Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. NASA poinformowała o znalezieniu wody na oświetlonej przez Słońce powierzchni Księżyca. Wodę zauważono za pomocą Stratospheric Observatory for Infrared Astronomy (SOPHIA). Odkrycie sugeruje, że woda może być obecna nie tylko w zimnych, zacienionych miejscach Srebrnego Globu. SOFIA, czyli obserwatorium umieszczone na pokładzie samolotu, wykryło molekuły wody (H2O) w Kraterze Claviusa. To jeden z największych księżycowych kraterów widocznych z Ziemi. Znajduje się on na południowej półkuli Księżyca. Już wcześniejsze obserwacje powierzchni satelity Ziemi wskazywały na istnienie tam pewnej formy wodoru, jednak nie pozwalały one na jednoznaczne stwierdzenie, czy mamy do czynienia z wodą, czy też z grupą hydroksylową (-OH). Dzięki obserwatorium SOFIA dowiadujemy się, że w Kraterze Claviusa koncentracja wody wynosi od 100 do 412 części na milion. To około 0,35 litra na każdy metr sześcienny księżycowego gruntu. Mamy dane wskazujące, że H2O, czyli po prostu woda, może być obecna na oświetlonych częściach Księżyca - mówi Paul Hertz, dyrektor Wydziału Astrofizyki w Dyrektoriacie Misji Naukowych NASA. Teraz wiemy, że woda tam jest. To odkrycie zmienia nasze rozumienie powierzchni Księżyca i każe zadać sobie pytania o obecność zasobów potrzebnych do eksploracji głębszych części kosmosu. Wody w Księżycu jest naprawdę mało. Dość wspomnieć, że na Saharze jest jej 100-krotnie więcej. Jej odkrycie w księżycowym gruncie każe też zadać sobie pytanie, w jaki sposób woda jest tworzona i jak jest w stanie przetrwać na niemal pozbawionych atmosfery ciałach niebieskich. Woda to bardzo cenny surowiec, którego obecność na Księżycu znakomicie ułatwiłaby eksplorację kosmosu. Jednak w tej chwili nie wiadomo, czy księżycową wodę da się łatwo pozyskać. Sukces obserwatorium SOFIA był możliwy dzięki dziesięcioleciom badań. Gdy w 1969 roku astronauci z misji Apollo przywieźli na Ziemię próbki księżycowego gruntu sądzono, że Srebrny Glob jest całkowicie suchy. W ciągu kolejnych dekad znaleziono lód w stale zacienionych kraterach. Kolejne misje naukowe znajdowały też wodór na oświetlonych przez Słońce fragmentach Księżyca, jednak nie udawało się jednoznacznie stwierdzić, czy występuje on w postaci H2O czy -OH. Wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z pewnym stopniem uwodornienia. Nie wiedzieliśmy jednak, czy jest tam woda, czy bardziej coś, co przypomina środek do czyszczenia rur - mówi Casey Honniball z Univeristy of Hawaii. SOFIA wszystko zmieniła. Laboratorium latające na wysokości ponad 13.700 metrów na pokładzie zmodyfikowanego Boeinga 747 wyposażono w 106-calowy teleskop pracujący w podczerwieni. Jako że na tej wysokości teleskop znajduje się nad 99% całej pary wodnej w ziemskiej atmosferze, może uzyskać znacznie wyraźniejszy obraz niż analogiczne teleskopy na powierzchni Ziemi. Teraz SOFIA znalazła specyficzną dla molekuł wody emisję w paśmie 6,1 mikrometra. Obecnie nie wiadomo, skąd wzięła się woda na powierzchni Księżyca. Mogły ją tam zanieść mikrometeoryty. Inna możliwość to zaniesienie wodoru przez wiatr słoneczny. Wodór mógł przereagować z minerałami zawierającymi tlen, tworząc grupę hydroksylową. Następnie promieniowanie pochodzące z bombardowania Księżyca mikrometeorytami mogło zamienić grupę hydroksylową w wodę. Nie wiadomo też, jak to się stało, że woda na Księżycu wciąż się utrzymuje. Może być uwięziona w strukturach przypominających korale, które powstały w wyniku działania wysokich temperatur spowodowanych uderzeniami mikrometeorytów. W takim wypadku dość trudno byłoby ją pozyskać. Woda może być też uwięziona pomiędzy ziarnami księżycowego gruntu i chroniona w ten sposób przed odparowaniem. « powrót do artykułu
  2. Domowe kamery to bez wątpienia bardzo pożyteczne narzędzia, które ułatwiają nasze życie w wielu ważnych aspektach. Pozwalają lepiej chronić dobytek materialny, doglądać dzieci, obserwować zachowanie naszych zwierzaków i tak dalej. Niestety, podłączając podgląd naszego mieszkania do internetu, wystawiamy się także na ataki hakerskie. Czym grozi brak odpowiedniego zabezpieczenia domowych kamer? Niedawno pojawiły się informacje o grupie przestępczej, która poprzez aplikację Discord ma sprzedawać w internecie nagrania zarejestrowane w prywatnych domach. Według raportu Asia One spora część owych nagrań trafiła na znane serwisy pornograficzne. Do sprzedaży miały też trafić nagrania prezentujące dzieci, matki karmiące piersią oraz wiele innych sytuacji, które mają miejsce w naszych domach, ale nie chcemy, aby stały się one czymś ogólnodostępnym. Według doniesień liczba kamer, które zostały przechwycone przez internetowych przestępców, przekracza 50 tysięcy. Do sieci trafiło łącznie ponad 3 TB prywatnych, często bardzo intymnych nagrań. Pomimo że sprawa została ujawniona, Asia One informuje, iż przestępcy nadal działają. Ich klienci mogą podobno nie tylko zakupić nagrane materiały, ale nawet uzyskać dostęp do transmisji na żywo! Oznacza to po prostu tyle, że najprawdopodobniej duża część osób, które padły ofiarą ataku nadal nie ma świadomości tego faktu. Jak można chronić kamery domowe? Specjaliści podkreślają, że przed podłączeniem obrazu z kamer do internetu koniecznie należy zadbać o odpowiednie zabezpieczenie. Podstawowe i najbardziej efektywne metody w tym zakresie to: ●    VPN online, ●    ustawienie mocnych haseł dostępu do urządzeń (należy zmienić hasła domyślne na własne), ●    korzystanie z programów antywirusowych ●    regularne aktualizowanie zarówno antywirusa, jak i firewalla. Czy jednak przechwycenie przez przestępców dostępu do domowej kamery naprawdę jest tak łatwe? Niestety, w wielu wypadkach odpowiedź brzmi: tak. Od pewnego czasu rozgłosu nabiera sprawa związana z działaniem firmy Ring, której właścicielem jest Amazon. Ring to znany w USA oraz innych krajach producent systemów monitoringu domowego. O firmie zrobiło się głośno ze względu na liczne historie użytkowników, którzy nabyli ich systemy, a po jakimś czasie padli ofiarą cyberprzestępstw. W niektórych wypadków użytkownicy byli szantażowani: przestępcy żądali pieniędzy w zamian za nieujawnienie domowych nagrań, do których uzyskali dostęp. Ponadto, firmie Ring zarzuca się również zbyt liberalne podejście do kwestii współpracy z policją oraz przekazywania organom ścigania dostępu do kamer użytkowników. Jaki stąd wniosek? Korzystając z systemu domowych kamer, o swoje bezpieczeństwo musisz zatroszczyć się sam. W przeważającej większości wypadków sprzęt sam w sobie posiada bowiem kiepskie zabezpieczenia, na co zwróciło już uwagę między innymi Brytyjskie Narodowe Centrum Bezpieczeństwa. Według NCSC sprzęt sprzedawany przez producentów często nie oferuje odpowiedniego poziomu ochrony. Mylisz się jednak, jeżeli sądzisz, że stanowi to problem wyłącznie w Wielkiej Brytanii. Musisz pamiętać, że producenci sprzedający systemy domowego monitoringu oraz różnego rodzaju interaktywne gadżety to firmy o zasięgu międzynarodowym. Co gorsza, popyt na prywatne nagrania najwyraźniej jest tak duży, że pojawiły się nawet specjalne narzędzia, które ułatwiają przechwytywanie tego rodzaju danych. Jednym z nich jest wyszukiwarka Shotan: znacząco upraszcza ona proces wynajdywania oraz przejmowania źle zabezpieczonych kamer podłączonych do sieci. W ten sposób twoje ściśle prywatne nagrania mogą stać się zdobyczą nawet początkującego hakera. Co z kamerkami w laptopach? Najbardziej głośne sprawy ostatnich miesięcy dotyczą przechwytywania obrazu z kamer domowych. Czy jednak oznacza to, że kamera w twoim laptopie jest równie niebezpieczna? Odpowiedź brzmi: niestety tak. Na ryzyko przechwycenia dostępu do kamerki w laptopie narażasz się w wielu sytuacjach, które wydają się całkowicie banalne. Specjaliści, a nawet szef FBI James Comey, zalecają zasłanianie kamerek w komputerach. Jest to słuszna rada. Musisz jednak pamiętać, że jeżeli przestępca ma dostęp do twojej kamerki, to niemal na pewno posiada też dostęp do innych funkcji systemu oraz zasobów twojego komputera. Samo zasłanianie kamerki to więc zdecydowanie zbyt mało. Musisz też zapobiec sytuacji, w której przestępcy uzyskają dostęp do twoich danych. Virtual Private Network zapewni ci ochronę prywatności podczas korzystania z internetu. Pozostałe składniki, które stworzą wirtualną tarczę obronną, to antywirus, zapora ogniowa oraz… zdrowy rozsądek. Bardzo często tracimy bowiem dane w banalny sposób, np. klikając podejrzane linki, otwierając załączniki do wiadomości pochodzących od wątpliwych nadawców czy po prostu stosując słabe hasła. « powrót do artykułu
