-
Liczba zawartości
37634 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Zauważyłam sygnał, którego nikt wcześniej nie odnotował, mówi Jackie Villadsen, astronom z Bucknell University. Uczona w czasie weekendu analizowała w domu dane z radioteleskopu Karl G. Jansky Very Large Array gdy wpadła na coś, czego wcześniej nie zauważono. Wraz z Sebastianem Pinedą z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Boulder przystąpiła do dalszej analizy. I okazało się, że sygnał się powtarza. Nadchodził on z gwiazdy YZ Ceti, położonej w odległości 12 lat świetlnych od Ziemi. Gwiazda posiada układ planetarny, a najbliższą jej planetą jest YZ Ceti b. Ma ona masę ok. 0,7 masy Ziemi, jej promień to 0,913 promienia Ziemi i okrąża gwiazdę macierzystą w ciągu zaledwie dwóch dni. Emisja sygnału ma miejsce w podobnej fazie obiegu planety, dlatego też Villadsen i Pineda proponują na łamach Nature Astronomy, że do emisji dochodzi w wyniku interakcji pomiędzy planetą a gwiazdą. A konkretnie w wyniku interakcji pomiędzy ich polami magnetycznymi. To zaś oznaczałoby, że skalista YZ Ceti b posiada pole magnetyczne, a to już ma olbrzymie znaczenie dla poszukiwania planet, na których może istnieć życie. Nie wystarczy bowiem, że znajdziemy skalistą planetę podobną do Ziemi, która znajduje się w ekosferze swojej gwiazdy, czyli w takiej odległości, na której może istnieć woda w stanie ciekłym. Planeta powinna mieć też atmosferę, a do jej utrzymania i ochronienia przed negatywnym wpływem macierzystej gwiazdy niezbędne jest wystarczająco silne pole magnetyczne. Bez niego oddziaływanie gwiazdy obedrze planetę z atmosfery. Te badania nie tylko pokazują, że ta skalista planeta prawdopodobnie posiada pole magnetyczne, ale również opisują obiecującą metodą znalezienia większej liczby takich planet, mówi Joe Pesce z National Radio Astronomy Observatory. Sygnał z pola magnetycznego planety, docierający do nas z odległości kilkunastu lat świetlnych, musi być bardzo silny. Już wcześniej naukowcy wykrywali pola magnetyczne pozasłonecznych olbrzymów wielkości Jowisza. Jednak wykrycie ich w przypadku niewielkich planet rozmiarów Ziemi jest trudne. Praca Villadsen i Pinedy to jednocześnie przepis na wyszukiwanie pól magnetycznych niewielkich planet. Okazuje się bowiem, że gdy taka planeta znajduje się bardzo blisko gwiazdy i posiada pole magnetyczne, to niejako „rzeźbi bruzdy” w polu magnetycznym gwiazdy. I powoduje, że gwiazda emituje jasne promieniowanie w zakresie radiowym. Niewielki czerwony karzeł YZ Ceti i jego planeta YZ Ceti b to idealna para do tego typu badań. Planeta jest tak blisko karła, że obiega go w ciągu 2 dni. Dla porównania, obieg Merkurego wokół Słońca to 88 dni. Gdy plazma z YZ Ceti trafia na „magnetyczny pług” planety, dochodzi do jej interakcji z polem magnetycznym samej gwiazdy i wygenerowania sygnału radiowego, tak silnego, że można go zarejestrować na Ziemi. A siła tego sygnału pozwala nam zmierzyć siłę pola magnetycznego YZ Ceti b. To dostarcza nam nowych informacji o środowisku wokół gwiazdy, czymś, co nazywamy pozasłoneczną pogodą kosmiczną, dodaje Pineda. Jak wiemy z własnego doświadczenia, interakcja pomiędzy plazmą słoneczną i atmosferą Ziemi może doprowadzić do zakłóceń pracy satelitów a nawet urządzeń elektrycznych na samej Ziemi. Te same zjawiska odpowiadają za wspaniałe zorze polarne. Interakcja pomiędzy YZ Ceti b a jej gwiazdą również prowadzi do pojawienia się zorzy, z tą jednak różnicą, że jest to zorza na gwieździe. Tak naprawdę, to obserwujemy zorzę na gwieździe. To ta zarejestrowana emisja radiowa. Jeśli planeta ma atmosferę, to i na niej pojawia się zorza, mówi Pineda. Rozwiązanie podane przez Villadsen i Pinedę jest najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem zarejestrowanych sygnałów radiowych. Autorzy badań mówią jednak, że sprawa nie jest ostatecznie rozwiązana. Potrzeba jeszcze sporo pracy, by ostatecznie udowodnić, że ten sygnał radiowy jest powodowany przez planetę, mówi Villadsen. Obecnie uruchamianych jest i planowanych wiele nowych radioteleskopów. Gdy ostatecznie udowodnimy, że za sygnałem stoi pole magnetyczne planety, będziemy mogli bardziej systematycznie badać tego typu zjawiska. Jesteśmy na początku drogi, dodaje Pineda. « powrót do artykułu
-
Obserwujący niebo średniowieczni mnisi wnieśli udział do współczesnej wulkanologii. Międzynarodowy zespół badawczy, pracujący pod kierunkiem uczonych z Uniwersytetu w Genewie, przeanalizował średniowieczne kroniki, rdzenie lodowe i pierścienie drzew, co pozwoliło na precyzyjne datowanie jednych z największych erupcji wulkanicznych w historii ludzkości. W ten sposób uzyskali nowe informacje dotyczące jednego z najbardziej aktywnych wulkanicznie okresów na Ziemi. Naukowcy ze Szwajcarii, Francji, USA, Kanady, Wielkiej Brytanii i Irlandii przez pięć lat analizowali setki kronik i annałów pochodzących z Europy i Bliskiego Wschodu. Wielkie erupcje wulkaniczne wyrzucają do atmosfery duże ilości związków siarki, które zaburzają budżet energetyczny Ziemi, powodując sezonowe i regionalne zmiany temperatury oraz opadów. Zmiany takie, w połączeniu z czynnikami społecznymi wiążą się z historycznymi deficytami w produkcji wolnej, niepokojami społecznymi i politycznymi, epidemiami i migracjami. Podstawowym narzędziem datowania wybuchów wulkanów są dowody geologiczne. Dzięki nim wiemy, że w XII-XIII wieku doszło do wzmożonego wulkanizmu zapoczątkowanego przez szereg erupcji z lat ok. 1108–1110, a w 1257 roku miał miejsce wybuch wulkanu Salamas, jedno z największych tego typu wydarzeń epoki holocenu. Jednak geologiczne datowanie erupcji nie jest łatwe i niesie ze sobą wiele wyzwań. Naukowcy z Genewy i ich koledzy postanowili skorzystać z faktu, że wielkie erupcje mogą prowadzić do widocznych zmian w atmosferze. Rozpoczęli więc poszukiwanie w kronikach opisów takich zmian. Obecność aerozoli w atmosferze ma bardzo duży wpływ na jasność Księżyca podczas zaćmienia. Im więcej aerozoli, tym ciemniejszy wydaje się wówczas Księżyc. Naukowcy przejrzeli imponującą liczbę źródeł, poszukując tych, których kontekst historyczny był znany, a w których opisano całkowite zaćmienia Księżyca wraz z informacjami o kolorze ziemskiego satelity. W Europie głównymi źródłami na temat takich wydarzeń są annały i kroniki tworzone w klasztorach i miastach. W źródłach arabskich informacje znajdziemy najczęściej w kronikach uniwersalnych, w Chinach i Korei ich odnotowywaniem zajmowali się oficjalni astronomowie, a w Japonii obserwacje zaćmień rejestrowano w licznych źródłach, jak dzienniki dworzan, kroniki czy zapiski świątynne. Z badań astronomicznych wiemy, że pomiędzy 1100 a 1300 rokiem – o ile pogoda pozwoliła – ludzie w Europie mogli obserwować 64 całkowite zaćmienia Księżyca, mieszkańcy Bliskiego Wschodu mogli widzieć ich 59, a mieszkańcy Azji Wschodniej – 64. Badacze znaleźli 180 europejskich źródeł z opisami 51 z tych zaćmień, 10 bliskowschodnich z opisami 7 zaćmień, oraz 199 wschodnioazjatyckich, w których opisano 61 zaćmień. Liczba doniesień na temat zaćmień jest bardzo różna. Na przykład na terenie Europy 12 zaćmień opisano tylko w jednym źródle, ale np. zaćmienie z 11 lutego 1161 roku zostało opisane w aż 16 zachowanych do dzisiaj źródłach. Chrześcijańskie źródła europejskie przynoszą informacje o kolorze i jasności Księżyca podczas 36 zaćmień. Danych takich brakuje w źródłach azjatyckich, z których tylko jedno opisuje kolor. Kronikarze chrześcijańscy interesowali się kolorem ziemskiego satelity prawdopodobnie pod wpływem Apokalipsy św. Jana, gdzie znajdziemy wzmiankę o księżycu w kolorze krwi (Ap 6:12). Biblia miała więc wpływ na obserwacje zjawisk naturalnych, co jednak nie znaczy, że ówczesna europejska nauka nie znała ich fizycznych przyczyn. Wręcz przeciwnie, ze średniowiecznych traktatów astronomicznych wiemy, że wiedza babilońskich czy greckich astronomów była w Europie dostępna. Jednocześnie zatem istniała interpretacja naturalna i nadprzyrodzona zaćmień. Po przeprowadzeniu analizy naukowcy stwierdzili, że wśród 64 całkowitych zaćmień opisanych przez europejskich kronikarzy, w przypadku 37 z nich mamy informacje o jasności i kolorze. Uczeni uszeregowali je na skali Danjona, wedle której wartość L=0 oznacza bardzo ciemne zaćmienie, gdy Księżyc jest niemal niewidoczny, a L=4 to bardzo jasne zaćmienie, z Księżycem w kolorze miedzianoczerwonym lub pomarańczowym. Tylko sześć wydarzeń zostało zakwalifikowanych jako L=0. Były to zaćmienia z nocy z 5/6 maja 1110, 12/13 stycznia 1172, 2/3 grudnia 1229, 18/19 maja 1258, 