Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36962
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Stany Zjednoczone to kraj wyjątkowy pod wieloma względami. Także pod względem poglądów, jakie społeczeństwo ma na zmiany klimatyczne. Przeprowadzone przez australijskich naukowców badania wykazały, że w USA – jak w żadnym innym kraju – poglądy na kwestie zmian klimatycznych są kształtowane przez politykę. Jak wiemy, amerykańscy politycy tworzą odnośnie zmian klimatycznych sztuczny podział. Naukowcy zgadzają się, że zmiany takie zachodzą, że mamy do czynienia z globalnym ociepleniem i że odpowiedzialny jest za to człowiek. Jednak znaczna część amerykańskiego establishmentu politycznego twierdzi, że takiej zgodności nie ma i że naukowcy są w tej kwestii podzieleni. Matthew Hornsey, Emily Harris i Kelly Fielding z University of Queensland przeprowadzili ankiety wśród 5323 osób z 25 krajów. Uzyskane wyniki potwierdziły, że USA wyraźnie odstają od reszty. Badacze zadali respondentom pytania, które pozwoliły umieścić odpowiadających na czterech skalach sceny politycznej: lewica kontra prawica, liberałowie kontra konserwatyści, indywidualiści kontra komunitarianie oraz oraz elitaryści kontra egalitaryści. Zadano też pytania o różne teorie spiskowe, również i o tę mówiącą, że zmiany klimatu to oszustwo. Wyniki pokazały, że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, w którym istnieje statystycznie istotna korelacja pomiędzy skalami poglądów politycznych a opinią na temat klimatu. Innymi słowy, jeśli respondent był Amerykaninem, to wystarczyło dowiedzieć się, w jakim miejscu spektrum politycznego się plasuje, by z dużym prawdopodobieństwem odgadnąć jego poglądy na kwestie klimatyczne. Podobną korelację zauważono pomiędzy spektrum politycznym, a teoriami spiskowymi, chociaż tutaj USA nie były wyjątkiem, gdyż w kilku innych krajach również korelacja taka występowała. Poza USA jeszcze w Australii i Kanadzie występowała korelacja pomiędzy trzem z czterech skal spektrum politycznego a poglądami na zmiany klimatyczne. Korelacja ta była jednak słabsza. W Brazylii korelację odnotowano w przypadku dwóch z czterech skal. Badacze zauważyli, że USA, Kanada, Australia i Brazylia mają ze sobą jeszcze jedną wspólną cechę. Są wśród krajów o najwyższej emisji gazów cieplarnianych na mieszkańca. To może być przypadek, ale nie musi. Jak stwierdzili badacze, nie można wykluczyć, że w krajach o wyższej emisji mamy do czynienia z większym zainteresowaniem kwestiami klimatycznymi, zarówno większym zainteresowaniem kolektywnym w postaci np. inwestycji dokonywanych przez przemysł wydobywczy, jak i zainteresowaniem indywidualnym, przejawiającym się chociażby rozważaniem, ile każdy obywatel musiałby poświęcić wysiłku, by zredukować generowaną przez siebie emisję. Australijscy badacze mówią, że ich wyniki pokazują, iż sceptycyzm klimatyczny to raczej fenomen kulturowy niż nieodłączna cecha ideologii politycznych. Już wcześniejsze badania wykazały, że w USA kwestie klimatyczne są powiązane z tożsamością kulturową. Takich powiązań nie znaleziono natomiast w przypadku większości tematów naukowych. Wydaje się, że wpływowi politycy czy liderzy opinii wprowadzają do grup, które się z nimi identyfikują pod względem kulturowym, poglądy na konkretny temat. W większości przypadków nie mają oni aż takiego wpływu, by idee te się rozpowszechniły. W przypadku sceptycyzmu klimatycznego to się udaje. Pomimo tego, że w większości krajów demokratycznych możemy wyróżnić wpływowe partie „konserwatywne” i „liberalne”, to jednak USA pozostają wyjątkiem. W innych krajach także grupy identyfikujące się z „konserwatystami” uznają zmiany klimatu za realne zagrożenie, z którym trzeba coś zrobić. « powrót do artykułu
  2. Jak poinformowało tamtejsze Ministerstwo Środowiska, między 2001 a 2016 r. w peruwiańskiej Amazonii wycięto blisko 2 mln ha lasu. Rocznie daje to ponad 124 tys. ha. Jak powiedział w wywiadzie udzielonym AFP Cesar Calmet, szef ministerialnego programu ochrony lasów, głównie odpowiadają za to rolnictwo, hodowla zwierząt, nielegalna wycinka i górnictwo, a także przemyt narkotyków. Jeśli nie zostaną podjęte odpowiednie kroki, utrata lasu może sięgnąć 300-400 tys. ha rocznie. Zdjęcia satelitarne pokazały, że w zeszłym roku wylesienie nadal trwało w najlepsze i z Peru zniknęło ok. 143 tys. ha lasu. Warto dodać, że Peru należy do grona 17 państw megaróżnorodnych, które razem obejmują 70% światowej bioróżnorodności. Grupa (Group of Link-Minded Megadiverse Countries) powstała w 2002 r. w meksykańskim Cancún. Oprócz Peru należy do niej 7 innych krajów latynoamerykańskich. Podstawowym zadaniem porozumienia jest współpraca przy promocji podobnych celów, związanych z ochroną tradycyjnej wiedzy, bioróżnorodności czy dostępu do zasobów genetycznych. Wielkość lasu amazońskiego w Peru ustępuje jedynie lasowi brazylijskiemu. Zespół Calmeta podkreśla, że sytuacja jest szczególnie trudna na południu w regionie Madre de Dios, gdzie sporo ludzi zajmuje się poszukiwaniem złota. Tutaj wylesianie narasta w szybkim tempie: od 5 tys. ha w 2001 r. do 17 tys. w roku 2016. « powrót do artykułu
  3. Po największej na świecie akcji tępienia inwazyjnych szkodników wyspa Georgia Południowa została uwolniona od szczurów i myszy. Podczas ostatnio prowadzonego monitoringu nie zauważono na wyspie żadnych gryzoni ani ich śladów, poinformowali przedstawiciele South Georgia Heritage Trust (SGHT) z Dundee. W ciągu ostatnich lat organizacja ta rozmieściła na wyspie 300 ton trucizny przeciwko gryzoniom. Inwazyjne szczury i myszy stanowiły zagrożenie dla rodzimych ptaków Georgii Południowej. Praca SGHT spotkała się z poparciem organizacji chroniących środowisko naturalne. To niezwykle ekscytujące, że Georgia Południowa jest wolna od gryzoni. Mieliśmy nadzieję, że tak się stanie, mówi Clare Stringer, dyrektor wydziału odradzania gatunków z Royal Society for the Protecion of Birds. Gryzonie trafiły na bezludną Georgię Południową w XVIII wieku na pokładach brytyjskich statków wielorybniczych. Bardzo szybko się rozmnożyły i zaczęły zagrażać miejscowym ptakom, pożerając ich jaja i atakując młode. W 2011 roku SGHT przeznaczyła 10 milionów funtów na projekt wytępienia gryzoni. W ramach akcji z helikopterów zrzucano nad wyspą truciznę. Operacją powtórzono w roku 2013 i 2015. Jak mówi Mike Richardson, przewodniczący SGHT Habitat Restoration Project Steering Committee, działania takie były możliwe dzięki lodowcom, które stanowią naturalne bariery dla gryzoni. Dzięki temu nie było ryzyka, że oczyszczone ze szkodników części wyspy zostaną przez nie ponownie zasiedlone. W sumie truciznę rozrzucono na powierzchni ponad 100 000 hektarów. Po ostatniej kampanii zwalczania szkodników, którą przeprowadzono w 2015 