Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36955
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Profesor Jadwiga Maria Giebultowicz i jej zespół z Oregon State University (OSU) ostrzegają, że nadmierna ekspozycja na niebieskie światło – które jest emitowane m.in. przez smartfony, telewizory i ekrany komputerowe – może zaburzać podstawowe czynności życiowy komórek i przyspieszać proces starzenia się. Nie od dzisiaj wiemy, że ten rodzaj światła uszkadza wzrok i zaburza rytm dobowy. Dane zebrane przez zespół Giebultowicz sugerują, że może ono przyspieszać starzenie się oraz procesy neurodegeneracyjne. Naukowcy z Oregonu wykorzystali podczas swoich badań muszki owocówki (Drosophila melanogaster), które w wyniku modyfikacji genetycznych przyszły na świat bez oczu. Część zwierząt była przez 10 lub 14 dni poddana ciągłej ekspozycji niebieskiego światła, część była trzymana w ciemności. Naukowcy porównywali następnie profile metaboliczne zwierząt. Analiza danych ujawniła, że pod wpływem niebieskiego światła u muszek doszło do znacznych zmian w poziomie występowania różnych metabolitów. Szczególnie dramatyczne zmiany zaszły w głowach zwierząt poddanych działaniu niebieskiego światła przez 14 dni. Doszło do znacznego zwiększenia kwasu bursztynowego i zmniejszenia poziomów kwasu pirogronowego i cytrynowego, co wskazuje na zaburzenia w produkcji energii. U muszek tych pojawiły się oznaki neurodegeneracji, a bliższa analiza pokazała zmniejszenie poziomu wielu neuroprzekaźników, w tym kwasu gamma-aminomasłowego (GABA) i glutaminianu. Nieprawidłowości te sugerują, że niebieskie światło zaburza homeostazę mózgu, czyli jego zdolność do utrzymywania stałych parametrów. Nadmierna ekspozycja na niebieskie światło, na jaką narażamy się korzystając z telewizorów, laptopów i smartfonów, może mieć niekorzystny wpływ na wiele komórek naszego organizmu, od komórek skóry i tkanki tłuszczowej, po neurony, mówi doktor Giebultowicz. Jako pierwsi pokazaliśmy, że konkretne metabolity – związki chemiczne pozwalające naszym komórkom na prawidłowe funkcjonowanie – ulegają zmianie u muszek owocówek wystawionych na działanie niebieskiego światła, dodaje. Zdaniem uczonej, ograniczenie ekspozycji na niebieskie światło może być dobrą strategią zachowania dłużej młodości. Już wcześniej prowadzone na OSU badania wykazały, że owocówki wystawione na działanie światła uruchamiają geny chroniące przed stresem i żyją krócej, niż zwierzęta trzymane w całkowitej ciemności. Naukowcy chcieli teraz zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, przyjrzeli się więc poziomowi różnych metabolitów w komórkach zwierząt. Kwas bursztynowy jest niezbędny do produkcji paliwa dla komórek. Jego wysoki poziom w komórce można porównać do paliwa obecnego w dystrybutorze, które jednak nie przedostaje się do zbiornika samochodu. Niepokojący był też fakt, że po wystawieniu na działanie niebieskiego światła zmniejszał się poziom molekuł odpowiedzialnych za komunikację pomiędzy neuronami, zauważa uczona. Jako że molekuły sygnałowe w komórkach muszek i ludzi są takie same, więc istnieje prawdopodobieństwo, że negatywne skutki ekspozycji na światło niebieskie będą dotyczyły też ludzi. Tę kwestię naukowcy będą badali na hodowlach ludzkich komórek. Profesor Giebultowicz zaznacza przy tym, że muszki poddano działaniu dość mocnego światła, ludzie są zwykle narażeni na jego mniej intensywne oddziaływanie, więc uszkodzenie komórek może być mniej dramatyczne. Na ile jednak jest ono istotne dowiemy się z przyszłych badań. « powrót do artykułu
  2. Przejścia dla zwierząt nad autostradami nie tylko pomagają w zachowaniu bioróżnorodności, ale też zwiększają bezpieczeństwo i pozwalają zaoszczędzić podatnikowi spore kwoty. Analiza ekonomiczna przeprowadzona przez naukowców z Washington State University wskazuje, że w promieniu 10 mil od przejścia liczba wypadków z udziałem zwierząt jest mniejsza o od 1 do 3 rocznie na każdą milę. To zaś oznacza, że dzięki każdemu z przejść podatnik oszczędza rocznie od 235 do 443 tysięcy dolarów. Obecnie w stanie Washington znajdują się 22 przejścia dla zwierząt, jednak wkrótce może ich być znacznie więcej, gdyż w ubiegłym roku w budżecie federalnym przeznaczono 350 milionów USD na budowę takich przejść. Koszt budowy pojedynczego przejścia waha się od 500 000 USD w przypadku tunelu prowadzącego pod jezdnią, po 6 milionów USD gdy budowany jest most nad wielopasmową autostradą. Autor badań, doktorant Wisnu Sugiarto, przeanalizował dane z wypadków drogowych z lat 2011–2020. Przyjrzał się informacjom dotyczącym wypadkom z okolic 13 przejść dla zwierząt i porównał je z liczbą wypadków, gdy przejść tych jeszcze nie było. Dane takie porównywał z tymi odcinkami dróg, gdzie w ogóle nie ma przejść dla zwierząt. Zauważył, że w promieniu kilkunastu kilometrów od przejść liczba kolizji jest mniejsza, a im bliżej przejścia, tym mniej wypadków. Polegał przy tym na danych ze stanowego Wydziału Transportu. Nie są to pełne dane, gdyż obowiązek informowania o kolizji ze zwierzęciem nakładany jest tylko wówczas, gdy straty przekroczyły 1000 USD. W przyszłości badacz chce uzupełnić swoje informacje o dane z firm ubezpieczeniowych, co powinno dać pełniejszy obraz i pokazać jeszcze większe korzyści płynące z budowania przejść. W badanym okresie każdego roku notowano w stanie ponad 1600 wypadków z udziałem dzikich zwierząt, z czego około 10% kończyło się zranieniem człowieka. Zdarzały się też przypadki śmiertelne wśród ludzi. Z badań wynika, że najczęściej dochodzi do zderzeń z jeleniami, a średni koszt takiego wypadku to 9000 USD. Kamery pułapkowe pokazują też, że jelenie najczęściej korzystają z mostów nad autostradami. Natomiast tunele pod drogami są bardziej popularne wśród drapieżników, jak niedźwiedzie. W większość wypadków zaangażowani byli kierowcy, którzy obserwowali drogę i nie zajmowali się w czasie jazdy np. pisaniem SMS-ów. Często mówi się o wydarzeniach, na które mamy i nie mamy wpływu. Kierowca może jechać ostrożnie, ale zwierzęta pojawiają się na drogach i jest ryzyko wypadku. Badania pokazują, że ryzyko to można zmniejszyć, dodaje Sugiarto. Podobne wyniki dały wcześniejsze badania prowadzone w kilku innych stanach. « powrót do artykułu
  3. Inżynierowie z NASA naprawili sondę Voyager 1. Jak informowaliśmy w maju, sonda, znajdująca się w odległości ponad 23 miliardów kilometrów od Ziemi, zaczęła przysyłać nieprawidłowe dane. Były one wysyłane z systemu AACS, do którego od 45 lat należy kontrola nad prawidłową orientacją pojazdu. Jednym z jego zadań jest dopilnowanie, by antena Voyagera była skierowana dokładnie na Ziemię. Wszystko działało prawidłowo, jednak odczyty z AACS nie oddawały tego, co rzeczywiście dzieje się z sondą. Sygnał z Voyagera 1 nie tracił mocy, co wskazywało, że antena jest precyzyjnie ustawiona w stronę Ziemi. Dane przysyłane z AACS czasem wyglądały na generowane losowo, innymi razy nie oddawały żadnego stanu, w jakim urządzenie mogło się znaleźć. Jakby tego było mało, błąd w AACS nie uruchomił żadnego z zabezpieczeń Voyagera. Po miesiącach pracy inżynierowie w końcu znaleźli źródło problemu. Okazało się, że AACS zaczął przesyłać dane za pośrednictwem komputera, który przestał pracować wiele lat temu. I to ten komputer uszkadzał dane. NASA nie zna natomiast samej przyczyny błędy. Nie wiadomo, dlaczego AACS zaczął przesyłać dane tą drogą. Susanne Dodd, odpowiedzialna za Voyagera, podejrzewa, że stało się tak w momencie, gdy centrum kontroli nakazało Voyagerowi przesyłanie danych przez jeden z dobrze działających komputerów. Niewykluczone, że komenda ta została zniekształcona przez komputer, który przekierował dane z AACS do wadliwej maszyny. Jeśli tak, to oznacza, że któryś ze znajdujących się na pokładzie Voyagera elementów wygenerował błąd. A inżynierowie nie wiedzą jeszcze, który to element. Specjaliści nie ustają w poszukiwaniu źródła problemów, jednak w tej chwili wygląda na to, że misja Voyagera nie jest zagrożona. Jesteśmy szczęśliwi, że telemetria wróciła. Dokonamy teraz pełnego przeglądu układów pamięci AACS i przeanalizujemy wszystko, co system ten robił. To powinno tam pomóc w odnalezieniu przyczyny problemu. Jesteśmy optymistami, chociaż przed nami jeszcze dużo pracy, dodaje Dodd. Voyager 1 i Voyager 2 pracują już przez 45 lat. To znacznie dłużej niż pierwotnie planowano. Oba pojazdy znajdują się już w przestrzeni międzygwiezdnej. « powrót do artykułu