12/13 listopada 1258 oraz 22/23 listopada 1276. Wyjątkowe świadectwo znaleziono też w źródle japońskim. Mimo że azjatyckie źródła rzadko wspominają o kolorze, to jednak autor Meigetsuki, Fujiwara no Teika, odnotował wyjątkowo ciemny Księżyc podczas zaćmienia 2 grudnia 1229 roku. Wspomina, że Księżyc całkowicie zniknął na długi czas, nikt z żyjących nie pamiętał takiego wydarzenia, a astronomowie mówili o nim z obawą. Wszystkie wspomniane zaćmienia L=0 są zbieżne z 5 z 7 największych erupcji wulkanicznych, o których wiemy z rdzeni lodowych. Mowa tutaj o erupcjach UE1 (rok 1108 według danych geologicznych), UE2 (1171), UE4 (1230), Salamas (1257) oraz UE5 (1276). To bardzo silna wskazówka, że za taki a nie inny kolor i jasność ziemskiego satelity odpowiadało zanieczyszczenie atmosfery przez wulkany. Dzięki połączeniu danych z rdzeni lodowych, pierścieni drzew, obserwacji całkowitych zaćmień Księżyca oraz modelowania transportu aerozoli w atmosferze, naukowcy stwierdzili, że do wielkiej erupcji wulkanicznej dochodziło na 3 do 20 miesięcy przed obserwacjami całkowitego zaćmienia L=0. I tak na przykład można stwierdzić, że data erupcji UE2, która według datowania geologicznego nastąpiła prawdopodobnie w 1171 roku, została uściślona – dzięki średniowiecznym kronikom i badaniom pierścieni drzew – na maj/sierpień 1171. Podobnie uściślono inne daty. UE1 miała miejsce zimą na przełomie lat 1108/1109, UE4 nastąpiła wiosną/latem 1229, a erupcja Salamas to wiosna lub lato 1257 roku, co pozwala odrzucić proponowaną alternatywną datę 1256. W przypadku UE5 datę udało się ustalić jedynie na okres między wrześniem 1275 a lipcem 1276, a dalsze uściślenie było niemożliwe, gdyż w pierścieniach drzew brak oczywistego sygnału ochłodzenia. Wielkie erupcje wulkaniczne prowadziły do przejściowego ochłodzenia, które mogło trwać dłużej niż rok. Takie wydarzenia odbijały się niekorzystnie na zbiorach, powodując niedobory żywności czy klęski głodu. Jednak ludzie nie łączyli wulkanów ze słabymi zbiorami. W starych dokumentach rzadko wspomina się erupcje wulkaniczne. A były to wydarzenia o olbrzymim znaczeniu. Erupcja Salamas była równie potężna, co słynny wybuch wulkanu Tambora z 1815 roku. Rok 1816 okrzyknięto rokiem bez lata. Nic dziwnego, gdyż średnie globalne temperatury na półkuli północnej spadły wówczas o 0,53 stopnia Celsjusza i szacuje się, że spowodowało to śmierć około 90 000 ludzi. Salamas wybuchł 550 lat wcześniej, gdy ludzkość była znacznie bardziej wrażliwa na takie wydarzenia, a z obecnie dostępnych danych wynika, że anomalia temperaturowa po jego erupcji wyniosła nie -0,5, ale -2 stopnie Celsjusza. « powrót do artykułu
-
Niezwykłe jaja na Uniwersytecie w Białymstoku
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
W holu Wydziału Biologii Uniwersytetu w Białymstoku (UwB) można oglądać ekspozycję „Ptasie pisanki”. Na wystawie prezentowane są jaja 19 gatunków ptaków, w tym przedstawicieli polskiej awifauny (np. czajki zwyczajnej, myszołowa zwyczajnego i bataliona), 3 gatunków pingwinów czy emu. Wiele innych jaj zaprezentowano na barwnych planszach. Różnorodne kolory, plamki i desenie na jajkach to swoisty kamuflaż, który ma zmylić drapieżnika. Białe jajka składają między innymi dziuplaki, czyli ptaki gniazdujące w dziuplach, np. sowy lub dzięcioły – opowiada dr Anna Matwiejuk, kierowniczka Uniwersyteckiego Centrum Przyrodniczego im. Profesora Andrzeja Myrchy. Kolor skorupki jajka zależy od obecności swoistych barwników: protoporfiryny (odpowiada za kolor brązowy i jego odcienie, wraz z czerwonym, żółtym i czarnym), biliwerdyny (nadaje odcienie niebieskie i zielone) oraz jej chelatu z cynkiem. W skorupkach białych nie ma żadnego barwnika - dodaje specjalistka. U drozda śpiewaka występują jaja turkusowe w czarne kropki, u kosa niebieskozielone, a u pleszki zwyczajnej błękitne. U bliskiej zagrożenia czajki zwyczajnej, która w ciągu roku wyprowadza jeden lęg, jaja są brązowożółte w ciemniejsze plamy. U pustułki znajdziemy zaś jaja białożółte, szaroróżowe lub ceglastoróżowe z gęstymi rdzawobrązowymi plamami. A jaja emu zmieniają barwę. Niedługo po zniesieniu są ciemnozielone, a później czarne. Dr Matwiejuk wspomina także o ciekawych i bardzo różnorodnych kształtach jaj. Np. sowy „dziuplaki” składają jaja okrągłe jak piłeczki, ptaki gniazdujące na klifach, takie jak nurzyki - stożkowate, a np. czajki, które budują gniazda na ziemi - gruszkowate. Jaja nurzyków mają niezwykłe kolory i wielu uważa je za najpiękniejsze na świecie. Jaja znacznie się różnią rozmiarami. Największe są strusie, których waga przekracza 1,5 kilograma, najmniejsze zaś – ważące zaledwie 0,4 grama – składa koliber hawajski. W Polsce największe jaja to dzieło łabędzi, bielików, żurawi i bocianów, a najmniejsze wysiadują czyżyki oraz mysikróliki. Wystawę zorganizowaną przez Uniwersyteckie Centrum Przyrodnicze można podziwiać do końca czerwca. « powrót do artykułu-
- Ptasie pisanki
- jaja
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Teleskopy kosmiczne przyszłości zyskają olbrzymie zwierciadła
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Wystrzelenie i rozłożenie teleskopu kosmicznego to bardzo skomplikowana i kosztowna procedura, mówi Sebastian Rabien z Instytutu Fizyki Pozaziemskiej im. Maxa Plancka. Nowa metoda, tak bardzo różna od typowego produkowania i polerowania zwierciadła, może rozwiązać problemy z wagą i pakowaniem zwierciadła teleskopu, pozwalając na wysłanie w przestrzeń kosmiczną znacznie większych, a zatem i znacznie czulszych, teleskopów. Na łamach pisma Applied Optics Rabien pochwalił się właśnie opracowaniem wraz ze swoimi kolegami nowej metody produkcji parabolicznych membran, z których powstaje zwierciadło teleskopu. Stworzone przez grupę Rabiena prototypy mają do 30 centymetrów średnicy. Można je skalować do rozmiarów wymaganych dla teleskopu, który chcemy stworzyć. Membrany powstają metodą osadzania z fazy gazowej i są tworzone na obracającej się cieczy umieszczonej wewnątrz komory próżniowej. Naukowcy opracowali tez metodę, która – za pomocą ciepła – koryguje niedoskonałości takiego lustra już po tym, jak zostało rozwinięte. Chociaż nasza praca to tylko pokaz, że metoda działa, kładzie ona podstawy pod budowę wielkich tanich zwierciadeł. Mogą dzięki niej powstać lekkie zwierciadła o średnicy 15–20 metrów, dzięki którym teleskopy kosmiczne będą o rząd wielkości bardziej czułe od obecnie budowanych czy planowanych, wyjaśnia Rabien. Naukowiec wykorzystuje molekuły monomerów, które są osadzane z fazy gazowej, tworząc polimer. Zwykle wytwarza się tak np. powłoki chroniące elektronikę przed wpływem wilgoci. Teraz po raz pierwszy wykorzystano tę metodę do uzyskania parabolicznych membran o parametrach optycznych wymaganych przez teleskopy. Niezbędnym elementem całości jest wykorzystanie obracającego się pojemnika zawierającego niewielką ilość cieczy, która utworzy idealny paraboliczny kształt. Pojemnik ten to rodzaj formy, którą można skalować do odpowiednich rozmiarów. Gdy już uzyskamy w ten sposób warstwę polimeru odpowiedniej grubości, należy nałożyć nań metaliczną warstwę odbijającą. W ten sposób powstaje zwierciadło, które z łatwością można zwinąć, zapakować do rakiety nośnej i rozwinąć w przestrzeni kosmicznej. Problem jednak w tym, że byłoby niemal niemożliwością odzyskanie idealnego parabolicznego kształtu to rozwinięciu zwierciadła. Dlatego też powstał system kontroli, w którym kształt zwierciadła jest modyfikowany za pomocą ciepła generowanego przez oświetlanie poszczególnych części zwierciadła. W kolejnym etapie badań uczeni chcą stworzyć bardziej wyrafinowany system kontroli kształtu. Sprawdzą tez, jak duże zniekształcenia mogą być tolerowane. Mają też zamiar zbudować komorę o średnicy metra, by lepiej zbadać powierzchnię większych zwierciadeł oraz udoskonalić proces ich zwijania i rozwijania. « powrót do artykułu-
- teleskop kosmiczny
- zwierciadło
