Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36955
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. DNA pozyskane z zębów zmarłych przed wiekami ludzi wskazuje, że wirus opryszczki HSV-1, jest znacznie młodszy niż przypuszczano, a rozpowszechnił się na świecie wskutek wynalezienia romantycznych pocałunków i podbojów Aleksandra Wielkiego. Dotychczas sądzono, że HSV-1 pojawił się w Afryce przed ponad 50 000 laty, jednak z artykułu opublikowanego na łamach Science Advances dowiadujemy się, że wirus ten powstał około 5000 lat temu. Wszystkie nękające nas dzisiaj patogeny były kiedyś nowymi chorobami. Poznanie ich dawnego DNA pozwoli nam lepiej zrozumieć ewolucję tych patogenów i uchronić przyszłe generacje przed epidemiami, mówi jedna z autorek badań, Christiana Scheib z Uniwersytetu w Tartu w Estonii. Obecnie nosicielami HSV-1 jest 7 na 10 osób przed 50. rokiem życia. Przez większość czasu wirus ukrywa się w układzie nerwowym gospodarza. Jednak gdy z jakiegoś powodu jesteśmy osłabieni, patogen może przedostać się do krwi, rozpoczynając aktywną fazę infekcji. Wraz z krwią trafia do zębów, w których możemy znaleźć ślady patogenów obecnych we krwi w chwili śmierci. Scheib i jej koledzy postanowili poszukać śladów HSV-1 w jak najstarszych szczątkach. W jednak celu musieli trafić na osoby, u których w chwili śmierci toczył się proces aktywnej infekcji. Uczeni poddali analizie zęby dziesiątków osób i trafili na czterech zmarłych, u których znaleziono materiał genetyczny HSV-1. Pozyskany materiał pochodził od młodego mężczyzny, który został pochowany pomiędzy rokiem 1350 a 1450 na cmentarzu głównego szpitala w Cambridge w Wielkiej Brytanii, kobiety – zmarłej w latach 500–575 – znalezionej na anglosaskim cmentarzy w okolicy Cambridge, przedstawiciela rozwijającej się na Uralu kultury nevolino (zm. 253–530) oraz mężczyzny z Holandii, który zmarł w XVII wieku. Na podstawie analiz tego materiału doszli do wniosku, że szczep HSV-1 pojawił się przed 5000 lat. Wcześniej istniały inne szczepy wirusa opryszczki, ale HSV-1 je wyparł. Obecnie nie wiadomo, dlaczego HSV-1 wygrał z innymi szczepami. Scheib zwraca jednak uwagę, że pojawił się on w czasie intensywnych migracji w epoce brązu, kiedy to mieszkańcy eurazjatyckich stepów ruszyli na zachód. Naukowcy uważają, że w podboju świata mógł wirusowi pomóc Aleksander Wielki. HSV-1 rozpowszechnia się przez bliskie kontakty między ludźmi, a 3500 lat temu w Indiach rozpowszechnił się zwyczaj romantycznych pocałunków. Do Europy zwyczaj ten trafił prawdopodobnie w wyniku podbojów Aleksandra Wielkiego, który w IV wieku p.n.e. dotarł z wojskami do Indii. « powrót do artykułu
  2. Awokado stało się bardzo popularne w ostatnich dekadach. Ma to jednak negatywny wpływ na środowisko. Uprawa „zielonego złota” wymaga bowiem dużych ilości wody, poza tym pod plantacje karczuje się lasy. Z tego powodu Arina Shokouhi, świeżo upieczona absolwentka londyńskiego Central Saint Martins, opracowała jako projekt dyplomowy zrównoważoną alternatywę dla awokado - ecovado. Shokouhi nawiązała współpracę z Jackiem Wallmanem z Food Innovation Center Uniwersytetu w Nottingham. Realizując projekt, duet wykorzystywał wyłącznie lokalne składniki. Naukowiec pomógł Arinie zidentyfikować skład awokado i podpowiedział, jak znaleźć zrównoważone zastępniki. Prace nad udoskonalaniem przepisu trwały 8 miesięcy. Na pierwszy rzut oka trudno odróżnić ecovado od awokado. Ma ono podobną skórkę (egzokarp), tyle tylko, że uzyskuje się ją z wosku pszczelego barwionego sproszkowanym szpinakiem i węglem drzewnym. Kremowozielony miąższ powstaje zaś głównie z bobu, orzechów laskowych, jabłek i oleju rzepakowego. Shokouhi przyznaje, że próba oddania smaku i tekstury awokado za pomocą wyłącznie lokalnych, naturalnych składników była sporym wyzwaniem. Smak awokado jest dość delikatny [...], a bób może zawierać całkiem sporo gorzkich tanin [...] - powiedziała Dezeen Magazine pomysłodawczyni ecovado. By wyeliminować gorycz, zmniejszyliśmy [zatem] ilość bobu w recepturze. Ponieważ smak awokado jest opisywany jako orzechowy, użyliśmy nadającego kremowość masła z orzechów laskowych [...] - dodała. Całości dopełnia tłoczony na zimno olej rzepakowy, który ma podobny profil kwasów tłuszczowych co awokado. Skórka jest biodegradowalna i nadaje się do kompostowania. Można się też pokusić o upcykling i po zjedzeniu ecovado zrobić sobie z takiego wosku świeczkę. Odtwarzając nasiono, Shokouhi eksperymentowała najpierw z drewnem, ale stwierdziła, że to marnotrawstwo. Kolejnym rozwiązaniem była kula z papieru z recyklingu z nasionami kwiatów. Ostatecznie wybór padł jednak na całe orzechy - np. laskowe czy włoskie. Od czasu zakończenia studiów rozwiązaniem Shokouhi zainteresowali się potencjalni inwestorzy. Choć Arina nadal udoskonala ecovado, ma nadzieję, że ostatecznie trafi ono na sklepowe półki i będzie kosztować mniej więcej tyle, co awokado. Ostatnio Shokouhi eksperymentowała też z edamame (niedojrzałą soją); jak sama mówi, zajmuje ją pomysł produkowania w przyszłości ecovado z produktów lokalnych innych niż Wielka Brytania krajów. Ecovado w całości po przekrojeniu można zobaczyć tutaj. Więcej informacji o projekcie znajduje się na stronie Shokouhi. « powrót do artykułu
  3. Kopce znajdujące się na terenie kampusu Louisiana State University w Baton Rouge są najstarszymi w Ameryce Północnej strukturami wykonanymi ludzką ręką, donoszą autorzy najnowszych badań. Dwa 6-metrowe kopce to jedne z ponad 800 tego typu struktur zidentyfikowanych na terenie Louisiany. Wiele z nich uległo zniszczeniu, jednak kopce w Baton Rouge zostały zachowane i od 1999 roku LSU Campus Mounds są wpisane do Narodowego Rejestru Miejsc Zabytkowych. Brooks Ellwood z Wydziału Geologii i Geofizyki LSU wraz z zespołem zbadali rdzenie z obu kopców. Znaleźli w nich popiół ze spalonych trzcin oraz spalone osteony. Osteon to mikroskopijna miniaturowa jednostka strukturalna kości zbitej, występująca u ssaków i dinozaurów. Datowanie radiowęglowe wykazało, że kopce powstawały przez tysiące lat. Pierwszy z nich – znajdujący się na południu Kopiec B – zaczęto budować około 11 000 lat temu. Zdaniem naukowców, warstwy popiołu i spalone mikroskopijne fragmenty kości mogą świadczyć o tym, że kopce powstawały dla celów ceremonialnych. Autochtoni rozpalali tam wielkie ogniska, których temperatura była zbyt wysoka, by przygotowywać żywność. Nie wiadomo, jakie ssaki były kremowane na kopcach, ani dlaczego. Kopiec B powstawał przez tysiące lat, aż osiągnął połowę obecnej wysokości. Około 8200 lat temu został opuszczony i nie był używany przez około 1000 lat. Wydarzenie to zbiegło się z czasem z gwałtownym krótkotrwałym ochłodzeniem, które miało miejsce pomiędzy holocenem starszym a środkowym. Nie wiemy, dlaczego 8200 lat temu kopiec porzucono. Wiemy natomiast, że doszło do gwałtownych zmian środowiska, co mogło wpłynąć na codzienne życie ludzi, mówi Ellwood. Następnie, przed 7500 laty, na północ od pierwszego kopca zaczęto wznosić drugi. Tym razem do jego budowy ludzie wykorzystali muł z pobliskiego obszaru zalewowego. Z tego mułu, warstwa po warstwie, wznieśli dzisiejszy Kopiec A do mniej więcej połowy jego obecnej wysokości. Analizy wskazują, że w pewnym momencie ludzie oczyścili opuszczony wcześniej Kopiec B i ponownie zaczęli go wznosić. Usypali go do obecnej wysokości zanim ukończyli prace nad Kopcem A. Prac na obu kopcach zaprzestano około 6000 lat temu. Azymut grzbietów obu kopców odchylony jest o około 8,5 stopnia na wschód od bieguna północnego. Współautor badań, astronom Geoffrey Clayton mówi, że 6000 lat temu gdy zapadał zmrok, w miejscu na które wskazują grzbiety kopców ludzie obserwowali wschodzącego czerwonego olbrzyma Arktura, jedną z najjaśniejszych gwiazd widocznych z Ziemi. « powrót do artykułu
  4. Grupa japońskich naukowców z Kyoto University wykorzystała eksplozje do wyprodukowania... najmniejszych diamentowych termometrów, które można będzie wykorzystać do bezpiecznych pomiarów różnic temperatury w pojedynczej żywej komórce. Gdy w sieci krystalicznej diamentu dwa sąsiadujące atomy węgla zostaną zastąpione pojedynczym atomem krzemu, pojawia się optycznie aktywne miejsce, zwane centrum krzem-wakancja (silicon-vacancy center, SiV). Od niedawna wiemy, że takie miejsca są obiecującym narzędziem do pomiaru temperatur w skali nanometrów. Atom krzemu, gdy zostanie wzbudzony laserem, zaczyna jasno świecić w wąskim zakresie światła widzialnego lub bliskiej podczerwieni, a kolor tego światła zmienia się liniowo w zależności od temperatury otoczenia diamentu. Zjawisko to jest bezpieczne dla żywych organizmów, nawet dla bardzo delikatnych struktur. To zaś oznacza, że można je wykorzystać podczas bardzo złożonych badań nad strukturami biologicznymi, np. podczas badania procesów biochemicznych wewnątrz komórki. Problem stanowi jednak sam rozmiar nanodiamentów. Uzyskuje się je obecnie różnymi technikami, w tym za pomocą osadzania z fazy gazowej, jednak dotychczas potrafiliśmy uzyskać nanodiamenty o wielkości około 200 nm. Są one na tyle duże, że mogą uszkadzać struktury wewnątrzkomórkowe. Norikazu Mizuochi i jego zespół opracowali technikę pozyskiwania 10-krotnie mniejszych niż dotychczas nanodiamentów SiV. Japońscy naukowcy najpierw wymieszali krzem ze starannie dobraną mieszaniną materiałów wybuchowych. Następnie, w atmosferze wypełnionej CO2, dokonali eksplozji. Później zaś przystąpili do wieloetapowej pracy z materiałem, który pozostał po eksplozji. Najpierw za pomocą kwasu usunęli sadzę i metaliczne zanieczyszczenia, następnie rozcieńczyli i wypłukali uzyskany materiał w wodzie dejonizowanej, w końcu zaś pokryli uzyskane nanodiamenty biokompatybilnym polimerem. Na końcu za pomocą wirówki usunęli wszystkie większe nanodiamenty. W ten sposób uzyskali jednorodny zbiór sferycznych nanodiamentów SiV o średniej średnicy 20 nm. To najmniejsze wyprodukowane nanodiamenty SiV. Mizouchi wraz z kolegami przeprowadzili serię eksperymentów, podczas których wykazali, że ich nanodiamenty pozwalają na precyzyjne pomiary temperatury w zakresie od 22 do 40,5 stopnia Celsjusza. Zakres ten obejmuje temperatury wewnątrz większości organizmów żywych. To zaś otwiera nowe możliwości badań struktur wewnątrzkomórkowych. Japończycy zapowiadają, że rozpoczynają prace nad zwiększeniem liczby SiV w pojedynczym nanodiamencie, co ma pozwolić na uzyskanie jeszcze większej precyzji pomiaru. Dzięki temu – mają nadzieję – w przyszłości można będzie badać poszczególne organelle. Szczegóły badań zostały opisane na łamach Carbon. « powrót do artykułu
