells). Okazało się, że białko wpływało na to, w jaki rodzaj tkanki przekształcą się MSC. Komórki wytwarzające progerynę cechowało przyspieszone dojrzewanie w kierunku tkanki kostnej, ale nie udawało im się przekształcić w tkankę tłuszczową. To wyjaśnia dwie podstawowe cechy progerii: nieprawidłowy wzrost kośćca i niemal całkowitą utratę tkanki tłuszczowej.
  12. Blogowanie to nie tylko przelewanie na ekran komputera swoich myśli czy ćwiczenia z płynności wypowiedzi lub kreatywności. Badacze ze Swinburne University of Technology w Melbourne twierdzą, że tego typu aktywność sprawia, że czujemy się mniej wyizolowani i silniej związani ze społecznością. Ponadto czujemy większą satysfakcję z kontaktów sieciowych i w tzw. realu. Wg Jamesa Bakera i Susan Moore, wystarczą dwa miesiące zamieszczania postów i regularnego aktualizowania kontentu witryny, co ma zachęcać odwiedzających do komentowania, by zacząć odczuwać silniejsze wsparcie otoczenia i cieszyć się rosnącą liczbą znajomych. W ramach studiów blogujących porównywano z osobami nieprowadzącymi takiej działalności w Internecie. Australijczycy przeprowadzili dwa powiązane ze sobą eksperymenty. Jeden z nich opisano w artykule opublikowanym w ostatnim numerze CyberPsychology and Behaviour. Skupiono się na zdrowiu psychicznym sieciowych pamiętnikarzy. Do 600 użytkowników serwisu społecznościowego MySpace wysłano wiadomość z prośbą o udział w sondażu. Kwestionariusz wypełniły 134 osoby (84 prowadziły blog). Odkryliśmy, że [...] blogerzy byli mniej usatysfakcjonowani swoimi przyjaźniami i czuli się słabiej zintegrowani ze społeczeństwem. Nie czuli się częścią grupy w takim samym stopniu jak ludzie niezainteresowani blogowaniem. Dlatego też jako sposób radzenia sobie z tym stanem wybrali wyrażanie emocji w Internecie – wyjaśnia Moore. W drugim studium badacze z antypodów wykazali, że taki wentyl bezpieczeństwa naprawdę działa i daje wymierne korzyści. Po dwóch miesiącach ponownie wysłano e-maile do tych samych użytkowników MySpace'a. Tym razem odpowiedziało tylko 59. Okazało się, że blogerzy poczuli przynależność do grupy podobnie myślących osób, ponadto zyskali większą pewność, iż mogą liczyć na pomoc innych. Bez względu na to, czy respondenci pisali internetowy pamiętnik, czy nie, stali się mniej lękowi, zestresowani i depresyjni, co oznacza, że uczestnictwo w działalności serwisów społecznościowych dobrze na nich wpłynęło. Naukowcy nie wykluczają, że poprawa nastroju to wynik nawiązania większej liczby kontaktów.
  13. Mikromagnesy wytwarzane przez bakterie mogą być wykorzystywane do niszczenia guzów nowotworowych. Zespołowi naukowców z Uniwersytetu w Edynburgu, którego pracom przewodniczyła dr Sarah Staniland, udało się ostatnio zwiększyć ich moc. Nanomagnesy bakteryjne są lepsze od produkowanych przez człowieka, ponieważ mają zunifikowane kształty i rozmiary (Nature Nanotechnology). Na czym miałoby polegać ich niszczycielskie działanie? Najpierw należałoby je wprowadzić w wyznaczone miejsce, a następnie aktywować. Naprowadzanie miałoby charakter magnetyczny; zmiana zwrotu pola magnetycznego prowadziłaby do wytworzenia ciepła i unieszkodliwienia komórek nowotworowych. Badacze wspominają też o innym scenariuszu: dostarczaniu leków bezpośrednio do nowotworowych tkanek. Bakterie wychwytują żelazo z otoczenia i przekształcają je w rodziny minerałów magnetycznych. Są one zbudowane z tlenku żelaza (magnetyt) lub siarczku żelaza (pirotyn czy greigit) i wyglądają jak miniaturowe struny korali. Mikroorganizmy posługują się nimi jak igłą kompasu, orientując się dzięki temu w środowisku i odnajdując okolice bogate w tlen. By odkryte zjawisko dało się jakoś wykorzystać w medycynie, konieczne było zwiększenie mocy magnesów. Dlatego też Szkoci hodowali bakterie w środowisku bogatszym w kobalt niż w żelazo. Dodatek tego pierwiastka w magnesach zwiększył ich siłę o 36-45%, co oznacza, że grudki pozostawały dłużej namagnesowane po usunięciu z pola magnetycznego.