  3. Zegarki szwajcarskie utożsamiane są współcześnie z precyzją, wysoką jakością i tradycjami. Na niektórych czasomierzach pojawia się sygnatura „Swiss Made", która przeznaczona jest tylko dla zegarków o najlepszych parametrach. Co w praktyce oznacza ta sygnatura i jakie zegarek Swiss Made warto kupić? Podpowiadamy. Długa historia zegarków Swiss Made Oznaczenie Swiss Made po raz pierwszy pojawiło się w 1922 roku i odnosiło się do zegarków szwajcarskich, które były transportowane do Stanów Zjednoczonych. Już w tamtym okresie, prawie 100 lat temu, szwajcarskie czasomierze były bardzo popularne, ze względu na doskonałą jakość i zastosowane technologie. Po kilkunastu latach sygnatura Swiss Made stała się rozpoznawalna na całym świecie, jednak producenci oznaczali w ten sposób także i te zegarki, które wcale nie spełniały szwajcarskich wymagań. Właśnie dlatego w 1971 roku ukazało się Rozporządzenie regulujące korzystanie ze znaku jakości dla zegarków. W styczniu 2017 roku pojawiła się nowa aktualizacja dotycząca wymagań, które spełniać muszą zegarki Swiss Made. Sygnatura Swiss Made w praktyce - co to oznacza? Obecnie zegarki szwajcarskie są uznawane za utożsamiane z doskonałą precyzją, wysoką jakością, wieloletnią tradycją oraz wyjątkowymi rozwiązaniami. Rozporządzenie z 1971 roku umożliwiło Szwajcarom na ochronę swojego przemysłu czasomierzy, a pomogła w tym Federation Horlogere, która broniła interesów Szwajcarów. Zgodnie z podejściem Federacji Szwajcarskiego Przemysłu Zegarmistrzowskiego, czasomierze Swiss Made muszą spełniać następujące wymagania: •    szwajcarski mechanizm w zegarku, •    czasomierz został w całości złożony w Szwajcarii, •    kontrola końcowa także odbyła się w Szwajcarii, •    koszty produkcji w minimum 60% zostały wygenerowane w Szwajcarii. Dodatkowo, zegarki z sygnaturą Swiss Made muszą posiadać mechanizm, który został zamontowany i wyprodukowany właśnie w Szwajcarii, a także w tym kraju sam mechanizm został skontrolowany. Ponadto minimum 60% kosztów produkcji mechanizmu zegarka zostało wygenerowane w Szwajcarii. Warto zaznaczyć, że podobne wymagania dotyczą koperty zegarka, która aby była uznana za Swiss Made musi spełnić następujące kryteria: •    przynajmniej jedna z operacji takich jak tłoczenie, polerowanie, została wykonana w Szwajcarii, •    koperta w całości została zmontowana i skontrolowana w Szwajcarii, •    minimum 60% wartości części składowych pochodzi ze Szwajcarii, •    koszty produkcji w minimum 60% zostały wygenerowane w Szwajcarii. Właśnie dlatego wymagania dotyczące oznaczenia Swiss Made są uznawane za mocno wyśrubowane. Przykładowo zegarek, który posiada mechanizm szwajcarski, ale inne jego komponenty pochodzą z innego kraju, nie otrzyma sygnatury Swiss Made. Obecnie Federacja Szwajcarskiego Przemysłu Zegarmistrzowskiego reprezentuje około 90% producentów zegarków i mechanizmów ze Szwajcarii. W ten sposób udało się uratować tradycyjne rozwiązania, a także zadbać o to, aby czasomierze produkowane w innych krajach nie otrzymywały sygnatury Swiss Made. Zegarki Swiss Made - wysoka jakość i prestiż Wiele osób marzy o tym, aby mieć przynajmniej jeden zegarek szwajcarski, oznaczony sygnaturą Swiss Made. Okazuje się, że marzenie to jest jak najbardziej możliwe do spełnienia, a taki czasomierz wcale nie musi pochłonąć kilkumiesięcznej pensji. Na stronie https://www.zegarek.net/ można znaleźć naprawdę szeroki wybór zegarków szwajcarskich o wysokiej jakości. Na uwagę zasługują między innymi zegarki marki Tissot, na przykład model Tissot T116.617.11.047.01 z sygnaturą Swiss Made. Marka ta specjalizuje się w produkcji czasomierzy najwyższej jakości już od 1853 roku, a jej siedziba znajduje się w miejscowości Le Locle. Tissot tworzy zegarki innowacyjne z tradycjami, które spodobają się zarówno osobom, które cenią klasyczne rozwiązania, jak i tym klientom, którym zależy na nowych technologiach i nowoczesności. Marka Tissot pełni rolę Oficjalnego Chronometrażysty w trakcie zawodów sportowych, na przykład imprez kolarskich oraz hokeju na lodzie. Ciekawą propozycją są także zegarki marki Certina, która należy do Swatch Group. Certina jest Oficjalnym Partnerem i Chronometrażystą Rajdowych Mistrzostw Świata. Marka posiada w swojej kolekcji szeroki wybór zegarków, stworzonych zarówno dla fanów klasycznych rozwiązań, jak i dla tych, którym zależy na bardziej innowacyjnych lub sportowych czasomierzach. Na uwagę zasługuje model Certina C032.430.16.041.00 z sygnaturą Swiss Made. Ten model jest połączeniem zegarka klasycznego i luksusowego, który doskonale sprawdzi się w przypadku biznesmenów oraz osób, którym zależy na szykownym wyglądzie. Kolejną marką z zegarkami sygnowanymi Swiss Made jest Epos. Czasomierze tej marki są nieco droższe niż poprzednie propozycje, jednak Epos to przedsiębiorstwo o długich korzeniach, pielęgnowanych starannie tradycjach oraz bardzo precyzyjnych układach w zegarkach. Fanom nietypowych rozwiązań na pewno spodoba się model Epos 3442.136.22.16.56 Sportive, który posiada sygnaturę Swiss Made. Ten model charakteryzuje się złoconą kopertą i szkieletowym mechanizmem automatycznym Sellita SW200. Zakup zegarka szwajcarskiego z oznaczeniem Swiss Made to doskonały pomysł na prezent dla bliskiej osoby lub dla siebie. Takie czasomierze charakteryzują się niezwykle wysoką jakością, doskonałą precyzją i połączeniem rozwiązań tradycyjnych oraz nowoczesnych. « powrót do artykułu
  4. Tureccy archeolodzy odsłonili główną bramę pałacu w Harranie. Stanowisko to znajduje się w południowo-wschodniej Turcji, ok. 40 km na południowy wschód od Şanlıurfy. Jak powiedział Anadolu Agency prof. Mehmet Önal, dyrektor Wydziału Archeologii Harran Üniversitesi, wykopaliska są prowadzone od 6 lat. Odsłonięcie głównej bramy pałacu zajęło aż 2 lata. Całkowicie odsłoniliśmy jedną z dwóch znanych bram historycznego pałacu. Brama [z południowo-wschodniej jego części] ma ok. 7 m wysokości i jest zbudowana z bazaltowych bloków [...]. Önal dodał, że zespół natrafił na inskrypcje w języku arabskim, które pomogą w datowaniu konstrukcji. Oprócz tego naukowcy analizują symbole z pieczęci, pierścienie oraz groty. Önal przypomina, że to jeden z nielicznych pałaców, zachowanych od średniowiecza w krajach Bliskiego Wschodu. Jak wyjaśnia profesor, łaźnia odkryta podczas wcześniejszych wykopalisk została zbudowana w XII-XIII w. Pierwsze wykopaliska w Harranie rozpoczęły się w 1950 r. Harran, czyli biblijny Haran, zwany przez Rzymian Carrhae, ma niezwykle bogatą historię. Ślady nieprzerwanego osadnictwa sięgają tam 6000 lat przed Chrystusem. Miejscowość była centrum kultu Sina, boga Księżyca. O istnieniu jego świątyni wspomina gliniana tabliczka z około 1800 roku przed naszą erą. Harran był ważną stolicą prowincjonalną imperium asyryjskiego. Na tyle ważną, że rezydował tam ostatni władca imperium. Babilończycy odbudowali świątynię Sina i również uczynili z Harran prowincjonalną stolicę. Harran jest wielokrotnie wspominany w Biblii. To w nim osiedliła się rodzina Abrahama po opuszczeniu Ur. W czasach Seleucydów miasto było macedońską kolonią wojskową. Następnie przez jakiś czas było stolicą królestwa Osroene, które znalazło się w strefie wpływów Persji. To w bitwie z Persami pod Harranem zginął członek triumwiratu Marek Licyniusz Krassus. Rzym zdobył miasto dopiero 200 lat po śmierci Krassusa. W Harranie został zamordowany cesarz Karakalla, który przyjechał tam, by odwiedzić świątynię Sina. W Harranie też cesarz Julian Apostata złożył ofiarę Sinowi. Miasto niejednokrotnie przechodziło z rąk do rąk pomiędzy Rzymem, Bizancjum a Persją. Gdy w 639 roku zostało ostatecznie zdobyte przez Arabów zamieszkane było przez chrześcijan oraz, prawdopodobnie, wyznających gnostycyzm Sabejczyków. Niewykluczone, że harrańscy Sabejczycy – będąc źródłem wiedzy o greckiej filozofii i nauce – odegrali ważną rolę w kształtowaniu arabskiego życia intelektualnego. « powrót do artykułu
  5. Współczesne zegary optyczne pracują z dokładnością 1 sekundy na 20 miliardów lat. Dlatego też naukowcy z USA, pracujący pod kierunkiem Juna Ye z Narodowego Instytutu Standardów i Technologii postanowili wykorzystać tę precyzję oraz niezwykłą stabilność wykorzystywanych w nich kryształów krzemowych do uściślenia zakresu potencjalnych interakcji zachodzących pomiędzy ciemną materią a cząstkami i polami Modelu Standardowymi. O ciemnej materii wiemy niewiele. Mamy jedynie pośrednie dowody na jej istnienie, gdyż widzimy wywierane przez nią efekty grawitacyjne w skali galaktycznej i kosmologicznej. Jednym z elementów, które dotychczas wymykają się naukowcom poszukującym ciemnej materii są spodziewane oscylacje stałych fizycznych, jakie powinny zachodzić na styku ciemnej materii oddziałującej z cząstkami Modelu Standardowego. Ye i jego zespół zdali sobie sprawę, że jeśli za pomocą zegara optycznego nie uda się zaobserwować takich oscylacji, oznacza to, że siła interakcji ciemnej materii z materią jest znacznie mniejsza niż obecnie przyjmowana. Poszukiwania ciemnej materii prowadzone są w wielu laboratoriach na świecie. Cząstkami ciemnej materii mogą być hipotetyczne aksjony czy WIMP-y (słabo oddziałujące masywne cząstki) o masach sięgających 100 GeV. Jednak Amerykanie postanowili przyjrzeć się drugiemu krańcowi masy. Wykorzystali zegar optyczny do poszukiwania możliwych interakcji pomiędzy ciemną materią a materią przy masach znacznie poniżej 1 eV czyli o 500 000 razy mniejszych niż masa elektronu w czasie spoczynku. Zegary optyczne to rodzaj zegarów atomowych. Wykorzystują one drgania atomów strontu. Częstotliwość ich pracy jest bezpośrednio związana z niektórymi stałymi fizycznymi, co pozwala dokonywać niezwykle precyzyjnych pomiarów ewentualnych zmian. Ye i jego zespół użyli więc zegara optycznego do poszukiwania jakichkolwiek zmian stałej struktury subtelnej (α), która opisuje siłę oddziaływań elektromagnetycznych. W tym celu porównali częstotliwość drgań atomu strontu z krzemową wnęką optyczną. Częstotliwość obu jest definiowana przez α oraz inną stałą fizyczną, masę spoczynkową elektronu (me). Jednak w obu przypadkach zależności pomiędzy stałymi są różne, zatem ich stosunek