  5. Zużyte łopaty turbin wiatrowych stanowią coraz poważniejszy problem ekologiczny. Obecnie są składowane na wysypiskach, a ich liczba szybko rośnie. A co, gdyby można było je... zjeść? Podczas odbywającego się właśnie spotkania Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego naukowcy z Michigan State University (MSU) zaprezentowali nowy materiał na łopaty, które po zużyciu można by przerobić na nowe łopaty lub zamienić w szereg innych produktów, w tym w żelki spożywcze. Piękno naszego wynalazku polega na tym, że po zakończeniu cyklu życia łopaty, materiał, z którego została wykonana można rozpuścić na części składowe i użyć znowu. I tak bez końca, mówi doktor John Dorgan, jeden z twórców nowego materiału. Łopaty turbin są wykonywane z włókna szklanego. Niektóre firmy opracowały co prawda technologię przerabiania włókna na mniej wartościowy materiał, ale większość łopat kończy na składowiskach. A z tym jest coraz większy problem. Jako, że turbiny są tym bardziej efektywne, im są większe, produkuje się je coraz większe. Co gorsza wiele firm wymienia łopaty na długo przed przewidywanym czasem ich eksploatacji, by zamontować większą turbinę. Dogan i jego koledzy stworzyli materiał na łopaty składający się z włókna szklanego oraz syntetycznego i naturalnego polimeru z roślin. Powstała w ten sposób żywica na tyle wytrzymała, że można ją wykorzystywać w turbinach czy przemyśle motoryzacyjnym. Następnie materiał taki został rozpuszczony do świeżego monomeru, usunięto z niego mechanicznie włókno szklane, a z monomeru wykonano nowy materiał o – co niezwykle ważne – identycznych właściwościach jak materiał oryginalny. Co interesujące, nowy materiał może znaleźć wiele innych zastosowań, w zależności od domieszek. Naukowcy stworzyli jego wersję, która nadaje się do wykonania blatów kuchennych i kranów. Można go też kruszyć i wykorzystywać w technologii formowania wtryskowego. Bardzo interesującą cechą nowego materiału jest też możliwość przetworzenia go na produkt o wyższe wartości. Za pomocą odpowiednich technik materiał ze zużytych łopat turbin można przerobić na szkło akrylowe (PMMA), z którego powstaną szyby czy reflektory samochowowe, a z kolei PMMA można przerabiać na superchłonny polimer wykorzystywany w pieluszkach. Możliwe jest też uzyskanie mleczanu potasu, który po oczyszczeniu zostanie wykorzystany w żelkach czy napojach. Uzyskaliśmy z naszego materiału mleczan potasu jakości spożywczej. Taki sam, jaki jest używany w moich ulubionych żelkach, mówi Dorgan. Naukowcy z Michigan chcą teraz wyprodukować łopaty do turbin średniej wielkości, by przeprowadzić testy polowe. Zauważają, że obecnie na rynku brak jest odpowiedniej ilości bioplastiku, by zaspokoić ew. zapotrzebowanie na nowe turbiny. Na początku ich produkcja musiałaby być dość ograniczona z tego powodu, mówi Dorgan. Uczony zauważa, że nie powinniśmy mieć oporów przed jedzenie słodyczy, które kiedyś były turbiną wiatrową. Atom węgla pochodzący z rośliny jest takim samym atomem węgla jak ten pochodzący z paliw kopalnych. To część globalnego obiegu węgla. My wykazaliśmy, że możemy z biomasy stworzyć wytrzymałe tworzywo sztuczne, a następnie zamienić je na pożywienie, stwierdza uczony. « powrót do artykułu
  6. Nowoczesne hulajnogi i rowery z napędem elektrycznym to doskonała alternatywa dla samochodu czy komunikacji miejskiej. Poruszanie się na nich to także świetna forma aktywności na świeżym powietrzu. Jakie są różnice pomiędzy tymi rodzajami pojazdów? Który z nich będzie idealnym wyborem do przemieszczania się po mieście? Do pracy, na uczelnię czy na zakupy. Na popołudniowe wycieczki i dłuższe, weekendowe wyprawy. Profesjonalne rowery i hulajnogi elektryczne to ekologiczny i ekonomiczny środek transportu, który pozwala sprawnie przemieszczać między różnymi punktami w mieście. Zwłaszcza że w wielu z nich dostępna jest już gęsta sieć dróg rowerowych, która dodatkowo jest stale powiększana. Warto zatem wziąć pod uwagę wybór wysokiej jakości jednośladu z napędem i cieszyć się ze wszystkich korzyści, które zapewnia. A jest ich naprawdę mnóstwo.   Hulajnoga elektryczna - dlaczego warto ją wybrać? Obserwując ulice polskich miast można stwierdzić, że hulajnogi elektryczne zyskują na popularności niemal z dnia na dzień. I rzeczywiście, zwolenników tego rodzaju pojazdów wciąż przybywa. Są bowiem świetnym sposobem na korki i wiecznie zatłoczone ulice. Pozwalają szybko i niemal bezszelestnie przemieszczać się nawet po wąskich ścieżkach, przejazdach i w miejscach o mocno ograniczonej przestrzeni. Takie swobodne manewrowanie ułatwia również ich niewielki rozmiar, zwłaszcza w porównaniu do skuterów, a często również wielu modeli rowerów. Co więcej, hulajnoga elektryczna już dawno przestała funkcjonować wyłącznie jako zabawka dla dzieci i nastolatków. Coraz chętniej korzystają z niej biznesmeni i osoby, które muszą często docierać do centrum miasta. To bowiem doskonały wybór dla użytkowników, którzy pracują w stroju formalnym. Brak wystających elementów hulajnogi elektrycznej i przyjmowanie pozycji stojącej sprawiają, że można poruszać się na niej nawet w garniturze, bez obaw o zniszczenie odzieży czy zabrudzenie butów. Ponadto jazda na hulajnodze elektrycznej nie wymaga praktycznie żadnego wysiłku, zatem do miejsca pracy czy szkoły można dojechać bez zadyszki, a ubrania pozostaną suche i bez zagnieceń. Wiele modeli posiada również funkcję szybkiego składania, dlatego zabranie jej do biura czy mieszkania nie stanowi żadnego problemu. Wybierając hulajnogę elektryczną warto zwrócić uwagę na kilka aspektów. Pierwszym jest oczywiście dopuszczalne obciążenie sprzętu. Niektóre modele są ograniczone do 55-60 kg wagi, inne są w stanie udźwignąć użytkownika o ciężarze nawet do 120 kg. Kolejną istotną kwestią jest pojemność akumulatora oraz moc silnika. Im większe parametry, tym większa waga pojazdu i dłuższy czas uzupełnienia energii. A jednocześnie większy zasięg i prędkość maksymalna. Kto jednak pokonuje krótsze dystanse, może zastanowić się nad wersją o mniejszej baterii.   Rower elektryczny - jakie ma zalety? W odróżnieniu od hulajnogi z napędem, rower elektryczny nadal wymaga od użytkownika pedałowania. Jest zatem świetną propozycją dla wszystkich miłośników jednośladów, którzy szukają sprzętu pomagającego oszczędzić siły i czas, a przy tym nadal spełniającego również rolę klasycznego wariantu. Siłę wspomagania można bowiem regulować w szerokim zakresie lub całkowicie ją wyłączyć. Przejażdżki na rowerze elektrycznym nadal mogą stanowić doskonałą formę rekreacji i aktywności fizycznej, która pozwala zadbać o zdrowie, kondycję czy wysportowaną sylwetkę. Poruszanie się nawet w umiarkowanym tempie będzie także świetnym uzupełnieniem planu treningowego lub sposobem na poprawę wydolności organizmu. Podobnie jak hulajnoga elektryczna, rower z napędem również sprawdzi się jako środek transportu po mieście. Zwłaszcza w godzinach szczytu, kiedy podróż samochodem czy autobusem staje się nieznośna. Warto dodać, że profesjonalne rowery elektryczne dostępne są w wielu wariantach. Mogą to być modele miejskie, gwarantujące komfortową jazdę po dobrze przygotowanych ścieżkach rowerowych, jak i wersje MTB, które umożliwiają płynne poruszanie się nawet na nierównej czy śliskiej nawierzchni. A miłośnicy jazdy ekstremalnej mogą wybrać także rowery elektryczne trekkingowe, będące doskonałym wyborem na górskie trasy. Zaletą rowerów elektrycznych z pewnością jest możliwość przewożenia dodatkowego bagażu. Wysokiej jakości torby i sakiewki pozwolą zabrać zakupy czy laptopa lub inne narzędzia niezbędne do pracy. Wybierając jednoślad z napędem, również należy uwzględnić dopuszczalne obciążenie oraz pojemność baterii i moc silnika. W przypadku chęci częstego transportowania sprzętu warto wybrać modele o składanej konstrukcji, które można swobodnie umieścić w bagażniku samochodu, zabrać do pociągu lub wnieść na wyższe piętra budynku.   Rower i hulajnoga elektryczna - czy to się opłaca? Korzystanie z jednośladów wyposażonych w napędy elektryczne jest również niezwykle korzystne pod względem ekonomicznym. Według wielu wyliczeń koszt przejechania trasy o długości 100 km samochodem na benzynę waha się w przedziale 55 zł - 60 zł. Przy uśrednionych cenach biletów na pokonanie tej samej trasy autobusem lub tramwajem trzeba przeznaczyć 18 zł - 20 zł. Ile kosztuje zatem przejazd takiej odległości hulajnogą lub rowerem elektrycznym? Tylko 1 zł. Liczby mówią same za siebie. Należy przy tym dodać, że uzupełnianie energii w tego rodzaju pojazdach jest niezwykle proste. W dodatku powstaje coraz więcej miejsc, w których można naładować baterię za darmo lub za niewielką opłatą. Warto zwrócić uwagę na bogaty wybór wysokiej jakości sprzętu w sklepie sportowym Sportano. To profesjonalne rowery elektryczne od topowych marek jak Ecobike, Kettler, Orbea czy Romet (https://sportano.pl/rowery/rowery-elektryczne). Szeroki wybór wariantów, wzorów i kolorów sprawi, że każdy znajdzie tu idealny model dla siebie. Ile kosztuje rower elektryczny? Cena wysokiej klasy pojazdów to od 5400 zł do 14000 zł. Na najbardziej zaawansowane modele należy przeznaczyć nawet 25 000 - 42 000 zł. Z kolei hulajnogi elektryczne w Sportano.pl to doskonały sprzęt od Motus, BirdOne, Land Rover, Razor czy Street Surfing. To producenci, którzy gwarantują wieloletnią wytrzymałość, a także komfort i bezpieczeństwo użytkowania. Wysokiej klasy hulajnogi elektryczne kosztują od 1300 zł do 7000 zł. Najdroższe warianty to wydatek rzędu 13 000 zł. Wartość zależy m.in. od mocy silnika, zasięgu czy pojemności akumulatora. Biorąc pod uwagę powyższe wyliczenia zakup roweru i hulajnogi elektrycznej śmiało można potraktować jako rozsądną inwestycję. Zarówno w aspekcie finansowym, jak i zdrowotnym. « powrót do artykułu