  14. Znany od dawna i wyznawany przez niektórych pogląd, że alkohol pomaga "utopić smutki", został ostatecznie podważony przez naukowców z Uniwersytetu Tokijskiego. Dowiedli oni, że nadużywanie alkoholu sprawia, że złe wspomnienia dręczą człowieka jeszcze dłużej, niż gdyby nie sięgali po napoje "z prądem". Badacze stwierdzili, że etanol nie tylko nie pomaga usunąć z mózgu wspomnień, ale nawet dodatkowo je utrwala. Należy tu jednak wyraźnie rozgraniczyć ten efekt od utraty pamięci po suto zakrapianych spotkaniach: alkohol etylowy w dużych dawkach blokuje co prawda rejestrowanie nowych wspomnień przez mózg, ale te, które już powstały, zostają przezeń utrwalone. Prowadzony przez Norio Matsukiego, profesora farmakologii, zespół poddawał szczury stresowi w warunkach sprzyjających powstawaniu złych wspomnień. W efekcie tych działań szczury te zastygały w bezruchu, a następnie zwijały się do pozycji podobnej do embrionalnej. W następnym etapie badań, zaraz po wystąpieniu objawów strachu, szczurom podawano strzykawką etanol lub identyczną objętość soli fizjologicznej (ta ostatnia służyła za placebo - miała wykluczyć powstawanie reakcji na samą iniekcję). W toku badań odkryto, że te zwierzęta, którym podano alkohol, dłużej wykazywały negatywne reakcje na stres. Zdaniem naukowców, wyniki te mogą mieć przełożenie także na zachowanie człowieka. Jak tłumaczą naukowcy w swojej publikacji, w odniesieniu do człowieka możemy zinterpretować to następująco: gdy pijemy alkohol, by pozbyć się negatywnych wspomnień, one pozostają w pamięci jeszcze mocniej. Na dłuższą metę nie pomaga nawet spożywanie alkoholu, by chwilowo wprawić się w dobry nastrój. Niestety, na następny dzień nie będziemy już czuli czasowej poprawy humoru. Zdaniem prof. Matsukiego, odkrycie to powinno dać do myślenia osobom dręczonym przez złe wspomnienia. Aby zapomnieć o czymś, czego nie lubimy, najlepiej jest jak najszybciej "zamazać" złe wspomnienie dobrym oraz odstawić alkohol - doradza naukowiec. Zainteresowani szczegółami badań mogą odnaleźć ich szczegółowy opis w najnowszym numerze czasopisma Neuropsychopharmacology.
  15. Neandertalczycy, którzy praktykowali kanibalizm, mogli rozpowszechnić między sobą chorobę podobną do "choroby szalonych krów", czyli gąbczastego zwyrodnienia mózgu. Choroba ta prawdopodobnie osłabiła populację i zmniejszyła jej liczebność, przez co przyczyniła się znacznie do wyginięcia neandertalczyków. Jest to kolejna teoria próbująca wyjaśnić, co dokładnie spowodowało zniknięcie z powierzchni Ziemi tego gatunku ludzi pierwotnych, który powstał około 250 000 lat temu, a wyginął około 30 000 lat temu. Simon Underdown, autor publikacji na temat neandertalczyków, opowiada: Historia wyginięcia neandertalczyków jest jedną z najbardziej intrygujących w historii ewolucji ludzi. Do dziś nie wiemy, dlaczego istoty o tak dużych mózgach, rozwiniętej inteligencji i wielu innych cechach hominidów wyginęły. Aby rozwiązać tę zagadkę, Underdown analizował zachowania dobrze zbadanej grupy etnicznej ludzi współczesnych - plemienia Fore z Papui Nowej Gwinei. Plemię to praktykowało rytualny kanibalizm, podobnie do ludzi pierwotnych. Zdaniem naukowca, może to dostarczać danych na temat przypuszczalnej przyczyny zagłady neandertalczyków. Zjawisko kanibalizmu wśród neandertalczyków kilkakrotnie znajdowało swoje potwierdzenie w znaleziskach archeologicznych. Najważniejszego odkrycia poszlak mogących sugerować prawdziwość tej tezy dokonano w 1999 roku w jaskiniach należących do stanowiska archeologicznego Moula-Guercy we Francji. Szacowany wiek znaleziska to około 100 000 - 120 000 lat. Naukowcy odkryli w tym miejscu dowody, że neandertalczycy oczyszczali kości z wszelkich fragmentów mięśni i innych tkanek, a następnie rozbijali je za pomocą prowizorycznego kamiennego młota i kowadła. Następnie z odsłoniętego wnętrza kości wydobywano