roku, specjaliści odczekali 2,5 roku. Gdyby od razu rozpoczęto sprawdzanie wyspy, można by nie zauważyć ocalałych gryzoni. Jednak dwa lata później zdążyłyby one na tyle się rozmnożyć, że zostałyby zauważone. W drugiej połowie 2017 roku naukowcy rozpoczęli monitoring. Na wyspie umieszczono kamery, urządzenia z przynętą, na której gryzonie pozostawiłyby charakterystyczne ślady zębów oraz tunele zawierające specjalny barwnik. Przechodzące przez nie zwierzęta brudzą się, pozostawiając ślady łap. Ponadto zespół pracujący na wyspie zabrał ze sobą trzy psy wyszkolone w poszukiwaniu gryzoni. Po 6 miesiącach poszukiwań, w czasie których ludzie wraz ze zwierzętami przebyli 2420 kilometrów, nie znaleziono żadnych śladów gryzoni. Wszystko wskazuje na to, że Georgia Południowa została od nich uwolniona. Teraz SGHT chce przeprowadzić szczegółowe badania populacji ptaków. Naukowcy już mówią, że od 2015 roku obserwowany jest gwałtowny wzrost ich liczebności. Co istotne, rozkwit przeżywa populacja endemicznego świergotka antarktycznego i miejscowego podgatunku różeńca żółtodziobego (Anas georgica georgica). Specjaliści mówią, że teraz, po wytępieniu gryzoni, należy wprowadzić na wyspie ścisłe zasady bezpieczeństwa biologicznego, by nie dopuścić do ponownego pojawienia się szkodników. SGHT już wydała rekomendacje dla władz odpowiedzialnych za Georgię Południową i Sandwich Południowy. Jednym z nich jest zalecenie, by wyszkolone psy sprawdzały na Falklandach statki udające się w kierunku obu wysp. To, co udało się na Georgii Południowej, może posłużyć jako przykład i poligon doświadczalny dla innych regionów, których przyroda jest niszczona przez inwazyjne gatunki. Na przykład Nowa Zelandia chce pozbyć się wszystkich inwazyjnych drapieżnych ssaków do roku 2050. « powrót do artykułu
  4. Plasmodium vivax to zarodziec malarii odpowiedzialny za większość przypadków tej choroby występujących w Afryce subsaharyjskiej. Międzynarodowy zespół mikrobiologów informuje na łamach pisma mBio, że P. vivax nie tylko krąży w krwi, ale ukrywa się również w szpiku kostnym. Badania ludzi i nieczłowiekowatych ujawniły, że szpik kostny to istotne miejsce namnażania się i transmisji P. vivax. Ludzie, którzy nie wykazują żadnych objawów malarii i u których nie wykrywa się zarodźców we krwi, mogą mieć je w szpiku kostnym. Odkrycie to pozwala zrozumieć, dlaczego tak wiele infekcji P. vivax zostaje niewykrytych. Zainfekowani ludzie, którzy nie wykazują objawów, zarażają innych zanim sami zachorują, mówi weterynarz Nicanor Obaldia III, który wraz z Elamaranem Meibalanem z Uniwersytetu Harvarda stał na czele grupy badawczej. Naukowcy wykazali, że gametocyty P. vivax bardzo szybko dojrzewają w szpiku i mogą być przekazywane komarom przed wybuchem epidemii. W przeszłości infekcje P. vivax były uznawane za łagodną formę malarii, gdyż często choroba przechodzi bezobjawowo, we krwi wykrywa się niewiele zarodźców, a sama choroba jest mniej śmiertelna niż spowodowana przez Plasmodium falciparum, który odpowiada za 90% przypadków śmierci z powodu malarii. Jednak P. vivax może wywoływać bardzo poważne, nawet śmiertelne objawy, a na zakażenie tym zarodźcem narażony jest co trzeci mieszkaniec Ziemi. Matthias Marti z Uniwersytetu Harvarda zauważa, że ukryty w szpiku zarodziec może uniknąć wykrycia przez testy z krwi przez co służba zdrowia nie będzie znała rzeczywistej liczby chorych i rozmiarów potencjalnej epidemii. Jeśli w szpiku mamy duży rezerwuar zarodźców, które nie są obecne we krwi, to można źle oszacować liczbę osób przenoszących chorobę, wyjaśnia Marti. Podejrzewaliśmy, że gdzieś w organizmie znajduje się rezerwuar zarodźców, ale nikt dotychczas go nie znalazł, mówi Marti. Jednak jako, że P. vivax atakuje młode czerwone ciałka krwi, podejrzewano, że rezerwuarem jest szpik. Uczeni przeanalizowali tkankę 13 zarażonych martwych nieczłowiekowatych. Zbadali szpik kostny, płuca, wątrobę, mózg, jelita i tkankę podskórną. W mózgu, jelitach i tkance podskórnej zarodźce niemal nie występowały. Ale w wątrobie, szpiku i płucach odkryto przeciwciała przeciwko wszystkim formom rozwojowym pasożyta, nawet przeciwko tym, które nie występują we krwi. Kolejne badania ujawniły, że w wątrobie i szpiku gromadzi się nawet 30% zarodźców. Marti ma nadzieję, że wykorzystane przez jego zespół techniki przyczynią się do opracowania narzędzi diagnostycznych, które pozwolą w łatwy sposób sprawdzać, czy zarodźce nie zagnieździły się w szpiku. Dzięki temu możliwe byłoby lepsze szacowanie liczby chorych oraz ryzyka epidemii. « powrót do artykułu
  5. Monitorując fale sejsmiczne wywołane przez ruchy słoni i wydawane przez nie infradźwięki, można by wykrywać nietypowe zachowania, np. bieg w panice. To ułatwiłoby odpowiednim służbom walkę z kłusownikami. Byliśmy zaskoczeni wielkością sił działających na grunt, które są generowane przez wokalizujące słonie. Odkryliśmy, że przypominają one siły generowane przez szare olbrzymy podczas szybkiego chodu. To oznacza, że via grunt zawołania słoni mogą się przemieszczać na duże odległości i w sprzyjających okolicznościach docierają dalej niż w powietrzu - wyjaśnia Beth Mortimer z Uniwersytetów w Oksfordzie i Bristolu. Mortimer sprawdza, jak zwierzęta wykorzystują drgania w materiałach do celów komunikacyjno-informacyjnych. Wcześniej badała pająki i ich sieci, teraz by lepiej zrozumieć słonie, nawiązała współpracę z geofizykiem dr. Tarje Nissenem-Meyerem. Choć już od jakiegoś czasu przypuszczano, że słonie wykorzystują drgania gruntu w komunikacji, sama transmisja nie była dobrze poznana. Badając to zjawisko, Mortimer i student Nissena-Meyera - Will Rees - utrwalali wibracje generowane przez dzikie słonie z Kenii przy różnych zachowaniach, w tym podczas chodzenia i wokalizacji. Zespół polegał na technikach stosowanych m.in. do monitorowania trzęsień ziemi. Naukowcom zależało na ustaleniu, jak daleko przemieszczają się drgania generowane przez słonie, a także jak wpływają na nie dźwięki generowane przez ludzi czy rodzaj terenu. Autorzy publikacji z pisma Current Biology zauważyli, że dzięki zapisowi wibracji gruntu można klasyfikować konkretne słoniowe zachowania. Należy jednak brać poprawkę na różne czynniki, w tym właśnie na hałas i typ terenu. Wiele wskazuje na to, że przez swą aktywność akustyczną ludzie mogą zaburzać komunikację słoni. Na szczęście ustalenia brytyjskiego zespołu pozwalają równocześnie zaplanować strategie ich badania i ochrony. Sugerujemy, że monitoring wibracji gruntu da się wykorzystać w praktyce nie tylko do wykrywania słoni, ale i do określania ich zachowań. Mortimer tłumaczy, że dzięki zastosowaniu rejestratorów sejsmicznych możliwe będzie stworzenie algorytmów detekcji, lokalizacji i klasyfikacji, które pozwolą na monitorowanie słoni w czasie rzeczywistym. Naukowcy podkreślają, że potrzeba dalszych eksperymentów, by potwierdzić potencjał sejsmicznego "podsłuchiwania" słoni z dużych odległości. Nissen-Meyer opowiada, że w najbliższej przyszłości zespół chce utworzyć większą, działającą przez dłuższy czas sieć czujników sejsmicznych. Różne instrumenty rozmieszczone poza gruntem mają zaś pomóc w zbadaniu reakcji słoni na "odesłanie" im nagranych wcześniej ich własnych sygnałów. « powrót do artykułu