  7. W Geisingen-Gutmadingen w powiecie Tuttlingen w Badenii-Wirtembergii firma ArcheoTask GmbH dostała zadanie przeprowadzenia badań archeologicznych. Władze planują bowiem inwestycje, które mają przyciągnąć biznes, a że w sąsiedztwie znaleziono wcześniej średniowieczne groby, do pracy zaprzęgnięto najpierw archeologów. Decyzja okazała się ze wszech miar słuszna. Archeolodzy dokonali dwóch interesujących odkryć. Nad brzegami Dunaju, w miejscu, w którym ma powstać zbiornik retencyjny na wody opadowe odkryli pozostałości prehistorycznej osady oraz neolityczny grób z III tysiąclecia p.n.e. należący do przedstawicieli kultury ceramiki sznurowej. Natomiast tam, gdzie w przyszłości mają rozwijać się firmy znaleziono wczesnośredniowieczny cmentarz. Neolityczny pochówek jest o tyle interesujący, ze w południowo-wschodnich Niemczech rzadko znajduje się groby kultury ceramiki sznurowej. W grobie znaleziono zdobiony kubek oraz głowicę kamiennej siekierki z otworem pośrodku, w którym montowano trzonek. Z kolei średniowieczny cmentarz pochodzi z okresu wielkiej wędrówki ludów, kiedy to na terytorium Cesarstwa Rzymskiego zaczęły napływać plemiona barbarzyńskie. Archeolodzy dokładnie udokumentowali każdy ze znalezionych grobów. Większość z nich zawierało dobra grobowe, jak miecze, lance, tarcze i biżuterię, na przykład szklane koraliki, kolczyki czy pasy, mówi doktor Andreas Haasis-Berner, miejscowy przedstawiciel Państwowego Biura Ochrony Zabytków. Nasza gmina Gutmadingen jest prawdopodobnie znacznie starsza, niż się nam wydawało, stwierdził burmistrz Martin Numberger. W przyszłym roku Gutmandingen ma obchodzić 750-lecie istnienia. Miejscowość została po raz pierwszy wspomniana w dokumentach w 1273 roku pod nazwą Gutmetingen. « powrót do artykułu
  8. Początkowo sądziliśmy, że jest to piracka moneta z rejonu Morza Karaibskiego, wybita przez Anglików na Antylach za panowania królowej Elżbiety I, ze srebra zdobytego przez korsarza kapitana Francisa Drake, pod koniec XVI w. na hiszpańskiej „Złotej Armadzie”, informują specjaliści z zamojskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Lublinie. Nietypową srebrną monetę znalazł na polu w Czerniczynie pod Hrubieszowem detektorysta Tomasz Gryniewicz. Zawiadomił o znalezisku odpowiednie urzędy, skonsultował się z Muzeum w Hrubieszowie i zawiózł monetę do zamojskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Lublinie. Eksperci zobaczyli srebrną monet o nietypowym wielobocznym kształcie i niejednolitej grubości, wynoszącej od 1 do 3 milimetrów. Początkowe przypuszczenia, że pod Hrubieszów trafiła piracka moneta nie były pozbawione podstaw. W XVI wieku Hiszpanie intensywnie eksploatowali skarby Ameryki Południowej i wywozili je do Europy. Nasilające się ataki francuskich i angielskich piratów skłoniły ich do organizowania konwojów. Konwoje pływały po Atlantyku, tam, gdzie grasowali piraci. Jeden z najsłynniejszych korsarzy, Francis Drake, przepłynął w 1578 roku przez Cieśninę Magellana na Pacyfik, a w marcu 1579 roku zdobył swój najcenniejszy łup, hiszpański galeon Nuestra Señora de la Concepción, który płynął z Peru do Panamy.  Na jego pokładzie, wśród licznych skarbów, znajdowało się m.in. 26 ton srebra. Analizy niezwykłej monety podjął się doktor Jacek Feduszko z Muzeum Zamojskiego. Po jej oczyszczeniu okazało się, że nie jest to moneta piracka, ale równie niezwykły zabytek. Tomasz Gryniewicz znalazł hiszpańską monetę wybitą w Meksyku w I połowie XVII wieku za panowania króla Hiszpanii Filipa IV. Nie wiemy, jak taka moneta trafiła pod Hrubieszów. Była zapewne jedną z wielu monet krążących po Europie w mieszkach kupców. Ważna była bowiem zawartość kruszcu w monecie, a nie jej emitent. « powrót do artykułu
  9. Gdy boli nas głowa i bierzemy środek przeciwbólowy, raczej nie myślimy o pozycji ciała podczas jego zażywania. Tymczasem naukowcy z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa informują, że pozycja ciała podczas przyjmowania leków może zdecydować, jak szybko lek zostanie wchłonięty, a niewłaściwa pozycja może opóźnić ten moment nawet o godzinę. Amerykanie stworzyli model symulujący procesy mechaniczne zachodzące w żołądku podczas przyjmowania leków. Model ten, który bierze pod uwagę sposób rozpuszczania się leku oraz anatomię żołądka wykazał, że położenie się na prawym boku w czasie połykania tabletki skraca czas jej wchłonięcia. Byliśmy bardzo zaskoczeni faktem, że postawa ma tak duży wpływ na rozpuszczanie się pigułki w żołądku. Nigdy nie myślałem o tym, czy przyjmuję leki w sposób właściwy czy nie. Teraz z pewnością będę się nad tym zastanawiał, mówi główny autor badań, inżynier i ekspert w dziedzinie dynamiki cieczy Rajat Mittal. Większość przyjmowanych doustnie leków zaczyna działać dopiero wtedy, gdy zawartość żołądka przesunie się do jelit. Zatem im bliżej odźwiernika – który łączy żołądek z dwunastnicą – znajdzie się pigułka, tym szybciej zacznie działać. Naukowcy z Johnsa Hopkinsa wykorzystali model żołądka do przetestowania wpływu czterech pozycji ciała na umiejscowienie leku w żołądku. Okazało się, że gdy położymy się na prawym boku lek trafi najbliżej odźwiernika i rozpuści się 2,3 raza szybciej, niż wówczas, gdy przyjmujemy go na stojąco w postawie wyprostowanej. Najgorszą zaś postawą jest położenie się na lewym boku. O ile tabletka przyjęta podczas leżenia na prawym boku rozpuszcza się w żołądku średnio w ciągu 10 minut, a przyjęta na stojąco w ciągu 23 minut, to gdy leżymy na lewym boku mija ponad 100 minut, zanim lek się rozpuści. Dla osób starszych czy przykutych do łóżka, obrócenie się na lewą lub prawą stronę może zrobić wielką różnicę, mówi Mittal. Drugą, po leżeniu na prawym boku, najlepszą postawą była wyprostowana stojąca, równie efektywne było leżenie na plecach. Naukowcy stwierdzili również, że wszelkie schorzenia żołądka mają równie wielki wpływ na wchłanianie leku, co postawa. A to jeszcze bardziej pokazuje, jak ważne jest przyjęcie odpowiedniej postawy. Osoby z chorobami żołądka mogą znacząco skrócić czas rozpuszczania się leku przyjmując odpowiednią postawę. « powrót do artykułu
  10. Dwa syntetyczne słodziki, sacharyna i sukraloza, zwiększają poziom glukozy we krwi, informują autorzy najnowszych badań. To zaskakujące, gdyż nie spodziewano się, że słodziki działają w taki sposób. W tej chwili nie wiadomo jeszcze, jak i czy w ogóle, zaobserwowane zjawisko wpływa na nasz organizm. Wyniki zaskakujących badań zostały opublikowane w magazynie Cell. Badania przeprowadzone przez naukowców z izraelskiego Instytutu Weizmanna wskazują, że słodziki nie są tak neutralne, jak się wydawało. Okazało się bowiem, że zmieniają one działanie mikrobiomu w taki sposób, który może prowadzić do zwiększenia poziomu glukozy we krwi. Co więcej, wpływ słodzików na organizm może być bardzo różny u różnych ludzi. Już 8 lat temu naukowcy z Instytutu Weizmanna zauważyli, że u myszy niektóre słodziki mogą prowadzić do zmian w metabolizmie cukru. Zagadnienie to postanowił zgłębić profesor Eran Elinav z Wydziału Immunologii. Naukowcy najpierw dokładnie przyjrzeli się niemal 1400 potencjalnym uczestnikom badań i wybrali wśród nich 120 osób, które całkowicie unikały napojów i żywności zawierających sztuczne słodziki. Osoby te zostały podzielone na 6 grup. Uczestnicy 4 grup otrzymali jeden rodzaj słodzika: sacharynę, sukralozę, aspartam i stewię. Słodziki były zapakowane w saszetkach, a w każdej z nich była mniej niż dzienna dopuszczalna dawka. Dwie pozostałe grupy, z których jedna otrzymała analogiczne saszetki z glukozą, a druga nie dostała żadnego suplementu, służyły jako grupy kontrolne. Każdy z uczestników miał dziennie zużyć jedną saszetkę, o ile ją otrzymał. Po dwóch tygodniach okazało się, że u wszystkich osób, które spożywały słodziki, doszło do zmiany składu i funkcjonowania mikrobiomu. Dla każdego ze słodzików zmiany były inne. Okazało się również, że w grupach przyjmujących sacharynę i sukralozę doszło do znacznej zmiany metabolizmu glukozy. Zmiany takie mogą zaś prowadzić do chorób metabolicznych. Natomiast w grupach kontrolnych nie zauważono ani zmian składu czy funkcjonowania mikrobiomu, ani zmian tolerancji glukozy. Co więcej, zmiany zaobserwowane w mikrobiomie były ściśle skorelowane ze zmianami w metabolizmie glukozy. Nasze odkrycie potwierdza, że mikrobiom to specyficzne miejsce integrujące sygnały pochodzące z organizmu oraz sygnały zewnętrzne, pochodzące np. z żywności, leków, naszego stylu życia i otoczenia, mówi profesor Elinav. Naukowcy postanowili też sprawdzić, czy rzeczywiście zmiany w mikrobiomie spowodowały problemy z tolerancją glukozy. Dlatego też dokonali przeszczepu mikrobiomu od ludzi do myszy, które nigdy nie spożywały sztucznych słodzików. Przeszczepu dokonano od osób, u których zmiany były największe i od tych, u których były najmniejsze. Okazało się, że wzorce zmian tolerancji glukozy zaobserwowane u myszy odzwierciedlały to, co obserwowano u ludzi. Zwierzęta, które otrzymały mikrobiom od osób, u których pojawiła się największa nietolerancja glukozy, wykazywały większą nietolerancję niż myszy, którym przeszczepiono mikrobiom osób z mniejszą nietolerancją. Nasze badania wykazały, że słodziki mogą upośledzać tolerancję glukozy poprzez wpływ na mikrobiom i jest to reakcja wysoce spersonalizowana, która każdego może dotykać inaczej. Tak naprawdę można się było spodziewać tak różnych reakcji, gdyż mikrobiom każdego z nas jest unikatowy, stwierdza Elinav. Naukowcy podkreślają, że w tej chwili nie wiadomo, czy i jakie skutki dla naszego zdrowia niesie ze sobą zaobserwowane zjawisko. Sprawdzenie tego będzie wymagało długoterminowych badań. W międzyczasie musimy podkreślić, że z naszych badań nie wynika, iż konsumpcja cukru – którego szkodliwe skutki zdrowotne wielokrotnie zostały wykazane – jest lepsza niż spożywanie sztucznych słodzików, zauważa profesor Elinav. « powrót do artykułu