szpik kostny, a z wnętrza czaszek - mózgi. Nie jest do końca jasne, czy ludzie pierwotni zjadali siebie nawzajem. Udowodniono jednak u współczesnego plemienia Fore, że matki niektórych zmarłych dzieci odrywały fragmenty ich ciał, a mięso ludzkie uznawały za wartościowe źródło pożywienia. Pozwala to przypuszczać, że neandertalczycy mogli postępować podobnie. Od początku XX wieku antropolodzy zaczęli obserwować wśród przedstawicieli plemienia Fore chorobę, określaną jako kuru. Do lat 60. przypadłość ta osiągnęła rozmiary epidemii, zabijając ponad 1100 osób. Inne badania dowiodły, że to właśnie kanibalizm jest przyczyna tej choroby, będącej jednym z rodzajów zakaźnego gąbczastego zwyrodnienia mózgu (TSE - od ang. transmissible spongiform encephalopathy). Objawy tej choroby są bardzo podobne, jak w przebiegu znanego powszechnie BSE, atakującego bydło - powoduje zanikanie tkanki nerwowej i powstawanie przez to gąbczastej struktury mózgu. Charakteryzuje się ona upośledzeniem licznych funkcji mózgu: upośledzeniem umyłowym, zaburzeniami psychoruchowymi i innymi. W celu zbadania ewentualnego wpływu kanibalizmu wśród neandertalczyków na kondycję ich populacji, Underdown stworzył model, oparty na obserwacjach związanych z chorobą kuru. Obliczył on np., że hipotetyczna populacja złożona z 15 000 osobników zostałaby całkowicie zniszczona przez chorobę w czasie poniżej 250 lat. Badacz uważa, że w połączeniu z dodatkowymi czynnikami środowiskowymi, np. zmianą klimatu i pojawieniem się na Ziemi Homo sapiens, proces ten mógłby w przypadku neandertalczyków zachodzić jeszcze szybciej. Zdaniem naukowca, okres pomiędzy zjedzeniem zakażonego mięsa, a wystąpieniem objawów TSE jest tak długi, że ludzie pierwotni mogli nie dostrzec związku pomiędzy spożywaniem fragmentów ciał zmarłych i rozwojem choroby. Z tego powodu nie przestali oni praktykować swojego rytuału. Kolejnego istotnego odkrycia dokonano podczas analizy prionów, powodujących zarówno BSE, jak i kuru. Okazuje się bowiem, że priony są niezwykle oporne nawet na proces sterylizacji, uznany powszechnie za wystarczający do całkowitego wyniszczenia form życia. Może to oznaczać, że do infekcji wśród ludzi pierwotnych zachodziło także poprzez używanie wspólnych narzędzi. Z tego powodu możliwe jest, że chorobę przenosiły na siebie nawet osoby, które nie brały czynnego udziału w rytualnym kanibalizmie. Profesor Nick Barton, szef Instytutu Archeologii Uniwersytetu w Oxfordzie, ocenia pracę jako niezwykle interesującą i nowatorską. Dodaje: Większość badaczy uważa, że ciężko o zdefiniowanie pojedynczej przyczyny wyginięcia neandertalczyków. Zdaniem prof. Bartona, gdyby w badaniach genetycznych udowodniono podatność ludzi pierwotnych na TSE lub odnaleziono silniejsze dowody na powszechność kanibalizmu wśród neandtertalczyków, mogłoby to stanowić przełom w ocenie przyczyn wyginięcia tego gatunku.
  16. Kanadyjscy uczeni z University of Alberta odkryli gen, który blokuje HIV i w efekcie nie dopuszcza do rozwoju AIDS. W eksperymentalnych kulturach komórek gen TRIM22 zapobiegał namnażaniu się HIV. To znaczy, że wirus nie może wydostać się i zarazić innych komórek - mówi mówi Stephen Barr, wirusolog molekularny z Wydziału Mikrobiologii i Immunologii Medycznej. Barr i jego zespół dokonali jeszcze jednego odkrycia. Uniemożliwili oni komórce włączenie genu TRIM22, co doprowadziło do tego, iż interferon - białko odpowiedzialne za koordynację obrony organizmu w czasie infekcji wirusowych - nie było w stanie zablokować infekcji HIV. Oznacza to, że TRIM22 jest niezbędny w zwalczaniu HIV. To bardzo dobra wiadomość, gdyż oznacza, iż nasz organizm jest w stanie powstrzymać infekcję - mówi naukowiec. Kanadyjczycy badają teraz, dlaczego wspomniany gen nie działa u ludzi zarażonych HIV oraz czy jest sposób by go aktywować. Sprawdzają też, czy TRIM22 zwalcza również inne infekcje.