do siebie pozwala na określenie ewentualnych zmian α. Używano już zegarów atomowych pracujących z częstotliwościami mikrofalowymi do określenia granic siły oddziaływania ciemnej materii. Nasza praca to pierwsza próba wykorzystania zegara optycznego do znalezienia oscylacji świadczących o istnieniu ciemnej materii, mówi Ye. Naukowcy porównali więc częstotliwość wnęki optycznej do częstotliwości zegara optycznego i dodatkowo użyli też częstotliwości wodorowego masera. Co prawda urządzenie to nie pozwala na tak precyzyjne pomiary jak zegar optyczny, jednak bazuje on na innym stosunku częstotliwości do α i me, a dzięki porównaniu tych właściwości z danymi krzemowej wnęki można sprawdzać ewentualne oscylacje wartości me. O ile oscylacje wartości a wskazywałaby na oddziaływania pomiędzy ciemną materią a polem elektromagnetycznym, to oscylacje me ujawniłyby jej interakcje z elektronem. Wykorzystanie w pomiarach krzemowej wnęki optycznej pozwala dodatkowo skorzystać z jej stabilności. Większość takich wnęk jest wykonanych ze szkła, które jest nieuporządkowanym amorficznym ciałem stałym. Nowa generacja krzemowych wnęk optycznych wykonanych z pojedynczego kryształu krzemu utrzymywanego w temperaturach kriogenicznych powoduje, że są one o cały  rząd wielkości bardziej stabilne. To podstawowa zaleta naszej pracy, mówi Colin Kennedy, jeden z autorów badań. Tak jak się spodziewano, nie zaobserwowano oscylacji podstawowych stałych fizycznych spowodowanych oddziaływaniem z ciemną materią. Oznacza to, że dla cząstek ciemnej materii o masie od 4,5 x 10-16 aż do 1 x 10-19 eV możliwa siła oddziaływań definiowana przez α jest nawet pięciokrotnie mniejsza niż obecnie zakładana. Dla stałej me i cząstek o masie 2 x 10-19 po 2 x 10-21 eV siła ta jest nawet 100-krotnie mniejsza. Ze szczegółami można zapoznać się w pracy Precision Metrology Meets Cosmology: Improved Constraints on Ultralight Dark Matter from Atom-Cavity Frequency Comparisons « powrót do artykułu
  6. Odnotowano rekordowe wzrosty liczebności 2 endemitów z Wysp Galápagos: pingwinów równikowych (Spheniscus mendiculus) i kormoranów nielotnych (Phalacrocorax harrisi). Pingwin równikowy to gatunek zagrożony, a kormoran nielotny jest gatunkiem narażonym na wyginięcie. Biorąc pod uwagę historyczne dane gromadzone od 1977 r., liczba kormoranów nielotnych sięgnęła rekordowych wartości. Liczba pingwinów równikowych jest najwyższa od 2006 r. - podkreślono w komunikacie Parku Narodowego Galápagos. Spis wykazał, że o ile w 2019 r. liczebność S. mendiculus wynosiła 1451, o tyle w roku 2020 wzrosła ona do 1940. W przypadku kormoranów rok temu odnotowano 1914, a w roku bieżącym aż 2220 osobników. Badanie przeprowadzili we wrześniu specjaliści z Fundacji Karola Darwina i Parku Narodowego Galápagos. Jak powiedział ekwadorski minister środowiska Paulo Proano, wyniki spisu odzwierciedlają dobry stan zdrowia populacji ptaków z archipelagu. Wg przedstawicieli Parku, do wzrostu liczebności obu gatunków przyczyniło się zjawisko La Niña, które zapewnia ptakom większą ilość pokarmu. Oprócz tego przez pandemię zmniejszył się ruch turystyczny i zakłócenia w okolicach gniazdowania pingwinów i kormoranów. « powrót do artykułu
  7. Kultura Clovis, przez dziesięciolecia uważana za najstarszą kulturę Ameryki Północnej, wciąż nas zaskakuje. Najnowsze badania artefaktów wykonanych przez przedstawicieli tej kultury wykazały, że wszystkie one powstały w bardzo krótkim czasie, pomiędzy 13 050 a 12 750 lat temu. Profesor antropologii Michael Wateraz, dyrektor Center for the Study of the First Americans, oraz antropolodzy David Carlson z Texas A&M University i Thomas Stafford ze Stafford Research wykorzystali metody datowania radiowęglowego do zbadania kości, węgla drzewnego i skamieniałych roślin z 10 znanych stanowisk kultury Clovis. Wciąż nie wiemy, dlaczego kultura Clovis tak nagle się pojawiła i tak szybko zniknęła, mówi Waters. Warto zauważyć, ze kultura Clovis pojawia się na 300 lat przed zniknięciem z Ameryki Północnej megafauny. Zniknięcie kultury Clovis przed około 12 750 laty zbiega się z wyginięciem mamutów i mastodontów, ostatnich przedstawicieli megafauny. Może broń kultury Clovis była wyspecjalizowana w polowaniu na te wielkie zwierzęta?, zastanawia się uczony. Waters przypomina, że jeszcze do niedawna Clovis uznawano na za pierwszą kulturę Ameryki. Jej przedstawiciele szybko rozprzestrzenili się po całym kontynencie. Kultura ta przetrwała jednak zbyt krótko, by jej przedstawiciele zdążyli skolonizować obie Ameryki. Co więcej, w ostatnich latach pojawiły się silne dowody wskazujące, że ludzie zamieszkiwali w Ameryce na tysiące lat przed pojawieniem się Clovis. Jednak kultura to pozostaje bardzo ważna, chociażby z tego względu, że wyraźnie odróżnia się od innych kultur i rozprzestrzeniła się po całym kontynencie północnoamerykańskim. Znakiem rozpoznawczym kultury Clovis są charakterystyczne groty niespotykane nigdzie indziej na świecie. Są one smukłe, liściowate, starannie retuszowane i dwustronnie kanelowane. Zwykle groty takie spotyka się na Wielkich Równinach i wschodzie USA. Są one współczesne innym typom grotów z zachodu USA oraz z Ameryki Południowej. Wskazuje to, że ludzie, którzy zamieszkali Amerykę Północną i Południową przed około 13 000 laty w różny sposób dostosowywali się do lokalnych warunków, zauważa Waters. Bardziej precyzyjne określenie czasu istnienia kultury Clovis przybliża nas do rozwiązania zagadki jej pojawienia się i nagłego zniknięcia. « powrót do artykułu
  8. Jacek Łyczko, doktorant w Katedrze Chemii UPWr, zdobył niemal 1,5-milionowy grant Narodowego Centrum Badań i Rozwoju na stworzenie nowej generacji środków regulujących apetyt. Wykorzysta do nich naturalne i bezpieczne zapachy. Supermarkety zachęcają do zakupów zapachem świeżo pieczonego chleba. Centra handlowe przed świętami pachną goździkami, cynamonem i pieczonymi jabłkami. Od dawna wiemy, że nasze nosy mają duży wpływ na nasze zachowania. Jacek Łyczko, doktorant z Katedry Chemii UPWr postanowił wykorzystać tę wiedzę i stworzyć innowacyjne, bezpieczne i łatwe w użyciu środki regulujące apetyt. W obie strony. Około 18% naszego społeczeństwa to w tej chwili osoby po 65. roku życia. Wiele osób starszych, chorujących, szczególnie przebywających w różnych ośrodkach opiekuńczych, ma problem z obniżonym apetytem. 53% polskiego społeczeństwa to z kolei osoby z nadwagą lub otyłością. Jednocześnie rynek suplementów diety regulujących apetyt jest ogromny – kupujemy ponad 625 mln opakowań takich substancji rocznie. Problem polega na tym, że albo ich skuteczność jest dyskusyjna, albo wywołują wiele skutków ubocznych – mówi Jacek Łyczko, który na swoje badania zdobył grant w wysokości niemal 1,5 mln zł w ramach programu „Lider” Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Program to nie tylko środki na badania, ale i forma wsparcia w budowaniu kompetencji młodych naukowców w samodzielnym planowaniu, zarządzaniu i kierowaniu własnymi zespołami badawczymi podczas realizacji projektów, których wyniki mogą być wdrożone w gospodarce. Zespół, który dobrał i którym zarządzać będzie doktorant prof. Antoniego Szumnego, to przede wszystkim młodzi badacze przed trzydziestką. Z naturalnych i bezpiecznych olejków eterycznych i aromatów spożywczych stworzą specjalne kombinacje zapachowe na blotterach (tekturowych paskach, których używamy w perfumeriach) zwiększające lub zmniejszające apetyt. Najpierw w szeroko zakrojonych badaniach ankietowych zespół sprawdzi, jakie aromaty kojarzą się Polakom ze smacznym jedzeniem. Potem skomponuje odpowiednie zapachy, przebada je pod względem chemicznym, przedstawi do analizy ekspertom sensorycznym, a w rezonansie magnetycznym przetestuje ich oddziaływanie na odpowiednie ośrodki w ludzkim mózgu. Przeprowadzi też analizę morfologiczną odpadów po posiłkach, które zjedzą badani po powąchaniu blotterów – pozwoli to na ustalenie, czy, przykładowo, produkt może ograniczyć apetyt na dodatki skrobiowe, a zwiększyć na białko lub warzywa. Badania potrwają 3 lata. Paski redukujące apetyt absolutnie nie będą pachniały nieprzyjemnie. Naszym celem nie jest odstraszenie ludzi od jedzenia, wywoływanie negatywnych skojarzeń czy poczucia winy u osób ze zbyt dużą masą ciała. Chcemy wywołać uczucie sytości, które będzie kojarzyło się ze zjedzeniem pysznego, ciężkiego deseru, z popołudniową kawą, relaksem po obiedzie. Chcemy też skierować ich apetyt na zdrowsze produkty. Żeby miały na przykład ochotę na pełnoziarniste pieczywo, a nie na białą bułkę. Dzięki temu będą jadły mniej i lepiej – opowiada Jacek Łyczko, który w swoim doktoracie również zajmuje się zapachami – szuka takich metod suszenia roślin leczniczych i przyprawowych, które pozwolą uzyskać jak najwyższą wartość aromatyczną. W grancie Preludium z kolei ocenia korelacje pomiędzy materiałem roślinnym, składem jego olejków eterycznych a jakością zapachów na przykładzie różnych odmian mięt. Jestem też członkiem zespołu badawczego WBVG, którego liderem jest prof. Andrzej Białowiec i który bardzo nas motywuje do pisania i składania wniosków o granty. Kiedy w środku wakacji okazało się, że zostałem zakwalifikowany do drugiego etapu „Lidera”, a jest to rozmowa kwalifikacyjna, podczas której muszę w 5 minut zaprezentować swój pomysł i od której zależy, czy dostanę projekt, napisałem do zespołu z pytaniem, czy chcieliby wysłuchać mojej prezentacji, przegadać, może coś doradzić. I mimo, że wszyscy byli na urlopie, w rozjazdach, to się ze mną połączyli, podzielili swoimi opiniami, podpowiedzieli co poprawić, co zmienić, co jest OK. I ja to w zespole bardzo, bardzo doceniam. « powrót do artykułu