  4. NASA wyznaczyła nowy termin startu misji Artemis I. Zaplanowano go na 3 września, a okno startowe otwiera się o godzinie 20:17 czasu polskiego i pozostanie otwarte przez 2 godziny. W przygotowaniach do misji swój udział mają też polscy naukowcy. Specjaliści z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN skonstruowali innowacyjne urządzenia do pomiaru promieniowania wewnątrz Oriona. Na pokładzie pojazdu załogowego Orion znajdują się dwa fantomy, Helga i Zohar. Wyposażono je w liczne czujniki promieniowania jonizującego, których celem jest zbadanie poziomu promieniowania, na jakie będą narażeni astronauci. Badania realizowane są w ramach eksperymentu MARE koordynowanego przez Niemieckie Centrum Badań Kosmicznych. Bierze w nim udział wiele instytucji naukowych z całego świata, w tym z Polski. Naukowcy z Zakładu Fizyki Radiacyjnej i Dozymetrii Instytutu Fizyki Jądrowej PAN dostarczyli dawkomierze termolumienscencyjne i detektory śladów cząstek jądrowych. Po powrocie Oriona na Ziemię urządzenia będą analizowane w laboratoriach IFJ PAN. W połączeniu z danymi z innych czujników pozwolą one na określenie dawek i charakteru promieniowania, na jakie będą narażeni astronauci podczas lotu na Księżyc. MARE to pierwsze tego typu badania prowadzone poza niską orbitą okołoziemską. Start Artemis I planowany był na 29 sierpnia. Podczas odliczania, na 40 minut przed startem, okazało się, że jednego z silników nie można schłodzić do wymaganej temperatury -251 stopni Celsjusza. Ponadto zauważono wyciek wodoru i jego przepływem trzeba było sterować ręcznie. Przed kolejnym zaplanowanym startem inżynierowie z NASA zmodyfikują i przetestują procedury tankowania. W ramach nowych procedur test chłodzenia silników odbędzie się o 30–45 minut wcześniej, podczas fazy szybkiego napełniania wodorem członu głównego. Dodatkowo zmodyfikowano stanowisko startowe tak, by ułatwić inżynierom dostęp do miejsca, w którym pojawił się wyciek wodoru, dzięki czemu łatwiej będzie można zaradzić powtórzeniu się tego problemu. « powrót do artykułu
  5. Dwudziestego siódmego sierpnia do Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego (USK) we Wrocławiu trafił z Tromsø w Norwegii ok. 50-letni pacjent, który potrzebuje pilnego przeszczepu serca. Trzynastego sierpnia Polak przeszedł rozległy zawał serca. Ze względu na deficyt dawców i na fakt, że w Norwegii jest tylko jeden ośrodek przeszczepowy, transport do kraju był dla niego jedynym ratunkiem. Było to duże wyzwanie logistyczne i medyczne. O pacjencie w potrzebie poinformowała USK pracująca w Norwegii polska lekarka. Podróż samolotem (Cessna Babcock Scandinavian AirAmbulance) trwała ok. 8 godzin. Jak wyjaśnił anestezjolog z USK, dr n. med. Stanisław Zieliński, zniszczone zawałem serce pacjenta nie pracuje samodzielnie. Mężczyzna żyje, bo jest podłączony do specjalistycznej aparatury. Ilość aparatury, sprzętu, do którego był podłączony pacjent, musiała być stale obsługiwana przez siedem osób. Do samego przeniesienia pacjenta z samolotu do karetki potrzebnych było aż 11 osób - tłumaczył „Gazecie Wrocławskiej” Miłosz Raszek, koordynator ds. transportu medycznego. Dalszy transport zaplanowano wzdłuż takiej trasy, by uniknąć nierówności, które mogłyby doprowadzić do rozłączenia aparatury podtrzymującej życie pacjenta. W USK pacjentowi wszczepiono pompę wspomagającą lewą komorę serca typu HeartMate. Teraz oczekuje na przeszczep. Cała akcja była możliwa dzięki Mateuszowi Rakowskiemu, koordynatorowi ds. transplantacji serca USK. Słowa uznania należą się także Miłoszowi Raszkowi, koordynatorowi ds. transportu medycznego USK, który zarządzał całym skomplikowanym przedsięwzięciem przetransportowania pacjenta do naszego szpitala, oraz lek. Jakubowi Jankowskiemu, koordynatorowi ds. mechanicznego wspomagania krążenia. I wreszcie: ogromny szacunek dla obu ekip medycznych – i polskiej, i norweskiej. Dziękujemy Wam za Wasze oddanie i bohaterstwo! - napisano na profilu USK na Facebooku. « powrót do artykułu
  6. Podczas rekreacyjnego nurkowania w czasie urlopu Szczepan Skibicki, pracownik Muzeum Wojska w Białymstoku, znalazł średniowieczny miecz. Prawdopodobnie jest to miecz z Rusi Kijowskiej z X w. Jak podkreślono we wpisie Muzeum na Facebooku, w oczy rzucają się bogaty warsztat wytwórcy, a także materiał bardzo dobrej jakości. Jak tylko zdałem sobie sprawę z tego, czym może być przedmiot, który mam przed sobą, niezwłocznie go wydobyłem i zabezpieczyłem, aby przekazać do Muzeum Wojska w Białymstoku. Odkrycie zostało także niezwłocznie zgłoszone do Podlaskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków oraz Miejskiego Konserwatora Zabytków, a o konsultację archeologiczną poprosiliśmy archeologów z Muzeum Podlaskiego w Białymstoku. W komunikacie Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Białymstoku ujawniono, że oprócz miecza znaleziono fragmenty ceramiki, gwoździe i inne drobne elementy metalowe. Muzeum nie ujawnia miejsca dokonania znaleziska (wiadomo, że miało to miejsce w województwie podlaskim). Na stanowisku planowane są bowiem pogłębione prace archeologiczne; wezmą w nich udział także archeolodzy podwodni. Nie wiemy, czy to jest jednostkowy przypadek, czy jest tam więcej artefaktów. Takie cuda zdarzają się w muzeum raz na 40 lat, bowiem ponad 40 lat temu, przy pogłębianiu rzeki Supraśl, [...] też odnaleziono miecz wczesnośredniowieczny z XI wieku, który do tej pory znajduje się w naszych zbiorach - mówił na wtorkowej konferencji cytowany przez PAP dyrektor Muzeum Wojska Robert Sadowski. Szczepan Skibicki wyjaśnił, że miecz znajdował się w takim miejscu, że trzeba go było wydobyć, bo dalsze przebywanie tam groziło zniszczeniem broni. Aby zabezpieczyć miecz przed działaniem powietrza, zabytek umieszczono w wodzie destylowanej. Obecny na konferencji Aleksander Piasecki z Muzeum Podlaskiego w Białymstoku dodał, że jest to miecz w typie wikińskim, który datuje się prawdopodobnie na X w. Już teraz widać na głowicy miecza ślady bardzo rzadkiego zdobienia, miecz jest najpewniej wykonany z bardzo dobrej jakościowo stali, bądź w Nadrenii, bądź na Kijowszczyźnie. Piasecki przedstawił 3 hipotezy na temat tego, w jaki sposób miecz trafił w miejsce, gdzie znalazł go Skibicki. Po pierwsze, w grę wchodzi rozmycie grobu. Po drugie, ktoś mógł go zgubić podczas potyczki przy przeprawie. Po trzecie, niewykluczone, że wrzucono go do rzeki w ramach obrzędów. « powrót do artykułu
  7. Naukowcy z Princeton Plasma Physics Laboratory (PPPL) wykazali, że opracowany przez nich system dostarczania sproszkowanego boru do reaktora fuzyjnego pozwala na bieżąco zabezpieczać ściany reaktora i zapobiegać pogarszaniu właściwości plazmy. Jej stopniowe zanieczyszczania wolframem jest szkodliwe dla całej reakcji i stanowi jedną przeszkód na drodze ku zbudowaniu praktycznego reaktora fuzyjnego. Fuzja jądrowa to szansa na produkcję taniej, czystej i bezpiecznej energii. Wciąż jednak, z powodów licznych trudności technicznych, ludzkość nie potrafi zbudować reaktora fuzyjnego, który wytwarzałby więcej energii niż zostało do niego dostarczone i utrzymywał proces reakcji przez długi czas. W reaktorach fuzyjnych – ich najbardziej rozpowszechnionym rodzajem jest tokamak – coraz częściej stosuje się wolfram. Pierwiastek ten jest bowiem bardzo odporny na wysokie temperatury. Plazma może jednak uszkadzać wolframowe ściany reaktora, co prowadzi do przenikania wolframu do plazmy i jej zanieczyszczenia. Bor chroni wolfram przed negatywnym oddziaływaniem i zapobiega jego przenikaniu do plazmy. Poza tym absorbuje niepożądane pierwiastki, jak np. tlen, które mogą przeniknąć do plazmy z innych źródeł. Pierwiastki te mogą prowadzić do schłodzenia plazmy i przerwania reakcji. Potrzebowaliśmy sposobu na pokrywanie reaktora borem bez konieczności wyłączania pola magnetycznego tokamaka i nasz system to zapewnia, mówi Grant Bodner z PPPL. Eksperymenty prowadzono we W Environment in Steady-State Tokamak (WEST), którego operatorem jest francuska Komisja Energetyki Alternatywnej i Energii Atomowej (CEA). WEST – którego pierwsza litera nazwy pochodzi od symbolu chemicznego wolframu – to jeden z niewielu tokamaków którego ściany są całkowicie wykonane z wolframu. Ponadto jest to urządzenie charakteryzujące się rekordowo długimi czasami utrzymania reakcji. Został on wybrany jako miejsce eksperymentu również dlatego, że jego nadprzewodzące magnesy są zbudowane z materiału, który będzie wykorzystywany do budowy magnesów dla przyszłych reaktorów fuzyjnych. Fuzja jądrowa (reakcja termojądrowa) to proces, który zachodzi na Słońcu. W jej ramach dochodzi do połączenia lżejszych pierwiastków w cięższy, a w procesie tym powstają duże ilości energii. Żeby przeprowadzić fuzję konieczne są bardzo wysokie temperatury. I właśnie te wysokie temperatury to poważny problem. Sięgają one milionów stopni i są zagrożeniem dla materiałów, z których zbudowany jest reaktor. Dlatego też odporny na wysokie temperatury wolfram pokrywa się chroniącym go borem. Jednak wewnątrz reaktora panują ekstremalne warunki i ochronna powłoka ulega zużyciu. Trzeba ją nakładać ponownie. Konieczne było zatem opracowanie sposobu na odtwarzanie powłoki bez konieczności częstego wyłączania reaktora. Wrzucanie boru do pracującego tokamaka jest jak sprzątanie mieszkania bez przerywania codziennych czynności. To bardzo pomocne, oznacza bowiem, że nie potrzebujesz przeznaczać dodatkowego czasu na sprzątanie, obrazowo wyjaśnia Alberto Gallo z CEA. Opracowane przez Amerykanów urządzenie montuje się na górze tokamaka. Wykorzystuje ono precyzyjne aktuatory przesypujące proszek ze zbiorników do komory próżniowej tokamaka. Zastosowany mechanizm pozwala na dokładne ustawienie ilości i tempa wsypywania proszku. Urządzenie jest uniwersalne i może pracować też z innymi materiałami, nie tylko z borem. Przyda się więc też w inaczej zbudowanych reaktorach fuzyjnych. Może być ono bardzo użyteczne w przyszłości, mówi Bodner. Wyniki eksperymentów zaskoczyły samych twórców