  17. <!-- @page { size: 21cm 29.7cm; margin: 2cm } P { margin-bottom: 0.21cm } --> Wielu fanów motoryzacji z pewnością ma utrwalony stereotyp czterokołowych zabawek dla sławnych i bogatych. To właśnie dla nich tworzy się kolorową menażerię samochodów sportowych, którym przewodzą straszliwie drogie i potężne maszyny pokroju Enzo czy Veyrona. Czterokołowe potwory są zdolne przekroczyć niebotyczną prędkość 350 km/h. Istnieje jednak pewna szwajcarska firma, która w tym roku rozpocznie sprzedaż pojazdu osiągającego na drodze połowę prędkości dźwięku. Wyraz "pojazd" nie został użyty przypadkowo. Acabion GTBO wygląda jak skrzyżowanie motocykla z kokpitem szybowca i ma cztery koła: przednie, tylne, lewe oraz prawe. Boczne koła, wyposażone w elektryczne silniczki pomocnicze, chowają się po przekroczeniu pewnej prędkości. Twórcy maszyny zaliczają swe dzieło do nowej klasy, nazwanej Road Streamliner (drogowy opływowiec?). Dwuosobowe dziwadło waży około 340 kg, ale dysponuje turbodoładownym silnikiem o mocy 700 koni mechanicznych. W połączeniu z aerodynamiczną sylwetką, pozwala to osiągnąć 650 km/h, ale wbudowany ogranicznik włącza się przy 550 km/h. Do utrzymania tej prędkości wystarczy 30-procentowe otwarcie przepustnicy. Przyspieszenie pojazdu jest wręcz nieprawdopodobne: w niecałe 30 sekund do... pięćsetki. Tysiąckonny Bugatti Veyron do osiągnięcia swoich "marnych" 400 km/h potrzebuje niemal minuty. Twórcy GTBO zachwalają jego przyjazny dla środowiska charakter. Podobno przy 300 km/h spala on jedynie 4,5 litra benzyny na 100 km. Ponadto oferowana będzie wersja elektryczna pojazdu. Jej osiągi nie są aż tak imponujące jak w odmianie spalinowej, ale 450 km/h powinno zaspokoić każdego miłośnika zielonych lasów. Chętnych do porozbijania się Acabionem może nieco ostudzić cena, szacowana na 1,5 miliona funtów. Ponadto nie będzie on łatwy do kupienia: w latach 2008-2012 ma powstać jedynie 26 sztuk tego modelu.
  18. W technologiach transmisji danych, każda prędkość w końcu przestaje wystarczać. Nie dziwią zatem podejmowane bezustannie próby bicia kolejnych rekordów transferu, zarówno w powietrzu, kablach miedzianych, jak i światłowodach. Tymi ostatnimi zajmowali się badacze zatrudnieni w firmie Alcatel-Lucent – uzyskany przez nich wynik to 16,4 terabita na sekundę, a odległość, na jaką przesłano dane wyniosła 2550 km. Aby zdobyć swój rekord, naukowcy skorzystali z kilku nowych technologii, m.in. symetrycznego odbiornika optoelektronicznego o bardzo dobrej charakterystyce liniowej oraz niewrażliwego na zmiany temperatur mieszacza światła laserowego. Dzięki nim udało się przesłać 164 strumiene danych jednocześnie – każdy z nich z prędkością 100 Gbit/s. Jak twierdzą autorzy eksperymentu, ich praca przybliża pojawienie się stugigabitowych sieci lokalnych Ethernet. Również konkurencyjne ośrodki badawcze mają osiągnięcia w tej dziedzinie. Przedstawiane są kolejne fotoniczne układy scalone, niezbędne do budowy wydajnych sieci optycznych LAN. Jeśli urządzenia te pomyślnie przejdą fazę badań, prędkość sieci na dłuższy czas przestanie ograniczać wydajność systemów pamięci masowych i wielu innych urządzeń podłączanych do Ethernetu.