  9. Sonda OSIRIS-REx pobrała tak dużo próbek z asteroidy Bennu, że zgromadzony materiał uniemożliwia zamknięcie pojemnika i próbki uciekają w przestrzeń kosmiczną. Główny naukowiec misji, Dante Lauretta poinformował, że do pojemnika trafiło znacznie więcej materiału, niż się spodziewano. Próbnik, znajdujący się na końcu robotycznego ramienia, które dotknęło asteroidy, zagłębił się w jej powierzchnię bardziej niż przewidywano i z taką siłą, że zassał materiał, który zgromadził się również na krawędziach, uniemożliwiając zamknięcie. Naukowcy oceniają, że próbnik wdarł się na 48 centymetrów wgłąb Bennu. Padliśmy ofiarą własnego sukcesu, mówi Lauretta. Naukowiec poinformował, że kontrola misji nie może zrobić nic, by oczyścić próbnik i zapobiec dalszemu wydostawaniu się próbek. Jedyne, co pozostaje, to jak najszybciej przenieść próbki do kontenera, w którym mają wrócić na Ziemię. Przypomnijmy, że OSIRIS-REx to pierwsza misja NASA, której celem jest pobranie próbek bezpośrednio z asteroidy. Zgodnie z planem sonda miała z pomocą robotycznego ramienia dotknąć asteroidy, wystrzelić w kierunku jego powierzchni sprężony azot, a wzbity w ten sposób materiał miał trafić do specjalnego pojemnika, stamtąd zaś do kontenera, w którym zostanie wysłany na Ziemię. Zakładano, że zebrane zostanie co najmniej 60 gramów materiału, a weryfikacja, czy rzeczywiście udało się go pozyskać, miała odbyć się dwuetapowo. Najpierw za pomocą kamery kontrola misji miała zobaczyć, czy materiał jest w pojemniku. Następnie OSIRIS-REx miał wykonać obrót wokół własnej osi, co pozwoliłoby na określenie wagi zebranego materiału. Teraz wiadomo, w pojemniku są setki gramów próbek. I pojawił się problem, bo pojemnik się nie zamyka, a próbki z niego wylatują. W związku z tym zdecydowano, że materiał zostanie przeniesiony do kapsuły, w której trafi na Ziemię, już we wtorek. Czyli znacznie wcześniej niż zakładał plan misji. Najważniejszy jest teraz czas, mówi Thomas Zurbuchen, dyrektor NASA ds. misji naukowych. Misja OSIRIS-REx to pierwsza misja NASA, w ramach której pobrane z asteroidy próbki mają zostać przywiezione na Ziemię. Jako cel wybrano asteroidę Bennu, gdyż składa się on z materiałów bogatych w węgiel i naukowcy sądzą, że znajduje się tam najstarszy materiał, z którego powstał Układ Słoneczny. Jego zdobycie i przeanalizowanie pozwoli lepiej zrozumieć jak powstał Układ Słoneczny i życie na Ziemi. Samo dotknięcie asteroidy przez robotyczne ramię sondy było dużym sukcesem. Operację udało się wykonać z dokładnością do 1 metra. Jednak gdy dwa dni później naukowcy przyjrzeli się zdjęciom z sondy ze zdumieniem zobaczyli chmurę materiału z Bennu krążącą wokół sondy i od niej odlatującą. Lauretta mówi, że po zablokowaniu robotycznego ramienia sytuację udało się ustabilizować, jednak nie wiadomo, jak wiele materiału zostało utracone. Niezależnie od tego, ile materiału udało się zebrać, OSIRIS-REx pozostanie w pobliżu Bennu aż do marca. Marzec to – biorąc pod uwagę względną pozycję Ziemi i Bennu – najbliższy możliwy termin, w którym sonda może rozpocząć powrót. Próbki trafią na Ziemię w 2023 roku. W związku z niemożnością zamknięcia próbnika nie będziemy wiedzieli, ile materiału udało się zebrać. Manewr obrotu wokół własnej osi został odwołany w obawie przed utratą tego, co zebrano. Musimy poczekać, aż próbki wrócą na Ziemię. Dopiero wtedy się przekonamy, ile mamy. Jak się domyślacie, jest to dla nas trudne. Dobra wiadomość jest taka, że mamy bardzo dużo materiału, mówi Lauretta. Pierwszymi, którym udało się przywieźć na Ziemię próbki z asteroidy, są Japończycy. Wystrzelona w 2003 rok sonda Hayabusa pobrała z asteroidy Itokawa mniej niż 1 gram materiału, który trafił na Ziemię w 2010 roku. Druga podobna misja właśnie się kończy. Na 6 grudnia bieżącego roku zaplanowano powrót próbnika z sondy Hayabusa2. Wystrzelono ją w 2014 roku, by pobrała próbki z asteroidy Ryugu. Na Ziemię wróci 100 miligramów próbek. « powrót do artykułu
  10. Z Living planet report 2020, przygotowanego przez WWF i Zoological Society London, dowiedzieliśmy się, że pomiędzy rokiem 1970 a 2016 liczba dziko żyjących ssaków, ptaków, płazów, gadów i ryb zmniejszyła się aż o 64%. Nie dziwi więc pomysł projektanta Marcela Cerdy na serię filiżanek FEROCES. Naczyniom nadano kształty zagrożonych gatunków i podgatunków (czasem są to zwierzęta z kategorii NT, near threatened). Wszystkie występują w Meksyku. Filiżanki z 8-elementowej serii przedstawiają, m.in.: szopa karłowatego (Procyon pygmaeus), który jest endemitem z wyspy Cozumel, jaguara, wilka meksykańskiego czy wodnika cienkodziobego (Rallus tenuirostris). Jak wyjaśnia Cerda, inspiracją była dla niego waleczność tych zwierząt (stąd zresztą nazwa serii) i ich miłość do życia. W serii FEROCES wykorzystano barwy typowe dla tradycyjnej meksykańskiej ceramiki. Obecnie kolekcja jest wystawiana w Muzeum Sztuki Współczesnej (MUNAL) w Meksyku; stanowi część festiwalu Abierto Mexicano de Diseño. Marcelo Cerda studiował projektowanie produktu na Universidad Autónoma de San Luis Potosí (UASLP). Później uczył się projektowania zabawek na Uniwersytecie Środkowego Lancashire. Obecnie działa na rzecz inicjatywy Mugo Ceramica i wykłada na UASLP.   « powrót do artykułu
  11. Zwykle zastanawiamy się, ile pozasłonecznych planet zawierających życie jesteśmy w stanie zaobserwować z Ziemi. Jednak pytanie to można odwrócić. I właśnie to zrobili profesorowie Lisa Kaltenegger z Cornell University i Joshua Pepper z Lehigh University. Postanowili oni zbadać, z ilu układów planetarnych można bezpośrednio obserwować Ziemię. Innymi słowy, ile potencjalnych cywilizacji pozaziemskich, znajdujących się na podobnym etapie rozwoju, może nas badać. Uczeni zidentyfikowali 1004 gwiazdy ciągu głównego, czyli dość podobne do Słońca, które mogą posiadać podobne do Ziemi planety w ekosferze. Wszystkie wspomniane gwiazdy znajdują się w promieniu 300 lat świetlnych od Ziemi, zatem w odległości, z której obca cywilizacja powinna być w stanie wykryć chemiczne sygnatury życia w ziemskiej atmosferze. Odwróćmy nasz punkt widzenia. Przenieśmy się na inne planety i zapytajmy, z których układów planetarnych można obserwować tranzyty Ziemi na tle Słońca, mówi Kaltenegger. Uczona przypomina, że obserwowanie tranzytów to kluczowy sposób obserwowania planet pozasłoneczych i określania ich cech charakterystycznych. Już wkrótce, dzięki Teleskopowi Kosmicznemu Jamesa Webba (JWST), będziemy w stanie – badając tranzyty – określać skład chemiczny atmosfer planet spoza Układu Słonecznego. Jeśli z naszego punktu widzenia jakaś planeta przechodzi na tle swojej gwiazdy, zatem znajduje się w linii prostej pomiędzy swoją gwiazdą a Ziemią, to już teraz – badając zmianę jasności gwiazdy przesłoniętej przez planetę – próbujemy określać np. wielkość planety. Instrument taki jak JWST pozwoli badać światło gwiazdy przechodzące przez atmosferę planety i określić skład chemiczny tej planety. Będziemy więc mogli wykrywać w niej molekuły i inne elementy wskazujące na istnienie życia. To samo jednak mogą robić potencjalne cywilizacje pozaziemskie. Jedynie niewielki ułamek egzoplanet przechodzi na tle swojej gwiazdy z naszego punktu widzenia. Z punktu widzenia wszystkich zidentyfikowanych przez nas układów Ziemia przechodzi na tle Słońca. A to powinno przyciągnąć uwagę potencjalnych obserwatorów. Jeśli poszukujemy inteligentnego życia, które może nas znaleźć i zechcieć nawiązać kontakt, to właśnie stworzyliśmy mapę, gdzie należy szukać, dodaje Kaltenegger.   « powrót do artykułu
  12. Nosoderma diabolicum, chrząszcz zamieszkujący zachodnie wybrzeża USA ma, podobnie jak jego kuzyni z podrodziny Zopherinae, jeden z najbardziej wytrzymałych egzoszkieletów występujących w przyrodzie. Dlatego też bez trudu może przeżyć przejechanie przez samochód, a ptaki czy gryzonie rzadko mogą się nim pożywić. Przetrwanie Nosoderma diabolicum, zwanego diabolicznym chrząszczem pancernym, zależy od jego umiejętności udawania martwego oraz od niezwykłego pancerza. Chrząszcz nie lata, nie jest też szybkobiegaczem. Gdy złapie go drapieżnik, udaje martwego i cierpliwie czeka, aż drapieżnikowi znudzą się próby przebicia pancerza. Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine (UCI) i innych instytucji badawczych określili właśnie skład oraz budowę niezwykłego pancerza i wykazali, że współczesna inżynieria może skorzystać na tych doświadczeniach. Wszystko zaczęło się w 2015 roku, gdy świeżo upieczony magister Jesus Rivera, pracujący w uniwersyteckim laboratorium profesora Davida Kisailusa, zwiedzał muzeum entomologiczne na University of California Riverside. Tam dowiedział się o istnieniu diabolicznego chrząszcza pancernego. Młody uczony pozbierał więc chrząszcze znalezione wokół uniwersyteckiego kampusu i zaczął prowadzić na nich eksperymenty. Okazało się, że zwierzę jest w stanie przetrwać nacisk o 39 000 razy większy od jego własnej wagi. To tak, jakby 70-kilogramowy człowiek był w stanie przeżyć pod położonym na nim betonowym blokiem o wadze 2730 ton. Rivera i Disailus wykorzystali mikroskopy i spektroskopy do przeanalizowania budowy pancerza Nosoderma diabolicum. Odkryli, że tajemnica niezwykłej wytrzymałości tkwi w architekturze egzoszkieletu, szczególnie zaś w elytronie. U chrząszczy latających elytry, czyli pokrywy, tworzą pierwszą parę skrzydeł – tę stwardniałą – służących do ochrony drugiej, błoniastej pary. U nielotnych chrząszczy pancernych eltyron wyewoluował tak, by tworzyć stałą ochronną powłokę. Kisailus i Rivera wykazali, że elytron Nodoserma diabolicum składa się z warstw chityny oraz matrycy białkowej. Amerykanie, wraz z grupą japońskich naukowców z Tokijskiego Uniwersytetu Rolnictwa i Technologii przeanalizowali skład chemiczny egzoszkieletu chrząszczy latających i porównali go z egzoszkieletem diabolicznego chrząszcza pancernego. Okazało się, że zewnętrzna warstwa egzoszkieletu Nosoderma diabolicum ma znacznie większą koncentrację protein, dochodzącą do 10% wagi. Zbadano też szew łączący u N. diabolicum obie połówki elytry. Uczeni zauważyli, że jego struktura przypomina szczepione ze sobą puzzle. Za pomocą specjalnie zbudowanego urządzenia naukowcy obserwowali, jak ten szew zachowuje się pod naciskiem. Odkryli, że – wbrew temu, co można się było spodziewać – wypustki „puzzli” nie łamią się w najwęższym miejscu, ale przy nacisku, dochodzi do delaminacji. Gdy rozrywamy puzzle, oczekujemy, że oderwie się najwęższa część wypustki. Jednak u tych chrząszczy nie obserwowaliśmy takiego katastrofalnego zjawiska. Zamiast tego dochodziło do delaminacji, czyli znacznie łagodniejszego uszkodzenia struktury, mówi Kisailus. Zauważono też, że warstwy zawierają microtrichia, miniaturowe włoski zapobiegające ześlizgiwaniu się warstw. Profesor Kisailus wysłał Riverę do Lawrence Berkeley National Laboratory, gdzie przy pomocy specjalistów pracujących przy Advanced Light Source można było przeprowadzić obserwacje zmian struktury pancerza poddanego naciskowi, wykorzystując przy tym potężne źródło promieniowania rentgenowskiego. Badania potwierdziły wcześniejsze spostrzeżenia dotyczące zarówno geometrii jak i reakcji na nacisk pancerza. Uczeni już przystąpili do prac nad wykorzystaniem swoich spostrzeżeń przy produkcji bardziej wytrzymałych materiałów na potrzeby przemysłu lotniczego. Badania są finansowane przez US Air Force, US Army Research Office oraz Departament energii i Tokijski Uniwersytet Rolnictwa i Technologii. « powrót do artykułu
  13. Naukowcy opublikowali odkryty 10 lat temu notatnik Juliusza Słowackiego z jego podróży po Grecji i Bliskim Wschodzie. Na trzytomową publikację składają się m.in. faksymile tego dzieła i jego transliteracja. Do 2010 r. uważano, że rękopis ten spłonął w czasie II wojny światowej. Juliusz Słowacki (1809-1849) w latach 1836-1837 odbył podróż po krajach śródziemnomorskich i Bliskim Wschodzie – Grecji, Egipcie, Ziemi Świętej i Libanie. W czasie wyprawy miał ze sobą dwa notatniki. Naukowcy długo sądzili, że do naszych czasów zachował się tylko jeden z nich – drugi miał spłonąć w Warszawie w czasie II wojny światowej. Jednak w 2010 r. historyk z UJ prof. Henryk Głębocki odkrył go niespodziewanie w Rosyjskiej Bibliotece Państwowej w Moskwie. Po 5 latach prac na notatnikiem ukazała się trzytomowa publikacja. Znajduje się w niej wierne odwzorowanie zaginionego dokumentu, jego transliteracja i komentarze. Zespołem, który zajmował się opracowaniem tego dzieła, kierowała historyk literatury polskiej okresu romantyzmu prof. Maria Kalinowska z Wydziału Artes Liberales UW. Środki na ten cel pochodziły z NCN. Wśród naukowców zaangażowanych w projekt byli poloniści, znawcy twórczości Słowackiego, archeolodzy, egiptolog, historyk sztuki, arabistka i orientalistka. Wyprawa Słowackiego na Bliski Wschód jest gotowym scenariuszem na film sensacyjny – podobnie zresztą, jak losy zaginionego notatnika, o których dowiadujemy się coraz więcej. Są one również opisane w naszej publikacji – powiedziała w rozmowie z PAP prof. Maria Kalinowska. Wiele aspektów tej podróży poety owianych jest mgłą tajemnicy, mimo że badacze uzyskali nowe źródła na ten temat. Na przykład prof. Henryk Głębocki przybliża szerzej w jednym z tomów hipotezę o rzekomo politycznym charakterze podróży poety na Wschód – Słowacki lub towarzysze jego podróży mogli być tajnymi emisariuszami ks. Adama Jerzego Czartoryskiego. W ocenie prof. Kalinowskiej poezja Słowackiego jest nadal aktualna. Zarówno jego twórczość, jak i podróż na Bliski Wschód może stanowić inspirację dla młodych ludzi. Pracuję ze studentami i mając kontakt z młodzieżą absolutnie jestem pewna, że nie ubywa miłośników Słowackiego, tylko przybywa – dodała. Dlatego w piątek wieczorem naukowcy zaangażowani w projekt dotyczący opracowania notatnika uruchomią stronę internetową. Witryna ta ma być przestrzenią, w której naukowcy, nauczyciele, uczniowie i pasjonaci twórczości Słowackiego będą mogli korzystać z rzetelnie opracowanych materiałów, prezentować swoje dokonania, dzielić się wiedzą, czy też skorzystać z konsultacji ze środowiskiem naukowym. Przygotowała ją dr Milena Chilińska. Według prof. Kalinowskiej odkryty w Moskwie notatnik Słowackiego był przede wszystkim brudnopisem – w przeciwieństwie do drugiego zachowanego notesu, pisanego raczej „na czysto”. Zeszyt zawiera między innymi rękopis jednego z arcydzieł polskiego romantyzmu: poematu Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu oraz szereg innych tekstów, listów poetyckich, planów utworów, notatek, szkiców, akwarel i rysunków Słowackiego. To właśnie ilustracje zwróciły szczególną uwagę badaczy; jest ich kilkadziesiąt, część nigdy nie była reprodukowana. Poeta wykonywał je, aby udokumentować swoją podróż i odnotować interesujące go, często egzotyczne zjawiska. Najwięcej ilustracji dotyczy Egiptu - przedstawiają one starożytne posągi i inne zabytki, bo choć Grecja zachwyciła poetę - Egipt ją przyćmił. Formę odnalezionego notatnika najlepiej oddaje określenie „raptularz” – tak właśnie nazywano dawniej brudnopis czy notatnik, który służył do zapisywania „na gorąco” bieżących spraw. Forma notatek pozwala sądzić, że Słowacki miał swój zeszyt zawsze pod ręką - kiedy pracował twórczo lub gdy chciał coś szybko zanotować. Między strofami poezji wieszcz odnotował swoje emocje, ale także zapisywał rachunki – wynika z obserwacji naukowców. W raptularzu nie odkryto żadnego nowego wiersza, za to ustalono ich właściwe formy. Analizy literaturoznawców wykazały, że w wielu przypadkach pierwsi edytorzy tekstów wieszcza wprowadzali modyfikacje w jego utworach, a nawet... dodawali strofy. Mogło się tak dziać m.in. ze względu na trudności w odczytaniu rękopisów Słowackiego. Raptularz do dziś pozostaje w Moskwie. W 2012 r. polski resort kultury wystąpił drogą dyplomatyczną za pośrednictwem MSZ z wnioskiem restytucyjnym – czytamy w jednym z tomów opracowanego raptularza. Spotkanie online z autorami opracowania rozpocznie się w piątek o godz. 17.00. Szczegółowe informacje znajdują się na stronie internetowej. « powrót do artykułu
  14. Przed dwoma laty firma SpaceX wystrzeliła w przestrzeń kosmiczną samochód Tesla Roadster z manekinem imieniem Starman na pokładzie. Pojazd właśnie minął Marsa w najbliższej odległości, z jakim przyszło mu spotkać się z Czerwoną Planetą. Starman rozpoczął swoją podróż 6 lutego 2018 roku w ramach testowego startu rakiety Falcon Heavy. Podczas testowych lotów nowe rakiety są sztucznie obciążane, jednak są to zwykle bardziej typowe ładunki. Elon Musk postanowił zaś wystrzelić w przestrzeń kosmiczną czerwony sportowy samochód. Teraz górny stopień rakiety wraz z samochodem wykonuje swoje drugie okrążenie wokół Słońca. Jonathan McDowell, astrofizyk z Uniwersytetu Harvarda, który w swoim wolnym czasie śledzi obiekty znajdujące się w przestrzeni kosmicznej, poinformował, że 7 października Starman minął Marsa w odległości 7,4 miliona kilometrów. To ok. 20-krotnie dalej niż odległość między Ziemią a Księżycem. Oczywiście samochodu ze Starmanem na pokładzie nie można zobaczyć. Jednak orbitę takich obiektów można z łatwością wyliczyć. Dlatego też McDowell dokładnie wiedział, kiedy obiekt minął Marsa i w jakiej odległości. Górny stopień Falcona Heavy z umocowaną doń Teslą znajuje się na asymetrycznej orbicie, której aphelium znajduje się poza orbitą Marsa, w odległości 1,66 jednostek astronomicznych od Słońca, a peryhelium jest w odległości 0,99 j.a. Jak poinformował McDowell, podczas wcześniejszej orbity wokół Słońca Tesla ze Starmanem przekroczyła orbitę Marsa w momencie, gdy Czerwona Planeta była dość daleko. Teraz znajdowała się stosunkowo blisko, jednak nie na tyle blisko, by Starman odczuł jej wpływ grawitacyjny. Mimo, że Tesli nie jesteśmy w stanie zobaczyć, to jednak możemy przypuszczać, że pojazd i Starman są w coraz gorszym stanie. Promieniowanie słoneczne niekorzystne wpłynęło na wszelkie materiały, jak farba, skórzane siedzenia, opony i inne, rozrywając łączące je wiązania węgla. Bez ochrony ze strony ziemskiej atmosfery plastik czy włókno węglowe zaczęło się rozpadać. Za kilkadziesiąt lub kilkaset lat z pojazdu pozostanie aluminiowa rama i najbardziej wytrzymałe elementy szklane. « powrót do artykułu