  11. W Brzeźnie (Gdańsk) powstanie zielone, trawiaste torowisko. Jak podkreślono w komunikacie, Gdański Zarząd Dróg i Zieleni [GZDiZ] rozstrzygnął przetarg i podpisał umowę z wykonawcą zadania z Budżetu Obywatelskiego [...]. Pomysłodawcy projektu „Tramwajem po trawiastym dywanie” tłumaczą, że zielony dywan to nie tylko kwestia estetyki. Zredukuje on także drgania i hałas generowany przez tramwaje. Poza tym „dywan” zatrzyma wodę, a w upały pozwoli obniżyć temperaturę otoczenia. Warto też wspomnieć o pochłanianiu miejskich zanieczyszczeń i tworzeniu korzystnego mikroklimatu. Zgodnie z planem prace mają się rozpocząć w ostatnim tygodniu sierpnia. Potrwają 2 miesiące. Zielone torowisko zostanie wykonane na 100-metrowym odcinku - między pętlą Brzeźno i ulicą Południową. Zielony dywan będzie układany na całej szerokości tego odcinka, a więc zarówno między szynami, jak i między torem a krawężnikami. Położenie „dywanu” nie wpłynie na układ drogowy ani na lokalizację przystanków. Na torowisku ułożona zostanie trawa z rolki na przygotowanej  geowłókninie oraz podłożu glebowym o specjalnym składzie. Z jednej strony umożliwi ono utrzymanie odpowiednich warunków powietrznych i wodnych dla warstwy wegetacyjnej trawy. Z drugiej pomoże w odprowadzeniu nadmiaru wody do istniejącego odwodnienia torowiska, co ograniczy ryzyko gnicia roślinności podczas długotrwałych opadów atmosferycznych - tłumaczy GZDiZ. W strefie przyszynowej mają zostać zamontowane wkładki komorowe, które będą stanowić m.in. izolację elektryczną szyn. W Polsce zielone torowisko było wdrożone po raz pierwszy w Krakowie w 2000 r. Teraz takie torowiska można spotkać m.in. w Krakowie, Łodzi, Warszawie, Toruniu, Wrocławiu, Poznaniu czy Gdańsku. Najczęściej wykorzystuje się trawę, ale stosuje się też „dywany” z rozchodników, które nie wymagają nawożenia czy koszenia, a kwitnąc, dają ciekawe barwy. « powrót do artykułu
  12. Naukowcy z Politechniki Federalnej w Zurychu (ETH Zurich) znaleźli pierwszy jednoznaczny dowód, że na Księżycu znajdują się gazy szlachetne pochodzące z płaszcza Ziemi. To niezwykle ważne odkrycie, które lepiej pozwala zrozumieć, jak powstał Księżyc oraz – być może – inne ciała niebieskie. Jest ono też silnym potwierdzeniem dominującej obecnie teorii wielkie zderzenia mówiącej, że naturalny satelita naszej planety pojawił się w wyniku kolizji Ziemi z planetą wielkości Marsa. W ramach pracy nad doktoratem Patrizia Will z ETH Zurich analizowała przekazane jej przez NASA sześć próbek meteorytów znalezionych na Antarktydzie. Meteoryty składały się ze skał bazaltowych powstałych w wyniku szybkiego schłodzenia magmy wypływającej z wnętrza Księżyca. Co ważne, takich warstw bazaltu było wiele, dzięki czemu te wewnętrzne były dobrze chronione przed promieniowaniem kosmicznym i wiatrem słonecznym. W wyniku chłodzenia powstało m.in. szkło. Will i jej współpracownicy zauważyli, że w cząstkach szkła są ślady helu i neonu pochodzących z wnętrza Księżyca. Noble Gas Laboratory na ETH Zurich posiada najczulszy na świecie spektrometr zdolny do wykrycia minimalnych ilości helu i neonu. Dzięki niemu uczeni mogli wykluczyć, by badane przez nich gazy powstały na Księżycu w wyniku oddziaływania promieniowania kosmicznego czy wiatru słonecznego. Jak wynika z ich badań, jedynym źródłem tych gazów może być płaszcz Ziemi. Badania Szwajcarów to zapewne dopiero początek. Teraz, gdy pokazali oni jak i gdzie szukać gazów szlachetnych meteorytach, rozpocznie się wyścig badaczy w celu ich identyfikacji, mówi jeden z najwybitniejszych ekspertów w tej dziedzinie, profesor Henner Busemann. Uczony sądzi, że wkrótce naukowcy postarają się znaleźć znacznie trudniejsze do zidentyfikowania ksenon i krypton. Będą też szukali wodoru i halogenków. Bardzo dobrze byłoby się dowiedzieć, jak niektóre z tych gazów szlachetnych przetrwały gwałtowny proces formowania się Księżyca. Taka wiedza pozwoli geochemikom i geofizykom na stworzenie nowych nowych modeli pokazujących, w jaki sposób mogły formować się planety w Układzie Słonecznym i poza nim, mówi Busemann. « powrót do artykułu
  13. Koleje badania pokazują, jak potężna była erupcja wulkanu Hunga Tonga-Hunga Ha’apai ze stycznia 2022 roku. Nie od dzisiaj wiemy, że była to największa erupcja wulkaniczna obserwowana bezpośrednio przez naukę, a do atmosfery trafiło wyjątkowo dużo wody. Międzynarodowy zespół naukowy poinformował, że w wyniku erupcji woda została początkowo wypiętrzona na wysokość 90 metrów. To wielokrotnie więcej niż największe fale powstałe po trzęsieniach ziemi. Wybuchy wulkanów rzadko wywołują tsunami, czego nie można powiedzieć o trzęsieniach ziemi. W 2011 roku w wyniku trzęsienia ziemi Tohoku pojawiła się fala tsunami, która zabiła 20 000 osób i uszkodziła elektrownię w Fukushimie. W 1960 roku Chile doświadczyło najpotężniejszego z zarejestrowanych trzęsień ziemi, któremu nadano nazwę Valdivia. W obu przypadkach początkowa fala tsunami miała około 10 metrów. Fale te przyniosły duże zniszczenia. Na szczęście dla nas, Hunga Tonga-Hunga Ha’apai wybuchł daleko od dużych mas lądowych, a wygenerowana przezeń fala była węższa niż powstała w wyniku trzęsień ziemi. Eksperci skupieni w International Tsunami Commission mówią, że to wyjątkowe wydarzenie powinno być dzwonkiem alarmowym. Przypominają, że system wykrywania tsunami powodowanego przez wybuchy podwodnych wulkanów jest o 30 lat zapóźniony w porównaniu z systemem ostrzegania przed tsunami powstającym w wyniku trzęsienia ziemia. Tsunami spowodowane erupcją tego wulkanu zabiło 5 osób i spowodowało zniszczenia na dużą skalę, jednak skutki byłyby bardziej tragiczne, gdyby do erupcji doszło bliżej ludzkich siedzib. Wulkan znajduje się w odległości około 70 kilometrów od stolicy Tonga Nuku'alofa, to znacząco osłabiło falę tsunami, mówi doktor Mohammad Heidarzadeh, sekretarz generalny International Tsunami Commision. To było gigantyczne unikatowe wydarzenie, które pokazuje, że musimy poprawić system wykrywania tsunami pochodzenia wulkanicznego, dodaje. Badania dotyczące tsunami wywołanego przez Hunga Tonga-Hunga Ha’apai polegały na analizie danych dotyczących zmian ciśnienia atmosferycznego i oscylacji poziomu oceanu w połączeniu z symulacjami komputerowymi, które potwierdzano danymi zebranymi w terenie. Naukowcy odkryli, że mieliśmy w tym przypadku do czynienia z wyjątkowym tsunami. Zostało ono spowodowane nie tylko przez przemieszczenie wody w wyniku erupcji wulkanicznej, ale też przez wielkie atmosferyczne fale ciśnienia, które wielokrotnie okrążyły  Ziemię. Ten podwójny mechanizm działania doprowadził do powstania tsunami składającego się z dwóch części. Początkowe fale powstały w wyniku powstały w wyniku zmian ciśnienia atmosferycznego, a godzinę później pojawiły się fale wywołane przemieszczeniem wody. Systemy ostrzegania przed tsunami nie wykryły początkowych fal, gdyż skonstruowano je z myślą o rejestrowaniu tsunami powstałego w wyniku przemieszczenia wody, a nie zmian ciśnienia w atmosferze. Tsunami powstałe w wyniku erupcji Hunga Tonga-Hunga Ha’apai było jednym z niewielu, które obiegło cały świat. Zarejestrowano je na wszystkich oceanach i dużych morzach, od Japonii, przez USA po wybrzeża Morza Śródziemnego. « powrót do artykułu
  14. W Parku Narodowym Yellowstone pracownik znalazł przed kilkoma dniami unoszący się w Abyss Pool fragment ludzkiej stopy w bucie. Dowody zgromadzone dotychczas w śledztwie sugerują, że rankiem 31 lipca zdarzył się wypadek. West Thumb Geyser Basin i parking były czasowo zamknięte dla turystów. Na obecnym etapie śledztwa władze parku nie sądzą, by doszło do przestępstwa. Dochodzenie ma być kontynuowane, by wyjaśnić okoliczności zgonu. Abyss Pool ma głębokość ponad 15 m i jest jednym z najgłębszych gorących źródeł na terenie Parku. Temperatura wody wynosi ok. 60°C. Władze Parku przypominają, by na obszarach występowania gorących wód turyści trzymali się szlaków i zachowali ostrożność. Warstwa gruntu jest tu cienka, a pod spodem znajduje się bardzo gorąca woda. W komunikacie prasowym zaznaczono, że władze Parku nie dysponują zdjęciami wypadku. Przy okazji przypomniano nieszczęśliwe zdarzenia, do jakich doszło w ostatnim 20-leciu na terenie Parku Narodowego Yellowstone. Na początku października 2021 r. 20-letnia kobieta z Waszyngtonu doznała poważnych oparzeń, ratując psa z Maiden's Grave Spring. Pies nie przeżył, a jego właścicielkę przetransportowano do ośrodka leczenia oparzeń w Eastern Idaho Regional Medical Center. We wrześniu zeszłego roku 16-latka z Rhode Island doznała oparzeń w okolicy gejzeru Old Faithful. W relacji prasowej wspomniano także o 2 przypadkach zgonów. Ósmego czerwca 2016 r. dwudziestokilkuletni mężczyzna zszedł z wyznaczonego szlaku, pośliznął się i wpadł do gorącego źródła na terenie Norris Geyser Basin. W sierpniu 2000 r. jedna osoba wpadła zaś do gorącego źródła na obszarze Lower Geyser Basin. « powrót do artykułu