  19. Naukowcy z John Innes Centre w angielskim Norwich odkryli sposób, w jaki korzenie "odnajdują drogę" w glebie podczas wzrostu. Odkrycie, którego szczegóły opublikowane zostanie w najbliższym numerze czasopisma Science, tłumaczy także, w jaki sposób kiełki wypuszczają korzenie wciąż w dół i nie zostają jednocześnie wypchnięte do góry. Kluczowe dla tego procesu są miniaturowe włoski, rosnące na korzeniu - tłumaczy profesor Liam Dolan. Dodaje: Zidentyfikowaliśmy mechanizm kontrolny, który umożliwia tym włoskom odnalezienie w glebie 'wolnej drogi' oraz wydłużanie się właśnie w tym kierunku. Korzenie penetrują glebę w taki sam sposób, w jaki porusza się człowiek po ciemku - bada otoczenie dotykiem. W przypadku roślin odpowiednikiem wysuwanych przez człowieka rąk są właśnie wspomniane włoski. Gdy trafią na przeszkodę, starają się ją ominąć: wydłużają się nieco na bok, aż w końcu odnajdą kolejną wolną przestrzeń zgodną z ogólnym kierunkiem wzostu korzenia. Jednocześnie fragmenty korzenia, które już wyrosły, "chwytają się" gleby i zapobiegają wypychaniu pędu nad powierzchnię ziemi. Cały proces jest oparty o samonapędzający się cykl. Białko na szczycie włosków, określone jako RHD2, produkuje wolne rodniki stymulujące pobieranie jonów wapnia z gleby. Pobrane jony stymulują z kolei RHD2, przez co powstaje jeszcze więcej rodników i stopniowo zachodzi wzrost korzenia. Gdy określony włosek natrafi na przeszkodę, niemożliwe jest dalsze pobieranie jonów wapnia - włosek przestaje rosnąć. W tym samym czasie inne fragmenty korzenia wzrastają, gdy tylko mogą odnaleźć wolną przestrzeń. W ten sposób korzeń wypełnia możliwie dokładnie wszystkie wolne przestrzenie w strukturze gleby, przez co może skuteczniej pobierać z niej substancje odżywcze. Dodatkowo polepsza się dzięki temu stabilność wzrastającego pędu. Dzięki temu systemowi rośliny mogą wzrastać w skomplikowanym środowisku i kolonizować nawet nieprzyjazne gleby - opisuje prof. Dolan. Odkryto bowiem, że w roślinach żyjących naturalnie w ubogich glebach korzenie wytwarzają więcej włosków. Odkrycie to ma znacznie nie tylko z czysto badawczego punktu widzenia. Umiejętność regulacji tego procesu mogłaby znacząco ułatwić dostosowywanie roślin do nieprzyjaznych warunków, a przez to udostępnić dla rolnictwa nowe, niegościnne dotąd, obszary.
  20. Kamienie nerkowe to niezwykle częsta - i niestety bardzo bolesna - dolegliwość. Średnio jeden na dziesięciu ludzi zapada na tę chorobę w ciągu życia, przy czym mężczyźni cierpią z tego powodu trzykrotnie częściej. Choć stanowią istotny problem z punktu widzenia medycyny, bardzo ciężko o wiarygodny model zwierzęcy tej choroby - z kolei nie wszystkie badania na ludziach są dopuszczalne pod względem etyki. Z niewiadomych do niedawna przyczyn ciężko było "wyhodować" u myszy, będącej najczęściej stosowanym organizmem modelowym, odpowiednio duże kamienie. Na szczęście wykonane niedawno badania, których wyniki opublikowano w czasopiśmie "The Journal of Physiology", pomagają zrozumieć to zagadnienie. Być może staną się także krokiem naprzód w opracowywaniu skuteczniejszych metod wywoływania powstawania kamieni nerkowych u myszy. Do tej pory bowiem najskuteczniejszą metodą było wszczepianie myszom specjalnego związku chemicznego, zwanego kwasem glioksalanowym, wywołującego powstawanie struktur będących zalążkami kamieni. Kamienie nerkowe są krystalicznymi strukturami złożonymi z różnych związków, które naturalnie powinny zostać wydalone wraz z moczem. Najważniejszym związkiem tworzącym kamienie jest kwas szczawiowy. U zdrowej osoby jest on usuwany do jelita poprzez wymianę z jonami chlorkowymi, które są przenoszone w przeciwnym kierunku. Gdy kwas szczawiowy dostanie się do jelita, zostaje następnie usunięty wraz z kałem. Gdy jednak w pokarmie (a więc także w jelicie) zaczyna brakować jonów chlorkowych, proces ten jest zaburzony, a kwas szczawiowy, zamiast do jelita, trafia z krwią do nerek. Tam następnie odkłada się i zaczyna krystalizować. Odkryto jednak, że u myszy jednak proces ten zachodzi nieco inaczej. Okazuje się bowiem, że u zwierząt tych białkowy przenośnik odpowiedzialny za proces wydalania kwasu szczawiowego potrzebuje do działania znacznie mniejszej ilości chlorków, tzn. działa bardziej wydajnie przy niskich stężeniach jonów chlorkowych. Dodatkowo odkryto także, ku naszemu nieszczęściu, że jedna z form ludzkiego białka przenośnikowego potrzebuje jeszcze większego stężenia jonów chlorkowych, niż jego podstawowa forma. To dodatkowo zwiększa ryzyko powstania u ludzi kamieni nerkowych. Dokonane odkrycie pomoże prawdopodobnie ułatwić tworzenie modeli wspomnianej choroby. Gdyby udało się np. stworzyć mysz transgeniczną, u której usunięto gen jej własnego przenośnika i zastąpiono go ludzkim odpowiednikiem, być może powstałoby zwierzę podatne na to typowe u ludzi schorzenie. W związku z tym być może już za kilka lat doczekamy się kolejnych naukowych doniesień, które pomogą zwalczać tę niezwykle częstą i przykrą dolegliwość.