  15. Wizyta w Puszczy jest jak podróż do przeszłości: pokazuje jak wyglądały lasy, zanim zaczęła zmieniać je działalność człowieka - piszą w nowym miniprzewodniku naukowym badacze najlepiej zachowanego lasu naturalnego Europy - Puszczy Białowieskiej. Informacje zawarte w miniprzewodniku są wiedzą w pigułce na temat historii, unikatowości przyrodniczej i problemów ochrony Puszczy Białowieskiej. Wiedzę opartą na badaniach naukowych chcieliśmy przekazać w formie krótkiego tekstu, skierowanego głównie do osób odwiedzających Puszczę, które bywają zagubione w natłoku często sprzecznych informacji, rozpowszechnianych przez różne strony konfliktu dotyczącego Puszczy Białowieskiej - zauważa jeden z autorów miniprzewodnika i dyrektor Instytutu Biologii Ssaków PAN (IBS PAN), który całość opublikował, prof. Rafał Kowalczyk. Naukowiec zwraca uwagę, że na temat puszczy powstały już tysiące publikacji, ale najczęściej nie jest to wiedza dostępna dla zwykłego obywatela. Celem miniprzewodnika było zebranie wiedzy o Puszczy Białowieskiej, gromadzonej od dziesięcioleci przez naukowców, i przedstawienie jej w możliwie kompaktowej formule, czytelnej dla zwykłych obywateli – dodaje inicjator publikacji, dr hab. Michał Żmihorski z IBS PAN. W publikacji – dostępnej na stronie IBS PAN – w przystępny sposób przedstawiono historię PB, jej wartość przyrodniczą i problemy ochrony. Zależało nam, by obywatele otrzymali informacje z pierwszej ręki, bezpośrednio od naukowców zaangażowanych w badania. Udało nam się zaangażować w tworzenie miniprzewodnika wybitnych ekspertów od historii lasu, jego zmienności czasowej, dynamiki zespołów leśnych, biologii puszczańskich owadów (w tym korników), grzybów, ptaków i ssaków – dodaje dr Żmihorski. Autorami tekstów są naukowcy, którzy od lat prowadzą badania w PB i angażują się w zwiększenie jej ochrony. Są to botanicy i zoologowie z Muzeum i Instytutu Zoologii PAN, Białowieskiej Stacji Geobotanicznej UW, Instytutu Środowiska Rolniczego i Leśnego PAN, z Wydziału Biologii UGd, Swedish University of Agricultural Sciences w Uppsali, Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska UŚl, Instytutu Ochrony Przyrody PAN, Wydziału Nauk Biologicznych UWr oraz Instytutu Biologii Ssaków PAN. Autorzy przybliżają historię powstania i wartość przyrodniczą Puszczy Białowieskiej. Przedstawiają naukowe ustalenia dotyczące tego, jak i kiedy powstała, kiedy w puszczy pojawili się ludzie - i jak na nią wpływali. Czy Puszcza Białowieska jest lasem pierwotnym? Takich lasów na Ziemi już nie ma, gdyż skutki działań człowieka (np. zanieczyszczenia atmosfery) dotarły wszędzie. Puszcza jest jednak w Europie Środkowej lasem o charakterze najbardziej zbliżonym do pierwotnego i tak bywa nazywana. Można natomiast powiedzieć, że w przeważającej części jest lasem naturalnym: powstałym i utrzymującym się w wyniku naturalnych procesów i zaburzanym działalnością ludzką w niewielkim stopniu w porównaniu z innymi lasami Europy. Puszcza Białowieska w przeważającej części jest lasem naturalnym: wielogatunkowym, wielopiętrowym, o zróżnicowanym wieku, z dużymi drzewami i znaczną ilością martwych drzew, stojących i leżących – czytamy w miniprzewodniku. Zamieszczone w publikacji dane porządkują informacje na temat puszczy, które – często w przypadkowy sposób – docierały do społeczeństwa w ostatnich latach, zwłaszcza w związku z podejmowaną przez LP akcją zwalczania kornika. Naukowcy krok po kroku wyjaśniają, jaka część puszczy jest chroniona, a jaka użytkowana. Diagnozują, co jej zagraża – i czy można ją chronić lepiej. Zwracają uwagę, że niemal wszystkie lasy w Polsce są silnie przekształcone przez gospodarkę leśną. Puszcza Białowieska jest jednak wyjątkiem: chroniona przez wieki m.in. przez królów polskich była mniej intensywnie użytkowana niż inne lasy. Dzięki temu charakteryzuje się ciągłością naturalnych procesów ekologicznych typowych dla lasów naturalnych, co przekłada się na niespotykane bogactwo leśnych gatunków grzybów, roślin i zwierząt. (...) Jest więc tak samo cenna jak najcenniejsze obiekty przyrodnicze świata: Yellowstone, Amazonia, Wyspy Galapagos czy Himalaje. Co więcej, Puszcza jest jedynym przyrodniczym obiektem UNESCO w Polsce – pod względem przyrodniczym nie mamy nic cenniejszego. Autorzy miniprzewodnika podejmują też temat kornika w puszczy i tłumaczą, dlaczego jego zwalczanie za pomocą wycinki budzi protesty. Wycinki obejmowały głównie ponadstuletnie świerki rosnące w cennych, starych i naturalnych lasach grabowo-dębowych i masowo niszczyły siedliska rzadkich gatunków: dzięciołów, sów, bezkręgowców i grzybów. Dodatkowo, wycinki były prowadzone w sezonie rozrodczym ptaków i innych zwierząt. Młode zwierzęta (np. pisklęta w dziuplach) są wtedy zabijane przez ciężki sprzęt. Te, które nie zginęły, uciekały płoszone hałasem – czytamy w broszurze. Jej autorzy przypomnieli, że w 2017 wycięto i sprzedano blisko 200 tys. drzew z powierzchni ok. 700 ha (1000 boisk piłkarskich), w tym na chronionych siedliskach i w miejscach występowania rzadkich, chronionych prawem gatunków. Działania te były niezgodne z Planem Zadań Ochronnych obszaru NATURA 2000, jakim jest Puszcza i zasadami obowiązującymi w Obiekcie Światowego Dziedzictwa UNESCO. To jedna z największych szkód przyrodniczych w Polsce po 1989 roku – napisali. Naukowcy piszą też o puszczy w kontekście jej „cywilizowanego” otoczenia, perspektyw okolicznych mieszkańców i potrzeby kompromisu pomiędzy ich dobrobytem – a ochroną przyrody. Ich zdaniem ochronę puszczy nie tylko da się pogodzić z dobrobytem ludności, ale ten dobrobyt właśnie zależy od ochrony. Zmiana sposobu użytkowania całej Puszczy z produkcji drewna, przynoszącej dochód nielicznym, na turystykę, rekreację, edukację i naukę, jest szansą na zwiększenie dobrobytu lokalnej społeczności. Rozwój Białowieży jest tego najlepszym przykładem: kwatery agroturystyczne, hotele, restauracje, sklepy, usługi (np. przewodnicy) ale też instytucje naukowe nieprzypadkowo rozkwitły w sąsiedztwie Białowieskiego Parku Narodowego, a w okolicznych miejscowościach (Hajnówka, Narewka) rozwijają się znacznie słabiej. Nieprzypadkowo ceny gruntów w Białowieży są kilkukrotnie wyższe niż w innych, podobnych miejscowościach regionu – piszą naukowcy. Według zajmujących się PB zoologów i botaników rozszerzenie Parku Narodowego na całą polską część Puszczy Białowieskiej, z zachowaniem obecnego obszaru ochrony ścisłej i swobodnym dostępem dla mieszkańców i turystów do części pozostałej, jest ogromną szansą na rozwój lokalnych społeczności. « powrót do artykułu
  16. Naukowcy opracowali przenośne urządzenie (w kształcie papryczki chili), które pozwala szybko i tanio określić zawartość kapsaicyny w papryczkach chili. Wyniki badań zespołu Warakorna Limbuta z Prince of Songkla University ukazały się właśnie w piśmie ACS Applied Nano Materials. Papryczki chili są popularnym składnikiem dań na całym świecie. Mają pikantny smak, bo zawierają kapsaicynę - alkaloid o licznych właściwościach prozdrowotnych (działaniu przeciwutleniającym, przeciwzapalnym czy antynowotworowym). Nic więc dziwnego, że zapotrzebowanie na kapasaicynę - do celów spożywczych i farmaceutycznych - rośnie. Mając to na uwadze, Limbut i inni chcieli opracować prostą, dokładną i tanią metodę określania zawartości kapsaicyny w papryczkach i próbkach pokarmu. Inne metody, które miały na to pozwalać, były bowiem skomplikowane, czasochłonne lub wymagały drogiego sprzętu pokaźnych rozmiarów. Tajlandzcy naukowcy opracowali przenośne urządzenie w kształcie niewielkiej papryczki, które można podłączyć do smartfona, by wyświetlić wyniki. W papierowym czujniku elektrochemicznym wykorzystano nanopłytki grafenu dopowanego azotem (ang. N-doped graphene nanoplatelets, GrNPs); w strukturę grafenu wprowadzono atomy azotu, by poprawić przewodnictwo elektryczne. Po zoptymalizowaniu czujnika zespół wykorzystał go do określenia zawartości alkaloidu w 6 próbkach suszonej chili. Papryczki dodawano do roztworu etanolu i wytrząsano. Później roztwór wkrapiano na czujnik. Okazało się, że urządzenie dokładnie mierzyło stężenia kapsaicyny rzędu 7,5-90 μM. Granica wykrywalności (ang. limit of detection) to 0,37 μM. « powrót do artykułu
  17. Badacze z Holenderskiego Centrum Raka odkryli nowe duże ślinianki u ludzi. To bardzo dobra wiadomość dla osób cierpiących na nowotwory głowy i szyi, gdyż radioterapeuci będą mogli podczas leczenia omijać te miejsca, by uniknąć potencjalnych komplikacji. Niespodziewanego odkrycia dokonali radioterapeuta onkologiczny Wouter Vogel i chirurg szczękowo-twarzowy Matthijs Valstar. W ramach prowadzonych badań panowie analizowali nowy rodzaj skanów, gdy w jamie nosowo-gardłowej zauważyli dwa obszary, przypominające dobrze znane duże ślinianki. Vogel i Valstar prowadzą badania nad skutkami ubocznymi, jakie radioterapia wywiera na głowę i szyję. W swoich skanach wykorzystali marker do ujawnienia obecności ślinianek, by opracować metody ich oszczędzania w czasie leczenia. U ludzi występują trzy parzyste zestawy dużych gruczołów ślinowych: przyuszne, podżuchwowe i podjęzykowe. Dotychczas sądziliśmy, że jedyne ślinianki w nosogardle są mikroskopijnie małe. Około 1000 takich ślinianek jest równo rozłożonych w błonie śluzowej. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy te duże ślinianki, mówi Vogel. Naukowcy poprosili o pomoc kolegów z Uniwersyteckiego Centrum Medycznego w Utrechcie i stwierdzili, że duże ślinianki w nosogardle występują u 100 ze 100 pacjentów, których skanami dysponowali. Okazało się jednak, że nowo odkryte ślinianki nieco różnią się na obrazowaniu od tych dotychczas znanych. Istnienie różnic potwierdzono podczas dwóch autopsji. Ze względu na położenie nad wałem trąbkowym, nazwaliśmy je trąbkowymi gruczołami ślinowymi, informuje Valstar. Zlokalizowanie nowych dużych ślinianek pozwoli na ich oszczędzenie podczas radioterapii. Zabieg taki może bowiem uszkodzić ślinianki, co z kolei prowadzi do komplikacji. Pacjenci mogą mieć problemy z połykaniem, jedzeniem czy mówieniem. Już teraz wiadomo, że uszkodzenie nowo odkrytych gruczołów ślinowych stanowi poważny problem. Naukowcy przeanalizowali bowiem dane 723 pacjentów, którzy przechodzili radioterapię i stwierdzili, że im więcej promieniowania zostało dostarczone do obszaru, gdzie znajdują się ślinianki trąbkowe, tym więcej skutków ubocznych występowało u pacjentów. Vogel mówi, że u większości osób leczonych z powodu nowotworów głowy i szyi można tak pokierować radioterapią, by uchronić trąbkowe gruczoły ślinowe. Kolejnym etapem naszych badań będzie sprawdzenie, w jaki sposób chronić te ślinianki i u których pacjentów jest to możliwe, stwierdza uczony.   « powrót do artykułu