  6. Turystyka przyczynia się do globalnego ocieplenia znacznie bardziej niż się wydawało. Ruch turystyczny zwiększa się tak gwałtownie, że odpowiada już za emisję 8% gazów cieplarnianych. To czterokrotnie więcej niż dotychczasowe szacunki. Arunima Malik i jej koledzy z University of Sydney ocenili światową emisję gazów cieplarnianych z turystyki. Ich zdaniem w 160 krajach emisja ta wynosi około 4,5 gigaton równoważnika dwutlenku węgla. Dotychczas szacowano tę wielkość na 1-2 gigaton. Wyższe szacunki biorą się z faktu, że teraz oceniono nie tylko emisję bezpośrednią, pochodzącą np. z transportu, ale również pośrednią, czyli m.in. emisję z produkcji żywności dla turystów, emisję z hoteli czy produkcji pamiątek. Zespół Malik wykonał obliczenia dla wielu lat i stwierdził, że emisja szybko rośnie. Jeszcze w 2009 roku wynosiła ona 3,9 Gt, a w 2013 wzrosła do 4,5 Gt. Szacujemy, że jeśli nic się nie zmieni, to do roku 2025 emisja z turystyki wyniesie 6,5 gigatony ekwiwalentu dwutlenku węgla, mówi Malik. Ruch turystyczny wzrasta w miarę wzrostu zamożności ludzkości. Największym źródłem emisji są Stany Zjednoczone. To bogaty kraj, którego obywatele podróżują po całym świecie, a z drugiej strony wielu ludzi z całego świata podróżuje do USA. Jednak inne kraje szybko nadrabiają dzielących je dystans. Największy wzrost widać w szybko rozwijających się krajach, takich jak Chiny, Indie i Brazylia, których bogaci obywatele postanowili zwiedzać świat, stwierdza Malik. Wyniki badań Malik znajdują potwierdzenie w statystykach Światowej Organizacji Turystycznej. W 2017 roku Chińczycy, którzy masowo ruszyli na zwiedzanie świata, wydali na podróże zagraniczne 258 miliardów USD. To dwukrotnie więcej niż wydatki Amerykanów. Ci bowiem przeznaczyli na podróże 135 miliardów USD. « powrót do artykułu
  7. W ostatnich latach zwiększa się liczba doniesień o dużych drapieżnikach, pojawiających się w miejscach, w których – jak się wydaje – nie powinno ich być. Ludzie spotykają aligatory na plażach, orki w rzekach oraz pumy wędrujące daleko od terenów górskich. Liczebność wielkich drapieżników, które jeszcze niedawno znajdowały się na krawędzi zagłady, rośnie dzięki wdrożonym programom ochrony. Niektórzy twierdzą, że ich pojawianie się w niespodziewanych miejscach oznacza, iż zaczęły one kolonizować nowe tereny. Wyniki badań opublikowane w piśmie Current Biology wskazują, że przypuszczenie takie nie jest prawdziwe. Okazuje się, że aligatory, wydry i inne duże drapieżniki wcale nie podbijają nowych terenów, a powracają na te, które tradycyjnie zajmowały. Dla ludzi jest to zaskoczenie i uważają, że zwierząt tych nie powinno tam być, gdyż wytępili drapieżniki na tyle dawno, iż nie zachowały się informacje o ich obecności. Nie możemy być już zaszokowani widokiem dużego aligatora na plaży czy rafie koralowej. To nie fatamorgana. To coś, co było normą zanim wytępiliśmy te drapieżniki i zmusiliśmy je do szukania schronienia na ostatnich, odległych skrawkach planety. Teraz one wracają, mówi profesor Brian Silliman z Duke University. Silliman i jego koledzy przeanalizowali badania naukowe i raporty rządowe dotyczące obecności dużych drapieżników i stwierdzili, że aligatory, wydry, wilki, pumy, orangutany, orły i inne drapieżniki mogą obecnie występować równie powszechnie na „nowych” terenach co na tych tradycyjnych. Zdaniem uczonych ten powrót do miejsc, które jeszcze niedawno były dla nich niedostępne, to najbardziej rozpowszechniona obecnie zmiana w ekologii wielkich drapieżników. Dotychczas przypuszczaliśmy, a utwierdzała nas w tym i nauka i media, że zwierzęta te zamieszkują takie a nie inne tereny, gdyż się wyspecjalizowały. Aligatory uwielbiają bagna, wydry morskie najlepiej czują się w lasach wodorostów, orangutany potrzebują dziewiczego lasu, a ssaki morskie preferują regiony polarne. Jednak przeświadczenie to bazuje na badaniach naukowych prowadzonych w czasach, gdy populacja tych zwierząt gwałtowanie się zmniejszała. Teraz, gdy się ona odradza, jesteśmy zaskoczeni możliwościami adaptacji i kosmopolityzmem tych gatunków, mówi Silliman. Okazuje się na przykład, że gatunki morskie, takie jak płaszczki, rekiny, krewetki, manaty i kraby stanowią aż 90% diety aligatorów przebywających w ekosystemach morskich, co pokazuje, jak dobrze aligator potrafi przystosować się do życia w takim ekosystemie. Naukowcy podkreślają, że dzięki ich spostrzeżeniom można będzie lepiej chronić gatunki. To pokazuje nam, że te gatunki mogą żyć w znacznie większej liczbie habitatów. Na przykład wydry morskie dobrze radzą sobie w ujściach rzek, w których nie ma lasów wodorostów. Tak więc nawet jeśli wskutek zmian klimatycznych zanikną lasy wodorostów, to wydry morskie przetrwają. Być może są one nawet w stanie żyć w rzekach. Wkrótce się o tym przekonamy, mówi Silliman. Powrót głównych drapieżników przynosi olbrzymie korzyści ekosystemom. Na przykład gdy do ujść rzek wracają wydry morskie, chronią one tamtejszą roślinność przed zagłuszeniem jej przez algi, które gwałtownie rozrastają się dzięki nawozom i innym środkom spływającym rzekami z pól i miast. Wydry żywią się bowiem krabami, zmniejszając ich liczebność. W ten sposób chronią populację ślimaków morskich stanowiących pożywienie krabów. Ślimaki morskie zaś żywią się algami. W ten sposób wydry chronią roślinność przed algami. Zapewnienie tego typu ochrony kosztowałoby dziesiątki milionów dolarów, gdyż trzeba by było odbudować stosunki wodne w górze rzeki tak, by stworzyć odpowiedni bufor dla nadmiaru spływających składników odżywczych. Tymczasem wydry morskie robią to za nas, a my nie musimy wydawać na to pieniędzy, wyjaśnia Silliman. « powrót do artykułu