urządzenia. Okazało się bowiem, że wsypywany bor nie tylko zabezpieczał wolfram. Zauważyliśmy, że gdy wrzucaliśmy proszek, zwiększał się stopień uwięzienia plazmy, dzięki czemu miała ona wyższą temperaturę, a to wspomagało reakcję, dodaje Bodner. Zjawisko to było szczególnie pomocne, gdyż dochodziło do niego bez pojawiania się niekorzystnego trybu pracy H-mode. To stan, w którym ma miejsce znaczny wzrostu uwięzienia plazmy, co grozi niestabilnością plazmy brzegowej (ELMs – Edge Localised Modes). ELMs prowadzą zaś do odprowadzania ciepła poza plazmę, co zmniejsza efektywność całej reakcji i grozi uszkodzeniem elementów reaktora. Możliwość uzyskania tak dobrego uwięzienia plazmy, jak w trybie H-mode, jednak bez wchodzenia w tryb H-mode i ryzyka pojawienia się ELMs, to świetna wiadomość, cieszy się Bodner. W najbliższej przyszłości naukowcy planują eksperymenty, w ramach których chcą sprawdzić, ile z dostarczanego boru rzeczywiście tworzy powłokę ochronną na ścianach reaktora. Wiedza ta pozwoli na zoptymalizowanie pracy systemu dostarczania proszku. Określą też, kiedy należy dosypywać bor. Podkreślają, że ich systemu należy używać tylko, gdy jest to konieczne. Każde dodatkowe zanieczyszczenie, nawet bor, może zmniejszyć efektywność reaktora, gdyż plazma staje się mniej czysta. Dlatego też chcemy określić minimalną ilość boru, jaką musimy dodawać, by uzyskać pożądane efekty, wyjaśnia Bodner. « powrót do artykułu
  8. Reintrodukcja bizona zwiększa bioróżnorodność prerii i zwiększa jej odporność na suszę, informują naukowcy z Kansas State University. Wnioski takie wysunięto na podstawie trwających ponad 30 lat danych prowadzony w Konza Praire Biological Station. W przeszłości bizon był dominującym przeżuwaczem Ameryki Północnej. Szacuje się, że na kontynencie żyły dziesiątki milionów tych zwierząt. Biali koloniści zaczęli je masowo zabijać, najczęściej dla rozrywki. W 1889 roku na świecie pozostało 1091 zwierząt, w tym część w niewoli. W 1910 roku rozpoczęto program odnowienia gatunku. Obecnie populacja zwiększyła się do około 150 000 osobników. Jednak większość zwierząt to hybrydy z bydłem domowych. Genetycznie czyste są tylko dwie populacje, w amerykańskim Yellowstone National Park i kanadyjskim Elk Island National Park. Bizony były integralną częścią północnoamerykańskich prerii, zanim zostały usunięte z 99% obszaru Wielkich Równin. Proces ten miał miejsce zanim przeprowadzono jakiekolwiek badania, więc nie wiemy, jaki wpływ miało usunięcie bizonów z prerii, mówi profesor Zak Ratajczak, główny autor najnowszych badań. Uczeni prowadzili swoje obserwacje w ekoregionie Flint Hill. To największy zachowany obszar prerii typowej (wysokiej). Badania roślinności prowadzono na trzech różnych obszarach. Na jednym z nich w ogóle nie było dużych przeżuwaczy, na drugim reintrodukowano bizony, która pozostawały tam przez cały rok, na trzecim zaś prowadzono sezonowy wypas bydła domowego. Z naszych badań wynika, że w wyniku wytępienia bizonów Wielkie Równiny utraciły znaczącą część bioróżnorodności. Reintrodukcja rodzimej megafauny pozwala przywrócić tę bioróżnorodność, stwierdza Ratajczak. Również wprowadzenie bydła domowego zwiększa bioróżnorodność, jednak pozostaje ona zdecydowanie mniejsza w porównaniu z obszarami występowania bizonów. Tam, gdzie jest to możliwe, powinno się prowadzić reintrodukcję bizonów, gdyż ma to pozytywny wpływ na przyrodę, dodaje uczony. Naukowcy sprawdzali też, jak bizony wpływają na odporność roślinności na ekstrema klimatyczne. Dzięki temu, że badania trwały tak długo, objęły też jeden z najpoważniejszych epizodów ekstremalnej suszy na Wielkich Równinach, jaki miał miejsce po katastrofalnym Dust Bowl z lat 30. ubiegłego wieku. Okazało się, że obszar, na którym występowały bizony, był bardziej odporny na suszę niż pozostałe obszary. To potwierdza inne badania, z których wiemy, że bioróżnorodność zwiększa odporność ekosystemu. A odporność ta staje się coraz ważniejsza w obliczu zmian klimatu, mówi Ratajczak. Wcześniej przeprowadzone badania pokazały, że bizony potrafią kształtować swój ekosystem. Okazało się bowiem, że manipulują pastwiskiem tak, by trawa rosła jak najkorzystniej dla nich, a odpowiednie gryzienie trawy pozwala bizonom na migracje wedle odmiennych wzorców niż migracje innych gatunków. « powrót do artykułu
  9. Czteroletni Lucas, ważny członek stada pingwinów przylądkowych w San Diego ZOO, dostał neoprenowo-gumowe buty ortopedyczne, które pomogą mu radzić sobie z chorobą - zapaleniem skóry palców i podeszwy stóp (ang. bumblefoot). Zespół weterynaryjny przygotował je we współpracy z organizacją Thera-Paw. Jak podkreślono w komunikacie prasowym, buty na miarę mają zabezpieczać już istniejące zmiany i zapobiegać powstawaniu nowych. Znam Lucasa od dawna. Jestem szczęśliwa, mogąc mu dać szansę na normalne życie - mówi dr Beth Bicknese. Buty są wyściełane i zapinane, powinny więc pozwolić Lucasowi na pełne uczestnictwo w życiu kolonii i wykazywanie zachowań typowych dla pingwinów [...]. Problemy zdrowotne Lucasa zaczęły się przeszło 3 lata temu. Samiec zapadł wtedy na zapalenie kręgosłupa, w wyniku którego mięśnie nóg uległy osłabieniu. Ptak nie mógł utrzymywać prawidłowej postawy w czasie stania (z podłożem stykały się obszary kończyny, które zwykle są uniesione). Pingwinowi podawano leki przeciwbólowe, przechodził też rehabilitację i zabiegi akupunktury. Ponieważ choroba nie ustępowała i na kończynach zaczęły się tworzyć bolesne zmiany, weterynarze z ZOO zwrócili się z prośbą o pomoc do organizacji Thera-Paw, która zajmuje się projektowaniem i wytwarzaniem produktów rehabilitacyjnych/wspomagających dla zwierząt. Po dopasowaniu butów opiekunowie Lucasa zaobserwowali szereg korzystnych zmian. Chód pingwina się poprawił, dzięki czemu łatwiej mu się przemieszczać przez skalisty habitat. Poza tym jego postawa zbliżyła się do prawidłowej, co pozwoliło mu skuteczniej zachowywać równowagę w czasie stania. « powrót do artykułu
  10. Zwierzęta, które żyją dłużej i mają mniej potomstwa są bardziej odporne na gwałtowne zjawiska pogodowe związane ze zmianami klimatu – jak susze czy wielkie opady – niż krócej żyjące małe zwierzęta. Z badań przeprowadzonych Christie Le Coeur z Uniwersytetu w Oslo oraz Owena Jonesa i Johna Jacksona z Uniwersytetu Danii Południowej dowiadujemy się, że niedźwiedzie czy żubry lepiej radzą sobie z ekstremalnymi wydarzeniami pogodowymi niż myszy czy lemingi. Naukowcy przeanalizowali dane dotyczące zmian populacji 157 gatunków ssaków na całym świecie. Dla każdego z gatunków dysponowali danymi obejmującymi co najmniej 10 lat, a informacje te porównali z danymi pogodowymi. Sprawdzali, jak liczebność populacji i liczba potomstwa zmieniały się w czasach występowania ekstremalnych zjawisk pogodowych. Zauważyliśmy bardzo wyraźny wzorzec. Zwierzęta, które żyją dłużej i mają mniej potomstwa są mniej wrażliwe na ekstrema pogodowe niż zwierzęta żyjące krócej i posiadające więcej potomstwa. Lamy, długo żyjące gatunki nietoperzy czy słonie lepiej radzą sobie w takich warunkach niż myszy, oposy czy krytycznie zagrożony kanguroszczurnik pędzloogonowy, stwierdzają autorzy badań. Duże długo żyjące zwierzęta lepiej radzą sobie np. z suszą. Susza nie wpływa tak bardzo na ich zdolność do przetrwania, reprodukcji i wychowania młodych jak w przypadku małych zwierząt. Mogą zainwestować całą swoją energię w wychowanie jednego potomka lub poczekać na lepsze czasy. W przypadku małych zwierząt dochodzi w czasie takich wydarzeń do dużych zmian populacji. Na przykład w czasie przedłużającej się suszy znika znaczna część bazy pokarmowej gryzoni – owady, nasiona, kwiaty i owoce – a zwierzęta te głodują, gdyż mają bardzo ograniczone zasoby tłuszczu. Z drugiej strony, gdy warunki życiowe się poprawią, populacja takich zwierząt szybko się zwiększa. W przeciwieństwie do wielkich ssaków mają one jednorazowo wiele młodych. Małe ssaki szybko reagują na ekstrema pogodowe. Ma to swoje dobre i złe strony. Dlatego też ich wrażliwość na gwałtowne zjawiska pogodowe nie jest równoznaczna z ryzykiem wyginięcia, wyjaśnia John Jackson. Uczony dodaje, że zdolność do przetrwania zmian klimatu to nie jedyny wskaźnik ryzyka dla gatunku. Niszczenie habitatów, kłusownictwo, zanieczyszczenia, wprowadzanie gatunków inwazyjnych to czynniki, które zagrażają wielu gatunkom. Często bardziej niż zmiany klimatu, stwierdza naukowiec. Przeprowadzone badania nie tylko poszerzają naszą wiedzę o wspomnianych 157 gatunków, ale pozwalają lepiej zrozumieć, jak zwierzęta mogą reagować na zmiany klimatyczne. W przyszłości będziemy doświadczali bowiem coraz bardziej gwałtownych ekstremów pogodowych. Zwierzęta będą musiały sobie z tym radzić. Nasza analiza pokazuje, jak różne gatunki – w zależności od ich cech ogólnych – będą reagowały na zmiany. Dotyczy to też tych gatunków, odnośnie których mamy niewiele danych, mówi Owen Jones. Jednym z takich gatunków jest na przykład niezwykły kanguroszczurnik pędzloogonowy. To krytycznie zagrożony wyjątkowy torbacz, który żywi się głównie wykopanymi z ziemi grzybami, a dietę uzupełnia bulwami, owadami czy żywicą. Niewiele wiemy o tym gatunku, ale fakt, że jest on wielkości myszy pozwala przypuszczać, że będzie reagował na zmiany klimatu podobnie jak one. « powrót do artykułu