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Pod koniec ubiegłego roku archeolodzy Steve Tomlinson i Emily Brown przeszukiwali brzegi Tamizy na północy hrabstwa Kent. Początkowo nie znaleźli niczego szczególnego, ot sporo potłuczonej ceramiki z czasów rzymskich i trochę tesser, z których Rzymianie układali mozaiki. Gdy wracali, Tomlinson zauważył niewielki skórzany but. Pokazał go Brown i wspólnie orzekli, że nie pochodzi on ani z czasów współczesnych, ani z epoki wikingów. Być może powstał we wczesnym średniowieczu. Gdy jednak kilka tygodni później Tomlinson dostał wyniki datowania radiowęglowego, aż usiadł z wrażenia. Mudlarking to termin ukuty w XVIII wieku. Mudlarkerami nazywano ludzi, którzy brodzili w mule, przede wszystkim u brzegów Tamizy, poszukując tam cennych przedmiotów, by je sprzedać i w ten sposób zarobić na życie. Obecnie zajęciu temu oddają się przede wszystkim archeolodzy, zarówno zawodowcy jak i amatorzy. I właśnie to robili Tomlinson i Brown, gdy dokonali niezwykłego odkrycia. Naukowcy szybko zorientowali się, że taki but nie jest czymś, co znajduje się codziennie. Tomlinson miał już doświadczenie z podobnym zabytkiem. W 2018 roku znalazł w mule but z czasów anglosaskich, datowany na lata 942–969. Miał więc nadzieję, że i tym razem znalazł coś równie starego, a może i starszego. Zapakował więc but do pojemnika z wodą i wysłał go do badania radiowęglowego. Kilka tygodni później otrzymał wyniki i usiadł z wrażenia. Okazało się, że but powstał w późnej epoce brązu w latach 888–781 przed naszą erą. To najstarszy but znaleziony na Wyspach Brytyjskich i – niewykluczone – że najmniejszy na świecie. Jego rozmiar wskazuje, że należał do dziecka w wieku 2-3 lat. Jako, że tak stare ubrania rzadko są w stanie przetrwać próbę czasu, dla pewności wykonano drugie datowanie, które potwierdziło to pierwsze. Tekstylia czy wyroby skórzane mogą zachować się tam, gdzie nie ma dostępu powietrza. Na przykład w bagnie czy rzecznym mule. Tak właśnie było w przypadku buta znalezionego przez Tomlinsona. Obecnie trwają specjalistyczne badania zabytku. Wiadomo już, że jego podeszwa została wykonana z kilku warstw. Dzięki temu naukowcy mogą sporo dowiedzieć się o technice wytwarzania obuwia przed 3000 lat. Po zakończeniu badań but prawdopodobnie trafi do British Museum. « powrót do artykułu
-
Po długiej renowacji finansowanej przez Galerię Uffizi i region Toskanii po raz pierwszy w historii udostępniono zwiedzającym sekretny ogród, utworzony około połowy XVII w. przy Ogrodzie Boboli we Florencji. Ogród Kamelii (Giardino delle Camelie), bo o nim mowa, jest niewielką zieloną przestrzenią, znajdującą się w cieniu murów oddzielających Palazzo Pitti od parku - nieopodal mieści się Museo della moda e del costume, a obok prowadzi Viale della Meridiana. Ogród Kamelii powstał dla Mattea, syna Kosmy II Medyceusza, i przylegał do jego apartamentów (miał je łączyć z Ogrodem Boboli). Krążyły plotki, że piękna przestrzeń była miłosnym gniazdkiem arystokraty. Pierwotnie w murowanych skrzyniach uprawiano kwitnące rośliny cebulowe - np. hiacynty - których pasjonatem był jego starszy brat, kardynał Giancarlo de’ Medici. Przez pewien czas oko Medyceuszy cieszyły też egzotyczne rośliny oraz rzadkie odmiany cytrusów. Pod koniec XVIII wieku, w wyniku podniesienia poziomu placu Meridiana, ogród znalazł się w cieniu i nie nadawał się już do uprawy rosnących w nim wcześniej roślin. Wtedy też posadzono, obecne i dzisiaj, popularne wówczas kamelie. Najliczniej reprezentowanym gatunkiem jest kamelia japońska, z takimi kultywarami, jak Candidissima, Anemoniflora, Pulcherrima czy Rosa Simplex. Oprócz nich można podziwiać odmiany Alba Simplex, Tricolor czy Rosa Mundi. Warto dodać, że w 1688 r. Ferdynand Medyceusz zmienił ogród w związku ze ślubem z Jolantą Beatrycze Bawarską. Kiedy dawne apartamenty Mattea przeznaczono dla córki bawarskiego elektora Ferdynanda Marii i Henrietty Adelajdy Sabaudzkiej, przestrzeń została zmodyfikowana przez architektów Giacinta Marię i Biagia Marmiego. Nadali jej oni wygląd, jaki znamy dzisiaj. Od jakiegoś czasu ogród znajdował się w złym stanie, głównie przez źle działający system odwadniający. Osuwał się grunt, odpadały kawałki ścian. Prace, które od 2021 r. prowadzono w ogrodzie, objęły zarówno architekturę oraz roślinność, jak i mury czy chodniki. Zadbano także o freski, rzeźby, oświetlenie i system hydrauliczny/elementy wodne. Ogród Kamelii można zwiedzać w kwietniu i maju w maksymalnie 15-osobowych grupach. Chętnych zaprasza się od wtorku do niedzieli. Ogród składa się z 2 części; pierwsza leży bezpośrednio przy Ogrodzie Boboli. Za portalem wejściowym (Grotta Passante) znajduje się druga część - sekretny ogród prywatny. Obramowany roślinami chodnik prowadzi do groty, której centralną część stanowi figura Hygei. Ok. 1819 r. Giuseppe Gherardi ozdobił wnętrze malowidłami. Uffizi TV przygotowała film, dzięki któremu można posłuchać opowieści Paoli Ruggieri (kuratorki dziedzictwa architektonicznego Ogrodów Boboli) i Bianki Marii Landi (kuratorki dziedzictwa botanicznego Ogrodów Boboli) nt. historii, renowacji i osiągniętych rezultatów. « powrót do artykułu
-
- Ogród Boboli
- Palazzo Pitti
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Aparaty Panasonic to ciekawy sprzęt dla wszystkich fotografów i filmowców. Z jednej strony w ofercie tego producenta są świetne aparaty formatu Micro 4/3, a z drugiej ma bardzo ciekawe propozycje z sensorami pełnoklatkowymi. Wśród nich można znaleźć sprzęt adresowany do fotografów, filmowców, a także hybrydowy. Zajrzyj do tego artykułu, aby poznać kilka wartych uwagi modeli aparatów bezlusterkowych Panasonic Lumix. Panasonic Lumix DMC-G7 - prosty model z filmowanie 4K Panasonic Lumix DMC-G7 to jeden z najtańszych modeli wśród oferty aparatów bezlusterkowych tego producenta. W tym wypadku tani może jednak oznaczać wciąż bardzo dobry sprzęt. Model ten oferuje 16-megapikselową matrycę Digital Live MOS formatu Micro 4/3. Dzięki zastosowaniu tego systemu aparat Lumix wyróżnia się także bardzo kompaktową konstrukcją, która pozwala go mieć zawsze przy sobie. Funkcja nagrywania w rozdzielczości 4K Ultra HD pozwala wykorzystać go także jako rodzinną kamerę czy dla vlogerów. Panasonic LUMIX DMC-G90 Tym razem nieco bardziej rozbudowany przedstawiciel rodziny systemu Micro 4/3 od Panasonic. Model Lumix DMC-G90 to przede wszystkim matryca o rozdzielczości 20 MP i konstrukcja pozbawiona filtra antyaliasingowego. O ultra płynne ujęcia i stabilne zdjęcia przy małej ilości światła dba 5-osiowa stabilizacja obrazu Dual I.S. Ten aparat Panasonic Lumix to także świetna kamera - umożliwia filmowanie w jakości 4K i zapewnia obsługę V-Log L. Kadrowanie odbywa się poprzez zapewniający realistyczny obraz wizjer OLED o rozdzielczości 2 360 000 pkt lub ruchomy ekran LCD o przekątnej 3 cale. Panasonic Lumix DC-G9 Ten bezlusterkowiec wnosi system Micro 4/3 na zupełnie nowy poziom. To flagowy model, który łączy w sobie cechy doskonałego aparatu fotograficznego i kamery wideo. Przede wszystkim posiada matrycę o rozdzielczości 20,3 MP z trybem Hi Res, która pozwala na uzyskanie zdjęć o rozdzielczości nawet do 80 MP. System AF działa z czasem reakcji tylko 0,04 s i jest wspierany trybem zdjęć seryjnych o prędkości do 60 kl./s, co pozwala na fotografowanie nawet najbardziej dynamicznych scen. Model ten filmuje w jakości 4K 60p i posiada podwójny slot kart SD, który daje pewność profesjonalistom, że ich materiał będzie bezpieczny po zapisie. Panasonic Lumix DC-S5 Panasonic to jedyny producent, który w swojej ofercie ma zarówno aparaty Micro 4/3, jak i pełnoklatkowe. Obydwie kategorie sprzętów wyróżniają się znakomitą jakością, a dobrym przykładem urządzeń z sensorem full frame jest Lumix DC-S5. Podobnie jak w przypadku modeli Micro 4/3 stanowi świetne połączenie aparatu fotograficznego i kamery wideo. Posiada pełnoklatkową matrycę CMOS 24,2 MP z technologią Dual Native ISO, która pozwala na filmowanie w jakości 4K 10-bit. Dodatkowo model ten wspiera użytkownika funkcjami takimi jak V-Log, V-Gamut, stabilizacja obrazu Dual I.S. 2 czy wyjątkowy system AF oparty o technologie sztucznej inteligencji oraz głębokiego uczenia. Całość dopełnia obudowa ze stopu magnezu z uszczelnieniami, która umożliwia korzystanie z tego aparatu w każdych warunkach. « powrót do artykułu
-