  18. Przechłodzona woda to tak naprawdę dwie ciecze w jednej – wykazali naukowcy z Pacific Northwest National Laboratory (PNNL). Wykonali oni szczegółowe badania wody, która zachowuje stan ciekły znacznie poniżej temperatury zamarzania. Okazało się, że w wodzie takiej istnieją dwie różne struktury. Odkrycie pozwala wyjaśnić niektóre dziwne właściwości, jakie wykazuje woda w niezwykle niskich temperaturach, jakie panują w przestrzeni kosmicznej czy na krawędziach atmosfery. Dotychczas istniały różne teorie na ten temat, a naukowcy spierali się co do niezwykłych właściwości przechłodzonej wody. Teraz otrzymali pierwsze eksperymentalnie potwierdzone dane odnośnie jej struktury. Nie są to spory czysto akademickie, gdyż zrozumienie wody, która pokrywa 71% powierzchni Ziemi, jest kluczowe dla zrozumienia, w jaki sposób reguluje ono środowisko naturalne, nasze organizmy i jak wpływa na samo życie. Wykazaliśmy, że ciekła woda w ekstremalnie niskich temperaturach jest nie tylko dość stabilna, ale istnie też w dwóch stanach strukturalnych. Odkrycie to pozwala na rozstrzygnięcie sporu dotyczącego tego, czy mocno przechłodzona woda zawsze krystalizuje przed osiągnięciem stanu równowagi. Odpowiedź brzmi: nie, mówi Greg Kimmel z PNNL. Dotychczas naukowcy sprzeczali się np. o to, czy woda schłodzona do temperatury -83 stopni Celsjusza rzeczywiście może istnieć w stanie ciekłym i czy jej dziwne właściwości nie wynikają ze zmian zachodzących przed krzepnięciem. Woda, pomimo swojej prostej budowy, jest bardzo skomplikowaną cieczą. Na przykład bardzo trudno jest zamrozić wodę w temperaturze nieco poniżej temperatury topnienia. Woda opiera się zamarznięciu. Potrzebuje ośrodka, wokół którego zamarznie, jak np. fragment ciała stałego. Woda rozszerza się podczas zamarzania, co jest zadziwiającym zachowaniem w porównaniu z innymi cieczami. Jenak to dzięki temu na Ziemi może istnieć życie w znanej nam postaci. Gdyby woda kurczyła się zamarzając i opadała na dno lub gdyby para wodna w atmosferze nie zatrzymywała ciepła, powstanie takiego życia jak obecnie byłoby niemożliwe. Bruce Kay i Greg Kimmel z PNNL od 25 lat badają niezwykłe właściwości wody. Teraz, przy pomocy Loni Kringle i Wyatta Thornleya dokonali przełomowych badań, które lepiej pozwalają zrozumieć zachowanie molekuł wody. Wykazały one, że w mocno przechłodzonej wodzie dochodzi do kondensacji w gęstą podobną do płynu strukturę. Istnieje ona równocześnie z mniej gęstą strukturą, w której wiązania bardziej przypominają te spotykane w wodzie. Proporcja gęstej struktury gwałtownie obniża się wraz ze spadkiem temperatury z -28 do -83 stopni Celsjusza. Naukowcy wykorzystali spektroskopię w podczerwieni do obserwowania molekuł wody i wykonania obrazowania na różnych etapach badań. Kluczowy jest fakt, że wszystkie te zmiany strukturalne były odwracalne i powtarzalne, mówi Kringle. Badania pozwalają lepiej zrozumieć zjawisko krupy śnieżnej, która czasem opada na ziemię. Tworzy się ona gdy płatki śniegu stykają się w górnych partiach atmosfery z przechłodzoną wodą. Ciekła woda a górnych partiach atmosfery jest silnie przechłodzona. Gdy dochodzi do jej kontaktu z płatkiem śniegu, gwałtownie zamarza i w odpowiednich warunkach opada na ziemię. To jedyny raz, gdy większość ludzi ma do czynienia z przechłodzoną wodą, mówi Bruce Kay. Dzięki pracy amerykańskich uczonych można będzie lepiej zrozumieć, jak ciekła woda może istnieć na bardzo zimnych planetach. Pomoże też w badaniu warkoczy komet, w które w znacznej mierze składają się z przechłodzonej wody. Praca Kaya i Kimmela znajdzie też praktyczne zastosowanie. Pomaga ona bowiem lepiej zrozumieć np. zachowanie molekuł wody otaczających proteiny, co pomoże w pracach nad nowymi lekami. Woda otaczająca indywidualne proteiny nie ma zbyt dużo miejsca. Nasze badania mogą pomóc w zrozumieniu, jak woda zachowuje się w tak ciasnych środowiskach, mówi Kringle. Thornley dodaje zaś, że podczas przyszłych badań możemy wykorzystać opracowaną przez nas technikę do śledzenia zmian zachodzących podczas różnych reakcji chemicznych. Więcej o badaniach można przeczytać w artykule Reversible structural transformations in supercooled liquid water from 135 to 245 K. « powrót do artykułu
  19. Jakub Wencek, podleśniczy z Nadleśnictwa Żmigród, nagrał niedawno unikatowe zwierzę - czarnego daniela. Zwykle daniele mają suknię (okrywę włosową) płową cętkowaną. Jak wyjaśniono na profilu Nadleśnictwa na Facebooku, zapewne widzieliście już zupełnie białe osobniki danieli. Leucyzm jest u nich ze wszystkich jeleniowatych najczęstszym zjawiskiem. Jasne ubarwienie to nic innego jak brak obu rodzajów melaniny. Przeciwieństwem leucyzmu jest melanizm, czyli nadprodukcja melaniny, skąd typowo czarny kolor, w tym wypadku naszego daniela. Wyjątkowy daniel został nazwany czarną perłą znad Baryczy. Jak wyjaśnił na FB autor filmu Jakub Wencek, który jako zawołany fotograf przyrody prowadzi witrynę Obrazy Lasu, w lasach trwa teraz bekowisko, czyli ruja danieli. Byki danieli wydają wtedy chrapliwy odgłos przypominający beczenie lub kaszel. W okresie poprzedzającym bekowisko i w jego trakcie samce kopią przednimi rogami - badylami - tzw. dołki rujowe (kołyski). Później oddają w nie mocz, a ten ma w okresie rujowym silną woń. Ponieważ zapach moczu wabi łanie, często odbywa się tu krycie. Okres rui jest dla samców wymagający. Byki prawie nic nie jedzą. Mogą stracić nawet do 20% wagi. Jak podkreśla Wencek, w okresie rui byk zbiera chmarę łań (5-8 sztuk), którą trzyma przez okres ok. 2 tygodni, chyba że wcześniej odpędzi go konkurent. W czasie rui daniel-byk jest jeszcze bardziej wojowniczy niż jeleń-byk. Na szczęście ze względu na kształt poroża pojedynki tych zwierząt rzadko mają tragiczny finał. Przedstawiając się na swojej witrynie internetowej, Pan Jakub mówi, że las towarzyszy mu od najmłodszych lat. Choć był blisko, nie zawsze udawało się dostrzec jego piękno. Wszystko zmieniło się w dniu, w którym dostałem swój pierwszy aparat fotograficzny. Wtedy las w pełni się przede mną otworzył. Dzięki temu możemy podziwiać jego pięknych mieszkańców.   « powrót do artykułu
  20. Sonda OSIRIS-REx dotknęła asteroidy Bennu. Na przysłanych przez nią zdjęciach widać, jak zbliża się do powierzchni asteroidy, dotyka jej wzbijając chmurę odłamków, a następnie odlatuje. Wstępne dane wskazują, że OSIRIS-REx dotknął Bennu w odległości 1 metra od wyznaczonego miejsca, co już samo w sobie jest dużym sukcesem. Urządzenie miało kontakt z asteroidą przez około 6 sekund. Sekundę po tym, jak głowica robotycznego ramienia TAGSAM (Touch-And-Go Sample Acquisition Mechanism) dotknęła skały, w kierunku Bennu został wystrzelony strumień sprężonego azotu, który spowodował pojawienie się jeszcze większej chmury odłamków. To właśnie zebranie próbek asteroidy jest celem misji OSIRIS-REx. Główny etap ich zbierania trwał przez pierwsze 3 sekundy. Na razie nie wiadomo, czy i ile próbek udało się zebrać. Jedną z metod weryfikacji będą zdjęcia robotycznego ramienia. Ponadto za dwa dni sonda ma przeprowadzić manewr polegający na obrocie wokół własnej osi, co ma pozwolić na określenie wagi zebranych próbek. Celem misji jest zebranie co najmniej 60 gramów materiału i dostarczenie go na Ziemię. Jeśli okaże się, że próbek jest zbyt mało, sonda ponownie spróbuje je pobrać. W takim wypadku OSIRIS-REx – nie wcześniej niż w styczniu 2021 – wyląduje w miejscu zapasowym nazwanym Osprey i wykorzysta tam dwa pozostałe pojemniki ze sprężonym azotem. Z przesłanych dotychczas zdjęć wynika, że sonda jest w dobrej kondycji. W momencie zbliżania się do Bennu miała prędkość 10 cm/s, oddalała się zaś z prędkością 40 cm/s. Sekwencja zdjęć rozpoczyna się w odległości około 25 metrów nad powierzchnią asteroidy, a ostatnia fotografia została wykonana na wysokości około 13 metrów, w 35 sekund po dotknięciu powierzchni Bennu.   « powrót do artykułu