  11. Naukowcy z NASA zakończyli sześciodniową kampanię obserwacyjną, której celem było potwierdzenie obliczeń orbity Dimorphosa, asteroidy, która jest celem misji DART – pierwszej w historii próby zmiany trajektorii asteroidy. Misja ma na celu przetestowanie systemu obrony Ziemi przed asteroidami. Pomiary wykonane na początku 2021 roku były głównym elementem, który pozwolił nam się upewnić, że misja DART przybędzie w odpowiednie miejsce o odpowiednim czasie, by uderzyć w Dimorphosa. Właśnie potwierdziliśmy nasze pomiary i widzimy, że nie musimy dokonywać żadnych korekt kursu, DART zmierza dokładnie w kierunku celu, mówi Andy Rivkin z Laboratorium Fizyki Stosowanej na Uniwersytecie Harvarda. Dimorphos jest księżycem większej asteroidy, Didymosa. Celem misji DART jest uderzenie w Dimorphosa i spowodowanie zmiany jego orbity. Jeśli to się uda, Dimorphos znajdzie się bliżej Didymosa i skróci się czas, w jakim obiega większą asteroidę. Pomiar tego zjawiska jest bardzo prosty, jednak astronomowie będą chcieli się upewnić, że nic innego nie wpłynęło na zmianę orbity. W wpłynąć na nią mogą bardzo subtelne zjawiska, jak np. ogrzewanie jej powierzchni przez Słońce. Musimy sprawdzić wszelkie zjawiska fizyczne, jakie mają miejsce w tym systemie asteroid. Nie chcemy w ostatniej chwili zorientować się, że jest coś, czego nie wzięliśmy pod uwagę. Musimy być pewni, że zmiany, które zajdą po zderzeniu będą tylko i wyłącznie wynikiem oddziaływania DART, wyjaśnia Nick Moskovitz, astronom z Lowell Observatory. Pomiędzy końcem września a początkiem październik Didymos i Dimorphos znajdą się najbliżej Ziemi w ciągu ostatnich lat. Asteroidy będzie dzieliło od naszej planety niecałe 11 milionów kilometrów. Właśnie wtedy nastąpi uderzenie. Jeszcze do niedawna asteroidy znajdowały się zbyt daleko, by można było je obserwować za pomocą naziemnych teleskopów. Od lipca DART Investigation Team wykorzystuje potężne teleskopy w Arizonie i Chile – Lowell Discovery Telescope, Magellan Telescope i Southern Astrophysical Research Telescope – do obserwowania asteroid i zmian ich jasności. Krótkie noce na półkuli północnej, sezon monsunów w Arizonie oraz zimowe burze w Chile utrudniały obserwację. Mimo to udało się zarejestrować 11 zmian jasności Didymosa spowodowanych przejściem Dimorphosa na tle większej asteroidy. To pozwoliło na precyzyjne określenie okresu orbitalnego i obliczenie, w którym miejscu będzie Dimorphos w momencie, gdy uderzy weń DART. W październiku obserwacje zostaną powtórzone. Astronomowie spodziewają się, że zaobserwują wówczas  Dimorphosa na innej orbicie, a zmiana ta będzie spowodowana uderzeniem przez pojazd wysłany z Ziemi. Do zderzenia ma dojść 26 września. « powrót do artykułu
  12. Z powodu problemów, jakie pojawiły się w jednym z 4 silników głównego stopnia rakiety nośnej, dzisiejszy start misji Artemis I został odwołany. Inżynierowie szukają teraz przyczyny kłopotów. Jeśli je znajdą i problem zostanie naprawiony, próbę kolejnego startu można będzie podjąć 2 września. Wtedy to, o godzinie 18:48 czasu polskiego otworzy się kolejne, 2-godzinne, okno startowe. Jeśli i wówczas się nie uda, NASA może próbować w innych oknach. Czym są okna startowe? Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się na środku stadionu lekkoatletycznego i chcemy spotkać się z jednym z biegnących po bieżni zawodników. Możemy go gonić, ale wymaga to od nas, żebyśmy biegli szybciej od niego.Zużyjemy przy tym sporo energii. Znacznie rozsądniej jest obliczyć, kiedy biegacz znajdzie się w najbardziej korzystnym miejscu, byśmy mogli go przechwycić i w odpowiednim momencie wyruszyć na spotkanie. Obliczenia muszą być precyzyjne, byśmy nie przybyli ani zbyt wcześnie, ani zbyt późno. Optymalny czas do wyruszenia to właśnie nasze okno startowe. I podobnie wygląda to w przypadku misji kosmicznych. Okno startowe to po prostu okres, w którym pojazd kosmiczny może o wyznaczonym czasie osiągnąć wyznaczony punkt w przestrzeni. Bierze się przy tym pod uwagę możliwości napędu rakiety nośnej oraz trasę obiektu kosmicznego, z którym nasz pojazd ma się spotkać. Dlatego też okna są różne podczas różnych misji. Na przykład w przypadku misji na Marsa okno startowe otwiera się co 780 dni. Z kolei podczas misji Voyager 2 skorzystano ze zdarzającej się raz na 175 lat okazji, by pojazd kosmiczny mógł odwiedzić Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna. Z drugiej zaś strony mamy przykład misji Rosetta, która początkowo miała badać kometę 46P/Wirtanen, ale okazja ta uległa zaprzepaszczeniu z powodu przełożenia startu i dla misji wybrano nowy cel, kometę 67P/Czuriumow-Gierasimienko. Okienka startowe misji Artemis I Na wybór okna startowego dla Artemis I wpływają cztery elementy. NASA chce umieścić Oriona na odległej wstecznej orbicie Księżyca. To wysoce stabilna orbita, z dwoma punktami Lagrange'a. Znajdujący się na niej pojazd porusza się w kierunku przeciwnym do kierunku Księżyca wokół Ziemi. Dotychczas z orbity tej korzystał tylko jeden pojazd, chiński Chang'e 5. Żeby wejść na tę orbitę konieczne jest uruchomienie w odpowiednim punkcie i momencie silników, które wprowadzą pojazd w lot do Księżyca. Manewr ten zwany jest TLI (Trans-Lunar Injection), a precyzja jego wykonania jest niezwykle ważna. To jeden z elementów, który należy brać pod uwagę przy obliczaniu okna startowego. Drugim elementem są warunki oświetleniowe. Opracowane przez NASA zasady misji mówią, że Orion nie może jednorazowo znajdować się w cieniu dłużej niż przez 90 minut. Potrzebuje bowiem promieni słonecznych dla swoich paneli, ponadto powinien utrzymywać optymalną temperaturę. Kolejne elementy są związane z procesem lądowania. W jego trakcie Orion ma wejść w górne partie ziemskiej atmosfery, następnie na chwilę je opuścić i ponownie – ostatecznie już – zanurzyć się w atmosferze. By jednak tego dokonać, pojazd musi w odpowiednim czasie osiągnąć odpowiednią trajektorię względem Ziemi. Ostatni zaś element to czas lądowania. Orion ma wylądować na oceanie w ciągu dnia, po to, by oczekującym ekipom łatwiej było kapsułę odnaleźć i podjąć. Jak już wspomnieliśmy, najbliższe okno startowe dla Artemis I otworzy się 2 września. Jeśli NASA podejmie próbę startu i się ona nie uda, to można ją będzie powtórzyć 5 września. NASA opublikowała kalendarz [PDF] dostępnych okien startowych pomiędzy sierpniem 2022 a lipcem 2023. Okna startowe będą dostępne w czasie ponad 140 dni. Jednak dodatkowe zasady oraz plan misji nie pozwalają na skorzystanie ze wszystkich z nich. Po pierwsze, zasady NASA mówią, że – jeśli rakieta nośna została zatankowana – to pomiędzy 1. a 2. próbą startu musi upłynąć co najmniej 48 godzin, a pomiędzy 2. a 3. próbą co najmniej 72 godziny. Po drugie zaś, niektóre okna startowe pozwalają na przeprowadzenie misji trwającej 38 do 42 dni, a niektóre – od 26  do 28 dni. Decyzja więc, co do wyboru okna nie jest oczywista. A plany zawsze może pokrzyżować pogoda. « powrót do artykułu
  13. Przed paroma dniami toruński archeolog Michał Grabowski zauważył podczas spaceru brzegiem Wisły relikty konstrukcji drewnianych. Jego zdaniem, mogła to być szkuta - płaskodenna łódź do przewożenia towarów z XV-XVI w. Podejrzenia te potwierdzili pracownicy Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków i specjalizujący się w archeologii podwodnej naukowcy z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika (IA UMK), którzy dokonali oględzin stanowiska pod mostem drogowym im. J. Piłsudskiego. Następnego dnia rano archeolodzy z IA UMK przeprowadzili interwencyjne badania archeologiczne. Wykonali dokumentację in situ. Następnie wydobyli 3 fragmenty szkuty. Przetransportowano je do IA UMK. Tam przejdą badania, m.in. dendrochronologiczne. Zostaną także poddane konserwacji. Elementy [wykonanej z dębiny] łodzi były łączone ze sobą kołkami drewnianymi (bez użycia elementów metalowych), co jest charakterystyczną techniką szkutniczą dla czasów, na które wstępnie wydatowano szkutę - napisano na profilu Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Toruniu na FB. « powrót do artykułu