Przed kilku laty głośno było o Neuralink, firmie Elona Muska, który obiecał stworzenie implantu łączącego ludzki mózg z komputerem. Przed kilkoma miesiącami biznesmen ogłosił, że do maja bieżącego roku rozpoczną się testy implantu The Link na ludziach. Jednak przed Neuralinkiem może być bardzo wyboista droga. Media doniosły właśnie, że już przed rokiem Federalna Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) odrzuciła wniosek o testy urządzenia, a dwa amerykańskie ministerstwa prowadzą śledztwo ws. działań firmy Neuralink. The Link ma być wszczepiany do mózgu. Jako taki jest przez FDA klasyfikowany jako urządzenie Klasy III. Należą do niej urządzenia medyczne, które podtrzymują lub wspierają funkcje życiowe, są implantowane lub stwarzają potencjalnie nieuzasadnione ryzyko choroby lub odniesienia obrażeń. FDA oświadczyła, że wniosek Neuralinku o rozpoczęcie testów na ludziach zawierał „dziesiątki niedociągnięć”, więc został odrzucony. Wątpliwości Agencji budziły m.in. stabilność akumulatorów i systemu ładowania, możliwość migrowania implantu w mózgu czy uszkodzenia tkanki. I mimo upływu wielu miesięcy Neuralink wciąż nie jest w stanie poprawić wszystkich niedociągnięć. Odrzucenie wniosku nie oznacza, co prawda, że The Link nie zostanie w końcu dopuszczony do testów, ale wskazuje, że kilkunastu ekspertów, którzy przyglądali się implantowi, zgłosiło poważne zastrzeżenia. To jednak nie wszystkie problemy. Pod koniec ubiegłego roku Departament Rolnictwa wszczął śledztwo ws. złego traktowania zwierząt laboratoryjnych przez firmę Muska, a Departament Transportu otworzył swoje śledztwo dotyczące nieprawidłowości przy międzystanowym transporcie materiałów niebezpiecznych, w tym implantów od chorych zwierząt. Ustalenia Departamentów Rolnictwa i Transportu mogą w jakiś pośredni sposób wpłynąć na proces decyzyjny FDA. Dodatkowo sprawę mogą skomplikować zapowiedzi Muska i innych przedstawicieli firmy, którzy twierdzili, że The Link pozwoli niewidomym widzieć, sparaliżowanym chodzić oraz pozwoli na połączenie z jakimś rodzajem sztucznej inteligencji. Urządzenia Klasy III są oceniane pod kątem bezpieczeństwa oraz spełniania stawianych przed nimi założeń. Szumne zapowiedzi dotyczące niezwykłych możliwości The Link, nawet jeśli nie znajdą się w oficjalnym wniosku, mogą spowodować, że urzędnicy FDA będą znacznie baczniej przyglądali się urządzeniu i aplikacji. Eksperci uważają, że firma Muska nie ma niezbędnej wiedzy i doświadczenia, by w przewidywalnym czasie wprowadzić na rynek implant mózgowy. « powrót do artykułu
-
Kiedy ziomkowie Czyngis-chana zaczęli pić mleko jaków?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Po raz pierwszy udało się bezsprzeczne określić, kiedy mongolskie elity zaczęły spożywać mleko jaków. Międzynarodowy zespół naukowy znalazł w kamieniu nazębnym zmarłych przed wiekami osób ślady protein z mleka jaków oraz innych przeżuwaczy. Odkryto też proteiny z krwi przeżuwaczy i koni. Jaki to niezwykłe zwierzęta. Są w stanie przeżyć w temperaturach poniżej -40 stopni Celsjusza, pozyskiwać wodę jedząc śnieg i lód, podczas gdy przekopują się przez ich warstwy do traw, krzewów, mchów i porostów, którymi się żywią. Jaki od wieków zapewniały ludziom środki do życia. Ich tłuste mleko nadaje się do konsumpcji bezpośredniej i wytwarzania nabiału, wysuszone odchody są bardzo ważnym źródłem opału w środowisku ubogim w drewno, z grubego futra można wytwarzać odzież, są też wykorzystywane jako zwierzęta pociągowe i transportowe przez społeczności żyjące wysoko nad poziomem morza. To dzięki jakom ludzie mogli osiedlać się i żyć na Płaskowyżu Tybetańskim i w górach Mongolii. Jednak mimo tego, że to tak ważne zwierzęta, wciąż niewiele wiemy o wspólnej historii Homo sapiens i udomowionego jaka (Bos grunniens), który pochodzi od jaka dzikiego (Bos mutus). Wiemy, że jak został udomowiony na Wyżynie Tybetańskiej około 5000 lat temu. Stamtąd Bos grunniens rozprzestrzenił się na tereny dzisiejszej Mongolii. Jednak mamy bardzo mało śladów archeologicznych wskazujących na wczesną historię tego gatunku w Mongolii. Posiadamy jedną czaszkę datowaną na ok. 1000–500 r. p.n.e. oraz dowody ze sztuki naskalnej reprezentujące prawdopodobnie karawany jaków. Jednak już dowody z epoki Xiongnu (200 p.n.e. – 200 n.e.) wskazują, że jaki odgrywały ważną rolę na tamtym obszarze. W królewskim grobie znaleziono torbę z włosami ludzi, jaków i koni, w Buriacji odkryto szczątki dzikiego jaka, zwierzęta te pojawiają się też na sprzączkach pasów i uprzężach końskich. Wskazuje to da duże znaczenie – co najmniej symboliczne – tego niezwykłego zwierzęcia dla Xiongnu. Chińskie źródła z czasów dynastii Han z tego samego okresu wspominają, że produkty z jaków były ważną częścią trybutu składanego przez Xiongnu. Mniej więcej 1000 lat później w mongolskich tekstach znajdujemy pojedyncze wzmianki o jakach, ale dowiadujemy się z nich, że produkty z włosia jaków były ważną częścią trybutu, materiałów takich używano do produkcji sztandarów oraz innych oznak władzy. Co jednak zaskakujące, mimo że teksty historyczne wspominają o różnych produktach z jaków, brak w nich informacji o udomowionych jakach, dojeniu tych zwierząt czy konsumpcji ich mleka. Dlatego też uczeni z USA, Niemiec, Mongolii, Wielkiej Brytanii i Danii postanowili poszukać takich dowodów w materiale archeologicznym. Eksperci badali próbki z cmentarzy ze stanowisk Khorig I i Khorig II. Cmentarze te powstały na krótko przed zjednoczeniem plemion mongolskich przez Czyngis-chana w 1206 roku i były używane jeszcze w czasach dynastii Yuan (1279–1368). Znajdowane w nich dobra grobowe wskazują, że były to cmentarze elity. To bardzo ważne stanowiska dla poznania historii Mongołów, gdyż poza nimi znany jest tylko jeszcze jeden cmentarz elity z tego okresu. Niestety, z powodu globalnego ocieplenia wieczna zmarzlina roztapia się i cmentarze Khorig są w coraz większym stopniu rabowane. Naukowcom udało się wyizolować proteiny z kamienia nazębnego 11 osób z Khorig. Peptydy typowe dla mleka jaków znaleziono u dwóch osób, a badania radiowęglowe wykazały, że żyły one w latach 1170–1270 oraz 1287–1397. Naszym najważniejszym odkryciem było znalezienie grobu kobiety z elity, którą pochowano w kapeluszu bogtog wykonanym z kory brzozowej oraz jedwabnych ubraniach z wizerunkiem złotego smoka z łapami o pięciu szponach. Analizy wykazały, że za życia piła ona mleko jaków. To pozwoliło nam powiązać regionalną ikonografię przedstawiającą jaki i jej związek z rządzącą elitą, cieszy się profesor Alicia Ventresca-Miller z University of Michigan. Badania wskazują zatem, że mongolskie elity spożywały mleko jaków pod koniec XIII wieku. Odkrycie to, w obliczu braku innych dowodów na pozyskiwanie i konsumpcję mleka, jest niezwykle ważne. Tym bardziej, że łączy symbolikę jaka, wskazującą na znaczenie tego zwierzęcia wśród Mongołów, z praktycznym wykorzystaniem produktów mlecznych. Jednocześnie każe przypuszczać, że mleko jaków było spożywane w Mongolii znacznie wcześniej niż w XIII wieku, jednak z jakichś powodów brak doniesień na ten temat. Badania w Khorig wskazują, że tamtejsze elity spożywały mleko wielu różnych zwierząt. Znaleziono tam również duże naczynia wypełnione masłem lub innym tłuszczem i zaopatrzone w knoty, co sugeruje, że mamy do czynienia z lampami. Lampy z masła jaków odgrywają ważną rolę w tradycji lamaizmu (buddyzmu tybetańskiego). Nie można więc wykluczyć, że w okolicach Khorig wytwarzano lampy, które były eksportowane do Tybetu, a dochody z handlu wzbogacały miejscową elitę. To dodatkowo tłumaczyłoby symboliczne znaczenie jaka dla mieszkańców ówczesnej Mongolii. « powrót do artykułu -
Naukowcy z Western Australia University poinformowali właśnie o sfilmowaniu i złapaniu ryby na największej głębokości w historii. To efekt ekspedycji podjętej we wrześniu 2022 roku przez jednostkę DSSV Pressure Drop, której celem było zbadanie Rowu Japońskiego, Rowu Izu-Ogasawara oraz Rowu Ryukyu. Naukowcy używali podczas badań kamer z przynętami, które przyciągają zwierzęta w pole widzenia. Najpierw w Rowie Izu-Ogasawara sfilmowano rybę na rekordowej głębokości 8336 metrów. Był to przedstawiciel rodzaju dennikowatych (Pseudoliparis). Kilka dni później w Rowie Japońskim na głębokości 8022 metrów złapano dwie dennikowate z gatunku Pseudoliparis belyaevi. To pierwsze ryby schwytane na głębokości ponad 8000 metrów. Dotychczas nie wiedziano też, że Pseudoliparis belyaevi występują tak głęboko. W 2008 roku kamery zarejestrowały je na głębokości 7703 metrów. Badamy dennikowate od ponad 15 lat. Głębokość, na jakiej występują, zapiera dech w piersiach, mówi profesor Alan Jamieson. W innych rowach oceanicznych, jak na przykład w Rowie Mariańskim, widujemy je na coraz większych głębokościach. Widzieliśmy je już nieco poniżej 8000 metrów, ale jest ich tam coraz mniej i mniej. W rowach wokół Japonii występują zaś znacznie bardziej obficie, dodaje Jamieson. Ryba sfilmowana na rekordowej głębokości to niezwykle mały młody przedstawiciel gatunku. U dennikowatych, w przeciwieństwie do innych ryb głębinowych, to młode żyją na większych głębokościach niż dorosłe. Na pierwszych ujęciach filmu widać rybę sfilmowaną na rekordowej głębokości. « powrót do artykułu
-
- ryba
- dennikowate
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Czy nasze dane medyczne są chronione, czyli e-recepta a prywatność!