  8. Międzynarodowy zespół biologów uważa, że odkryty w zeszłym roku orangutan z Tapanuli (Pongo tapanuliensis), który od początku był uznawany za najbardziej zagrożonego przedstawiciela człowiekowatych, w zasadzie przegrał swoją walkę o przetrwanie. Chyba że niezwłocznie zostaną podjęte odpowiednie kroki. Nie sądzę, bym w ciągu 40 lat badań widział coś równie dramatycznego - ujawnia prof. William Laurance z Uniwersytetu Jamesa Cooka. Przetrwało mniej niż 800 tych orangutanów, a ciągle zagrażają im megaprojekty, wylesienie, budowa dróg i kłusownictwo - dodaje dr Sean Sloan, główny autor publikacji z pisma Current Biology. Ich zachowany habitat jest niewiarygodnie mały - ma powierzchnię mniejszą niż 1/10 Sydney. Naukowcy ujawniają, że największym zagrożeniem jest dla P. tapanuliensis megatama (projekt Batang Toru), która ma być zbudowana przez chińską firmę Sinohydro. Jeśli powstanie, zostaną zalane kluczowe fragmenty habitatu małp. Reszta habitatu będzie zaś pocięta nowymi drogami i liniami napięcia - wyjaśnia prof. Jatna Supriatna z Uniwersytetu Indonezyjskiego. Biolodzy zauważyli, że orangutany z Tapanuli przetrwały wyłącznie na obszarach całkowicie pozbawionych dróg (a te zachęcają niektórych do nielegalnej wycinki i kłusownictwa). To test dla Indonezji i Chin. Oba kraje mówią, że zależy im na zrównoważonym rozwoju, ale słowa nic nie kosztują. Bez pilnych działań będziemy mieć do czynienia z ekologicznym armagedonem jednego z naszych najbliższych krewnych - podsumowuje Laurance. « powrót do artykułu
  9. W latach 90. XIX w. osadnicy przekroczyli Góry Skaliste. Na nieszczęście miejscowych płazów przewozili oni żaby ryczące (Rana catesbeiana), które miały być łatwo dostępnym źródłem pokarmu (żabich udek). Jak wykazali naukowcy z Uniwersytetu Stanowego San Francisco, to ich przybycie zadecydowało o rozprzestrzenieniu w zachodniej części USA powodującego śmiertelną chytrydiomykozę grzyba Batrachochytrium dendrobatidis (Bd). Chytrydiomykoza dziesiątkuje płazy obu Ameryk, Australii i Afryki, a nawet doprowadza do wytrzebienia całych populacji. W USA zaobserwowano, że spadki liczebności populacji zachodzą wg dziwnego wzorca. W całym regionie na wschód od Gór Skalistych wystąpił tylko jeden wybuch epidemii Bd, a na zachodzie setki, jeśli nie tysiące - podkreśla prof. Vance Vredenburg. Żaby ryczące zostały wprowadzone na zachodzie USA przez osadników, którzy chcieli mieć w sadzawkach obfite źródło wspomnianych żabich udek. Płazy te od lat były głównymi podejrzanymi, brakowało jednak twardych dowodów. Jak wyjaśniają biolodzy, R. catesbeiana mogą być nosicielami Bd, ale same nie zapadają na chytrydiomykozę. W ten sposób ułatwiają B. dendrobatidis kolonizację nowych habitatów, w których mieszkają podatne płazy. Próbując potwierdzić hipotezę przypisującą "winę" żabom ryczącym, Amerykanie przeglądali historyczne dane dot. czasu przybycia żab ryczących i pierwszych odnotowanych przypadków Bd. W 83 ze 100 analizowanych zlewni żaby pojawiały się wcześniej albo w tym samym roku, co Bd, a w 13 z 17 pozostałych przypadków żaby odnotowywano najpierw w sąsiednim regionie. Nawet jeśli Bd dotarł gdzieś przed żabami ryczącymi, żaby były zazwyczaj w pobliżu - wyjaśnia Vredenburg. Związek między żabą a grzybem wyjaśnia wzorzec zachorowań zaobserwowany w USA. M.in. przez program Agencji Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego, w ramach którego żaby dostarczano do krajów rozwijających się, by można tam było założyć hodowle/farmy, inwazyjna R. catesbeiana rozprzestrzeniła się po zachodniej Europie, w Azji czy Ameryce Południowej. Mam nadzieję, że naukowcy przyjrzą się naszemu badaniu i wypróbują nasze podejście w odniesieniu do innych części świata. « powrót do artykułu
  10. W ciągu ostatnich dekad nauka dostarczała coraz więcej dowodów wskazujących, że drzewa i inne rośliny są kluczowym elementem dobrego samopoczucia i zadowolenia z życia ludzi mieszkających w miastach. Tymczasem wraz z postępującą urbanizacją w miejskich obszarach USA spada pokrycie drzewami. W najnowszym numerze Urban Forestry & Urban Greening czytamy, że w każdego roku amerykańskie miasta tracą około 36 milionów drzew. To około 70 tysięcy hektarów powierzchni zielonej, traconej przede wszystkim w centrach miast i na przedmieściach, ale również na obszarach podmiejskich. Główny autor badań, David Nowak ze Służby Leśnej USA mówi, że utrata drzew wiąże się też z konkretnymi stratami finansowymi. W tym przypadku oszacował je na 96 milionów USD rocznie, podkreślając, że wiemy tylko o niektórych korzyściach, jakie przynoszą nam drzewa. Obliczenia takie biorą pod uwagę tylko te czynniki, które łatwo jest przełożyć na pieniądze, a więc oczyszczanie powietrza przez drzewa czy zapewniania cienia, dzięki czemu można mniej wydawać na chłodzenie budynków, co z kolei przekłada się też na mniejsze zanieczyszczenie z elektrowni. Nowak i współautor badań Eric Greenfield stwierdzili, że pokrywa drzew zmniejszyła się w miastach w 45 stanach. Największe straty zanotowano w Rhode Island, Georgii, Alabamie, Nebrasce i Dystrykcie Kolumbii. Tylko w trzech stanach – Mississippi, Montanie i Nowym Meksyku – pokrywa drzew w miastach zwiększyła się, chociaż w każdym przypadku były to minimalne zmiany. Utrata drzew w miastach ma różna przyczyny. Od ich wycinki pod kolejną infrastrukturę, po naturalną śmierć czy ataki szkodników. Stanowi jednak problem, gdyż mniej drzew oznacza niższą jakość życia mieszkańców miast. Dotychczasowe badania wykazały bowiem, że obecność drzew przyczyna się do obniżenia ciśnienie krwi i tętna, zmniejsza stress, poprawia poczucie bezpieczeństwa i szczęścia. Okazało się również, że jeśli w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca zamieszkania ciężarnej mieszkanki miasta znajdują się drzewa, to z mniejszym prawdopodobieństwem jej dziecko będzie miało zbyt niską wagę urodzeniową. Praktycznie nie istnieje żaden wskaźnik dotyczący zdrowia publicznego, przestępczości czy jakości środowiska naturalnego, który nie byłby poprawiany przez obecność drzew. Drzewa należy traktować jako część infrastruktury i jako najtańszy sposób na poprawę jakości życia mieszkańców, stwierdza Deborah Marton z organizacji New York Restoration Project. Zwykle jednak obecność drzew postrzegana jest inaczej. Ludzie uważają, że fajnie jest mieć kontakt z naturą, że służy to rekreacji i że musi ich być na to stać. Nie wiedzą, że kontakt ten to podstawowa potrzeba. To jeden z głównych czynników zdrowego miejsca zamieszkania, mówi William Sullivan, który stoi na czele Wydziału Architektury Krajobrazu University of Illinois at Urbana-Champaign i specjalizuje się w badaniach wpływu drzew na przestępczość w miastach. Tymczasem w miarę postępującego ocieplenia klimatu drzewa odgrywają coraz ważniejszą rolę w miastach. Okazuje się, że obecność drzew w gęsto zabudowanych obszarach miejskich obniża szczytowe letnie temperatury o 1-5 stopni Celsjusza. Przeprowadzone w Kalifornii badania wykazały natomiast, że drzewa zmniejszają temperaturę asfaltu nawet o 20 stopni Celsjusza, a temperatura kabiny samochodu pasażerskiego stojącego na parkingu może być dzięki nim niższa o 26 stopni Celsjusza. Dla wielu starszych ludzi, którzy nie posiadają w domach klimatyzacji, obecność drzew może być czynnikiem dosłownie ratującym życie w upalne dni. Drzewa pomagają też w funkcjonowaniu infrastruktury miejskiej. Na przykład Filadelfia