  21. Przetłuszczone włosy absorbują więcej ozonu niż ich czysty odpowiednik (Atmospheric Environment). Nie oznacza to, że powinniśmy zrezygnować z ich pielęgnowania, ale samo odkrycie jest interesujące... Lakshmi Pandrangi oraz Glenn Morrison z University of Missouri w Rolla wystawili na oddziaływanie ozonu przez dobę 16 próbek włosów: 8 czystych i 8 przetłuszczonych. Odkryli, że włosy pokryte sebum pochłaniały średnio 7 razy więcej O3 niż włosy świeżo umyte. Według Morrisona, ozon reaguje z którymś ze składników sebum. Tritlen może wywoływać kaszel, zwiększać częstość ataków astmy, a nawet powodować obrzęk płuc, podrażniać spojówki, obniżać ciśnienie krwi, powiązano go też ze zwiększoną śmiertelnością. Naukowcy podkreślają, że tłuste włosy mogą chronić przed szkodliwym oddziaływaniem ozonu w zamkniętych pomieszczeniach. Stężenie tej allotropowej odmiany tlenu wokół głowy z nieumytymi włosami jest znacząco niższe niż w samym pomieszczeniu. Spostrzeżenia dotyczą jednak samego ozonu, ponieważ w próbkach brudnych włosów powstawało w wyniku wtórnych reakcji więcej szkodliwych substancji, takich jak drażniący drogi oddechowe 4-oksopentanal. Pomijając same kwestie higieniczno-estetyczne, nie warto więc nie myć włosów, by w ten sposób radzić sobie z ozonem emitowanym np. przez kserokopiarki czy drukarki.
  22. Niedawno pisaliśmy o tajemniczym projekcie Microsoftu, który Robert Scoble uznał za rewolucję. Koncern z Redmond ujawił swoje nowe oprogramowanie o nazwie WorldWide Telescope (WWT). To bogate środowisko wizualizacyjne, które zbiera obrazy z najlepszych ziemskich i kosmicznych teleskopów i łączy je w jedną całość tworząc wspaniałą bogatą mapę wszechświata. Dzięki WWT i obsługującemu go silnikowi Visual Experience Engine, mamy możliwość korzystania z terabajtów obrazów o wysokiej rozdzielczości. Na stronie www.worldwidetelescope.org możemy zapoznać się z opiniami licznych specjalistów, którzy wzięli udział w zorganizowanym przez Microsoft pokazie. Znajdziemy tam wypowiedzi pracowników planetarium, Uniwersytetu Harvarda, California Institute of Technology (CalTech) czy NASA podkreślają innowacyjność projektu, jego walory edukacyjne oraz fakt, że przeciętny człowiek może teraz zobaczyć to, co dotychczas było zarezerwowane dla wąskiej grupy specjalistów. Sami eksperci przyznają, że i dla nich było to niezwykłe doświadczenie. Pierwszego publicznego pokazu WWT dokonał astrofizyk Roy Gould z Harvard-Smithsonian Center for Astrophysics. Podkreślił, że oprogramowanie zmienia sposób, w jaki sposób postrzegamy Wszechświat, swoje miejsce w nim i, co najważniejsze, sposób uczenia astronomii. Następnie wystąpił Curtis Wong z Microsoftu, który pracował nad WWT. Pokrótce wyjaśnił on, że nie tylko możemy oglądać zdjęcia, ale również otrzymamy wiele informacji na temat oglądanych właśnie obiektów. WorldWideTelescope korzysta z olbrzymich zasobów wiedzy zgromadzonych w Internecie. To, co pokazano podczas prezentacji stanowi zaledwie 1% obrazów, które już obecnie zebrano w ramach projektu WWT. Wong obiecał, że oprogramowanie niezbędne do korzystania z WorldWideTelescope będzie można pobrać wiosną bieżącego roku ze strony www.worldwidetelescope.org. Chcących zapoznać się z częścią możliwość WWT zapraszamy do obejrzenia filmu z prezentacji.