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Artykuły
E-recepta zdobyła popularność w Polsce jako szybki, wygodny i ekologiczny sposób na przepisywanie leków. Chociaż korzyści płynące z jej stosowania są oczywiste, warto zastanowić się nad tym, jak wpływa na ochronę prywatności pacjentów. Czy możemy być pewni, że nasze dane są bezpieczne? Ochrona danych osobowych w e-receptach W Polsce e-recepta jest zgodna z obowiązującymi przepisami dotyczącymi ochrony danych osobowych, w tym z RODO. Oznacza to, że dane pacjentów są przechowywane, przetwarzane i chronione zgodnie z odpowiednimi zasadami bezpieczeństwa. Dostęp do tych danych mają wyłącznie osoby uprawnione, takie jak lekarze, farmaceuci i ubezpieczyciele. Serwisy medyczne oferujące e-recepty Jednym z serwisów medycznych, które umożliwiają korzystanie z e-recepty, jest podmiot medyczny e-lekarz24h.pl. Portal ten oferuje możliwość konsultacji z lekarzem online, który może przepisać e-receptę. Dzięki temu pacjenci mogą załatwić swoje sprawy medyczne z domu, bez konieczności udawania się do przychodni. E-lekarz24h.pl dba o ochronę danych swoich klientów, stosując odpowiednie zabezpieczenia techniczne i organizacyjne. Jak dbać o swoją prywatność korzystając z e-recepty? Chociaż system e-recepty jest zabezpieczony, warto pamiętać o kilku podstawowych zasadach, które pomogą nam dbać o prywatność. Przede wszystkim, nie udostępniajmy naszego PESELu ani innych danych osobistych w miejscach, gdzie nie jest to konieczne. Ponadto, korzystajmy z serwisów medycznych, które mają dobre opinie i stosują się do obowiązujących przepisów. Podsumowanie E-recepta to nowoczesne rozwiązanie, które ułatwia dostęp do leków oraz oszczędza czas pacjentów. Ochrona prywatności pacjentów jest priorytetem, a system e-recepty w Polsce jest zabezpieczony zgodnie z przepisami o ochronie danych osobowych. Korzystając z serwisów medycznych, takich jak e-lekarz24h.pl, możemy mieć pewność, że nasze dane są chronione. « powrót do artykułu -
W Nadleśnictwie Żmigród znaleziono dwa martwe bieliki. Ptaki zostały otrute, a sprawcą jest człowiek. Martwe zwierzęta trafiły do Kliniki Katedry Epizootiologii Ptaków i Zwierząt Egzotycznych Wydziału Medycyny Weterynaryjnej Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Tamtejsi naukowcy określili wiek ptaków oraz przyczynę ich śmierci. Zabójcą ok. 7-letnich bielików – gatunku prawnie chronionego – jest ktoś, kto wyłożył truciznę prawdopodobnie po to, by zabić lisy. Zatrute mięso najpierw zjadł lis, a bieliki chciały się pożywić jego truchłem. Trucizna była tak silna, że martwe ptaki znaleziono przy zwłokach lisa. Nawet nie zdążyły odlecieć. Przestępca, który zabił lisa i bieliki, zabił też młode ptaki. Badania wykazały bowiem, że samica była już po złożeniu jaj, więc jej młode, pozbawione opieki rodziców, zginęły z głodu. Te drapieżne ptaki żywią się głównie rybami, czasem ptakami, ale w okresie zimowym zjadają również padlinę. Wykonaliśmy sekcję zwłok bielików i mamy pewność, że zostały otrute silną toksyczną substancją. Jaką konkretnie będziemy wiedzieć za dwa tygodnie, mówi dr Tomasz Piasecki z Katedry Epizootiologii Ptaków i Zwierząt Egzotycznych. To nie pierwszy przypadek śmierci chronionego ptaka, który zatruł się mięsem lisa otrutego przez człowieka. Niestety złapanie przestępców wyrzucających w lasach zatrute mięso jest praktycznie niemożliwe. Dlatego przyrodnicy proszą o nagłaśnianie podobnych przypadków. Być może pomoże to w namierzeniu trucicieli lub przemówi im do rozumu. Orzeł bielik to ptak ściśle chroniony w Polsce od 70 lat. Ochronie podlega też jego gniazdo, wokół którego obowiązuje kilkusetmetrowa strefa ochronna. « powrót do artykułu
-
- Nadleśnictwo Żmigród
- bielik
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Ćmy są lepszymi zapylaczami jeżyn niż pszczoły
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Ćmy są lepszymi zapylaczami jeżyn niż pszczoły, twierdzą autorzy najnowszych badań, naukowcy z University of Sussex. Uczeni przez cały lipiec 2021 roku szczegółowo analizowali 10 miejsc na południowym-zachodzie Anglii. Odkryli, że 83% wizyt owadów na kwiatach jeżyn odbywały się za dnia. Ćmy, aktywne w ciągu krótkich letnich nocy, odpowiadały co prawda tylko za 15% takich wizyt, ale zapylały kwiaty znacznie szybciej niż pszczoły. Pszczoły są bez wątpienia bardzo ważne, ale nasze badania pokazały, że ćmy zapylają kwiaty szybciej niż owady latające za dnia. Niestety, wiele gatunków ciem doświadcza spadków liczebności w całej Wielkiej Brytanii, co negatywnie wpływa nie tylko na zapylanie, ale również na dostępność pożywienia dla innych gatunków, od nietoperzy po ptaki. Nasze badania pokazały, że wystarczą bardzo proste rozwiązania, jak pozostawianie krzaków jeżyn, by zapewnić ćmom ważne źródło pożywienia, a w zamian otrzymać pyszne owoce. Wszyscy w ten sposób wygrywają, mówi profesor Fiona Mathews. Doktor Max Anderson dodaje zaś, że ćmy to ważni zapylacze, którzy są niedoceniani i słabo przebadani. Większość badań nad zapylaczami skupia się na owadach dziennych. Słabo rozumiemy to, co dzieje się w nocy. Teraz wiemy, że ćmy odgrywają ważną rolę w zapylaniu i możemy im pomóc, sadząc jeżyny i inne rośliny kwitnące w parkach, ogrodach, na poboczach dróg czy w żywopłotach. Zapylacze odgrywają olbrzymią rolę w ekosystemie. To dzięki nim wiele roślin może wydawać owoce, nasiona i rozmnażać się, a to z kolei zapewnia schronienie i źródła pożywienia wielu innym gatunkom w tym człowiekowi. Obecne badania pokazują, że powinniśmy chronić nie tylko zapylaczy aktywnych za dnia, ale także tych, którzy pracują w nocy. « powrót do artykułu -
Wystawa „Greenhouse silent disco” oddaje głos roślinom
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
We wrocławskim Muzeum Architektury (MA) można oglądać wystawę „Greenhouse Silent Disco”. Zainspirowały ją badania wybitnego fizjologa roślin prof. Hazema M. Kalajiego z SGGW w Warszawie, które koncentrują się na analizie fotosyntezy. Instalacja będzie prezentowana od końca marca do połowy października br. Zaprojektowały ją Dominika Wilczyńska i Barbara Nawrocka z krakowskiej Miastopracowni. Znalazło się w niej 176 roślin, z czego 136 to okazy przyniesione przez mieszkańców Wrocławia. Wystawa, której kuratorami są Małgorzata Devosges-Cuber i Michał Duda, ma pomóc w poznaniu prawdziwej natury roślin, a właściwie istot roślinnych, i w nawiązaniu relacji z nimi. Kreując sytuację spotkania z kilkuset roślinami, które towarzyszą nam na co dzień we wnętrzach naszych mieszkań, przyglądamy się ich naturze i monitorujemy ich potrzeby. Za sprawą nowoczesnej technologii staramy się przywrócić umiejętność komunikacji i współodczuwania z innymi gatunkami, którą możemy wyobrazić sobie jako dawno utraconą więź z naturą - wyjaśniono na stronie MA. Wszystkie elementy konstrukcji i doniczki wykonano ręcznie z naturalnych materiałów, tak by w jak najmniejszym stopniu ingerować w egzystencję roślin. Tytułową szklarnię wyposażono w połączone z systemami komputerowymi cyfrowe czujniki. Na bieżąco śledzą [one] i rejestrują wszystko, co „mówią” rośliny, czyli jak reagują na określone potrzeby i zmienne, np. dotyk człowieka czy określone warunki atmosferyczne na zewnątrz - podkreślono na stronie wydarzenia na Facebooku. « powrót do artykułu-
- Greenhouse Silent Disco
- wystawa
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dwa gatunki toksycznych ptaków odkryte w Nowej Gwinei
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Toksyczne zwierzęta kojarzą się najczęściej z płazami posiadającymi na skórze gruczoły zawierające truciznę. Warto jednak wiedzieć, że istnieją również toksyczne... ptaki, a duńscy naukowcy odkryli właśnie dwa kolejne gatunki. Toksyczne ptaki zamieszkują jedne z najbardziej dziewiczych lasów deszczowych na Ziemi – dżunglę Nowej Gwinei. Podczas naszej ostatniej wyprawy zidentyfikowaliśmy dwa nowe gatunki toksycznych ptaków. Zawierają one neurotoksynę, którą same tolerują i przechowują ją w piórach, mówi Knud Jønsson z Duńskiego Muzeum Historii Naturalnej. Oba gatunki były już wcześniej znane, jednak naukowcy nie mieli pojęcia, że zawierają neurotoksynę. Jeden z nich to fletówka królewska (Pachycephala schlegelii), drugi zaś to rdzawogłowik (Aleadryas rufinucha). Byliśmy zaskoczeni, gdy okazało się, że oba gatunki są toksyczne, gdyż od ponad 2 dekad nie znaleziono żadnego gatunku, którego pióra zawierałyby toksynę. A zaskoczenie było tym większe, że oba gatunki występują bardzo powszechnie w tej części świata, dodaje Jønsson. Ptaki zjadają pożywienie zawierające toksyny i wbudowują je we własne organizmy. Jednym z najbardziej toksycznych zwierząt na świecie jest liściołaz żółty, niewielki płaz zamieszkujący Amerykę Południową. Już samo dotknięcie tego zwierzęcia jest śmiertelnie niebezpieczne dla człowieka. W skórze liściołaza znajduje się batrachotoksyna. Związek ten wiąże się silnie z kanałami sodowymi w komórkach nerwowych, pozostawiając je permanentnie otwarte, co prowadzi do stałego skurczu mięśni, w tym mięśnia sercowego, i śmierci. Nie jest znane żadne antidotum. I właśnie batrachotoksyna występuje w piórach toksycznych