została zobowiązana przez amerykańską Agencję Ochrony Środowiska do poradzenia sobie z problemem oczyszczalni ścieków, która przepełniała się po dużych opadach deszczu. Początkowo władze rozważały budowę podziemnego tunelu, który służyłby jako czasowo zbiornik na deszczówkę. Niezależny konsultant, po oszacowaniu kosztów takiego rozwiązania obliczył, że w ciągu 40 lat przyniosłoby ono miastu 122 miliony dolarów zysku. Miasto zaczęło więc rozważać plan nasadzeń drzew i innych roślin, które wiązałyby deszczówkę. Po obliczeniu kosztów ten sam konsultant stwierdził, że takie rozwiązanie przyniesie w ciągu 40 lat korzyści sięgające 2,8 miliarda dolarów. Dzięki drzewom wzrośnie wartość nieruchomości, zwiększy się liczba miejsc wypoczynkowych i zmniejszy liczba zgonów spowodowanych udarem cieplnym. Wielu specjalistów świadomych znaczenia, jakie mają drzewa, oblicza ile można by ich zasadzić w miastach. Okazuje się, że a Nowym Jorku jest miejsce dla dodatkowych 200 000 drzew, a w miastach Kalifornii można ich zasadzić aż 236 milionów. Jednak by drzewa te rzeczywiście trafiły do miast, potrzebna jest zmiana myślenia. Urbanizacja postępuje jak szalona. Nie wystarczy, że kilka miast wdroży jakiś program, to nie zrównoważy liczby traconych drzew. Jeśli chcemy być zadowoleni z życia w mieście nie wystarczy, że kilka kilometrów od naszego domu będzie światowej klasy park miejski. Nie wystarczy, że pięć stanów dalej jest niezamowity park narodowy. Drzewa powinny rosnąć przed każdym oknem i przed każdymi drzwiami, mówi Sullivan. « powrót do artykułu
  11. Pod koniec lutego Jim Thomas, hydrolog z Instytutu Badania Pustyni w Reno, był świadkiem nietypowej sytuacji. Za oknem jego biura słychać było hałasy. Okazało się, że to odgłosy walki między parą puchaczy wirginijskich i przedstawicielami krukowatych. Sowy wygrały, a po jakimś czasie stało się coś dziwnego - pokazała się druga samica. W sumie sowy złożyły 5 jaj, a choć należą do bardzo terytorialnego gatunku, zrobiły to w odległości zaledwie stopy (30,5 cm) od siebie. Samiec zaopatrywał w pokarm obie partnerki. Christian Artuso, ornitolog z organizacji Bird Studies Canada, podkreśla, że to 1. odnotowany przypadek poligamii u puchaczy wirginijskich (Bubo virginianus). Dotąd poligamię zaobserwowano jedynie u spokrewnionych gatunków: płomykówki zwyczajnej i puchacza zwyczajnego. Generalnie poligamia jest u ptaków drapieżnych czymś naprawdę rzadko spotykanym, bo by wykarmić wszystkie partnerki, samce potrzebowałyby dużej liczby ofiar. Instytut Badania Pustyni zamontował kamerę sieciową. Dzięki niej fani puchaczy zobaczyli, że większa samica (ta, która pokazała się jako druga) nie dbała zbyt dobrze o swoje jaja, dlatego nie wylęgły się z nich młode. Gdy jednak partnerce jej partnera urodziły się dwie sówki, zaczęła pomagać w opiece nad nimi. Niewykluczone, że mniejsza samica jest spokrewniona z większą, np. jest jej córką. To mogłoby wyjaśnić, czemu tolerują swoje towarzystwo. Choć bójki samic z dziobaniem włącznie się zdarzają, generalnie sowy dobrze się ze sobą "dogadują". Przed 2 tygodniami jedna z sówek opuściła gniazdo: zeskoczyła z krawędzi i wylądowała bezpiecznie na dole. Teraz rodzice ją dokarmiają. Drugie z młodych jest nadal w gnieździe, ale wkrótce pójdzie w ślady brata/siostry. Później rodzicielskie trio także się rozdzieli... « powrót do artykułu
  12. W ostatnich latach naukowcy coraz bardziej intensywnie poszukują hipotetycznej Dziewiątej Planety Układu Słonecznego. Obecność takiego obiektu pozwoliłaby wytłumaczyć niezwykłe orbity niektórych obiektów z Pasa Kuipera. Dziewiąta, jeśli istnieje, może mieć masę 10-krotnie większą od masy Ziemi, a jej orbita może znajdować się 20-krotnie dalej od Słońca niż orbita Neptuna. Teraz w poszukiwania nieznanej planety Układu Słonecznego włączyli sę dwaj naukowcy z Queen's University w Belfaście. Jednak zamiast spoglądać w niebo wolą oni przeszukiwać... średniowieczne archiwa. Mamy liczne informacje dotyczące pojawiania się komet spisane w języku staroangielskim, staroirlandzkim, staroruskim czy po łacinie. Ludzie żyjący w średniowieczu byli równie zafascynowani niebem jak my teraz, mówi jeden z liderów projektu, mediewalistka Marilina Cesario. Jej kolega, astronom Pedro Lacerda dodaje, że średniowieczne zapiski mogą być użytecznym narzędziem badawczym. Możemy wziąć na warsztat orbity obecnie znanych komet i przeprowadzić obliczenia, kiedy komety te powinny być widoczne na średniowiecznym niebie. Dokładny czas ich pojawienia powinien zależeć od tego, czy w naszych symulacjach uwzględnimy obecność Dziewiątej Planety. Innymi słowy, możemy porównać średniowieczne doniesienia o kometach z symulacjami uwzględniającymi obecność bądź brak Dziewiątej Planety. Zobaczymy, co bardziej do siebie pasuje, stwierdza Lacerda. Lacerda i Cesario, mimo że ich specjalizacje są od siebie odległe, mają sporo wspólnego. Astronom Lacerda jest miłośnikiem nauk humanistycznych, a mediewalistkę Cesario fascynuje astronomia. Oboje zaczęli współpracę gdy organizacja Leverhulme Trust ogłosiła, że przyznaje granty na projekty łączące nauki ścisłe i humanistyczne. Oboje już przygotowali wystawę „Marvelling at the Skies: Comets Through the Eyes of the Anglo-Saxons”. Można na niej oglądać współczesne zdjęcia komet i ich rysunki wykonane w średniowieczu. Nasi przodkowie żyjący wieki temu widzieli w kometach nie tylko znaki od Boga. Podchodzili do nich też od strony naukowej, systematyzowali wiedzę na ich temat. Teraz wiedza ta przynosi nam konkretne korzyści. To niesamowite, że możemy wykorzystać dane sprzed 1000 lat do zweryfikowania współczesnej teorii, mówi Lacerda. « powrót do artykułu
  13. Niedawny śmiertelny wypadek z udziałem autonomicznego samochodu Ubera pokazuje, że technologia autonomicznych pojazdów nie jest jeszcze gotowa do wdrożenia na masową skalę. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest fakt, że nie ma zbyt wielu dróg, po których mogłyby jeździć takie samochody. Są one testowane przede wszystkim w miastach, a zanim wyruszą na drogi ich właściciele, jak firma Google,  przeznaczają olbrzymie zasoby na tworzenie map 3D, na których precyzyjnie zaznaczono pozycje linii oddzielających pasy ruchu, sygnalizację świetlną czy krawężniki. Bez tak szczegółowo opisanych map samochody autonomiczne nie są w stanie sobie poradzić. Jednak większość dróg na całym świecie nie jest tak dobrze opisanych, oznaczenia poziome są słabo widoczne, drogi nie są dobrze oświetlone. Jest mało prawdopodobne, by w najbliższej przyszłości powstały mapy, które pozwolą autonomicznym samochodom na korzystanie z takich dróg. Jednym ze sposobów poradzenia sobie z tym problemem jest zbudowanie systemu na tyle zaawansowanego, by korzystający z niego autonomiczny samochód nie potrzebował wcześniej przygotowanej mapy. Naukowcy z należącego do MIT Computer Science and Artificial Intelligence Laboratory (CSAIL) właśnie wykonali ważny pierwszy krok w kierunku powstania takiego systemu. Stworzyli oni MapLite, technologię, która łączy dane z GPS z danymi z Google Maps i, posługując się całym zestawem czujników, jest w stanie poruszać się po drogach bez specjalnie przygotowanej mapy 3D. W ramach testów prowadzonych we współpracy z Toyotą wyposażono Toyotę Prius w system LIDAR, dodatkowe czujniki i MapLite. Okazało się, że pojazd dobrze sobie radzi na nieutwardzonych wiejskich drogach w Devens w stanie Massachusetts i jest w stanie wykryć drogę w odległości ponad 30 metrów przed sobą. Wcześniej nikt nie próbował takiego podejścia, gdyż znacznie trudniej jest w tym przypadku osiągnąć dokładność i niezawodność taką, jak przy wcześniej opisanych mapach. Nasz system działa na  pokładzie samochodu i jest w stanie poprowadzić go poza tą niewielką liczbą dróg, jakie obecnie testują twórcy autonomicznych pojazdów, mówi Teddy Ort z CSAIL. Systemy używane obecnie w samochodach autonomicznych opierają się niemal całkowicie na mapach. Pojazd musi zostać wyposażony w szczegółowo opisaną mapę 3D drogi, po której się porusza. Wszelkie czujniki, takie jak LIDAR, czy algorytmy rozpoznawania obrazu nie służą nawigacji, a jedynie unikaniu innych poruszających się obiektów, jak piesi czy samochody. MapLite działa inaczej. Wykorzystuje czujniki do nawigacji, a dane z GPS służą do określenia pozycji pojazdu. System najpierw określa swój cel podróży. W czasie jazdy zaś posługuje się „lokalnym celem nawigacji”, który musi znajdować się w zasięgu czujników samochodu. Następnie algorytmy określają drogę, jaką należy przebyć, by dotrzeć do „lokalnego celu nawigacji”, a czujniki, jak LIDAR, służą mu wyszukaniu krawędzi drogi. Oceniając co jest drogą, a co nią nie jest MapLite zakłada, że droga będzie bardziej płaska od otoczenia. Twórcy MapLite opracowali system modeli, które opisują liczne podobne do siebie sytuacje. Tego typu modele mówią pojazdowi, jak należy zachować się na skrzyżowaniu czy jak poruszać się po konkretnych rodzajach dróg. MapLite jest uczony poruszania się po konkretnych typach dróg, a gdy nauczy się jednego ich rodzaju, przechodzi do następnego. MapLite wciąż ma sporo ograniczeń. Nie nadaje się np. do jazdy górskimi drogami, gdyż obecna wersja nie uwzględnia dużych zmian w wysokości. W najbliższym czasie naukowcy chcą rozszerzyć zestaw dróg, na których radzi sobie MapLite. Wyobrażam sobie, że w przyszłości autonomiczne samochody będą korzystały w miastach z jakiegoś rodzaju map 3D. Ale gdy ich właściciel będzie chciał pojechać polną drogą, to taki pojazd powinien sobie poradzić na niej równie dobrze jak człowiek. Mamy nadzieję, że nasza praca to krok w tym właśnie kierunku, mówi Ort. « powrót do artykułu
  14. Rząd Nowej Południowej Walii przeznaczył 45 mln dolarów australijskich (34 mln USD) na ochronę koali. Badania pokazują, że w ciągu ostatnich 15-20 lat liczebność populacji koali spadła w Nowej Południowej Walii aż o 26%. Australian Koala Foundation szacuje, że na wolności pozostało tylko ok. 43 tys. tych torbaczy. Przed przybyciem do Australii europejskich osadników mogło ich zaś być nawet ponad 10 mln. Koale są skarbem narodowym. Byłoby wstyd, gdybyśmy nie zabezpieczyli przyszłości australijskiej ikony - mówiła Gladys Berejiklian, premier Nowej Południowej Walii, anonsując plany finansowe swojego rządu. Narażonemu na wyginięcie gatunkowi zagrażają utrata habitatu, zmiana klimatu, ataki psów, wypadki samochodowe i choroby, w tym chlamydiozy, które prowadzą do ślepoty czy niepłodności. Dzięki 45 mln AUD część gruntów rolnych zmieni swoje przeznaczenie. Pieniądze wspomogą też badania czy poprawę oznakowania/organizacji dróg w tzw. czarnych punktach. Władze wspominają też o nowym szpitalu dla torbaczy i gorącej linii do zgłaszania naglących przypadków. « powrót do artykułu
  15. Dieta zawierająca bardzo mało węglowodanów (ang. very-low-carbohydrate diet, VLCD) może wspomóc kontrolę poziomu cukru u osób z cukrzycą typu 1. Osoby do badań pochodziły z grupy TypeOneGrit na Facebooku (gromadzi ona pacjentów z cukrzycą typu 1., którzy stosują dietę z bardzo małą ilością węglowodanów, rekomendowaną przez dr. Richarda Bernsteina, autora książki "Diabetes Solution"). W sondażu wzięło udział 493 ludzi, ale tylko 316 dostarczyło dostateczną ilość informacji. W przypadku 138 osób autorzy publikacji z pisma Pediatrics mogli potwierdzić diagnozę cukrzycy typu 1. i uzyskać miary kontroli poziomu cukru oraz innych wskaźników metabolicznych (dane pochodziły z rejestrów medycznych lub od lekarzy). Dzieci stanowiły 42% analizowanej grupy. Średnie spożycie węglowodanów wynosiło 36 g - to ok. 5% dziennej podaży kalorii. Zgodnie z danymi dostarczanymi przez badanych, średni poziom hemoglobiny glikowanej HbA1C (która powstaje wskutek nieenzymatycznego przyłączenia glukozy do cząsteczki hemoglobiny) mieścił się w granicach normy i wynosił 5,67%. Co ważne, ochotnicy potrzebowali niższych od przeciętnej dawek insuliny (średnio 0,40 U/kg/dziennie). Wykazywali też korzystne zmiany w zakresie wrażliwości na insulinę, a także niski poziom trójglicerydów i wysokie stężenia dobrego cholesterolu HDL. Choć niektórzy uważali, że dieta zawierająca bardzo mało węglowodanów zwiększa ryzyko hipoglikemii, naukowcy nie znaleźli na to dowodów. Wskaźnik hospitalizacji z powodu hipoglikemii czy kwasicy ketonowej wynosił bowiem tylko po 1% (normalnie statystyki dla osób z cukrzycą typu 1. są wyższe). Amerykanie podkreślają, że choć ponad 80% respondentów było zadowolonych lub bardzo zadowolonych z kontroli cukrzycy, ok. 25% nie wspomniało lekarzowi o VLCD (obawiali się np. krytyki albo oskarżeń o nadużycia w stosunku do dzieci). Zespół Belindy S. Lennerz podkreśla, że surowe ograniczanie węglowodanów to de facto stara strategia, którą stosowano przed wprowadzeniem insuliny. Niekiedy wydłużała ona życie dzieci o parę lat. Akademicy zaznaczają, że opisywane badanie miało charakter obserwacyjny i że potrzebne jest studium z losowaniem i grupą kontrolną. « powrót do artykułu
  16. Przed dwoma laty świat obiegła sensacyjna wiadomość, jakoby skanowanie ujawniło dwie ukryte komnaty w grobowcu Tutanchamona. Pojawiły się przypuszczenia, że w komnatach pochowano Nefretete. Teraz egipskie Ministerstwo Starożytności poinformowało, że żadnych komnat nie ma. Specjaliści, którzy przeprowadzili badania za pomocą georadaru, przedstawili jednoznaczne dowody wskazujące brak ukrytych komór przylegających do grobowca lub w samym grobowcu, czytamy w oficjalnym oświadczeniu. Szczegóły badań zostaną ujawnione przez szefa zespołu badawczego Francesco Porcellego z politechniki w Turynie. Wcześniejsze skany sugerowały istnienie nieznanych komór, jednak wielu ekspertów sceptycznie podchodziło do interpretacji wyników. Jednak na ich podstawie brytyjski egiptolog Nicholas Reeves wysunął hipotezę o pochowaniu Nefretete w ukrytych komorach. Królowa Nefretete, słynna starożytna piękność, była żoną faraona Echnatona. Badania DNA wykazały, że Tutanchamon był synem Echnatona. Wciąż istnieją spory co do tego, kim była matka młodego faraona. « powrót do artykułu