  14. Gdy patrzymy na rakietę, wygląda jakby była w stylu retro. Ale to całkowicie różna, nowa, wysoce zaawansowana rakieta oraz pojazd kosmiczny, powiedział niedawno Bill Nelson, dyrektor NASA. SLS przypomina rakietę Saturn V, najpotężniejsza rakietę nośną w historii, która zawiozła człowieka na Księżyc. A jej morelowy kolor pochodzi od natryskiwanej izolacji i jest niemal identyczny z kolorem izolacji, który pamiętamy z wielkiego zewnętrznego zbiornika paliwa promów kosmicznych. Takich podobieństw jest więcej. Znaczna część sprzętu, wykorzystanego w misji Artemis, była już używana. Cztery silniki główne oraz części dwóch silników wspomagających napędzały promy kosmiczne. Podobnie zresztą jak silnik manewrowy modułu serwisowego Oriona. Artemis korzysta też z podstawowych założeń inżynieryjnych opracowanych przed dekadami na potrzeby misji Apollo. Wystarczy przyjrzeć się kształtowi kapsuły Orion, która przypomina Command Module z Apollo. Przedstawiciele NASA mówią, że nie ma potrzeby zmieniać projektów, które zostały dobrze opracowane w przeszłości i się sprawdziły. Istnieją takie podstawowe aspekty eksploracji kosmosu, które nie są zależne od pieniędzy. Prawa fizyki nie uległy zmianie od lat 60. A już wtedy wymyślono kształt kapsuły, który bardzo dobrze radzi sobie w z wejściem w atmosferę przy prędkości 32 machów, mówi Jim Geffre, jeden z menedżerów odpowiedzialnych za kapsułę Orion. A inżynier John Cassani, który brał udział przy pracach nad misjami Pioneer, Mariner i był menedżerem projektów misji Voyager, Gallileo i Cassini, dodaje: Misja, podczas której używa się zbyt wiele nowych technologii, nosi nazwę „Porażka”. Artemis korzysta, oczywiście, z nowych technologii. Kapsułą Orion zarządzają dwa komputery, z których każdy składa się z dwóch modułów (FCM) nadzorujących systemy nawigacji, napędu, komunikacji i inne. Mamy tutaj poczwórną redundancję. Gdy którykolwiek z modułów zacznie pracować inaczej niż trzy pozostałe, resetuje się, a po restarcie ponownie sprawdza, czy jego dane zgadzają się z innymi. Gdyby zdarzyło się tak, że awarii ulegną wszystkie cztery moduły, na pokładzie Oriona znajduje się piąty, całkowicie niezależny komputer, działający na innym kodzie, który ma sprowadzić kapsułę na Ziemię. Unowocześniono też system nawigacyjny Oriona. Nie jest to już sekstans, jak w przypadku Apollo, ale system automatycznie śledzący położenie gwiazd i porównujący je z bazą danych. W ten sposób Orion określa swoje położenie w przestrzeni. Jest też kamera obserwująca Ziemię i Księżyc. Dzięki niej Orion zna swoją odległość i pozycję względem tych obiektów i utrzymuje się na wyznaczonym kursie. Zastosowano też awaryjny system nawigacyjny, dzięki któremu, nawet w przypadku całkowitej utraty możliwości komunikacji z centrum kontroli lotu, Orion ma odnaleźć Ziemię i bezpiecznie wylądować. Co interesujące, architektura systemu nawigacyjnego została stworzona na bazie systemu znanego z Boeinga 787. Kilkadziesiąt sekund po starcie Artemis I oddzielone zostaną silniki pomocnicze, elementy modułu serwisowego i system przerwania startu. Niedługo potem zamilkną główne silniki i nastąpi oddzielenie Oriona od rakiety nośnej. Znajdujący się na orbicie okołoziemskiej Orion rozwinie panele słoneczne, a Interim Cryogenic Propulsion System (ICPS) nada mu energię, potrzebną do opuszczenia orbity okołoziemskiej i podróż w kierunku Księżyca. Orion oddzieli się od ICPS około 2 godziny po starcie, poleci w kierunku Srebrnego Globu, a z ICPS zostaną uwolnione minisatelity CubeSat, które wykonają dodatkowe misje naukowe. Podczas podróży w stronę Księżyca Orion będzie napędzany przez moduł serwisowy zbudowany przez Europejską Agencję Kosmiczną. Moduł ten jest odpowiedzialny za napęd i zasilanie kapsuły. W czasie misji załogowych będą się w nim znajdowały też zapasy powietrza i wody dla astronautów. Kapsuła minie pasy radiacyjne Van Allena, satelity GPS i satelity komunikacyjne. By zachować łączność z Houston przełączy się na Deep Space Network, system NASA zapewniający łączność pojazdom znajdującym się w dalszych częściach Układu Słonecznego. Rozpocznie się zasadnicza część misji, w czasie której sprawdzone zostaną zdolności nawigacyjne i komunikacyjne Oriona. Kapsuła zbliży się na odległość 100 kilometrów do Księżyca i skorzysta z jego asysty grawitacyjnej, by wejść na orbitę znajdującą się w odległości około 70 000 kilometrów od Srebrnego Globu. Będzie na niej przebywała przez około 6 dni. Podczas powrotu na Ziemię Orion ponownie przeleci w odległości około 100 km od Księżyca. W ziemską atmosferę wejdzie z prędkością 11 km/s, a jego osłona termiczna rozgrzeje się do temperatury 2760 stopni Celsjusza. Wejście w atmosferę będzie szybsze, a temperatura wyższa niż w czasie testu Oriona z 2014 roku. Kapsuła wyląduje na oceanie u wybrzeży Kalifornii. Najpierw zostanie sprawdzona przez nurków US Navy, a gdy ci uznają, że wszystko jest w porządku, zostanie załadowana na oczekującą platformę i sprowadzona na ląd. Misja Artemis I potrwa od 26 do 42 dni. « powrót do artykułu
  15. Katedra Teologii Prawosławnej i Wydział Filologiczny Uniwersytetu w Białymstoku (UwB) zapraszają na prezentację „Słownika polskiej terminologii prawosławnej” i dyskusję panelową. Spotkanie odbędzie się w najbliższy piątek (2 września) o godz. 10 w Bibliotece Uniwersyteckiej im. Jerzego Giedroycia w Białymstoku. Słownik zawiera ok. 4 tys. artykułów hasłowych. Dotyczą one życia religijnego, moralności, wiary, a także organizacji Cerkwi prawosławnej. Znajdują się w nim terminy utrwalone w ogólnym języku polskim, a także zapożyczone z języków greckiego i cerkiewnosłowiańskiego. Analizowany zbiór został poszerzony również o terminologię chrześcijańską sprzed podziału Kościoła w 1054 r. i częściowo porównany z terminologią Kościoła rzymskiego - podkreślono w komunikacie UwB. „Słownik polskiej terminologii prawosławnej” przygotowano w wersji papierowej i elektronicznej. Tę drugą można znaleźć tutaj. Zawiera ona dodatkowo materiał audio, który obejmuje wszystkie polskie terminy i ich odpowiedniki w języku greckim, cerkiewnosłowiańskim oraz angielskim. Dystrybucją papierowego wydania słownika zajmuje się Wydawnictwo Uniwersytetu w Białymstoku. W latach 2017-22 projekt realizował interdyscyplinarny zespół teologów, teolingwistów i filologów. Projekt pod kierownictwem ks. prof. dr. hab. Wiesława Jana Przyczyny finansowany był przez Narodowy Program Rozwoju Humanistyki Ministerstwa Edukacji i Nauki. Celem projektu było zapełnienie luki badawczej, gdyż polska terminologia prawosławna nie doczekała się jak dotąd gruntownego opracowania, ani nawet przejrzystej i jasnej definicji. Dotychczasowe prace koncentrowały się na wąskich obszarach, takich jak ikonografia, obrzędowość, liturgika czy hagiografia. « powrót do artykułu
  16. Już jutro, 29 sierpnia o godzinie 14:33 czasu polskiego, otworzy się dwugodzinne okienko startowe dla misji Artemis I. To pierwszy etap programu powrotu człowieka na Księżyc i pierwszy test lotu najpotężniejszej na świecie rakiety nośnej SLS (Space Launch System). Rakiety, która w przyszłości ma zawieźć astronautów na Marsa. SLS została zaprojektowana z myślą o realizacji programów głębokiej eksploracji kosmosu. Jest częścią planu, w ramach którego NASA pozostawia misje w okolicach Ziemi w ręku przedsiębiorstw prywatnych. W 2004 roku prezydent Bush zarysował nowe zadanie dla NASA, powrót człowieka na Księżyc i budowę stałej stacji kosmicznej na Srebrnym Globie. Stało się to impulsem do rozpoczęcia prac nad programem Constellation, w ramach którego miały powstać nowe potężne rakiety nośne oraz pojazd załogowy Orion. Program został w 2010 roku odwołany przez prezydenta Obamę, który niedługo potem przedstawił zarys nowego programu, SLS. Nowy program zawierał wiele elementów Constellation, a jego głównym celem było stworzenie załogowego systemu głębszej eksploracji kosmosu i lądowanie człowieka na Marsie. Program SLS uległ dalszym zmianom za czasów prezydentury Donalda Trumpa. Zdecydowano wówczas o znacznym przyspieszeniu momentu lądowania człowieka na Księżycu. Datę tego wydarzenia wyznaczono na 2024 rok, a projekt powrotu na Księżyc nazwano Artemis (Artemida). To wyraźne nawiązanie do misji Apollo, Artemida – bogini Księżyca – jest siostrą-bliźniaczką Apolla. Wiemy, że wyznaczonego przez Trumpa terminu nie uda się dotrzymać, jednak główne założenia programu Artemis się nie zmieniły. Bezzałogowa Artemis I to pierwszy wspólny test lotu rakiety SLS i pojazdu załogowego Orion. Celem misji jest lot Oriona na orbicie Księżyca i powrót na Ziemię. Za dwa lata ma odbyć się załogowy lot Artemis II. W jego ramach Orion wraz z czteroosobową załogą wykona najpierw szereg zadań na orbicie Ziemi, a następnie poleci poza Księżyc. Po raz pierwszy od 50 lat człowiek znajdzie się tak daleko od Ziemi. Zgodnie z obecnymi planami człowiek ma powrócić na Księżyc z 2025 roku w ramach misji Artemis III. Będzie to misja kilkuetapowa. Najpierw na orbitę wokół Księżyca trafi Human Landing System (HLS). Następnie wystrzelone zostaną SLS i Orion oraz ich 4-osobowa załoga. Orion zadokuje do HLS, dwoje astronautów przesiądzie się do Human Landing System i za jego pomocą wylądują na Księżycu, gdzie spędzą 6,5 doby. W tym czasie odbędą co najmniej 2 spacery po powierzchni. Później HLS zabierze ich do oczekującego Oriona, a ten przywiezie astronautów na Ziemię. Jednocześnie od 2024 roku ma być budowana niewielka stacja kosmiczna Lunar Gateway, która znajdzie się w pobliżu Księżyca. Lunar Gateway będzie hubem komunikacyjnym, laboratorium naukowym, parkingiem dla łazików i innych robotów oraz miejscem krótkotrwałego pobytu astronautów. Będzie to ważny element programu Artemis, wspomagający robotyczną i załogową eksplorację Księżyca oraz punkt przystankowy w załogowych wyprawach na Marsa. SLS, na której start właśnie czekamy, to najpotężniejsza obecnie rakieta, jaką dysponuje ludzkość. Misja Artemis I będzie realizowana za pomocą wersji Block 1, która jest zdolna wynieść na niską orbitę okołoziemską (LEO) ładunek o masie 95 ton. Taka sama rakieta zostanie wykorzystana podczas pierwszych misji załogowych na Księżyc. Na rok 2027 zaplanowano debiut potężniejszej wersji, Block 1B, za pomocą której na LEO można będzie wynieść 105 ton, a w 2031 ma pojawić się Block 2 zdolna do wyniesienia 130 ton. Najpotężniejszą rakietą w historii była Saturn V, która zadebiutowała w 1967 roku, a ostatni lot odbyła w roku 1973. Na LEO mogła wynieść 140 ton ładunku. Wszystko wskazuje na to, że SLS nie będzie długo cieszyła się renomą najpotężniejszej dostępnej ludzkości rakiety. W najbliższym czasie SpaceX ma zamiar przeprowadzić testowy lot rakiety Starship SuperHeavy, której ostateczna wersja ma być zdolna do wyniesienia 150 ton na LEO. SpaceX będzie starała się o uzyskanie od NASA zezwoleń na wykorzystanie swojej rakiety w załogowych misjach marsjańskich. Pojazd Orion, który wystartuje za pomocą SLS, to załogowy statek kosmiczny zbudowany z myślą o długotrwałych misjach załogowych poza LEO. Wyposażono go m.in. w pojazd ratunkowy oraz możliwość awaryjnego przerwania misji na każdym jej etapie. Przeszedł on już pierwszy bezzałogowy test w przestrzeni kosmicznej, gdy w 2014 roku został wystrzelony za pomocą rakiety Delta IV Heavy. Trwający 4,5 godziny test zakończył się powodzeniem. W przyszłości Orion może zostać wykorzystany zarówno podczas misji na Marsa, do punktów libracyjnych, jak i załogowych misji na asteroidy. « powrót do artykułu