ptaków z Nowej Gwinei. To ta sama toksyna, która występuje u żab. To neurotoksyna, która wymuszając otwarcie kanałów sodowych mięśni szkieletowych, może powodować gwałtowne konwulsje i śmierć, dodaje doktor Kasun Bodawatta. Koncentracja toksyny w piórach nowogwinejskich ptaków jest znacznie mniej niebezpieczna niż w skórze płazów. Wciąż jednak jest na tyle duża, że może służyć celom obronnym, chociaż znaczenie tego mechanizmu nie zostało do końca poznane. Dotykanie ptaków o toksycznych piórach wywołuje podrażnienie błon śluzowych. Wpływa to na nos i oczy. To jak krojenie cebuli, ale podrażnienie neurotoksyną, mówi Bodawatta. Miejscowa ludność nie jest przyzwyczajona do pikantnej żywności i trzyma się z daleka tych ptaków. Mówią, że ich mięso pali jak chili, stwierdzają badacze. Zresztą to właśnie dzięki temu naukowcy dowiedzieli się o istnieniu takich ptaków. Zwierzęta mogą stawać się toksyczne na dwa sposoby. Część z nich wytwarza toksyny, a część absorbuje je z otoczenia. Zarówno płazy, jak i ptaki należą do tej drugiej grupy. Toksyny przyjmują wraz z pożywieniem. W żołądkach niektórych z toksycznych ptaków znaleziono toksyczne chrząszcze. Nie znamy jeszcze mechanizmu, za pomocą którego toksyny są wbudowywane w ciała ptaków. Wiemy, że u ptaków występują mutacje genetyczne dotyczące kanałów sodowych. To prawdopodobnie daje im możliwość tolerowania toksyny, jednak – co interesujące – mutacje te nie występują w dokładnie tych samych miejscach, co w DNA płazów. To zaś wskazuje, że mimo iż wykorzystywana jest ta sama neurotoksyna, to liściołaz i ptaki niezależnie od siebie wyewoluowały zdolność do jej używania ku własnej korzyści. « powrót do artykułu-
- Nowa Gwinea
- toksyczny ptak
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W ciągu najbliższych trzech dekad głębinowa cyrkulacja antarktyczna może spowolnić o ponad 40%, stwierdzają naukowcy z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii. Taka zmiana będzie niosła ze sobą poważne konsekwencje dla oceanów i klimatu. Zimna woda, która zanurza się pod powierzchnię oceanu w pobliżu Antarktyki napędza najgłębszą cyrkulację oceaniczną. Rozprowadza ona ciepło, węgiel, tlen i składniki odżywcze po całym światowym oceanie. Ma to wpływ na klimat, poziom mórz oraz produktywność ekosystemów morskich. Nasz model pokazuje, że jeśli emisja węgla będzie odbywała się na tym samym poziomie, co obecnie, to w ciągu 30 lat cyrkulacja głębinowa zwolni o ponad 40% i wszystko będzie zmierzało do załamania, mówi główny autor badań, profesor Matthew England. Każdego roku około 250 bilionów ton zimnej, słonej, bogatej w tlen wody zanurza się głęboko w ocean w pobliżu Antarktydy. Woda ta płynie następnie na północ, dostarczając tlen i składniki odżywcze do Oceanów Indyjskiego, Spokojnego i Atlantyckiego. Jeśli oceany miałyby płuca, to byłoby jedno z nich, wyjaśnia England. Ta głęboka cyrkulacja antarktyczna była relatywnie stabilna przez ostatnie setki tysięcy lat. Jednak modele klimatyczne wskazują, że wraz z emisją dwutlenku węgla, będzie ona słabła. Gdy tak się stanie, wody oceaniczne położone na głębokości ponad 4000 metrów czeka stagnacja. Substancje odżywcze zostaną uwięzione w głębinach oceanicznych, a to zmniejszy ich ilość dostępną w płytszych warstwach oceanu, wyjaśnia England. Wykorzystany model pokazuje, że spowolnienie cyrkulacji spowoduje szybkie ogrzewanie się głębokich wód oceanicznych. Bezpośrednie pomiary potwierdzają, że już obecnie mamy do czynienia z ogrzewaniem się głębokich partii oceanu, przypomina współautor badań, doktor Steve Rintoul. Autorzy badań zauważyli, że topienie się lodów wokół Antarktyki powoduje, że wody oceaniczne są mniej gęste, co spowalnia ich cyrkulację. A wszystko wskazuje na to, że na obu biegunach będzie ubywało lodu. Nasze badania pokazują, że roztapianie się lodów ma olbrzymi wpływ na cyrkulację zwrotną, która reguluje klimat na Ziemi, dodaje doktor Adele Morrison. Mówimy o potencjalnym długoterminowym zniknięciu niezwykle ważnego mechanizmu. Tak głębokie zmiany w przepływie ciepła, tlenu, węgla i składników odżywczych będą miały głęboki, negatywny, trwający wiele wieków wpływ na oceany, dodaje England. « powrót do artykułu
-
Problemy ze snem - czym są i jak sobie z nimi radzić
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Artykuły
Czasami po prostu leżysz w łóżku i pomimo zmęczenia nie możesz zasnąć. Bardzo chciałbyś zasnąć, ale przewracasz się tylko bezsennie z boku na bok i czujesz się z tym naprawdę źle. Problemy ze snem na pewnym etapie życia dotyka praktycznie wszystkich. Mogą na nie cierpieć ludzie dorośli i dzieci. Jeśli problemy ze snem są krótkotrwałe, to nic niezwykłego. A co jeśli problemy ze snem stają się chroniczne? Przeczytaj! Sen to naturalna potrzeba człowieka. Każdy potrzebuje snu. Ludzie na ogół też lubią spać. Pozwala to na wypoczynek, relaks i nabranie sił przed kolejnym ciężkim dniem. Sen jest też przyjemny. Dlatego, gdy nie przychodzi, może to powodować nie tylko zmęczenie, ale też napięcie wewnętrzne i wiele innych problemów. Dlatego warto dbać o zdrowy sen. Czemu sen jest tak ważny? Sen jest bardzo ważny dla człowieka i nie tylko dla niego. Wszystkie żywe istoty potrzebują snu i odpoczynku. Brak snu bardzo szybko doprowadzi do znaczącego pogorszenia nastroju – niewyspany człowiek to najczęściej człowiek rozdrażniony i z niskim poziomem cierpliwości na bodźce. To też człowiek, któremu wzrasta poziom stresu w organizmie, co powoduje jeszcze więcej problemów. Brak snu doprowadza też do obniżenia poziomu odporności, przez co dana osoba może łatwiej złapać jakąś bakterię czy wirusa i po prostu zachorować, co jeszcze bardziej może pogorszyć jej stan. Osoba niewyspana to też taka, która ma problemy z koncentracją, pamięcią i wykonywaniem swoich obowiązków. Znacząco obniża się też poziom motywacji do działania – osoba niewyspana nie ma energii do pracy, nie może się zmotywować do zrobienia czegoś, bo myśli tylko o tym, że chciałaby iść spać, ale nie może. To bardzo frustrujące doświadczenie. W skrajnym przypadku brak snu może doprowadzić wręcz do wycieńczenia organizmu i w rezultacie do śmierci. Problemy ze snem – skąd się biorą? Problemy ze snem mogą być powodowane przez wiele czynników. Czasami po prostu nie możesz zasnąć, bo zbyt dużo dzieje się w Twoim umyśle – nie możesz uspokoić gonitwy myśli, ciągle się zamartwiasz czymś, ciągle rozpamiętujesz to, co zostało zrobione, to co zrobione nie zostało i to, co zrobione być powinno. Umysł nie jest w stanie się zrelaksować, a przez to zasnąć. Stres to bardzo poważny problem, który może doprowadzić do nawet bardzo poważnych problemów ze snem. A stresorem może być tak naprawdę wszystko. Nie da się uciec od stresu całkowicie, a wszystko to, co dzieje się w ciągu dnia ma wpływ na Twój umysł i może wpłynąć na Twoją jakość snu. Dlatego ważne jest to, by nauczyć się radzić sobie ze stresem w zdrowy sposób. Czasami też problemy ze snem mogą być związane z problemami natury psychicznej, które Cię dotyczą. Depresja czy stany lękowe mogą bardzo poważnie zaburzyć Twój rytm dobowy i sprawić, że Twój mózg po prostu nie będzie w stanie zasnąć szybko i mocno. Problemy natury psychicznej bardzo mocno wpływają na Twoją jakość snu. Również przeżyte traumy mogą powodować problemy ze snem, wywoływać koszmary i wiele innych, różnych problemów. Objawy problemów ze snem Znasz ten stan, w którym bardzo chcesz zasnąć, ale nie jesteś w stanie? Możesz nawet czuć się zmęczony, ale Twój mózg nie będzie w stanie wyciszyć się na tyle, by zasnąć. Czasami możesz w ogóle nie być w stanie zasnąć i spędzasz kolejne bezsenne godziny. Czasami wręcz możesz nawet czuć się w nocy całkowicie rozbudzonym, by w dzień czuć kompletne wypompowanie z energii. Bezsenność to tylko jeden przejawów braku ze snem. Bywa też tak, że jesteś w stanie zasnąć, ale nie jesteś w stanie wejść w fazę snu głębokiego i naprawdę mocno wypocząć. Wtedy śpisz, ale Twój sen nie jest wysokiej jakości, dlatego rano znowu jesteś zmęczony. Nocne koszmary to też przejaw problemów ze snem. Każdy ma czasami złe sny, ale jeśli są one ciągłe i nawracające, jeśli ciągle dręczą Cię te same obrazy, nie możesz się ich pozbyć, a sam sen wzbudza w Tobie strach, bo wiesz, że koszmary powrócą, gdy tylko zaśniesz – nie czekaj i poszukaj pomocy. Więcej na ten temat dowiesz się tutaj: https://psychoterapiacotam.pl/psychiatra-warszawa. Problemy ze snem – jak się ich pozbyć? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to, jak pozbyć się problemów ze snem. Najpierw musisz bowiem namierzyć ich przyczynę. W tym celu najlepiej udać się do lekarza, by przejść wszystkie zlecone badania i potwierdzić lub wykluczyć możliwość choroby, która uniemożliwia Ci sen. Jeśli w Twoich badaniach wszystko wyjdzie prawidłowo, nie będzie żadnych fizycznych oznak tego, że jesteś faktycznie chory, a sen nadal nie będzie chciał przyjść, warto skorzystać z innej fachowej pomocy. Możesz zacząć od wizyty u psychologa. Psycholog to specjalista, który może Ci pomóc zrozumieć skąd biorą się Twoje problemy i w razie potrzeby zaproponować wizytę u lekarza psychiatry lub psychoterapeuty, jeśli uzna, że to byłoby dla Ciebie najlepsze wyjście. « powrót do artykułu -