  17. NASA odebrała sygnały radiowe od satelitów MarCO. To dowód, że dwa pierwsze w historii satelity typu CubeSat, których celem jest misja poza orbitą Ziemi, są w dobrej kondycji. Sygnał „Polo!” został odebrany dwukrotnie. Bliźniacze satelity MarCO (Mars Cube One) zostały dołączone do misji InSight. Nie są jednak jej częścią, nie będą prowadziły żadnych badań, a ich ewentualna awaria nie wpłynie na misję InSight. Niewielkie CubeSaty wysłano z InSight przy okazji. Postanowiono sprawdzić, czy tego typu urządzenia nadają się do przeprowadzania zadań w głębszych częściach przestrzeni kosmicznej. Osoby odpowiedzialne za misję MarCO przyznają, że straciły sporo nerwów. Miniaturowe satelity nie były bowiem włączane od połowy marca, kiedy to przeprowadzono ich ostatnie testy. Nie wiadomo był więc, czy w międzyczasie coś nie zawiodło, a przede wszystkim, czy w akumulatorach mają wystarczająco dużo energii, by rozwinąć panele słoneczne, odpowiednio się ustawić w kierunku Słońca i włączyć nadajniki radiowe. Przez najbliższe tygodnie MarCO będą poddawane intensywnym testom. Jeśli uda im się przetrwać promieniowanie kosmiczne i zgodnie z planem dotrą na orbitę Marsa, będą świadkami lądowania misji InSight i posłużą do przekazywania sygnałów podczas „Siedmiu minut horroru”. To nazwa określająca czas największej niepewności dla każdego marsjańskiego lądownika. Jako, że sygnał z Marsa na Ziemię biegnie siedem minut, centrum sterowania misjami marsjańskimi odbiera wcześniej wysłane sygnały od lądowników w czasie, gdy te próbują bezpiecznie posadowić się na powierzchni Czerwonej Planety. Zatem w momencie, gdy na Ziemię docierają informacje, że wszystko jest w porządku, lądownik może już w rzeczywistości leżeć roztrzaskany na powierzchni Marsa. O tym, jak wygląda „Siedem minut horroru” opowiada film nakręcony przez NASA przy okazji lądowania łazika Curiosity. CubeSaty to niewielkie satelity o kształcie sześcianu, które ważą od 2,5 do 15 kilogramów. Są urządzeniami modularnymi, dzięki czemu łatwiej jest je budować, niż duże satelity, które są za każdym razem osobno projektowane. NASA postanowiła wykorzystać misję InSight to przetestowania wytrzymałości CubeSatów, sprawdzenia ich nadajników radiowych, paneli słonecznych, systemów napędowych oraz systemów kontroli pozycji. Gdy misja InSight dotrze do Marsa i będzie lądowała, jej głównym kanałem komunikacji będzie Mars Reconnaissance Orbiter i inne urządzenia. Jeśli jednak MarCO sprawdzą się w roli przekaźników sygnału, to niewykluczone, że CubeSaty będą dołączane do przyszłych misji, a ich zadaniem będzie na bieżąco zbieranie danych od lądującego pojazdu tak, by w razie awarii można było dokładnie odtworzyć jej przebieg.   « powrót do artykułu
  18. Dane od blisko 600 ochotniczek pokazują, że postrzeganie męskiej atrakcyjności nie zmienia się w zależności od poziomu hormonów. Nie znaleźliśmy dowodów, że zmiany w poziomie hormonów wpływają na typ mężczyzny, który jest dla kobiet atrakcyjny. To badanie jest godne uwagi ze względu na skalę; wcześniejsze badania obejmowały [bowiem] zazwyczaj małe grupy kobiet i miały ograniczenia związane z pomiarami. Przy o wiele większej próbie i bezpośrednim pomiarze statusu hormonalnego nie byliśmy w stanie powtórzyć (zreplikować) wpływu hormonów na preferowanie przez panie męskich twarzy - opowiada Benedict C. Jones z Uniwersytetu w Glasgow. Zespół Jonesa zebrał grupę 584 heteroseksualnych kobiet. Brały one udział w cotygodniowych sesjach testowych. Za każdym razem uczestniczki mówiły, czy są aktualnie w związku i czy używają hormonalnej antykoncepcji. Oprócz tego pobierano od nich próbki śliny do pomiaru poziomu hormonów. Na końcu kobiety wykonywały zadanie, za pomocą którego mierzono ich preferencje dot. różnych typów męskich twarzy. Paniom demonstrowano 10 par męskich twarzy. Należało wskazać, która z nich bardziej się podoba i jak silna jest preferencja. Obie twarze z pary były zmienionymi cyfrowo wersjami tej samej fotografii; w ten sposób jedna stawała się bardziej sfeminizowana, a druga bardziej męska. Aby zamaskować cel badania, oceny atrakcyjności wpleciono między inne pytania. Tak jak się spodziewano, generalnie kobiety uznawały zmaskulinizowane twarze za bardziej atrakcyjne niż twarze sfeminizowane. Preferencja bardziej zmaskulinizowanych twarzy była także nieco silniejsza, gdy panie oceniały atrakcyjność w kontekście ewentualnego związku krótkoterminowego (w porównaniu do relacji długoterminowej). Nie znaleziono jednak dowodów, że preferencje kobiet zmieniały się w zależności od poziomu hormonów związanych z płodnością, np. estradiolu czy progesteronu. Nie odnotowano także korelacji między oceną atrakcyjności i poziomem innych potencjalnie istotnych hormonów, np. testosteronu i kortyzolu. Uzyskane wyniki przeczą tezie, że presje związane z doborem płciowym doprowadziły do tego, że gdy kobiety są najbardziej płodne, preferują bardziej męskich (czytaj: sprawnych) partnerów. Badanie autorów publikacji z pisma Psychological Science nie potwierdziło też, że stosowanie antykoncepcji hormonalnej tłumi kobiecą preferencję bardziej męskich twarzy. « powrót do artykułu
  19. Saladyn, jeden z najbardziej znanych władców muzułmańskich, do dzisiaj jest dla muzułmanów symbolem walki o Palestynę. Sułtan znany jest przede wszystkim ze zdobycia Jerozolimy i zniszczenia pod Hittin armii jej króla Gwidona de Lusignan. Władca zmarł nagle w wieku 56 lat po dwutygodniowej chorobie. Do dzisiaj przyczyna jego śmierci pozostaje tajemnicą. Przed trzema dniami podczas 25th Historical Clinicopathological Conference można było wysłuchać wykładu profesora Stephena J. Gluckmana z University of Pennsylvania, który na podstawie opisanych przed wiekami objawów podjął się diagnozy Saladyna. Zdaniem uczonego sułtana zabił dur brzuszny. To potencjalnie śmiertelna choroba rozprzestrzeniająca się za pośrednictwem skażonej wody i żywności. Objawy duru brzusznego to wysoka gorączka, ból brzucha, osłabienie, utrata apetytu, bóle głowy. Obecnie dur brzuszny występuje głównie w słabo rozwiniętych krajach, chociaż każdego roku w USA notuje się około 300 przypadków tej choroby. Większość z chorych w USA zaraża się poza granicami kraju. Na całym świecie rocznie na dur brzuszny choruje około 22 milionów osób, z czego około 200 000 umiera. « powrót do artykułu