  17. Łukasz Malinowski i jego syn Nikodem to pasjonaci historii Łazów, miejscowości położonej pomiędzy jeziorem Jamno, a Bałtykiem. Wiedzą, że – szczególnie po sztormach – morze potrafi odsłonić historyczne pozostałości. Przed tygodniem obaj wybrali się na poszukiwania takich historycznych skarbów. Piasek odsłonił torfowe pozostałości dawnego lasu. Nagle zobaczyliśmy ukryte między nimi deski. Założyłem maskę, zanurkowałem i… serce zaczęło bić szybciej! To były fragmenty łodzi!, mówi pan Łukasz serwisowi GK24.pl Mężczyzna zrobił zdjęcia, wrócił z synem do domu i zaczął przeszukiwać internet. Odkrywcy stwierdzili, że znalezione przez nich szczątki przypominają średniowieczne słowiańskie łodzie. Wrócili na miejsce i zobaczyli, że jedna z odsłoniętych desek obluzowała się i zaczęła dryfować. Łukasz i Nikodem wyłowili ją i poinformowali Muzeum w Koszalinie. Na miejsce przyjechali eksperci, którzy wstępnie zabezpieczyli znalezisko i poinformowali o nim konserwatora zabytków. Ten z kolei dał znać naukowcom z Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Eksperci z Muzeum właśnie zakończyli oględziny znaleziska. Na podstawie cech konstrukcyjnych wstępnie orzekli, że łódź może pochodzić nawet z X-XI wieku. Wtedy to pływający po południowym Bałtyku Słowianie budowali łodzie z klepek łączonych na zakładkę drewnianymi kołkami. Łodzie te przypominały sylwetką łodzie wikingów, ale miały spłaszczone dno. Wiemy, natomiast, że nie jest to łódź z północy, gdyż Skandynawowie łączyli w tym czasie klepki metalowymi kołkami i uszczelniali sierścią. Pobraliśmy fragmenty łodzi, by wykonać próby dendrologiczne. Na podstawie ich wyników będzie można dokładniej ocenić wiek drewna, mówi GK24.pl doktor Anna Rembisz-Lubiejewska. Uczona wyjaśniła, że to cenne znalezisko, gdyż tego typu łodzie znajdowane są zwykle w okolicach Gdańska czy Szczecina. W tym przypadku znaczenie może mieć fakt, że w średniowieczu przez Łazy przebiegał kanał łączący jezioro z Bałtykiem. Kanał ten istniał do wielkiego sztormu z 1690 roku, kiedy to morze przerwało wydmy i zasypało kanał, a nowy utworzyło kilka kilometrów dalej. Najstarsze ślady osadnictwa w Łazach liczą sobie 4000 lat. Miejscowość po raz pierwszy jest wzmiankowana w 1278 roku. Miała ona wówczas spore znaczenie. Rozwijały się dzięki kanałowi łączącemu jezioro Jamno z Bałtykiem. Na kanale istniały komory celne, w samej miejscowości znajdowała się przystań rybacka i karczma, z której dochody czerpały cysterki z Koszalina. Po sztormie z 1690 roku Łazy zamieniły się w wioskę rybacką, a w okresie międzywojennym zaczęło doń przybywać coraz więcej letników. « powrót do artykułu
  18. Chiny doświadczają fali upałów, która ma olbrzymi wpływ na ludzi, rolnictwo i przemysł. Największe chińskie jezioro, zwykle pełne wody o tej porze roku, skurczyło się do 20% swojej powierzchni, upały niszczą uprawy, a z braku elektryczności zamykane są fabryki. Chiny doświadczają najdłuższej i najcieplejszej fali upałów od czasu, gdy w 1961 roku zaczęto dokonywać pomiarów w skali całego kraju. A historyk pogody, Maximiliano Herrera, twierdzi, że to najpotężniejsza fala upałów zanotowana gdziekolwiek na świecie. Rekordy ciepła zostały pobite w wielu miejscach Państwa Środka, jednak z największym problemem musieli zmagać się mieszkańcy 22-milionowego Chongqingu. Przed 8 dniami, 18 września, temperatura sięgnęła tam 45 stopni Celsjusza. Nigdy wcześniej, poza pustyniami prowincji Sinciang, nie notowano w Chinach tak wysokiej temperatury. Dotychczasowy chiński rekord ciepła wynosił 43,7 stopni Celsjusza. Co więcej, przez kolejne dwie doby temperatura w Chongqingu nie spadła poniżej 34,9 stopnia, co stanowi rekord sierpniowego minimum w Chinach. To, co dzieje się w Chinach, to połączenie najbardziej intensywnych i najbardziej długotrwałych upałów obejmujących olbrzymi obszar. Herrera, który monitoruje ekstrema temperaturowe na świecie mówi, że to bezprecedensowa sytuacja. Państwo Środka doświadcza suszy, przez którą spadły poziomy rzek, a 66 z nich całkowicie wyschło. Poziom wody w Jangcy jest w niektórych miejscach najniższy od 1865 roku, kiedy to zaczęto dokonywać regularnych pomiarów. Spadek poziomu rzek oznacza problemy z produkcją energii z hydroelektrowni. Dotknęło to szczególnie prowincji Syczuan, w której znajduje się Chongqing. Prowincja ta aż 80% energii pozyskuje z hydroelektrowni. Spadek produkcji energii oznaczał konieczność zamknięcia dziesiątek fabryk. Susza zniszczyła też kilkadziesiąt tysięcy hektarów upraw i uszkodziła kilkaset tysięcy. Wielu mieszkańców chroni się przed upałem w... tunelach metra. Niedobory energii z elektrowni wodnych to poważny długoterminowy problem. Chiny bardzo intensywnie rozwijają odnawialne źródła energii i mają ambitne plany redukcji emisji gazów cieplarnianych. Na długo zanim zaczęto inwestować w energetykę wiatrową i słoneczną, Chiny rozbudowały system mniejszy i większych elektrowni wodnych. Wiele firm pobudowało swoje zakłady w prowincji Syczuan, by korzystać z taniej energii z hydroelektrowni. Prowincja dotychczas mogła polegać na tym źródle energii tak bardzo, że jej nadmiar był wysyłany do innych regionów kraju. Teraz sytuacja uległa zmianie. Zmniejszenie produkcji z hydroelektrowni, które w ubiegłym roku dostarczyły Chinom aż 15% energii, spowodowało, że produkcję zwiększyły elektrownie węglowe. To zaś wiąże się ze zwiększeniem emisji gazów cieplarnianych, a zatem grozi dalszą destabilizacją klimatu. A to w wyniku tej właśnie destabilizacji Chiny doświadczają bezprecedensowej – trwającej już ponad 70 dni – fali upałów. Część specjalistów już wyraża obawy, że sytuację tę spróbują wykorzystać menedżerowie elektrowni węglowych, by przekonać władze do zmiany planów przekształcenia chińskiej energetyki w niskoemisyjną. Z drugiej jednak strony powtarzające się w ostatnich latach fale upałów i susze, przeplatane gwałtownymi powodziami, spowodowały, że w oficjalnej retoryce chińskich władz otwarcie zaczęto łączyć te zjawiska ze zmianami klimatu i antropogeniczną emisją gazów cieplarnianych. Władze Państwa Środka zapowiadają, że szczyt emisji dwutlenku węgla zostanie osiągnięty przed rokiem 2030, a później nastąpi jej spadek. Dlatego też Chiny są światowym liderem pod względem tempa przyłączania mocy z instalacji słonecznych i wiatrowych. W pierwszym kwartale bieżącego roku Chiny zainwestowały 4,3 miliarda dolarów w samą tylko energetykę słoneczną. To niemal 3-krotny wzrost w porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego. Do roku 2025 Chiny chcą dwukrotnie zwiększyć produkcję energii ze Słońca i wiatru. Jeśli to się uda, to odnawialne źródła będą zapewniały Chinom 33% energii. « powrót do artykułu
  19. Osiemnastego sierpnia doszło do niebezpiecznej sytuacji. Gdy matka 5-letniego chłopca kosiła trawę, kosiarka trafiła na przeszkodę, a znajdujące się w odległości kilku metrów dziecko się rozpłakało. Na jego koszulce widać było ślad krwi. Okazało się, że ma ranę po lewej stronie w okolicach żeber. Ponieważ stan chłopca się nagle pogorszył [dziecko czuło kłucie, zaczęło też słabnąć i sinieć], została wezwana pomoc. Po szybkiej diagnozie okazało się, że w sercu chłopca tkwi drut - napisano na profilu Fundacji Rozwoju Kardiologii i Kardiochirurgii Wad Wrodzonych Serca Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi „Mamy Serce” na Facebooku. Chłopca przetransportowano helikopterem do Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi (ICZMP). Pięciolatek miał dużo szczęścia, bo mimo późnej pory w pracy byli jeszcze wszyscy kardiochirurdzy; właśnie skończyli bowiem wielogodzinną operację. Z lewej komory serca dziecka usunięto ok. 5-6-cm kawałek drutu. Na szczęście ciało obce nie zniszczyło aorty czy zastawki. Po zabiegu chłopcu zapobiegawczo podawano antybiotyk. Prawdopodobnie przeszkodą, na którą trafiła kosiarka, była siatka ogrodzenia. Po wypadku matka nakleiła na ranę plaster. Gdy stan chłopca się pogorszył, wezwała pogotowie. Dziecko trafiło do Szpitala Powiatowego w Opocznie. Tam lekarka SOR-u skierowała chłopca na badania obrazowe brzucha i płuc. Jak podkreśla Paweł Banaszek, radiolog z 30-letnim doświadczeniem, zlecone USG brzucha wykazało płyn w osierdziu, a na rtg. w rzucie lewej komory widać było cień metaliczny o długości ponad 4 cm. Doświadczona lekarka ze Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, z którą porozmawiał radiolog, skontaktowała się niezwłocznie z ICZMP i zamówiła przelot śmigłowcem medycznym. W ICZMP wykonano USG i echo serca. Badania potwierdziły diagnozę postawioną w Opocznie. Podczas operacji z serca chłopca wyjęto kilkucentymetrowy kawałek drutu. Drut wystrzelił jak pocisk i jak grot strzały przebił lewą komorę serca w dwóch miejscach na wylot. Przeszył serce i oparł się na przeponie. Gdy się rozwali komorę serca, to kilka uderzeń serca i koniec. Na szczęście u tego chłopca ten drut nie wbił się pod dużym kątem i nie zrobił dużych otworów. Z jednej strony mięsień się obkurczył, a z drugiej wokół drutu zgromadził się skrzep, który był jakby korkiem i blokował wypływ krwi do worka osierdziowego - wyjaśnił cytowany przez TVN24.pl kierownik Kliniki Kardiochirurgii w ICZMP dr n. med. Marek Kopala. « powrót do artykułu