W odległości 180 milionów lat świetlnych od Ziemi miało miejsce wydarzenie, jakiego wcześniej nie obserwowano. Doszło tam do niezwykle rzadkiej eksplozji FBOT (Fast Optical Blue Transient), która do tego była bardzo płaska. Dotychczas zarejestrowano zaledwie 4 FBOT. Pierwszą eksplozję tego typu odkryto w 2018 roku i kolokwialnie nazwano Krową. Naukowcy wciąż nie rozumieją mechanizmu FBOT. Jakby tego było mało, obecna eksplozja miała wielkość Układu Słonecznego i była bardzo płaska, tymczasem eksplozje powinny mieć kształt sferyczny. Eksplozje gwiazd niemal zawsze mają kształt sfery, gdyż same gwiazdy są sferyczne. Tymczasem właśnie zarejestrowana krowa była najbardziej asferyczną ze wszystkich eksplozji. Kilka dni po jej zauważeniu astronomowie odkryli, że utworzyła ona dysk. Nie wykluczają, że powstał on z materiału wyrzuconego przez gwiazdę bezpośrednio przed wybuchem. Być może te niezwykle cechy nowego FBOT-a pomogą w wyjaśnieniu mechanizmu takich zjawisk. Bardzo mało wiemy o eksplozjach FBOT. Nie zachowują się tak, jak powinny zachowywać się eksplodujące gwiazdy. Są zbyt jasne i zbyt szybko ewoluują. Są po prostu dziwaczne. A ta nowa najnowsza czyni je jeszcze bardziej dziwacznymi, mówi doktor Justyn Maund z University of Sheffield. Oby to rzuciło nowe światło na nie. Nigdy nie sądziliśmy, że eksplozja może być tak asferyczna. Istnieje kilka możliwych wyjaśnień tego zjawiska. Być może gwiazda utworzyła dysk bezpośrednio przed eksplozją, albo FBOT to nieudana supernowa, gdzie jądro gwiazdy zapadło się tworząc czarną dziurę lub gwiazdę neutronową, która pochłonęła resztę gwiazdy, zastanawia się uczony. Odkrycia dokonano przypadkiem, gdy naukowcy zauważyli rozbłysk spolaryzowanego światła. Dokonali pomiary polaryzacji i zauważyli płaską eksplozję wielkości Układu Słonecznego. Zespół z Sheffield chce do wyszukiwania kolejnych FBOT wykorzystać Vera C. Rubin Observatory, wyjątkowy teleskop, który ma rozpocząć pracę w sierpniu bieżącego roku. « powrót do artykułu
-
Już wkrótce w Muzeum Rybołówstwa w Helu będzie można oglądać wystawę czasową „Bałtyk Sotera Jaxy-Małachowskiego”. Znajdą się na niej charakterystyczne ujęcia polskiego wybrzeża z lat 20.-30. ubiegłego stulecia. Jaxa-Małachowski to jeden z najbardziej uznanych polskich marynistów. Malował nadbałtyckie pejzaże z drobiazgowym realizmem połączonym z dekoracyjną idealizacją - podkreślono w komunikacie Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Pokazywane na wystawie dzieła należą do krakowskiego kolekcjonera Grzegorza Kudelskiego, będącego przypuszczalnie posiadaczem największego w Polsce zbioru prac Jaxy-Małachowskiego. Fascynacja Kudelskiego twórczością Jaxy-Małachowskiego sięga dzieciństwa. W jego domu rodzinnym wisiały obrazy polskich artystów, głównie z okresu międzywojennego. Wśród obrazów, które będzie można podziwiać od 5 kwietnia do 18 czerwca, zobaczymy pejzaże Helu, w tym studia łodzi rybackich.Oprócz krajobrazów helskich, ekspozycja obejmie również widoki z Orłowa, w którym na początku lat 20. malarz spędził wakacje. Jaxa-Małachowski malował m.in. pejzaże nadbałtyckich plaż. W jego twórczości widać powracający motyw piaszczystego brzegu, niekiedy podmywanego przez fale. W innych pracach może jest wzburzone, z wysoką falą na pierwszym planie. Precyzja, z jaką Jaxa-Małachowski oddawał morską pianę, przywodzi na myśl mistrzów malarstwa marynistycznego, jak urodzony w Teodozji na Ukrainie ormiański malarz Iwan Ajwazowski. Soter Jaxa-Małachowski (1897–1952) specjalizował się w malarstwie pejzażowym, głównie morskim. Uznawany jest za najwybitniejszego polskiego marynistę. Na jego obrazach znajdziemy pejzaże znad Morza Czarnego, Śródziemnego i Bałtyku. Nie stronił jednak i od innych tematów, jak widoki Tatr czy sceny wiejskie. « powrót do artykułu
-
- Soter Jaxa-Małachowski
- malarz
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Około 25 milionów lat temu australijskie Terytorium Północne pokryte było gęstym lasem, w którym żyły liczne gatunki koali, wczesne kangury czy przodkowie największego torbacza w historii, gatunku Diprotodon optatum. Paleontolodzy z Flinders University, którzy przez ostatnie lata badali skamieniałości znalezione w pobliżu Pwerte Marnte Marnte, poinformowali o zidentyfikowaniu dwóch nowych gatunków – wombata o bardzo silnych szczękach i oposa o dziwacznych zębach. To przedstawiciele torbaczy, których linie ewolucyjne dawno wygasły i nie mają współczesnych potomków, mówi doktorant Arthur Crichton. Na tym późnooligoceńskim stanowisku znajdowane są najstarsze szczątki torbaczy podobnych do współczesnych oraz wielu przedstawicieli nieistniejących już zwierząt, jak np. rodziny Ilariidae podobnej do wombatów skrzyżowanych z koala. Jeden z nowo odkrytych gatunków to opos Chunia pledgei. Jego zęby to koszmar dentysty. Miały wiele zaostrzonych wierzchołków znajdujących się jeden obok drugiego, jak linie w kodzie paskowym. Drugi z gatunków – Mukupirna fortidentata, do duży odległy krewny dzisiejszego wombata. Szczęki i zęby wskazują, że miał bardzo silny zgryz, stwierdza Crichton. Jego siekacze były bardziej podobne do zębów wiewiórek, znacznie większe od pozostałych zębów. Prawdopodobnie świetnie nadawały się do rozgryzania orzechów, ziaren czy bulw. Co interesujące, jego zęby trzonowe były bardzo podobne do zębów niektórych współczesnych małp, np. makaków. Dla porównania, dzisiejsze wombaty mają zęby, które rosną przez całe życie, gdyż ścierają się na ich głównym pożywieniu, trawie, dodaje profesor Gavin Priedaux. Mukupirna fortidentata ważył około 50 kilogramów i należał do największych torbaczy swojej epoki. Był on przedstawicielem wymarłej linii ewolucyjnej Mukupirnidae, która ponad 25 milionów lat temu oddzieliła się od wspólnego przodka z dzisiejszymi wombatami. Wombaty odniosły sukces, a Mukupirnidae wyginęły przed końcem oligocenu. Z kolei opos Chunia pledgei należy do mało poznanej wymarłej rodziny Ektopodontidae. Wszyscy jej przedstawiciele mieli dziwaczne zęby z charakterystycznymi ostrzami ustawionymi jak kod kreskowy. I każdy gatunek charakteryzował się własnym wzorcem. Badane zwierzęta żyły w czasie, gdy klimat Australii zaczął zmieniać się na coraz bardziej suchy. « powrót do artykułu
-
Polacy chcą implantować jonami stare księgi i drewniane zabytki
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Dzięki pracy naukowców z Narodowego Centrum Badań Jądrowych oraz Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego lepiej można będzie chronić zabytki wykonane z materiałów drewnopochodnych, jak np. książki czy rzeźby. Okazuje się, że trwałość wchodzącej w ich skład celulozy można zwiększyć techniką implantacji jonów. Drewno to jeden z najważniejszych i najstarszych materiałów konstrukcyjnych ludzkości. Powstawały z niego nie tylko budynki, ale i powozy, okręty czy papier. Główny składnik drewna, celuloza, jest higroskopijna, więc łatwo wiąże wodę, co sprzyja rozwojowi grzybów, w tym i takich, które ją rozkładają. Zabieg implantacji polega na modyfikowaniu warstwy wierzchniej materiału wiązką jonów określonych pierwiastków. O ostatecznych właściwościach przekształconej powierzchni decyduje szereg czynników, m.in. umiejętny dobór rodzaju jonów oraz czas i sposób ekspozycji przedmiotu na wiązkę, mówi doktor Marek Barlak z NCBJ. Naukowcy postanowili sprawdzić, czy implantacja zmniejsza skłonność materiałów z celulozy do wchłaniania wody oraz czy chroni ona przed rozwojem grzybów. Testy przeprowadzono na celulozie wyprodukowanej w Instytucie Nauk Drzewnych i Meblarstwa SGGW. Implantowano je jonami gazów szlachetnych i metali. Testy prowadzono w komorze próżniowej. Tam celulozę poddano działaniu wiązki o szerokości 6 cm i tak dobranej energii, by jony zagłębiły się w materiał na ściśle określoną głębokość. Badania dotyczące nadaniu celulozie właściwości hydrofobowych przeprowadzono za pomocą jonów helu i argonu, implantowanych w osobnych dawkach. Tak przygotowany materiał miał wyraźnie mniejszą zwilżalność niż celuloza nie poddana zabiegu implantacji. Szczegółowe badania pokazały, że jony argonu wnikały na głębokość ok. 70 nm, a jony helu nawet na 600 nm. Dzięki tego typu badaniom naukowcy nauczą się lepiej dopasować rodzaj implantacji do właściwości i stanu materiału. Z kolei do implantacji pod kątem ochrony przed grzybami wybrano jony miedzi, cynku i srebra. Nasze testy biologiczne wykazały, że jony srebra zaimplantowane na powierzchni celulozy działają biobójczo na jeden z ważniejszych grzybów odpowiedzialnych za rozkład celulozy, mianowicie Trichoderma viride. W naturze te mikroskopijne grzyby można znaleźć na powierzchni rozłożonego drewna, powszechnie występują także w glebie, mówi doktor Izabela Betlej z SGGW. Co ważne, żaden z zabiegów nie zagroził próbkom. Temperatura ich powierzchni nie przekroczyła 50 stopni Celsjusza. Naukowcy z NCBJ i SGGW mówią, że jedynym ograniczeniem jest wielkość komory próżniowej, która musi pomieścić cały przedmiot poddany implantacji. « powrót do artykułu-
- implantacja jonami
- drewno
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Galaktyczny wiatr wymyka się współczesnym modelom