  15. Archeolodzy, którzy zbadali ślady pasożytów w organizmach mieszkańców średniowiecznego Cambridge ze zdumieniem stwierdzili, że miejscowi mnisi byli narażeni na dwukrotnie większe ryzyko zarażenia pasożytami przewodu pokarmowego niż ludność świecka. Działo się tak pomimo tego, że w tym czasie augustiańskie klasztory wyposażone były w osobne toalety i miejsca, w których można było umyć ręce. Takich udogodnień sanitarnych nie posiadały natomiast domy przeciętnych mieszkańców Cambridge. Naukowcy z Cabridge sądzą, że za wyższy odsetek infekcji wśród mnichów mógł odpowiadać fakt, iż nawozili oni klasztorne ogrody odchodami własnymi lub zakupionymi z zewnątrz odchodami ludzkimi i świńskimi. To pierwsze badania, w ramach których porównano występowanie pasożytów u ludzi zamieszkujących tę samą społeczność w tym samym czasie, ale żyjących według różnego stylu życia. W średniowiecznym Cambridge mieszkali mnisi i mniszki różnych zakonów, kupcy, rzemieślnicy, robotnicy, rolnicy oraz studenci i wykładowcy uniwersyteccy. Archeolodzy pobrali próbki ziemi z okolic miednicy dorosłych osób pochowanych na byłym cmentarzu parafialnym Wszystkich Świętych przy Zamku oraz z cmentarza znajdującego się w przeszłości na terenie klasztoru augustianów. Większość osób pochowanych na cmentarzu parafialnym zmarła w XII-XIV wieku i należała do niższych klas społecznych, byli to przede wszystkim robotnicy rolni. Z kolei ufundowany w latach 80. XIII wieku klasztor augustianów z Cambridge miał status studium generale. Przybywali tam na nauki duchowni z całej Europy. Klasztor przetrwał do 1538 roku, kiedy to został zamknięty po zerwaniu przez Henryka VIII z Rzymem. Archeolodzy zbadali szkielety 19 mnichów oraz 25 świeckich i odkryli, że 58% mnichów oraz 32% świeckich było zarażonych pasożytami układu pokarmowego. Co prawda na klasztornym cmentarzu chowano też bogatych ludzi, którzy za to zapłacili, ale mnichów można odróżnić po zachowanych metalowych zapięciach pasów, którymi spinali habity. Stwierdzony 32-procentowy odsetek zarażonych świeckich jest zgodny z tym, co wiemy z innych badań średniowiecznych pochówków w Europie. Zaskakująco wysoki jest za to odsetek infekcji wśród duchownych. Wszyscy ci ludzie byli najczęściej zarażeni glistą ludzką, znaleźliśmy też dowody na infekcję włosogłówką. Oba pasożyty rozprzestrzeniają się w złych warunkach sanitarnych, mówi Tianyi Wang, która  była odpowiedzialna za mikroskopowe badania jaj pasożytów. Złe warunki sanitarne były w średniowieczu normą – przeciętnemu człowiekowi za toaletę służyła wykopana w ziemi dziura, która była jednocześnie wysypiskiem odpadów. Jednak zupełnie inaczej wyglądało to w klasztorach. Mnisi zwykle mieli do dyspozycji bieżącą wodę, w tym wodę do spłukiwania toalety. Istnienie takiego sytemu w klasztorze augustianów w Cambridge nie zostało jeszcze potwierdzone, wykopaliska wciąż trwają. Skoro glista ludzka i włosogłówka rozprzestrzeniają się w złych warunkach sanitarnych, a mnisi w Cambridge najprawdopodobniej mieli do czynienia z lepszymi warunkami niż przeciętny człowiek, wyjaśnienie większego odsetka infekcji wśród mnichów musi leżeć w sposobie traktowania ludzkich odchodów. Mnisi mogli nawozić swoje ogrody ludzkimi odchodami, co prowadziło do ciągłych infekcji, mówi dyrektor badań, doktor Piers Mitchell. Mnisi, pomimo tego, że częściej dręczyły ich pasożyty, żyli dłużej niż przeciętny człowiek grzebany na cmentarzu parafialnym. Prawdopodobnie dlatego, że spożywali bardziej odżywczą dietę. « powrót do artykułu
  16. W Hiszpanii odkryto jeden z największych kompleksów megalitycznych w Europie. Składa się on z ponad 500 menhirów i znajduje w gminach Ayamonte i Villablanca prowincji Huelva przy południowej granicy hiszpańsko-portugalskiej w pobliżu rzeki Gwadiana. Historia odkrycia sięga 2018 roku i... plantacji awokado. Przed czterema laty do regionalnych władz wpłynął wniosek o zgodę na założenie plantacji awokado, która miała powstać na obszarze 600 hektarów (6 km2). Przed wydaniem zgody władze poprosiły archeologów, by przyjrzeli się terenowi przyszłej plantacji. Ci szybko zauważyli niezwykłe pionowo ustawione kamienie i zaczęli prace. Niedawno ukazał się artykuł opisujący wyniki ich badań. To największy i najbardziej zróżnicowany zbiór stojących kamieni na Półwyspie Iberyjskim. To jeden z większych kompleksów megalitycznych Europy, powiedział Guardianowi José Antonio Linares z Uniwersytetu w Huelvie, jeden z dyrektorów prac. Najstarsze głazy na stanowisku La Torre-La Janera zostały ustawione w drugiej połowie VI lub w V tysiącleciu przed Chrystusem. Archeolodzy znaleźli tam wiele typów megalitów, w tym menhiry, dolmeny, kurhany czy kamienne skrzynie. Najpowszechniej obecnym megalitem są menhiry. Dotychczas archeolodzy naliczyli ich 526, z czego część wciąż stoi, a część leży. Wysokość tych menhirów waha się od 1 do 3 metrów. Większość menhirów zostało ustawionych wzdłuż 26 osi zakończonych 2 kromlechami. Kromlechy ustawiono na szczytach wzgórz w miejscach, skąd można obserwować wschód słońca podczas przesileń i równonocy. Profesor Primitiva Bueno z Uniwersytetu w Alcalá de Henares zauważa, że najbardziej niezwykłą cechą stanowiska La Torre-La Janera jest duże zróżnicowanie elementów megalitycznych w jednym miejscu oraz oraz dobry stan, w jakim się zachowały. Rzadko w jednym miejscu spotyka się głazy ustawione na jednej osi oraz dolmeny. Tutaj mamy wszystko, głazy na jednej osi, kromlechy, dolmeny, co coś niezwykłego, ekscytuje się uczona. « powrót do artykułu
  17. W Odrze potwierdzono obecność glonu Prymnesium parvum N. Carter 1937. To on mógł zabić ryby w rzece, tak jak od 60 lat masowo zabija ryby w Chinach. Organizm ten występuje zwykle w wodach brachicznych – słonawych, będących mieszaniną wód słodkich i słonych – oraz wysoce zmineralizowanych wodach śródlądowych. To tzw. złota alga, nazwana tak od powodowanego przez nią złotawego zakwitu. Prymnesium parvum to mikroskopijny (ok. 10 µm) wiciowy glon zaliczany do haptofitów. Po raz pierwszy został zidentyfikowany w 1937 roku w wodach słonawego stawu Bembridge na wyspie Wight. Charakteryzuje go duża tolerancja, może przebywać zarówno w wodach słonych jak i słodkich, ale najlepiej czuje się w wodach słonawych. Już 2 lata po jego odkryciu zauważono, że wydziela on toksynę zabójczą dla ryb (ichtiotoksyna). W 1995 roku udało się ją wyizolować i zyskała ona nazwę prymnezyna. Obecnie wiemy, że zabija ona organizmy oddychające skrzelami. Toksyna zmienia przepuszczalność błon komórkowych i uszkadza skrzela. Toksyny „złotej algi” atakują komórki skrzeli i je uszkadzają. Wkrótce skrzela zaczynają krwawić, a toksyny i inne związki chemiczne z wody dostają się do krwioobiegu ryby, uszkadzając jej organy wewnętrzne. Zwierzę zachowuje się tak, jakby w wodzie brakowało tlenu, wypływa na powierzchnię lub odpoczywa na płyciznach. To wszystko widzieliśmy w Odrze. Niewielka ilość Prymnesium parvum nie jest szkodliwa, jednak gdy dojdzie do gwałtownej zmiany warunków środowiskowych, np. nagłego zasolenia wód słodkich, następuje masowe namnażanie się glonów, wydzielanie toksyny i śmierci ryb. Zakwity P. parvum są udokumentowane na wschodniej półkuli pod początku XX wieku. Obecnie jednak glon ten jest rozpowszechniony na całym świecie, od Chin i Australii, przez Europę Zachodnią po USA. Jego migrację mogły ułatwić takie czynniki jak zmiany w zasoleniu wód, zmiany hydrologiczne oraz zmiany stężeń składników odżywczych w wodach. Wydaje się, że pierwszym regionem półkuli zachodniej, w którym doszło do zakwitów P. parvum były południowo-środkowe regiony USA. W wyniku susz panujących na przełomie XX i XXI wieku doszło do zwiększenia zasolenia tamtejszych wód i pojawienia się pierwszych zakwitów. Zadomowienie się w tamtym regionie ułatwił zmniejszony w czasie suszy przepływ wód rzecznych do jezior. Rolę mogły odegrać też zmiany w dostępności składników odżywczych. Eksperymenty laboratoryjne wykazały bowiem, że toksyczność glonów rośnie gdy pojawia się nierównowaga pomiędzy stosunkiem azotu i potasu, a największa jest tam, gdzie ograniczona jest podaż potasu. Badania laboratoryjne pokazują, że naturalnymi wrogami P. parvum mogą być wirusy, bakterie i zooplankton, jak niektóre orzęski, wrotki czy widłonogi. Jeśli rzeczywiście ryby w Odrze zabił Prymnesium parvum to winny temu jest człowiek. Warunkiem koniecznym do masowego pojawienia się tego glonu i wydzielania toksyn było bowiem zwiększenie zasolenia wody w Odrze. A, jak wiemy nie od dzisiaj, takie zasolenie miało miejsce. Warto mieć świadomość, że gatunki migrują. Mogą być transportowane przez np. przez ptaki, ssaki, lub statki, łódki, barki. Silne ingerencje w środowisko wodne, niszczenie naturalności rzek, traktowanie rzek i zbiorników wodnych jak śmietników, do których można wszystko wypuścić powoduje, że te ekosystemy chorują. W zdrowej rzece szanse na masowy rozwój takiego gatunku i wydzielenie zabójczych toksyn są znacznie mniejsze – stwierdza Instytut Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk. W obliczu postępujących zmian klimatycznych musimy mieć świadomość, że jeśli radykalnie nie zmienimy naszego podejścia do środowiska naturalnego, nadal będziemy traktowali je utylitarnie i bezmyślnie w nie ingerowali, tego typu katastrofy będą miały miejsce coraz częściej. « powrót do artykułu
  18. Od tego tygodnia na stoku Kilimandżaro, najwyższej góry Afryki, można korzystać z szybkiego internetu. Usługę internetu szerokopasmowego zapewnia Tanzania Telecommunications Corporation (TTCL). Jak podkreślił dyrektor generalny firmy, Peter Ulanga, wdrożenie nie było łatwe, ale projekt powiódł się m.in. dzięki współpracy z władzami parków narodowych (Mount Kilimanjaro Park Authority i Tanzania National Parks Authority). Nape Moses Nnauye, minister informacji, komunikacji i technologii informacyjnej, powiedział podczas inauguracji usługi w stacji Horombo na wysokości 3720 m n.p.m., że jest to wydarzenie historyczne zarówno dla Tanzanii, jak i całej Afryki. Pozwala bowiem turystom i przewodnikom komunikować się ze światem twarzą w twarz. Minister podkreślił, że wcześniej poruszanie się po górach bez połączenia z internetem mogło być niebezpieczne dla turystów i ludzi, którzy im pomagają. Usługi internetowe mają do końca roku dotrzeć na Uhuru, najwyższy z trzech szczytów Kilimandżaro. Niektórzy przyjęli tę inicjatywę przychylnie, jako sposób na wspomożenie przemysłu turystycznego, inni skrytykowali zaś rząd za niezapewnienie lepszego dostępu do internetu w wioskach i miastach leżących na oddalonych od cywilizacji obszarach. Projekt jest częścią szerszej rządowej inicjatywy National ICT Broadband Backbone; jest ona dofinansowywana przez Chiny. « powrót do artykułu