  20. Partnerzy osób uzależnionych nie mają łatwego życia i dość często wskutek przykrych doświadczeń wykształca się w nich tzw. syndrom współuzależnienia. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z problemu, gdy tymczasem wpływa on bardzo destrukcyjnie zarówno na nich samych, jak i partnera borykającego się z nałogiem. Właśnie dlatego profesjonalne ośrodki leczenia uzależnień oferują terapię współuzależnienia. Sprawdź, na czym ona polega i co warto wiedzieć na jej temat. Terapia osób współuzależnionych W kontekście nałogów dużo mówi się o konieczności leczenia osób uzależnionych, gdy tymczasem pomocy potrzebują także ich bliscy. Cierpią nie tylko dzieci nałogowców, ale też ich życiowi partnerzy, u których często pojawia się syndrom współuzależnienia. Jest to nic innego jak zaburzony sposób adaptacji do trudnej sytuacji, który polega na podporządkowaniu swojego życia nałogowi partnera, kosztem swoich potrzeb. Inaczej mówiąc, osoba współuzależniona dostosowuje się do funkcjonowania w toksycznym związku i stara się go za wszelką cenę utrzymać, pomimo że wiąże się to z cierpieniem i stresem. Często też przejmuje niewłaściwe zachowania partnera dotkniętego nałogiem, czyli np. obarcza siebie winą za jego uzależnienie. Taka postawa jest nieprawidłowa, ponieważ wpływa destrukcyjnie na osobę współuzależnioną i nie pomaga w walce z nałogiem drugiej strony. Z tego względu w najlepszych ośrodkach leczenia uzależnień prowadzona jest specjalna terapia współuzależnienia. Ma ona fundamentalne znaczenie w procesie uzdrawiania całej rodziny i w szczególności jest wskazana dla partnerów alkoholików. Problem alkoholowy w rodzinie Bardzo często współuzależnienie nazywane jest chorobą żon alkoholików, ponieważ to właśnie one cierpią na nią najczęściej. Takie kobiety pomimo upokorzeń trwają przy mężach i starają się robić wszystko, by podtrzymać fikcyjny stan normalności. Konsekwentnie więc ukrywają przed światem zewnętrznym nałóg małżonka, próbują go na własną rękę leczyć (np. chowając przed nim butelki alkoholu), a nawet przejmują jego obowiązki związane np. z wychowaniem dzieci i utrzymaniem rodziny. Takie wysiłki okupione są zwykle rezygnacją z własnych potrzeb i ogromnym stresem, które z czasem prowadzi do poważnych problemów zdrowotnych np. stanów lękowych i depresyjnych, czy też zaburzeń snu i odżywiania. Nierzadko także współuzależnione żony alkoholików zaczynają same sięgać po różne substancje psychoaktywne np. papierosy, leki nasenne, a nawet alkohol. Psychoterapia współuzależnienia Jeśli rozpoznajesz u siebie opisane wyżej symptomy, wiedz, że możesz wyrwać się z tego destrukcyjnego stanu i należy to jak najszybciej zrobić. Pomoże Ci w tym terapia współuzależnienia, która prowadzona jest w ośrodkach leczenia uzależnień. Najlepiej jeśli zgłosisz się na taką terapię wraz z partnerem, który równolegle podda się leczeniu swojego nałogu. Namów go zatem np. na odtruwanie alkoholowe i dalszą psychoterapię oraz samodzielnie skorzystaj z pomocy specjalisty. Wówczas zyskacie większą szansę na pokonanie problemu oraz przywrócenie zdrowych relacji w swoim związku i rodzinie. Jak wygląda i na czym polega terapia? Psychoterapia współuzależnienia prowadzona jest najczęściej w formie indywidualnych spotkań z terapeutą oraz zajęć grupowych. Dzięki niej: nauczysz się, jak radzić sobie ze stresem, zrozumiesz, czym jest uzależnienie Twojego partnera i jak należy mu pomóc (np. jak go motywować do walki z nałogiem), odzyskasz wiarę w siebie i nabierzesz zdrowego dystansu do trudnej sytuacji, dowiesz się, jak stawiać granice i dbać o własne potrzeby. Terapia zwykle rozpoczyna się od uświadomienia problemu osobie współuzależnionej, a dopiero potem skupia się na swego rodzaju treningach, mających na celu wypracowanie nowych postaw i zachowań. Podaruj sobie szansę na lepsze życie Żyjąc pod jednym dachem z osobą uzależnioną, nie musisz w milczeniu cierpieć. Daj sobie pomóc!  Profesjonalną terapię współuzależnienia, a także odtrucia alkoholowe w Warszawie oferuje prywatna klinika Vita Libera. Jej specjalnością jest kompleksowy program terapeutyczny dla osób uzależnionych i ich bliskich. Skontaktuj się z tą placówką i umów na bezpłatną konsultację, podczas której dowiesz się, jak krok po kroku polepszysz swoje życie. « powrót do artykułu
  21. Teleskop Webba (JWST) zdobył pierwsze pewne dowody na obecność dwutlenku węgla w atmosferze egzoplanety. CO2 znaleziono w atmosferze gazowego olbrzyma znajdującego się w odległości 700 lat świetlnych od Ziemi. Odkrycie daje nadzieję, że Webb będzie w stanie wykryć i zmierzyć poziom dwutlenku węgla w atmosferach mniejszych podobnych do Ziemi planet skalistych. Planeta, o której mowa, to WASP-39b, gazowy olbrzym o masie niemal czterokrotnie mniejszej od masy Jowisza, za to o średnicy o 30% większej. Tak niska masa w porównaniu z tak dużą objętością jest częściowo spowodowana wysokimi temperaturami planety, sięgającymi 900 stopni Celsjusza. WASP-39 znajduje się 8-krotnie bliżej swojej gwiazdy niż Merkury Słońca. Obiega ją w ciągu zaledwie 4 ziemskich dni. Gazowy gigant został odkryty w 2011 roku, a dzięki teleskopom Hubble'a i Spitzera wiemy, że w jej atmosferze znajduje się para wodna, sód i potas. Dzięki niezwykłej czułości Webba w podczerwieni dowiedzieliśmy się właśnie o obecności CO2. Odkrycia dokonano dzięki urządzeniu NIRSpec (Near-Infrared Spectrograph). Zarejestrował on światło macierzystej gwiazdy przechodzące przez atmosferę planety. Jako, że różne gazy pochłaniają fale światła o różnej długości, analizując spektrum docierającego do nas światła możemy dowiedzieć się, jakie molekuły obecne są w atmosferze. Webb zarejestrował spadek ilości docierającego światła w zakresie pomiędzy 4,1 a 4,6 mikrometrów. W ten sposób zdobyliśmy pierwszy jednoznaczny dowód na obecność dwutlenku węgla w atmosferze planety poza Układem Słonecznym. To bardzo ważne wydarzenie, będącym dowodem na czułość instrumentów Webba i możliwości całego teleskopu. Dotychczas bowiem nie dysponowaliśmy narzędziem, które pozwalałoby na rejestrowanie tak subtelnych zmian w spektrum pomiędzy 3 a 5,5 mikrometra w atmosferach egzoplanet. A to jest właśnie najbardziej interesujący nas zakres, gdyż w nim znajdują się pasma absorpcji takich gazów jak para wodna, metan czy właśnie dwutlenek węgla. Skoro zaś Webb udowodnił, że potrafi rejestrować te sygnały, powinien być w stanie zarejestrować je również w przypadku mniejszych skalistych planet. A obecność w ich atmosferach wody, metanu czy dwutlenku węgla może wskazywać na możliwość istnienia życia. Ponadto analiza składu atmosfery zdradza wiele istotnych informacji na temat pochodzeniu i ewolucji planet. Mierząc dwutlenek węgla możemy stwierdzić, jaki był stosunek gazów i materiału stałego podczas formowania się planety. W nadchodzącej dekadzie JWST dokona wielu podobnych pomiarów na różnych planetach. Dzięki temu dowiemy się, jak powstają planety i na ile unikatowy jest Układ Słoneczny, mówi Mike Line z Arizona State University. « powrót do artykułu