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Z galaktyki NGC 253, położonej o 11,4 miliona lat świetlnych od nas, wieje wiatr o temperaturze milionów stopni. Każdego roku wywiewa on z centrum galaktyki gaz o masie dwukrotnie większej od masy Ziemi. Wiatr ten wzbogaca przestrzeń międzygwiezdną w materiał, z którego mogą powstać gwiazdy, planety oraz w składniki niezbędne do powstania życia. NGC 253 to galaktyka spiralna, jest zatem podobna do Drogi Mlecznej, jednak gwiazdy tworzą się w niej 2 do 3 razy szybciej niż w naszej galaktyce. Naukowcy z Ohio wykorzystali teraz obserwacje wiatru galaktycznego do sprawdzenia źródła jego pochodzenia. Uczeni zauważyli, że gęstość i temperatura wiatru są najwyższe w odległościach nie przekraczających 800 lat świetlnych od centrum galaktyki, później zaś zmniejszają się. Obserwacja ta nie zgadza się z wcześniejszymi modelami przewidującymi, że wiatry pochodzące z galaktyk gwiazdotwórczych mają sferyczny kształt. Są za to zgodne z nowszymi przewidywaniami, mówiącymi, że wiatry takie pochodzą z pierścieni wielkich gromad młodych masywnych gwiazd. Jednak i tutaj zgodność nie jest pełna, co sugeruje, że mamy do czynienia z mechanizmami, których współczesna nauka nie rozumie. Być może tym brakującym elementem jest fakt, że w pewnym momencie temperatura wiatru zaczyna gwałtownie spadać. To może wskazywać, że wiatr „wbija się” w zimny gaz, który go ochładza i spowalnia. Uwzględnienie takiego mechanizmu mogłoby ewentualnie wyjaśnić rozbieżność pomiędzy modelami a obserwacjami. Sebastian Lopez i jego zespół z Ohio State University przyjrzeli się też składowi tego wiatru i stwierdzili, że zawiera on tlen, neon, magnes, krzem, siarkę i żelazo. Co interesujące, zawartość tych pierwiastków w wietrze szybko spada w miarę zwiększania się odległości do centrum galaktyki. Takiego zjawiska nie zaobserwowano wcześniej w przypadku dobrze przestudiowanej galaktyce gwiazdotwórczej M82. Dlatego też potrzebne są kolejne badania, które pozwolą stwierdzić, skąd biorą się te różnice. « powrót do artykułu -
Materiał z XVI wieku to najstarszy szkocki tartan
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Najnowsze badania wykazały, że fragment tartanu znaleziony przed około 40 laty w torfowisku w dolinie Glen Affric powstał w XVI wieku, jest zatem najstarszym zachowanym tartanem w Szkocji. Badaniem zajęli się najpierw eksperci z National Museums Scotland, którzy na podstawie mikroskopii cyfrowej wyróżnili w tartanie cztery kolory: zielony, brązowy oraz prawdopodobnie czerwony i żółty. Kolor zielony został uzyskany m.in. za pomocą urzetu barwierskiego. Składników innych barw nie udało się określić, ale naukowcy stwierdzili, że do ich produkcji nie wykorzystano barwników syntetycznych, co wskazywało na powstanie tartanu przed rokiem 1750. Następnie przystąpiono do badań metodą radiowęglową, która wymagała dokładnego oczyszczenia materiału z pozostałości torfu, którego obecność zafałszowałaby wyniki. Badanie to wykazało, że tartan powstał w latach 1500–1655, a najbardziej prawdopodobnym zakresem dat jest 1500–1600. Tym samym mamy tu do czynienia z najstarszym szkockim tartanem. Badania trwały aż pół roku, a prowadzący je eksperci są niezwykle zadowoleni z wyników. W Szkocji stare tekstylia rzadko się zachowują ze względu na tamtejsze warunki naturalne. W tym przypadku w zachowaniu materiału pomógł fakt, że trafił on do torfowiska. Eksperci nie są w stanie określić, do kogo tartan mógł należeć. Co prawda znaleziono go na terenach kontrolowanych przez klan Chisholm, jednak to zbyt mało, by jednoznacznie określić pochodzenie materiału. Tartan, który tak bardzo kojarzy nam się obecnie ze Szkocją, jest nowożytnym wynalazkiem. Jednoznaczne odniesienia pisane do tartanu pojawiają się dopiero w XVII wieku. Najstarsze znane przedstawienie w sztukach wizualnych to obraz „Highland Chieftain” Johna Michaela Wrighta, z którego możemy się dowiedzieć, że podobny do współczesnego wzór był stosowany około 1660 roku. Pochodzące z późniejszych wieków obrazy wskazują, że stosowano przypadkowe wzory krat i dowolnie je mieszano. Dopiero pod koniec XVIII wieku tartan stał się symbolem narodowego stroju Szkocji, a w XIX wieku konkretne wzory tartanów zaczęły być kojarzone z konkretnymi klanami. « powrót do artykułu -
Polski uczony opracował metodę usuwania radioaktywnego cezu
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Doktor Artur Kasprzak z Wydziału Chemicznego Politechniki Warszawskiej jest pionierem badań nad zastosowaniem materiałów zawierających sumanen do usuwania radioaktywnego cezu. Wysokie stężenie izotopu 137Cs występuje głównie w miejscach katastrof atomowych. Nic więc dziwnego, że badaniami Kasprzaka zainteresowani są Japończycy, którzy zmagają się ze skutkami awarii w Fukushimie. Problem dotyczy jednak całego świata, bo cez wykorzystuje się m.in. w leczeniu nowotworów. Stabilny izotop cezu 133Cs występuje w przyrodzie w sposób naturalny. Natomiast izotop 137Cs, obecny w wypalonym paliwie jądrowym, to jeden ze sprawiających największe problemy pierwiastków promieniotwórczych o krótkim do średniego okresie połowicznego rozpadu. Ma on dość niski punkt wrzenia, łatwo się uwalnia i może przebyć w powietrzu bardzo duże odległości. Po opadnięciu na ziemię łatwo rozprzestrzenia się w środowisku, gdyż jego sole bez problemu rozpuszczają się w wodzie. Cez-137 jest wykorzystywany też do kalibracji urządzeń wykrywających promieniowanie, w radioterapii medycznej i niektórych urządzeniach pomiarowych. Naukowcy od dawna szukają sposobów na usuwanie soli cezu z roztworów wodnych. Jednak problem stanowią zarówno niska selektywność stosowanych metod, w wyniku czego usuwane są też pożądane pierwiastki, jak i wysoki koszt utylizacji. Sumanenem zainteresowałem się w 2019 roku podczas stażu naukowego w Osaka University w Japonii, gdy pracowałem w zespole prof. Hidehiro Sakurai – to on w 2003 roku odkrył ten związek. Zwróciłem uwagę, że większość badań prowadzonych nad sumanenem to głównie badania strukturalne i syntetyczne. Brakowało w nich informacji o praktycznym wykorzystaniu. Udało mi się jedynie znaleźć wzmiankę, że sumanen w sposób selektywny oddziałuje z kationami cezu, wspomina doktor Kasprzak. Uczony postanowił więc stworzyć magnetyczny nanomateriał absorbujący cez. Wynikiem jego pracy są modyfikowane sumanenem nanocząski węglowe z rdzeniem kobaltowym. Materiał absorbujący cez wsypuje się do zanieczyszczonej wody. Jego właściwości magnetyczne pozwalają na szybkie, łatwe i dokładne oddzielenie materiału od roztworu. Jeśli wrzucimy do zanieczyszczonej wody materiał bez tych właściwości, musimy oddzielić go w inny sposób, chociażby poprzez odsączanie lub wirowanie. W kuchni jest to proste, ale w przemyśle już nie. Właściwości magnetyczne ułatwiają cały proces. Wystarczy, że przyłoży się magnes do fiolki i materiał oddziela się od roztworu, a wraz z nim cez, mówi uczony. Dotychczasowe testy wypadły bardzo pomyślnie. Rozwiązanie Kasprzaka sprawdziło się zarówno, gdy do roztworu dodano sód i potas, które miały przeszkadzać w działaniu absorbentu, jak i podczas oczyszczania ścieków powstających w trakcie prac nad prekursorem leku przeciwnowotworowego i ścieków z badań chemicznych. Co więcej, absorbent można łatwo regenerować za pomocą niewielkiej ilości wody, zatem i wielokrotnie używać. « powrót do artykułu -
Pierwsze od 70 lat narodziny geparda w Indiach
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Po raz pierwszy od 70 lat w Indiach przyszły na świat młode gepardy. Narodziny młodych, z rodziców sprowadzonych z Afryki, to dobra wiadomość, gdyż gepardy na całym świecie są narażone na wyginięcie. Nie zmienia to jednak sytuacji skrajnie zagrożonego podgatunku – geparda azjatyckiego – który może zniknąć z powierzchni Ziemi w ciągu kilku najbliższych lat. W 1952 roku oficjalnie uznano, że gepardy w Indiach wyginęły. Zwierzęta zostały wytępione w wyniku polowań, utraty habitatów oraz zanikania gatunków stanowiących ich pożywienie. Indie od dekad próbują reintrodukować wielkie koty. W ubiegłym roku przywieziono tam 8 gepardów z Namibii, a w lutym bieżącego roku trafiło tam dodatkowo 12 zwierząt z Afryki Południowej. Strażnicy przyrody w Kuno National Park poinformowali właśnie o zauważeniu czterech młodych, które urodziła jedna z samic przywiezionych we wrześniu. Młode przyszły na świat prawdopodobnie około 5 dni temu. Wszystko wskazuje na to, że i one, i ich matka, są w dobrym stanie. Informacja o narodzinach jest o tyle pocieszająca, że przed dwoma dniami z powodu choroby nerek zmarł w Kuno National Park jeden z namibijskich gepardów. Obecnie na świecie żyje zaledwie około 7000 gepardów. Większość z nich zamieszkuje południe Afryki. Populacje w RPA, Botswanie, Namibii, Zambii i Mozambiku liczą w sumie około 4000 zwierząt. W Iranie przetrwała zaś ostatnia populacja geparda azjatyckiego. Z podgatunku, który jeszcze na początku XX wieku spotykany był od Izraela po Bangladesz i od Jemenu po Kazachstan, pozostało obecnie nie więcej niż 50 osobników żyjących w centralnym Iranie. Ich liczba gwałtownie spada. « powrót do artykułu