  19. Każdy z nas przekonał się, że przed komarami nie ma ucieczki. Te małe bzyczące potwory, które zabijają więcej ludzi niż jakiekolwiek inne zwierzę, zawsze nas wyczują i znajdą sposób, by ugryźć. Naukowcy z Boston University odkryli właśnie, że komary mają wyjątkowo zorganizowany zmysł węchu, który wydaje się wyspecjalizowany do wyszukiwania ludzi. Odkrycie to znacząco zmienia naszą wiedzę dotyczącą węchu owadów. Przedmiotem badań amerykańskich naukowców był gatunek Aedes aegypti. Owady te przenoszą liczne niebezpieczne choroby, jak zika, chikungunya, żółta gorączka. Jeszcze do niedawna zamieszkiwały wyłącznie tropiki, jednak przez zmiany klimatyczne rozszerzają swój zasięg i coraz powszechniej występują np. w Europie czy Stanach Zjednoczonych. Rośnie więc obawa o pojawienie się chorób tropikalnych na obszarach, na których dotychczas nie występowały. Badania nad biologią komarów i sposobami ochrony przed nimi stają się więc coraz pilniejszą potrzebą. Ludzie wyczuwają zapachy dzięki neuronom węchowym znajdującym się w nosie. Uważa się, że w każdym z tych neuronów dochodzi do ekspresji jednego receptora węchowego. Mamy więc jeden receptor na jeden neuron. Zapachy wyczuwamy więc dzięki wielu różnym receptorom. Każdy z nich wiąże się z inną molekułą zapachową, przesyła informacje do mózgu, gdzie tworzona jest pełna mapa danego zapachu, dzięki czemu wiemy, co czujemy. Podobnie działa to u owadów, z tym że u nich za wyczuwanie zapachów odpowiedzialne są czułki. Okazuje się jednak, że zmysł węchu Aedes aegypti zorganizowany jest inaczej. U komarów w jednym neuronie dochodzi do ekspresji wielu receptorów węchowych. To szokująco dziwaczne. Nie tego się spodziewaliśmy, mówi kierująca grupą badawczą profesor Meg Younger. Na potrzeby badań grupa Younger stworzyła genetycznie zmodyfikowane komary, które świeciły pod wpływem pewnych zapachów. W ten sposób naukowcy mogli na bieżąco obserwować reakcję zwierząt na zapachy. Wykorzystali też techniki genetyczne do oznaczenia różnych grup neuronów węchowych. Badania wykazały, że komary posiadają niezwykły zmysł węchu, w którym w pojedynczym neuronie dochodzi do ekspresji wielu różnych receptorów. To wskazują na istnienie systemu redundancji i specjalizacji w wyczuwaniu ludzi. Odkrycie wyjaśnia też wyniki wcześniejszych badań, w czasie których usuwano komarom całe zestawy neuronów węchowych odpowiedzialnych za wyczuwanie dwutlenku węgla, co jednak nie przeszkadzało owadom w znalezieniu człowieka. Profesor Younger mówi, że przeprowadzone badania mogą wyjaśniać, dlaczego tak trudno jest uchronić się przed komarami. Teraz uczona chce zbadać, jak wyjątkowy system węchowy Aedes aegypti wpływa na zachowanie komarów. Jej celem jest opracowanie bardziej skutecznych repelentów lub też atraktantów, które będą dla komarów bardziej atrakcyjne niż człowiek. « powrót do artykułu
  20. Przed dwoma dniami prezydent Biden popisał Inflation Reduction Act, ustawę przewidującą wydatkowanie z federalnego budżetu 437 miliardów dolarów w ciągu najbliższych 10 lat. Przewidziano w niej 370 miliardów USD na energetykę odnawialną i inne technologie niskoemisyjne. Jednak najbardziej interesujące są przepisy dotyczące technologii produkcji wodoru. Z jednej strony dlatego, że przewidziano środki znacznie większe niż spodziewali się analitycy, z drugiej zaś, że przepisy nie wyróżniają żadnej technologii pozyskiwania wodoru. Specjaliści zajmujący się rynkiem wodoru mówią, że dzięki temu w końcu można będzie mówić o początku prawdziwej rewolucji wodorowej. Wodór można przecież wykorzystać zarówno jako paliwo napędzające pojazdy czy statki, jak i do produkcji energii elektrycznej zasilającej nasze domy. Ustawa przewiduje bowiem, że producenci wodoru mogą pomniejszyć należny państwu podatek, a wielkość tego pomniejszenia będzie zależała wyłącznie od ilości dwutlenku węgla emitowanego podczas produkcji wodoru. I tak producenci wykorzystujący najczystszą obecnie metodę pozyskiwania wodoru, w czasie której na każdy kilogram wodoru emituje się 0,45 kg CO2, będą mogli odpisać 3 USD na każdy wytworzony kilogram wodoru. Dzięki temu wodór taki może być tańszy niż tzw. szary wodór uzyskiwany z gazu metodą reformingu parowego. W metodzie tej na każdy kilogram wodoru emituje się 8–10 kg CO2. Obecnie cena szarego wodoru w USA to około 2 USD/kg. Dlatego też niemal cały wodór – ok. 10 milionów ton rocznie – produkowany w Stanach Zjednoczonych wytwarzany jest tą metodą. Największym na świecie producentem wodoru są Chiny. Państwo Środka wytwarza 25 milionów ton tego pierwiastka rocznie, z czego aż 62% uzyskuje się z węgla, co wiąże się z emisją 18–20 kg CO2 na kilogram wodoru. Zarówno USA jak i Chiny produkują czysty tzw. zielony wodór uzyskiwany metodą elektrolizy z wykorzystaniem odnawialnych źródeł energii, ale produkcja ta nie przekracza 1% całości. Ten zielony wodór kosztuje bowiem ok. 5 USD/kg. Teraz, dzięki możliwości odpisania 3-dolarowego podatku, stanie się on konkurencyjny cenowo z szarym wodorem. Amerykanie opracowali też plan dojścia do produkcji zielonego wodoru bez ulg podatkowych. Przepisy przewidują, że do roku 2026 kwota, którą można będzie odpisać od kilograma zielonego wodoru zostanie zmniejszona do 2 USD, a w roku 2031 wyniesie 1 USD. Przepisy te znacznie przyspieszą transformację wodorową. Specjaliści z National Renewable Energy Laboratory spodziewali się, że cena zielonego wodoru spadnie o trzy dolary do roku 2026. Teraz, dzięki ustawie, spadnie ona natychmiast. Mamy gwałtowne obniżenie kosztów do poziomu, przy którym zielony wodór staje się konkurencyjny, a w wielu miejscach tańszy, od wodoru pozyskiwanego z paliw kopalnych. Stąd też wielkie nadzieje związane z nową ustawą. Wspomniany odpis podatkowy to tylko jeden z ostatnich kroków na rzecz wodorowej rewolucji. W ubiegłym roku w życie weszła ustawa Infrastructure Investment and Jobs Act, w której przewidziano 8 miliardów USD na stworzenie w USA ośmiu regionalnych „hubów wodorowych” produkujących zielony wodór. W oczekiwaniu na rozdysponowanie tych pieniędzy, co ma nastąpić we wrześniu lub październiku, przedsiębiorstwa zgłosiły 22 projekty potencjalnych hubów. Wkrótce też ma ruszyć warty 2,65 miliarda USD projekt firm Mitsubishi Power Americas i Magnum Development, w ramach którego zainstalowane zostaną 840-megawatowe turbiny zasilane mieszaniną gazu naturalnego i wodoru, wspierane przez instalację fotowoltaiczną. W miejscu tym 220-megawatowy system elektrolizy będzie wytwarzał wodór. W znajdujących się w pobliżu podziemnych wysadach solnych powstaną zaś magazyny przechowujące do 300 GWh energii w postaci wodoru. Nowe amerykańskie przepisy powinny znacznie przyspieszyć prace prowadzone chociażby przez Hydrogen Council. To ogólnoświatowa organizacja skupiająca obecnie 132 korporacje pracujące nad technologiami wodorowymi. « powrót do artykułu
  21. Osiemdziesięciodwuletni Nick Gardner dotarł kilka dni temu na szczyt Cairn Gorm w paśmie Cairngorm, w Grampianach Wschodnich. Tym samym udało mu się w wyznaczonym czasie zdobyć wszystkie (282) munro, czyli nazwane po wspinaczu Sir Hugh Munro szkockie góry o wysokości ponad 3 tys. stóp (914,4 m). Swoją misję Nick rozpoczął ze względu na chorą na alzheimera i osteoporozę żonę, która trafiła do ośrodka opieki. Gardner zbierał w ten sposób fundusze dla Alzheimer's Scotland i Royal Osteoporosis Society (ROS). Mieszkaniec Gairloch rozpoczął swoje wyzwanie w lipcu 2020 r. W finałowym podejściu mężczyźnie towarzyszyli załoga i wolontariusze z Alzheimer's Scotland i ROS, a także 2 córki, wnuczęta i przyjaciele. Na szczycie Cairn Gorm czekała na niego kompania honorowa fanów. Emerytowany nauczyciel fizyki przyznał, że czuł się jak dziecko w Wigilię Bożego Narodzenia. Zakończywszy ostatnią wspinaczkę, Gardner mógł się pokusić o podsumowania. Okazało się, że łącznie wspiął się na wysokość ponad 152 tys. m, a więc na ponad 17-krotność wysokości Mount Everestu. Mężczyzna przyznał, że najtrudniejszą częścią jego misji były munro z Cuillin Ridge na wyspie Sky. Znajduje się tam 11 munro i zdobycie ich za jednym podejściem zajęło mi 2 dni. Łącznie dla obu organizacji Gardner zdobył ponad 80 tys. funtów. Nie mogłem już nic zrobić dla mojej żony. Musiała zamieszkać w domu opieki, a ja, by na nowo zrobić coś ze swoim życiem, rozpocząłem własny projekt - powiedział 82-latek. Przepełnia mnie duma, ale nie zamierzam skończyć ze wspinaczką. Jedna z córek Nicka, Sally McKenzie, nominowała go do Księgi rekordów Guinnessa jako najstarszą osobę, która zdobyła szkockie munro. Nick Gardner ma swoje profile na Instagramie i Facebooku. Trzy szczyty, które zdobył przed Cairn Gorm, to: Meall Buidhe, 946 m (Munro 279), Luinne Bheinn, 939 m (Munro 280) i Ladhar Bheinn, 1020 m (Munro 281). « powrót do artykułu