  21. Lata zaniedbań i ostatnie ulewne deszcze spowodowały, że jednej z największych na świecie struktur z suszonej cegły – pałacowi sułtańskiemu w Sajun w Jemenie – grozi zawalenie. Pałac, którego budowę rozpoczęto w XIX wieku, a ukończono w latach 20. XX wieku, jest obecnie wykorzystywany jako muzeum. Pałac od wielu lat jest zaniedbany, gdyż w Jemenie toczy się wojna domowa. Na domiar złego w sierpniu Jemen nawiedziła duża powódź, która dodatkowo zagroziła 7-piętrowemu budynkowi. Inżynier Abdullah Barmada poinformował właśnie, że jeśli szybko nie zaczną się prace remontowe, pałac może się zawalić. Uszkodzone są fundamenty ściany i dach. To wszystko trzeba naprawić, a potem utrzymywać w odpowiednim stanie, powiedział Barmada. Pałac nie jest jedynym zabytkiem, który Jemen może wkrótce utracić. Zaniedbania spowodowane wojną domową oraz ostatnia powódź zagroziła też „Manahattanowi pustyni” czyli Starówce w Szibam, wspaniałemu zabytkowi wpisanemu z Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Historia tego miasta sięga co najmniej 2500 lat. Większość budynków pochodzi z XVI wieku, a wspomniany „Manahattan” tworzy około 500 domów z suszonej w słońcu cegły, z których część ma aż 11 pięter. Niedawno informowaliśmy, że rozpada się też Stare Miasto w Sanie, gdzie znajduje się ponad 6000 domów mieszkalnych pochodzących sprzed XI wieku. « powrót do artykułu
  22. Akademia Nauk i Literatury w Moguncji zdigitalizuje i udostępni online całe swoje zbiory hetyckich tabliczek glinianych z pismem klinowym sprzed 3500 lat. W uniwersyteckich zbiorach znajduje się około 30 000 takich zabytków, w większości spisanych językiem hetyckim. Znajdziemy tam też teksty w językach luwijskim i palijskim. Projekt o nazwie Thesaurus Linguarum Hethaeorum (TLHdig) ma zostać zakończony w ciągu najbliższych 3 lat. Otrzyma on też dofinansowanie w kwocie 520 000 euro od Niemieckiej Fundacji Badawczej. Ten olbrzymi zastrzyk finansowy postrzegamy jako uznanie dla Moguncji jako ośrodka badawczego, w którym hetytologia odgrywa ważną rolę od lat 60. ubiegłego wieku, mówi profesor Doris Prechel z Wydziału Studiów Starożytnych Uniwersytetu Johannesa Gutenberga w Moguncji. W Archiwum Hetytologii Akademii Nauk i Literatury w Moguncji znajduje się największy na świecie zbiór tekstów hetyckich przełożonych na alfabet łaciński. Mamy tutaj fantastyczny punkt wyjścia. Stworzenie cyfrowego tezaurusa może być przełomem w światowej hetytologii, mówi Prechel. Uczeni z Uniwersytetu w Moguncji będą opracowywali teksty dotyczące rytuałów wzywania bóstw. Rytuały takie miały formę magicznych inwokacji, których celem było zdobycie przychylności bogów i zapewnienie ochrony rodziny królewskiej oraz systemu politycznego. Punkt wyjścia do prac jest rzeczywiście dobry, gdyż znaczna część tabliczek i ich fragmentów, które znaleziono w stolicy Hetytów Hattusie, wraz z ponad milionem opisujących je fiszek, została już zdigitalizowana. Teraz trzeba zdigitalizować resztę oraz opatrzyć całość komentarzami. Całość zostanie udostępniona za pomocą Hittitology Platform Mainz, która zostanie przygotowana tak, by móc w przyszłości dołączać nowe tabliczki z hetyckimi tekstami. Hetyci to lud, który około XVII wieku przed Chrystusem stworzył na terenie Anatolii potężne państwo. Upadło ono w XII wieku przed naszą erą, prawdopodobnie pod naporem Ludów Morza. Badania ich języka są szczególnie interesujące, gdyż jest to najstarszy znany nam spisany język indoeuropejski. « powrót do artykułu
  23. Proponowany przez nas mechanizm wskazuje, że ilość ciemnej materii mogła zostać określona podczas kosmologicznej zmiany fazy, mówi doktor Michael Baker z University of Melbourne. Jest on współautorem nowej teorii dotyczącej pochodzenia ciemnej materii we wszechświecie. Praca, opisująca jak rozszerzające się bąble we wczesnym wszechświecie zdecydowały o ilości ciemnej materii, została opublikowana na łamach Physical Review Letters. Takie przejścia fazy miały miejsce we wczesnym wszechświecie i są podobne do bąbli gazu powstających w gotującej się wodzie. Wykazaliśmy, że cząstkom ciemnej materii jest bardzo ciężko dostać się do wnętrza tych bąbli, co pozwala na wyjaśnienie ilości ciemnej materii obserwowanej we wszechświecie, dodaje Baker. Zamiast tego cząstki ciemnej materii odbijają się od powierzchni bąbli i ulegają szybkiej anihilacji. Gdy okres przejścia fazowego się kończy, bąble łączą się i pozostaje jedynie ta ciemna materia, której udało się wcześniej trafić do ich wnętrza. To ma wyjaśniać ilość ciemnej materii widocznej obecnie we wszechświecie. W wyniku działania takiego mechanizmu pozostają cząstki ciemnej materii o masach liczonych od TeV po przekraczające PeV. Wiemy, że ciemna materia istnieje i niewiele więcej. Jeśli składa się ona z nieznanych cząstek, to jest szansa, że wykryjemy je w laboratorium. Wtedy będziemy mogli określić ich właściwości, takie jak masa czy interakcje z innymi cząstkami, dodaje Baker. Prace, w których brali udział też profesorowie Andrew Long z Rice University oraz Joachim Kopp z CERN i Uniwersytetu w Moguncji, wskazują na nowy cel dla eksperymentów mających na celu znalezienie ciemnej materii. Bardzo ekscytującym aspektem naszej teorii jest fakt, że pasuje ona do cząstek ciemnej materii, które mają masę znacznie większą niż większość innych kandydatów, jak np. słynne WIMP (słabo oddziałujące masywne cząstki), na których skupiała się znaczna część dotychczasowych badań. Nasza teoria wskazuje, że poszukiwania cząstek ciemnej materii można rozszerzyć na większe masy, mówi profesor Kopp. Nowa teoria może być niezwykle ważna dla przyszłości badań naukowych w Australii. W stanie Victoria w byłej kopalni złota powstaje właśnie Stawell Underground Physics Laboratory. Ta położona kilometr pod powierzchnią ziemi instalacja będzie pierwszym podziemnym laboratorium fizyki cząstek na Półkuli Południowej. Będą tam prowadzone liczne eksperymenty, mające na celu znalezienie ciemnej materii. Nowe badania mogą pomóc w ich zaprojektowaniu i przeprowadzeniu. « powrót do artykułu
  24. Trzeciego października, w 30. rocznicę zjednoczenia Niemiec, na Wyspie Muzeów w Berlinie ktoś spryskał oleistą substancją co najmniej 70 eksponatów. W doniesieniach medialnych wymieniane są egipskie sarkofagi czy XIX-wieczne obrazy, wystawiane w Muzeum Pergamońskim, Starej Galerii Narodowej i Nowym Muzeum. Fundacja Pruskiego Dziedzictwa Kultury ponoć potwierdziła, że oleista substancja pozostawiła widoczne ślady. Na szczęście uszkodzenia są powierzchowne. Stołeczna policja wszczęła śledztwo, ale odmówiła komentowania motywów zdarzenia. Ze względów strategicznych sprawy nie upubliczniono. Jak poinformowało BBC, policja skontaktowała się mailowo z osobami, które kupiły bilety w tym terminie. Próbując wyjaśnić, co się stało, prasa i telewizja przypominają, że w 2018 roku w Atenach aresztowano dwie Bułgarki, które pobrudziły oleistą substancją zabytki w Narodowym Muzeum Historii. Kobiety zeznały, że spryskały je olejkami i mirrą, kierując się zapisami z Pisma Świętego. Październikowe zdarzenie, opisywane jako jeden z największych ataków na dzieła sztuki w powojennej historii Niemiec, może mieć związek z teoriami spiskowymi. Jedna z nich postuluje np., że Muzeum Pergamońskie to światowe centrum satanizmu (znajduje się tam bowiem zrekonstruowany Ołtarz Pergamoński). W tym kontekście media wymieniają niejakiego Attilę Hildmanna, byłego wegańskiego kucharza-celebrytę, który stał się jednym z najbardziej znanych zwolenników teorii spiskowych QAnon. Niedawno Hildmann opublikował wpisy, w których sugerował, że Angela Merkel wykorzystuje Ołtarz do składania ofiar z ludzi. Komentując zaś doniesienia o najnowszym akcie wandalizmu na Wyspie Muzeów, Hildmann stwierdził: Fakt! To jest tron Baala (Szatana). Warto przypomnieć, że w 1999 r. Museumsinsel została wpisana na Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.   « powrót do artykułu
  25. Pod wielopiętrowym parkingiem w centrum Gloucester w Wielkiej Brytanii znaleziono ruiny XIII-wiecznego klasztoru karmelitów. Historycy od dawna wiedzieli, że gdzieś w centrum miasta znajdowała się siedziba karmelitów, jednak dokładnej jej lokalizacji nie znano. Prace rozbiórkowe prowadzono w ramach rewitalizacji północnej części centrum miasta, tzw. King's Quarter. Miejski archeolog Andrew Armstrong nazwał odkrycie ruin klasztoru „bardzo ekscytującym”, ciesząc się, że udało się w ten sposób określić położenia „dawno utraconego klasztoru”. Karmelitanie przez około 300 lat byli ważną częścią Gloucester. Z ich szeregów wywodziło się wielu znakomitych zakonników. Zbadanie i udokumentowanie tego znaleziska pozwoli miastu na odzyskanie ważnego miejsca swojej historii, dodaje Armstrong. Dotychczasowe badania wskazują, że klasztor składał się z co najmniej 4 dużych budynków. Były one zbudowane z kamienia lub miały kamienne fundamenty. Grubość niektórych ścian wynosiła 1 metr. Niektóre z większych ścian były ustawione w linii wschód-zachód, co jest typowym rozwiązaniem dla średniowiecznych budynków sakralnych. Archeolodzy znaleźli też resztki podłogi pokrytej kafelkami oraz zaprawą gipsową i pozostałości po kanalizacji. W Gloucester istniało wiele zakonów. Miasto zamieszkiwali dominikanie, franciszkanie, augustianie. Znajdował się tam też klasztor św. Oswalda założony przez córkę Alfreda Wielkiego pod koniec IX wieku, którego dzieje sięgają VII wieku i wcześniejszego opactwa św. Piotra założonego przez Osrica, króla Hwicce. Z tych wszystkich zakonów najmniej wiemy o dziejach karmelitów z Gloucester. Klasztor karmelitów w Gloucester został założony około 1270 roku, zaś w XV wieku jego większość została zburzona. Jedyne jego ślady zachowały się na starych mapach. Teraz wiemy dokładnie, gdzie został wybudowany. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...