  23. Dr Paul Keedwell z King's College London, autor książki Jak smutek przetrwał, twierdzi, że depresja (oczywiście z wyłączeniem głębokiej) może być pozytywnym doświadczeniem. Wg niego, nie jest to stan emocjonalny typowy jedynie dla Homo sapiens. Sądzi on, że cierpieli na nią także nasi odleglejsi przodkowie. Specjalista ds. zaburzeń emocjonalnych postuluje, że depresja może prowadzić do wzrostu elastyczności, empatii oraz kreatywności. Powołuje się przy tym na przykłady znanych osób, m.in. Michała Anioła czy Winstona Churchilla. Dla niego depresja nie jest defektem, ale rodzajem mechanizmu obronnego. Wyewoluowała i przetrwała w toku ewolucji (!) jako skuteczny sposób radzenia sobie z nowymi wyzwaniami. Co więcej, może się też sprawdzić w warunkach współczesności. W publikacji, która ukazała się 18 stycznia br., Keedwell przybliża czytelnikowi plusy negatywnych emocji oraz pomaga spojrzeć na depresję w bardziej konstruktywny sposób. Otrzymałem e-maile od "byłych chorych", którzy oglądając się wstecz, stwierdzali, że ich stan pomógł im zmienić kierunek działań, np. pracę, i w rezultacie są szczęśliwsi niż przed epizodem depresyjnym. Jedna z kobiet wyzwoliła się z toksycznego związku, a nie zrobiłaby tego, gdyby depresja nie wymogła na niej bardziej introspektywnego nastawienia. Obniżony nastrój wpływa też temperująco na nierealistyczne oczekiwania, wpływając na ocenę własnych możliwości i wymogów sytuacji. Spostrzeżenia Brytyjczyka są istotne o tyle, że jak szacuje, 1 na 4 osoby zapadnie na depresję w jakimś momencie swojego życia, jedna na dziesięć zachoruje w przyszłym roku, a 1 na 20 zmaga się z nią już teraz. Psychiatra uważa, że w poszukiwaniu początków występowania depresji spokojnie można się cofnąć aż do epoki kamienia łupanego. Wtedy blisko powiązane grupy składały się z ok. 50 członków. Zmiany w zachowaniu przygnębionej jednostki szybko wychwytywano. Cała społeczność gromadziła się wokół niej i zaczynał się proces wprowadzania zmian, np. przydzielania innych zadań. Plemię Banda z Ugandy nazywa depresję chorobą myśli. Dotkniętym nią osobom oferuje się czas spędzany z dala od grupy. Zgodnie z tokiem rozumowania Brytyjczyka, depresja minie, gdy człowiek upora się z wywołującym ją problemem. Nie należy się też obwiniać za swój stan.
  24. Wielu z nas słyszało wielokrotnie o sytuacji, gdy określony wariant genu (zwany allelem) może zwiększać lub zmniejszać ryzyko wystąpienia danej choroby. Wybitne osiągnięcia na tym polu ma m.in. polski naukowiec, prof. Jan Lubiński z Pomorskiej Akademii Medycznej, światowy autorytet w dziedzinie genetyki nowotworów. Okazuje się jednak, że są sytuacje, w których samo stwierdzenie obecności danego allelu nie wystarcza, by dokładnie przewidzieć reakcję organizmu na określone warunki. Naukowcy z Uniwersytetu Chicago oraz firmy Affymetrix odkryli, że nawet posiadacze identycznych alleli mogą wykazywać różną reakcję m.in. na podawanie niektórych leków oraz na pewne rodzaje infekcji. W badaniu wzięło udział 180 zdrowych osób. Grupa ta składała się z 60 trzyosobowych rodzin (rodzice plus dziecko). Połowa badanych rodzin należała do populacji kaukaskiej zamieszkującej stan Utah, a druga pochodziła z miasta Ibadan w Nigerii. Celem analiz było zmierzenie intensywności ekspresji genów, tzn. liczby cząsteczek białka, które powstaje w komórce na matrycy jednego genu. Pod lupę wzięto niemal połowę wszystkich genów, które posiadamy. Okazuje się, że aż pięć procent z nich wykazuje wyraźne różnice w stopniu ekspresji pomiędzy populacją kaukaską (do której należą m.in. Europejczycy) i afrykańską. Znaczącą liczbę różnic odkryto przede wszystkim w genach odpowiedzialnych za produkcję przeciwciał - cząsteczek niezwykle istotnych dla skuteczności naszej obrony przed mikroorganizmami. Profesor Eileen Dolan, specjalistka w dziedzinie genetyki nowotworów i główna autorka badań, tłumaczy: Naszym głównym obiektem zainteresowań był sposób, w jaki geny regulują skuteczność odpowiedzi na lekarstwa, przede wszystkim na chemioterapię nowotworów. Chcemy zrozumieć, dlaczego różne populacje