  22. Naukowcy z Imperial College London i Natural History Museum opublikowali dwie prace, w których opisali wyniki badań nad populacją czterech gatunków brytyjskich trzmieli. W pierwszym z badań pokazali, jak stres środowiskowy historycznie zmieniał kształt skrzydeł zwierząt, w drugim zaś opisali metodę pozyskiwania DNA z kolekcji muzealnych, co pozwoli na badanie historii genetycznej trzmieli. Na całym świecie dochodzi do spadku liczby owadów, zagrożonych jest coraz więcej gatunków. Olbrzymią rolę w zanikaniu owadów odgrywają pestycydy i zmiany klimatu. Naszą szczególną uwagę przyciągają znane nam zapylacze, jak pszczoła miodna czy właśnie trzmiele. Brytyjscy naukowcy przyjrzeli się owadom przechowywanym w muzealnych zbiorach od 1900 roku. Szczególną uwagę zwracali na symetrię skrzydeł. Ich wysoka asymetria pokazuje bowiem, że zwierzęta zostały poddane wysokiemu stresowi środowiskowemu. Uczeni zauważyli, że od roku 1925 stres wywierany na trzmiele jest coraz większy. Każdy z czterech badanych gatunków wykazywał coraz większą reakcję na stres w drugiej połowie XX wieku. Gdy uczeni przyjrzeli się średniej rocznej temperaturze i poziomowi opadów i porównali te dane z danymi o asymetrii skrzydeł zauważyli, że do większej asymetrii dochodziło w latach cieplejszych i bardziej wilgotnych. Takie warunki zdarzają się coraz częściej, a to oznacza, że warunki środowiskowe są coraz bardziej niekorzystne dla trzmieli. Skąd jednak pomysł, by badać okazy z kolekcji? Dotychczas naukowcy badający np. pszczoły miodne, sprawdzali zmiany ich zachowania w różnych warunkach, na przykład odległość, na jaką wysuwają żądła, czy też badali ekspresję genów czy zmiany ilości różnych molekuł w komórkach w reakcji na niekorzystne czynniki. Jednak wiele z tego typu badań wymaga użycia żywych owadów. Możemy zatem dowiedzieć się czegoś o tym, jak obecne warunki środowiskowe wpływają na owady. Brytyjczycy chcieli zaś wiedzieć, jak wyglądało to w przeszłości. Dobrym przybliżeniem warunków życia owadów okazał się kształt ich skrzydeł. Im większa między nimi asymetria, w tym bardziej stresowym – zatem niekorzystnym – środowisku żył owad. Dzięki badaniom, które przeprowadziliśmy na trzmielach, z tego, co mówi nam asymetria ich skrzydeł i jak wyglądało to w ubiegłym wieku, możemy teraz przewidywać, że coraz cieplejsze i coraz bardziej wilgotne lata będą wywierały niekorzystne skutki na te owady, mówi doktor Richard Gill z Imperial College London, który specjalizuje się w badaniu wpływu działalności człowieka na trzmiele. Naukowiec uważa, że zmiana symetrii skrzydeł związana jest ze zmianami epigenetycznymi (zmianami ekspresji genów), do których dochodzi pod wpływem czynników środowiskowych. Grupa Gilla nie badała DNA owadów. Zajęła się tym natomiast grupa doktor Seliny Brace, ekspertki od starego DNA z Museum of Natural History. Większość z owadów w muzealnych kolekcjach nie była konserwowana z myślą o jak najlepszym zachowaniu DNA. Stąd też trudności w jego pozyskaniu ze zbiorów muzealnych. Przeprowadziliśmy jedno z pierwszych badań, w ramach których w wielu zbiorach muzealnych poszukiwane było DNA przechowywanych tam owadów. Bardzo ważne jest byśmy rozumieli, jak materiał genetyczny się zachował. Zauważyliśmy, że ulega on bardzo szybkiej degradacji, ale z czasem ta degradacja spowalnia i pojawia się stały wzorzec degradacji i fragmentacji materiału genetycznego, wyjaśnia Selina. Naukowcy dowiedzieli się więc, jak przebiega proces degradacji DNA owadów przechowywanych w muzeach, a to z kolei pozwoliło im opracować metody rekonstrukcji tego DNA. Dzięki temu już w najbliższej przyszłości można będzie wykorzystać badania DNA muzealnych okazów owadów do lepszego zrozumienia, jak zmiany środowiskowe wpływają na te zwierzęta oraz łączyć wyniki takich badań z wynikami badań morfologicznych dotyczących np. asymetrii skrzydeł. « powrót do artykułu
  23. Badanie grawitacyjnych deformacji galaktyk karłowatych wydaje się wspierać zmodyfikowane teorie grawitacji, a nie teorię o istnieniu ciemnej materii. Ciemna materia to kluczowy element standardowego modelu kosmologicznego, a jej istnienie wynika z teorii względności Einsteina. Międzynarodowy zespół naukowy opublikował na łamach Monthly Notices of the Royal Astronomical Society wyniki badań, które są niekompatybilne z modelem Lambda-CDM – jednym z najpowszechniej uznawanych modeli kosmologicznych – a wspierają alternatywną zmodyfikowaną dynamikę newtonowską (MOND), która wyjaśnia pewne zjawiska bez odwoływania się do ciemnej materii. Zgodnie z powszechnie przyjmowanym poglądem ciemna materia stanowi około 85% materii we wszechświecie. Nie możemy jej dostrzec, jednak widzimy jej wpływ na otoczenie. Jej istnienie nie wyjaśnie jednak wszelkich obserwowanych zjawisk, a fakt, że jej nigdy nie wykryto, przyczynił się do powstania alternatywnych teorii. Uważa się, że ciemna materia tworzy halo galaktyk i wpływa na ich rozwój oraz ewolucję. Takie wielkie sferyczne halo ma otaczać też Drogę Mleczną. Elena Asencio z Uniwersytetu w Bonn, we współpracy z uczonymi z University of St Andrews w Szkocji, Europejskiego Obserwatorium Południowego w Chile i Uniwersytetu w Oulu w Finlandii poszukiwali halo wokół galaktyk karłowatych w Gromadzie w Piecu. Galaktyki takie, ze względu na swoją niską masę, są szczególnie podatne na działanie sił pływowych działających w samej gromadzie lub pochodzących z sąsiednich większych galaktyk. Działanie sił pływowych byłoby jednak zredukowane, gdyby gromada galaktyk była otoczona halo ciemnej materii. Spodziewany stopień zaburzeń zależy od praw grawitacji oraz obecności dominującego halo ciemnej materii. To zaś czyni galaktyki karłowate użytecznymi obiektami do testowania różnych modeli grawitacji, wyjaśniają autorzy badań. Naukowcy obserwowali galaktyki karłowate z Gromady w Piecu, a następnie próbowali odtworzyć zaobserwowane zjawiska za pomocą symulacji komputerowych opartych na standardowym modelu kosmologicznym, który zakłada istnienie ciemnej materii. Okazało się, że model ten nie pasuje do tych galaktyk. Zgodnie z nim galaktyki z Gromady w Piecu powinny zostać rozerwane. Uczeni, chcąc sprawdzić, co utrzymuje galaktyki, przeprowadzili kolejne symulacje, tym razem z wykorzystaniem zmodyfikowanej dynamiki newtonowskiej (MOND). W MOND zasady dynamiki Newtona zostały zmodyfikowane o nieliniową zależność siły od przyspieszenia. W 1983 roku Mordechaj Milgrom postanowił wyjaśnić rozbieżności pomiędzy przewidywanymi i obserwowanymi prędkościami orbitalnymi gwiazd bez odwoływania się do ciemnej materii. Zaproponował, że prawo mówiące iż siła jest wprost proporcjonalna do masy i odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości ulega modyfikacji w momencie, gdy oddziaływanie jest bardzo słabe. MOND nie wyjaśnia problemu brakującej masy, ale za to pozwala na dobre przewidywanie rotacji galaktyk. Badania Asencio i jej zespołu pokazały, że na gruncie MOND – w przeciwieństwie do teorii zakładającej istnienie ciemnej materii – można odtworzyć zjawiska obserwowane w Gromadzie w Piecu. To już kolejne badania pokazujące, że przyjmując istnienie ciemnej materii nie można wyjaśnić wielu zjawisk, za to dobrze można je opisać na gruncie teorii alternatywnych. Musimy jednak pamiętać, że te teorie alternatywne również mają swoje ograniczenia i nie opisują dobrze zjawisk, które możemy opisać odwołując się do ciemnej materii. « powrót do artykułu
  24. Od 18 sierpnia do 16 października w Zamku Królewskim na Wawelu można podziwiać tajemniczy i nietypowy obraz Rembrandta. Wystarczy powiedzieć, że „Jeździec polski” to zaledwie jedno z dwóch przedstawień jeźdźca w dorobku tego artysty (poza portretem Frederika Rihela ze zbiorów Galerii Narodowej w Londynie). Dzieło intryguje badaczy od 1883 r., a więc od momentu, gdy Wilhelm von Bode wprowadził je do literatury fachowej. Zakończona prezentacja „Jeźdźca polskiego” Rembrandta w Łazienkach Królewskich oraz rozpoczynający się 18 sierpnia pokaz obrazu w Zamku Królewskim na Wawelu są jedynymi europejskimi pokazami arcydzieła, które opuściło czasowo muzeum przy Fifth Avenue w Nowym Jorku - podkreślono w informacji prasowej. Ekspozycję dzieła zaplanowano w specjalnie zaaranżowanej sali parteru we wschodnim skrzydle zamku. Pokazowi mają towarzyszyć działania edukacyjne i wykłady. Ten obraz jest fascynujący, dlatego że jest tajemniczy. Nie wiemy, kogo przedstawia [lisowczyka, bohatera literackiego czy konkretną postać], nie wiemy, dlaczego tak go Rembrandt namalował, nie wiemy, dlaczego ten jeździec jedzie przez tak pusty, surrealistyczny krajobraz - powiedziała radiu RMF FM kuratorka wystawy, dr Joanna Winiewicz-Wolska. Dr hab. Andrzej Betlej, dyrektor Zamku Królewskiego na Wawelu, ma nadzieję, że pokaz przyciągnie miłośników malarstwa i badaczy z Polski i zagranicy. Na wystawie w Łazienkach Królewskich w Warszawie w ciągu 3 miesięcy portret zobaczyło ponad 40 tys. osób. Zwiedzający czekali w długich kolejkach. Rembrandt namalował „Jeźdźca polskiego”, zwanego też „Lisowczykiem”, ok. 1665 r. W latach 90. XVIII w. obraz trafił do kolekcji króla Stanisława II Augusta. Po jego abdykacji przechodził z rąk do rąk, aż ozdobił galerię rodziny Tarnowskich w pałacu w Dzikowie. Znawcy i miłośnicy twórczości Rembrandta zobaczyli dzieło po raz pierwszy w 1898 roku na wystawie monograficznej lejdejskiego mistrza, wśród 123 jego prac zgromadzonych w nowo otwartym Stedelijk Museum w Amsterdamie. Hrabia Zdzisław Tarnowski z Dzikowa długo się wahał, zanim na prośbę Abrahama Brediusa, jednego z organizatorów wystawy, zdecydował się wypożyczyć „Jeźdźca polskiego” do Amsterdamu. A mimo to dwanaście lat później sprzedał obraz do nowojorskiej kolekcji Henry’ego Claya Fricka, gdzie znajduje się do dziś - podano w komunikacie. Henry Clay Frick był amerykańskim finansistą, przemysłowcem, mecenasem sztuki i kolekcjonerem. „Jeździec polski” zawisł w jego rezydencji wśród obrazów mistrzów. Po śmierci Fricka jego rodzinną siedzibę przekształcono w muzeum. « powrót do artykułu