  22. Neutrofile, działając w ramach nieswoistego układu odpornościowego, są pierwszą linią obrony naszego organizmu przed patogenami. Ich zaletami są szybkość reakcji, zdolność do eliminowania różnych zagrożeń, możliwość przenikania z naczyń krwionośnych do zarażonej tkanki. Są więc świetnymi kandydatami do wykorzystania w roli mikrorobotów. Jednak większość dotychczas istniejących strategii celowego ich użycia polega na wykorzystaniu ich naturalnych metod działania, którym często brakuje szybkości czy precyzji. Ten stan rzeczy postanowili zmienić chińscy naukowcy z Jinan University. Na łamach ACS Central Science poinformowali oni o wykorzystaniu pęsety optycznej do manipulowania neutrofilami w żywym organizmie. Naukowcy decydowali, kiedy neutrofile zostaną aktywowane i jaką trasą będą się przemieszczały do wyznaczonego celu. Pozwoliło im to na precyzyjne dostarczenie leków do wybranej lokalizacji i oczyszczania organizmu bez potrzeby wprowadzania modyfikacji w samym neutrofilu. W ten sposób wykorzystali naturalny obecne w organizmie neutrofile w roli mikrorobotów, którymi mogli sterować. Chińczycy nie są pierwszymi, którzy próbują wykorzystać mikroroboty do celów medycznych. Jednak większość obecnie stosowanych technik polega na stworzeniu mikrorobotów poza organizmem i wprowadzenie ich do organizmu. To jednak wiąże się z licznymi problemami, od wywoływania stanu zapalnego po usunięcie przez organizm mikrorobotów zanim zdążą spełnić one swoje zadanie. Już wcześniej było wiadomo, że możliwe jest manipulowanie neutrofilami za pomocą światła. Jednak tego typu eksperymenty prowadzono in vitro. Nie wyło jasne, czy sztuka ta uda się również in vivo. Xiaoshaui Liu i jego zespół wykorzystali laser do stworzenia optycznej pęsety, za pomocą której sterowali neutrofilami w ogonie danio pręgowanego. Byli przy tym w stanie przemieszczać neutrofile z prędkością do 1,3 mikrometra/s, czyli trzykrotnie szybciej niż naturalny ruch tych komórek. Naukowcy pokazali też, że są w stanie kontrolować naturalne działanie neutrofilów. To oni zdecydowali, kiedy i w którym miejscu neutrofil przeniknie z naczyń krwionośnych do tkanki, a podczas innego eksperymentu nakazali komórce przechwycić i przetransportować kawałek nanoplastiku. Wykorzystanie naturalnych neutrofili w roli sterowanych mikrorobotów, w połączeniu z inteligentną kontrolą ich zadań, to obiecujący sposób na przeprowadzanie w organizmach żywych złożonych operacji, takich jak leczenie chorób o podłożu zapalnym, stwierdzają autorzy badań. « powrót do artykułu
  23. Brak snu niesie ze sobą liczne negatywne konsekwencje. Wiadomo, że zwiększa ryzyko chorób układu krwionośnego, cukrzycy czy nadciśnienia. Okazuje się również, że ma on wpływ na nasze zachowania społeczne. Gdy jesteśmy niewyspani rzadziej jesteśmy chętni do udzielenia pomocy innym ludziom, informują naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. W ciągu ostatnich 20 lat nauka zauważyła istnienie związku pomiędzy jakością snu, a jakością zdrowia psychicznego. Nie istnieje żadne poważne zaburzenie psychiczne, w którym sen byłby normalny. W naszej pracy wykazaliśmy, że brak snu nie tylko niszczy zdrowie człowieka, ale również interakcje społeczne pomiędzy ludźmi, zatem narusza podstawy funkcjonowania społeczeństwa. To, jak funkcjonujemy jako stworzenia społeczne wydaje się głęboko powiązane z tym, jak dobrze śpimy, mówi profesor psychologii Matthew Walker. Walker, Eti Ben Simon i ich zespół przeprowadzili trzyczęściowe badania, w ramach których sprawdzali wpływ snu na chęć ludzi do pomagania innym. W ramach jednego z nich użyli rezonansu magnetycznego do sprawdzenia aktywności mózgów 24 zdrowych osób. Osoby te badano dwukrotnie: raz po ośmiogodzinnym śnie i raz po nieprzespanej nocy. Okazało się, że gdy ludzie zostali pozbawieni snu obszar mózgu odpowiedzialny za odczuwanie empatii i rozumienie potrzeb innych ludzi, był mniej aktywny niż po przespanej nocy. Drugie badanie trwało przez 3-4 doby. W tym czasie uczeni zdalnie monitorowali jakość snu ponad 100 osób, a następnie badali, na ile osoby te były chętne pomóc innym – od przytrzymania drzwi windy po pomoc rannej osobie na ulicy. Okazało się, że spadek jakości snu był dobrym wyznacznikiem spadku chęci do pomocy innym osobom. Ludzie, którzy spali gorzej przyznawali, że mają mniej motywacji, by komuś pomagać, mówi Ben Simon. W końcu, w ramach trzeciego eksperymentu, naukowcy przeanalizowali bazę danych dotyczącą 3 milionów wpłat na cele charytatywne w USA w latach 2001–2016. Okazało się, że tam, gdzie obowiązuje przejście na czas letni – zatem tam, gdzie ludzie tracą godzinę snu – dochodziło po przesunięciu czasu do 10-procentowego spadku wpłat. Zjawiska takiego nie zaobserwowano na tych nielicznych obszarach (m.in. Arizona, Hawaje, Porotyko czy Guam), gdzie czas letni nie obowiązuje. Nawet bardzo niewielka utrata snu ma konkretny mierzalny wpływ na to, jak funkcjonujemy w społeczeństwie, komentuje profesor Walker. Już przed 4 laty Walker i Ben Simon wykazali, że pozbawienie snu powoduje, że ludzie wycofują się z życia społecznego i izolują. Brak snu potęguje poczucie samotności, a gdy takie niewyspane osoby wchodzą w interakcje z innymi ludźmi „zarażają ich” swoim stanem. Gdy zdamy sobie sprawę z tego, że nieodpowiednia ilość i jakość snu wpływa na funkcjonowanie całego społeczeństwa, możemy lepiej analizować zjawiska społeczne zachodzące we współczesnym świecie, mówi Walker. A Ben Simon dodaje, że promowanie snu, a nie potępianie ludzi za to, że śpią tyle, ile potrzebują, pomoże kształtować odpowiednie więzi społeczne. Tymczasem w krajach rozwiniętych ponad połowa ludzi przyznaje, że się nie wysypia. « powrót do artykułu
  24. Ukazała się gra karciana „Świteź”, inspirowana debiutanckim zbiorem wierszy Adama Mickiewicza „Ballady i romanse”. Jest ona zintegrowana z internetową platformą wiedzy. Za koncepcję i realizację projektu odpowiada Agencja Promocyjna OKO. Twórcom zależało na popularyzacji i zainteresowaniu utworami Mickiewicza osób, które z jednej strony niechętnie sięgają po klasykę, a z drugiej gustują w literaturze fantastycznej i grach. Czy wszystkie utwory cyklu można „zgrywalizować”? Okazuje się, że nie. O ile „Pani Twardowska” czy „Lilie” to pełne zwrotów i zawirowań opowieści, dostarczające graczom ekscytujących wrażeń, o tyle dzieła o charakterze bardziej lirycznym, z programową „Romantycznością” na czele, grywalizacji się nie poddają. Pokornie przyjęliśmy ten fakt do wiadomości i w naszej grze „rozgrywamy” dziewięć z czternastu utworów. Natomiast wszystkie omówione zostały na platformie wiedzy - napisano na stronie projektu. Opracowanie merytoryczne zawdzięczamy dr. hab. Pawłowi Bukowcowi, historykowi literatury, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zadanie stworzenia współczesnej formy graficznej dla dzieła powierzono Annie Pałosz; chodziło między innymi o to, by uniknąć tradycyjnego przedstawiania bohaterek „Ballad i romansów”. Warto podkreślić, że na grafikę projektu duży wpływ wywarł folklor pogranicza litewsko-białoruskiego. Za mechanikę gry odpowiadał ceniony projektant gier Wojciech Rzadek. Konsultantem groznawczym był zaś dr hab. Tomasz Majkowski, groznawca i polonista z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Praktycznym dostosowaniem efektów projektu do realiów szkolnych zajęła się doświadczona nauczycielka – Biserka Čejović. Jej dziełem są również scenariusze lekcji, wykorzystujące grę i platformę wiedzy, a zarazem zgodne z obowiązującą podstawą programową (do pobrania w zakładce EDUKACJA na platformie wiedzy). Rozgrywkę przewidziano na 20 min. Może w niej wziąć udział 2-6 graczy w wieku od 8 lat. Ilustracje do gry, które powiększono do wymiarów 1mx1m, będzie można oglądać od 30 sierpnia do 12 października na wystawie plenerowej w Muzeum Karykatury w Warszawie (wstęp wolny). Na razie „Świteź” nie będzie sprzedawana. Po odbyciu szkolenia z wykorzystania gry będą ją mogli otrzymać bezpłatnie zarówno nauczyciele, jak i bibliotekarze. Szkolenia są organizowane w Polsce i Litwie. Instrukcję gry można pobrać w formie pliku PDF. « powrót do artykułu
  25. Nie od dzisiaj wiadomo, że używana podczas polowań ołowiana amunicja jest szkodliwa dla środowiska naturalnego. Przyczynia się ona do zatruwania zwierząt, w tym gatunków chronionych, które żywią się zwierzętami zabitymi przez myśliwych. Teraz okazuje się, że amunicja ta rozpada się na tak małe fragmenty, że toksyczny ołów mogą nieświadomie zjadać myśliwi, ich rodziny i inne osoby spożywające mięso upolowanych zwierząt. Naukowcy z Canadian Light Source oraz Wydziału Medycyny University of Saskatchewan jako pierwsi wykorzystali synchrotron do zbadania rozkładu i rozmiarów fragmentu kul, które trafiają podczas polowania w ciała dużych zwierząt, jak jelenie czy łosie. Naukowcy strzelali z amunicji myśliwskiej do bloków żelatyny balistycznej i badali fragmenty pocisków, które w niej utkwiły. By lepiej oddać rzeczywistość, w żelatynie zamknięto kość jelenia. Podobnego typu badania przeprowadzano już wcześniej, ale w celu zidentyfikowania fragmentów pocisków wykorzystywano standardowe urządzenia do medycznego obrazowania rentgenowskiego. Tymczasem badania za pomocą synchrotronu pokazały, że fragmenty pocisków były znacznie mniejsze i rozprzestrzeniały się znacznie szerzej, niż pokazały to prześwietlenia aparaturą medyczną. Nie byłem zdziwiony, że kula rozpadała się na setki kawałków. Jednak zaskoczyło mnie, że fragmenty kuli osiągały rozmiary pojedynczej komórki, mówi główny autor badań, doktor Adam Leontowich, który sam jest myśliwym. Tak małych kawałków ołowiu nie zobaczymy gołym okiem, nie mówiąc już o ich usunięciu z mięsa. Dotychczas badacze analizujący tę kwestię za pomocą standardowej aparatury medycznej nie byli w stanie ani odróżnić kawałków ołowiu od innych materiałów używanych w amunicji, ani precyzyjnie mierzyć małych fragmentów. Naukowcy mają nadzieję, że ich odkrycie spowoduje, że myśliwi – by nie karmić swoich rodzin, bliskich i znajomych toksycznym ołowiem – zaczną korzystać z amunicji wykonanej z nietoksycznych materiałów. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach pisma PLOS One. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...