wykazują odmienną intensywność efektów ubocznych przy przyjmowaniu leków. Chcielibyśmy także umieć przewidzieć, czy dany pacjent jest zagrożony wystąpieniem niepożądanej reakcji na określony lek. Jeszcze przed rozpoczęciem analiz badacze spodziewali się kilku różnic. Wiedziano już na przykład, że Afrykanie znacznie słabiej reagują na bakterie powodujące zapalenie przyzębia i potwierdzono to odkrycie dzięki badaniom genetycznym. W trakcie analiz odkryto jednak także kilka innych różnic pomiędzy populacjami. Okazało się na przykład, że liczne geny odpowiedzialne za wiele procesów związanych z podstawowymi funkcjami komórek również różnią się znacząco stopniem ekspresji. Jednak najwięcej istotnych różnic znaleziono wśród genów regulujących funkcje układu odpornościowego. Może to mieć ogromny wpływ na liczne procesy, od odporności na infekcje po rozwój takich chorób, jak stwardnienie rozsiane czy jeden z rodzajów cukrzycy. Dopiero zaczynamy badać różnice pomiędzy populacjami obejmujące pomiar ekspresji genów. Wierzymy jednak, że mogą one być fundamentalne dla podatności poszczególnych osób na określone choroby oraz sposobu reakcji na podanie określonych leków. W następnym etapie badań skupimy się na tym, jakie geny i w jaki sposób regulują reakcję człowieka na chemioterapię stosowaną w leczeniu nowotworów - tłumaczy prof. Dolan. Odkrycie naukowców z Uniwersytetu Chicago i firmy Affymetrix potwierdza, że "geny to za mało". Okazuje się bowiem, że nawet korzystne dla człowieka allele mogą nie dawać korzyści, gdy są mało aktywne, tzn. gdy ich ekspresja jest mała. Działa to także odwrotnie: niekorzystne allele można by hipotetycznie "uśpić" i w ten sposób zmniejszyć ich negatywny wpływ na organizm. Do tego jednak daleko, choć naukowcy pracują intensywnie, by poszerzyć wiedzę w tej dziedzinie. Dogłębniejsze zrozumienie wspomnianych mechanizmów pozwoli także dobrać optymalny rodzaj leczenia wielu chorób, przewidzieć przebieg terapii oraz poprawić jej jakość i skuteczność.
  25. Brent Christner, profesor Uniwersytetu Stanu Luizjana, dokonał wraz z kolegami z Montany i Francji ciekawego odkrycia dotyczącego bakterii. Udowodnił bowiem, że w atmosferze unoszą się liczne bakterie zdolne do wywoływania deszczu. Mają one istotny wpływ na intensywność opadów, a dzięki temu na klimat, produkcję rolną, a być może nawet na globalne ocieplenie. Wyniki badań profesora Christnera i jego kolegów ukażą się w najbliższym numerze prestiżowego czasopisma Science. Amerykańsko-francuski zespół udowodnił, że kluczowe dla występowania opadów deszczu i śniegu kryształki lodu tworzą się w chmurze najintensywniej, gdy wysycona jest określonymi bakteriami. Doprowadzają one do zamarzania znacznie skuteczniej od drobin pyłu i kurzu, gdyż białka na ich powierzchni umożliwiają zamarzanie wody w znacznie wyższych temperaturach. Z kolei im więcej jest w chmurze lodu, tym większe jest prawdopodobieństwo, że dojdzie do opadów deszczu bądź śniegu. Mikroorganizmy tego typu mogłyby znaleźć szerokie zastosowanie wszędzie tam, gdzie konieczna jest zdolność do regulowania pogody. Możliwości ich zastosowania jest wiele: od rolnictwa, przez lotnictwo, aż po turystykę. Przeszkodzić w tym może jednak jeden bardzo ważny fakt. Odkryto bowiem, że wiele spośród tych bakterii to patogeny roślin. Powietrze jest dla nich doskonałym środowiskiem, w którym mogą się rozprzestrzeniać na ogromne odległości. Gdy spadną na ziemię, przedostają się do gleby i powodują przedwczesne zamarzanie korzeni. Wywołują ogromne straty w rolnictwie i przez to - w całej gospodarce. Koncepcja "deszczowych bakterii" wcale nie jest nowa - prof. Christner zaproponował ją już ponad 25 lat temu, lecz do tej pory mało kto był do niej przekonany. Teraz jednak, gdy badacz przedstawił pierwsze dowody prawdziwości swojej tezy, pojawiła się szansa na powszechne uznanie jego hipotezy. Poparcie tej teorii przez środowisko naukowe ułatwiłoby najprawdopodobniej prowadzenie dalszych badań, co mogłoby przynieść znaczące korzyści dla ludzi.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...