  25. Klinika Sky Clinic to miejsce, które funkcjonuje dzięki pracy zespołu medycznego o wieloletnim doświadczeniu. Dzięki przeszczepom oraz medycynie estetyczne zespół dba o piękno swoich pacjentów. Eliminuje przy tym kompleksy związane z wyglądem oraz pomaga odzyska pewność siebie swoich klientów, dla których odpowiedni wygląd to przede wszystkim dobre samopoczucie. Wiedza zespołu Sky Clinic pozwala między innymi na pozbycie się nadmiernie nagromadzonej tkanki tłuszczowej na różnych częściach ciała. Technologia natomiast pozwala im na wykorzystanie dopasowanej do pacjenta metody.   Czym jest lipoliza tkanki tłuszczowej? Lipoliza z roku na rok wykonywana jest co raz częściej. Jest to spowodowane przede wszystkim chęcią poprawy jakości swojej skóry. Skoro więc coraz więcej osób decyduje się na wykonanie takiego procesu, warto jest zrozumieć, czym on dokładnie jest. Lipoliza to najprościej mówiąc bezinwazyjny zabieg medycyny estetycznej, który polega na redukcji tkanki tłuszczowej nagromadzonej w organizmie. Dzięki nieoperacyjnej metodzie usuwania nadmiaru tkanki tłuszczowej, podczas której dochodzi do rozpadu komórek tłuszczowych można modelować sylwetkę oraz poprawiać inne niedoskonałości w wybranych miejscach ciała.   Jakie są rodzaje lipolizy i czym się różnią? Początkowo lipoliza tkanki tłuszczowej utożsamiana była z tak zwanym odsysaniem tłuszczu. Jednak w miarę upływu czasu oraz różnicy efektów nie tylko zaczęto mówić o tych dwóch zabiegach w osobnych kategoriach, ale również wyodrębniły się rodzaje. Różnią się one od siebie przede wszystkim inwazyjnością oraz sposobem, w jaki zespół Sky Clinic pozbywa się nadmiaru tkanki tłuszczowej u pacjentów. Poniżej znajdują się rodzaje lipolizy oraz ich krótki opis.   Lipoliza iniekcyjna Pierwszym z rodzajów jest lipoliza iniekcyjna. Ten zabieg polega na wstrzyknięciu w komórki tłuszczowe roztworu, który w branży nazywa się fosfatydylocholina. Fosfatydylocholina to prościej mówiąc jest roztworem zawierającym odpowiednie substancje aktywne. Substancje te odpowiadają za likwidację komórek tłuszczowych. W pierwszej kolejności dochodzi do rozpadu komórek tłuszczowych, a następnie do ich eliminacji. Najczęstszym problemem, przy którym wykorzystuje się zabieg lipolizy iniekcyjnej jest posiadanie podwójnego podbródka. Lipoliza iniekcyjna pomaga bowiem wyeliminować podwójny podbródek.   Laserowa W przypadku zabiegu z wykorzystaniem laserów tym, co doprowadza do rozpadu, a następnie eliminacji komórek tłuszczowych jest wiązka światła. Komórki tłuszczowe, których pozbycie się wymaga zabiegu laserowego najczęściej znajdują się w miejscach, które są bardzo odporne na proces lipolizy iniekcyjnej. Do takich części ciała należy przede wszystkim nadmiar komórek tłuszczowych nagromadzonych na udach czy pośladkach, a nawet na brzuchu.   Kriolipoliza komórek tłuszczowych Zabieg kriolipolizy, który z rodzajów lipolizy jest uznawany za dający największe efekty od lipolizy iniekcyjnej czy laserowej różni się przede wszystkim tym, że krilipoliza może zmniejszyć objętość tkanki tłuszczowej od 30% do nawet 40%. Kriolipoliza polega na zamrażaniu komórek tłuszczowych. Komórki ulegają rozpadowi, a następnie wydalane są w procesach metabolicznych z organizmu. Jednocześnie pacjent nie musi obawiać się, że niska temperatura uszkodzi na przykład naczynia krwionośne, ponieważ są one odporne na stosowane na nadmiar tkanki tłuszczowej temperatury. Tego rodzaju lipoliza komórek tłuszczowych jest bardziej skuteczna od pozostałych, jednak na efekty trzeba czekać od czterech do nawet dwunastu miesięcy.   Który rodzaj lipolizy jest najlepszy na komórki tłuszczowe? To, który zabieg będzie lepszy do wykonania, zostanie określone podczas wstępnej wizyty u lekarza. Jako, że każdy z pacjentów kliniki Sky Clinic traktowany jest indywidualnie, rodzaj zabiegu również dobierany jest pod konkretne potrzeby danego pacjenta, czy po prostu danego obszaru na skórze i ilości tłuszczu. Poza tym, że wymienione rodzaje zabiegów wykonywane są w sposób niemal bezinwazyjny i nieoperacyjny, różnić się będą one od siebie czasem oczekiwania na efekty oraz tym, jak często należy pojawić się w gabinecie lekarza na powtórzenie procesu.   Jak wygląda zabieg lipolizy na tkankę tłuszczową? W pierwszej kolejności należy odpowiednio przygotować się do zbiegu. Przygotowanie polega na przeprowadzeniu przez specjalistę wywiadu, który dotyczy stanu zdrowia pacjenta oraz stanu jego organizmu. Dzięki temu można zakwalifikować pacjenta, czy można w ogóle podjąć się działań mających zniwelować tkankę tłuszczową. Następnie lekarz poinformuje o tym, w jaki sposób przebiegnie cały proces oddziaływania na tkankę tłuszczową, a w kolejnym etapie przejdzie już do właściwej części. Właściwej, to znaczy, do wykonania zabiegu, podczas którego usunięta zostanie nadmierna tkanka tłuszczowa. W miejscu iniekcji zostanie zrobione delikatne nacięcie.   Lipoliza - ile trwa? Zabieg trwa jednorazowo na niewielkim obszarze od 20 do 40 minut.   Jakich efektów można spodziewać się po zabiegu lipolizy? Rozpad trójglicerydów ,usunięcie nadmiaru tłuszczu, korzystanie z niskiej temperatury da efekt, jak poprawa mikrokrążenia, modelowanie sylwetki, usunięcie worków pod oczami, poprawia metabolizm komórek, pobudza do powstawania nowych naczyń krwionośnych. Od czego zależy prędkość pojawiania się efektów usuwania nadmiaru tłuszczu? To, jak szybko pojawią się efekty po zakończonym procesie eliminowania tkanki tłuszczowej zależne jest między innymi od tego, na jakiej części ciała wykonywany był proces. Prędkość pojawiania się pierwszych efektów jest również zależna od ilości tkanki tłuszczowej w poszczególnych częściach ciała. Im będzie jej więcej, tym czas oczekiwania na efekty może się wydłużać. Na pierwsze efekty ma także wpływ rodzaj wykonywanej lipolizy. Na przykład, w przypadku lipolizy iniekcyjnej, efekty będą widoczne po mniej więcej ośmiu do dziesięciu tygodni. Jednak przy kriolipolizie, na efekty można czekać od kilku miesięcy.   Lipoliza iniekcyjna - jak często wykonywać usuwanie tkanki tłuszczowej? Jak często wykonywać zabieg eliminowania nadmiernych ilości tkanki tłuszczowej w organizmie? Przyjmuje się, że średnio taki zabieg powinno wykonać się od dwóch do czterech razy. Innymi słowy, właśnie tyle razy pacjent będzie musiał pojawiać się w gabinecie. Przy czym należy zauważyć, że to, ile razy potrzebne będzie ponowienie procesu zależy od rodzaju. Na przykład, zabieg lipolizy iniekcyjnej będzie konieczne wykonanie przynajmniej kilku razy, natomiast laserowa odbędzie się tylko raz.   Jak można wspomóc efekty zabiegu? Choć do zabiegu wymagany jest tak naprawdę brak przygotowań, to aby wspomóc efekty, może być wymagane działanie ze strony pacjenta. Takie działanie ma na celu podjęcie zdrowej i zbilansowanej diety, która wesprze lipolizę i działanie wątroby. Trzymanie się diety zapobiega nawracaniu tkanki tłuszczowej brzucha. Pacjent z normalną wagą bądź nadwagą, który dodatkowo podejmie się aktywności fizycznej, wspomoże lipolizę, odchudzanie i zapobiegnie zawracaniu w większości przypadków tłuszczu brzucha. Taki proces wpłynie także na pobudzenie organizmu do samodzielnej pracy.   Kto może skorzystać z zabiegu usuwania nadmiaru tkanki tłuszczowej? Z zabiegów zakresu medycyny estetycznej może skorzystać każdy, kto posiada pewnego rodzaju obiekcje w stosunku do powierzchni skóry. Na przykład zmaganie się z lekką nadwagą. Tym, co może powstrzymać przed wykonaniem rozpadu tkanek tłuszczu są obiekcje lekarza.   Objawy po zabiegu Po zabiegu mogą wystąpić objawy takie jak przeczulica skóry. Jednak odpowiednie stosowanie się do zaleceń lekarza, diety oraz aktywność fizyczna mogą wspomóc działanie procesów. Pacjent po zabiegu również wymaga rekonwalescencji.   Jakie partie ciała można poddać lipolizie? lipoliza iniekcyjna podbródka, lub inna lipoliza podbródka, skóra brzucha, wewnętrzne części ud, pośladki, ramiona, co raz częściej specjaliści medycyny estetycznej wykonują zabieg w okolicach oczu, aby pozbyć się na przykład worków pod oczami. Lipoliza laserowa na pocenie się Zabieg oddziaływania na tkankę tłuszczową wykorzystywany jest również do przeciwdziałania nadmiernemu poceniu się organizmu. W tym przypadku wykorzystywana jest lipoliza laserowa. Wiązka światła laserowego oddziałuje na gruczoły potne w okolicy pach, doprowadzając je do uszkodzenia, a w konsekwencji do obumierania. Dzięki temu organizm nie poci się nadmiernie w tym miejscu oraz nie wydziela nieprzyjemnego zapachu.   Wskazania chęć przeprowadzenia zabiegu, który zapewni modelowanie sylwetki, posiadanie nadmiernej ilości komórek tkanki tłuszczowej, zmaganie się z lekką nadwagą, jak nadmiar tłuszczu w okolicach brzucha, pojawianie się tłuszczaków, czyli łagodnych nowotworów, które zbudowane są z takich elementów jak tkanka tłuszczowa, posiadanie takiego problemu, jak pojawiająca się tkanka tłuszczowa na ciele, która jest odporna na różne diety oraz ćwiczenia fizyczne. Przeciwwskazania choroby autoimmunologiczne, choroby nerek, choroby wątroby, choroby nowotworowe, na przykład wątroby, nawracające infekcje, zażywanie leków przeciwzakrzepowych przez lekarza. Przeciwwskazania - ciąża Wiele osób zastanawia się, czy wykonanie lipolizy tkanki tłuszczowej będzie bezpieczne, w przypadku osoby spodziewającej się dziecka. Odpowiedź może zaskoczyć, ponieważ tak, jest to bezpieczne. Jest to nawet również wskazane, aby lipoliza tkanki tłuszczowej została wykonana u takiej osoby. Jest to wskazane, ponieważ ciąża może sprawić, że ciało stanie się mniej satysfakcjonujące. Lipoliza tkanki tłuszczowej natomiast wykonana w trakcie trwania ciąży może albo zminimalizować następstwa ciąży, albo nawet w ogóle im zapobiec.   Lipoliza iniekcyjna - ile to kosztuje? Cena wykonania zabiegu takiego jak lipoliza iniekcyjna jest zależna od kilku czynników. Przede wszystkim ważne jest to, jak duża ilość komórek tłuszczowych będzie poddana zabiegom medycyny estetycznej. Drugim czynnikiem jest to, w jakim miejscu na ciele skóra będzie podlegać zabiegowi. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...