  20. Podczas poszukiwań szczątków lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu Boeinga 777-200ER linii Malaysia Airlines (9M-MRO) znaleziono wraki 2 okrętów handlowych z XIX w. Wraki odkryto podczas trałowania dna Oceanu Indyjskiego w 2015 r. ok. 2300 km od wybrzeży Australii Zachodniej. Próbując je zidentyfikować, australijscy specjaliści posługiwali się zdjęciami z sonaru oraz rejestrami morskimi. W ten sposób zbiór możliwych typów zawężono do paru brytyjskich okrętów transportujących węgiel. Jednostka odkryta w grudniu 2015 r. okazała się żelaznym barkiem (żaglowcem). Dr Ross Anderson, kurator działu archeologii morskiej Muzeum Australii Zachodniej, uważa, że to jeden z 3 okrętów: West Ridge (zaginiony w 1883 r.), Kooringa (1894) albo Lake Ontario (1897). Wg niego, najlepszym typem jest West Ridge, który zaginął podczas podróży z Anglii do Indii. Jak tłumaczy kurator, okręt waży 1000-1500 t. Jest w dość dobrym stanie. Znajduje się ok. 4 km od lustra wody. Odkryty 3 lata temu w maju 2. statek znajduje się ok. 36 km dalej. Ma drewniany kadłub. Tym razem Anderson ma dwa typy. Jest to albo W. Gordon, który w 1877 r. płynął ze Szkocji do Australii, albo Magadala, który zaginął w 1882 r. podczas podróży z Walii do Indonezji. Specjalista uważa, że załoga okrętów składała się z 15-30 osób. Dowody wskazują, że okręt zatonął w wyniku katastrofy, np. wybuchu. Eksplozje były [zaś] częste podczas transportu ładunku węgla. « powrót do artykułu
  21. Inwestorzy coraz częściej domagają się od wielkich korporacji opracowywania planów uwzględniających globalne ocieplenie. Firmy takie jak Chevron czy Kinder Morgan muszą brać pod uwagę opinię wpływowych akcjonariuszy, którzy chcą coraz większej dbałości o środowisko naturalne. Nadchodzące tygodnie są nazywane „sezonem proxy”. To właśnie teraz większość wielkich notowanych na giełdzie firm zwołuje zebrania akcjonariuszy, podczas których ci mają prawo do przegłosowywania – niewiążących co prawda – opinii dotyczących planów firm. W bieżącym roku kwestie środowiskowe stały się jednym z najważniejszych elementów, jakie akcjonariusze biorą pod uwagę. Niektóre z firm notowanych na Fortune 500 ugięło się przed żądaniami inwestorów na długo przed walnymi zgromadzeniami akcjonariuszy. Takie fundusze jak zarządzający aktywami o wartości 6,3 biliona dolarów BlackRock czy Vanguard Group (zarządza aktywami o wartości 5,1 biliona USD) wymagają od koncernów, których są współwłaścicielami, by te brały pod uwagę zmiany klimatyczne. To zaś oznacza, jak mówi Aaron Ziulkowski z Walden Asset Management, że Wall Street uznaje zmiany klimatu za jeden z czynników ryzyka. Mamy tutaj do czynienia z wyraźną zmianą podejścia Wall Street. Kwestie zmian klimatycznych od lat były stawiane przez różnych inwestorów, którzy starali się, by były one uwzględniane w rezolucjach głosowanych na Walnych Zgromadzeniach Akcjonariuszy. Dotychczas jednak wnioski takie były  konsekwentnie odrzucane. Nagła zmiana nastąpiła w ubiegłym roku, gdy akcjonariusze Occidental Petroleum i ExxonMobil zganili rady nadzorcze tych firm i zażądali raportów o wpływie ich działalności na środowisko naturalne. Po raz pierwszy w historii udziałowcy dużych amerykańskich firm energetycznych poparli tego typu propozycje. To był moment zwrotny. W bieżącym roku można mówić już o całej lawinie. Dotychczas jeszcze przed WZA wycofano już około 20 rezolucji dotyczących prowadzonego biznesu i zmian klimatycznych, ale wycofano je właśnie dlatego, że zarządy firm postanowiły nie czekać na WZA i doszły do porozumienia z autorami rezolucji. Takie firmy jak Dominion Energy czy Devon Energy postanowiły spełnić żądania inwestorów, którzy biorą pod uwagę środowisko naturalne. Samo wymuszenie na koncernach opracowywania odpowiednich raportów jeszcze niczego nie zmienia. Jednak wymuszone przez akcjonariuszy raporty oraz ich późniejsza krytyczna analiza pokazują, że zarządy spółek giełdowych znajdują się pod coraz większą presją i coraz częściej zmuszane są do wprowadzania konkretnych zmian. Przykładem może być tutaj gigant Shell, który najpierw został zmuszony przez akcjonariuszy do pozbycia się złóż piasków bitumicznych, a następnie akcjonariusze postanowili, że 10% nagród dla zarządu będzie uzależniona od działań związanych z redukcją gazów cieplarnianych. Raporty środowiskowe, coraz częściej wymagane przez akcjonariuszy, spowodowały, że pomiędzy koncernami pojawiła się konkurencja. Zarządy, widząc, że akcjonariuszom coraz bardziej zależy na ochronie środowiska, podejmują coraz więcej działań w tym kierunku, mających na celu przyciągnięcie kolejnych inwestorów. W ubiegłym roku część akcjonariuszy Chevrona domagała się, by firma zwiększyła swoje zaangażowanie na polu energetyki odnawialnej. Propozycję odrzucono, ale będzie ona ponownie głosowana pod koniec maja. Zdaniem ekspertów, do prawdziwej zmiany w postępowaniu wielkich korporacji może dojść w ciągu kilku najbliższych lat. Pod warunkiem jednak, że inwestorzy będą wywierali ciągły nacisk. « powrót do artykułu
  22. Badania mikroorganizmów zamieszkujących toksyczne jezioro wulkaniczne pomogą specjalistom poszukującym śladów życia na Marsie. Zespół z Uniwersytetu Kolorado w Boulder pobierał próbki cieczy z Laguny Caliente, jeziora kraterowego kostarykańskiego stratowulkanu Poás. Ponieważ zbiornik ten jest 10 mln razy bardziej kwaśny od wody z kranu, a temperatura może się zbliżać do temperatury wrzenia, przypomina on gorące źródła, które znaczyły powierzchnię wczesnego Marsa. Prof. Brian Hynek i jego współpracownicy znaleźli w próbkach jeden jedyny gatunek bakterii. [Jak widać], nawet w skrajnie nieprzyjaznym środowisku może istnieć życie. Jest go jednak mało. W swojej wczesnej historii Mars także stanowił ekstremum, [...] nie powinniśmy się więc spodziewać dowodów rozwiniętej bioróżnorodności. Amerykanie opowiadają, że Laguna Caliente cechuje się dużymi wahaniami temperatury, które zachodzą w ciągu zaledwie paru godzin. Pod jeziorem biegną kanały magmowe, wyzwalające częste, przypominające gejzer "erupcje". Mamy do czynienia z granicami tolerancji ziemskiego życia. To nie miejsce, gdzie chciałoby się spędzić sporo czasu, bo skórę pokryłoby wrzące błoto i siarka z wybuchów. Autorzy publikacji z pisma Astrobiology skanowali próbki pod kątem DNA. W ten sposób natrafili na sygnaturę gatunku proteobakterii z rodzaju Acidiphilium. Odkrycie środowiska bez życia nie należy do rzadkości (wystarczy wspomnieć samosterylizujące się wulkany), ale znalezienie pojedynczego organizmu, a nie całej społeczności jest w naturze czymś bardzo, bardzo rzadkim. Wg Hynka, jeśli życie ewoluowało na Marsie, mogło przetrwać podobnie jak w tym jeziorze - uzyskując energię z minerałów zawierających żelazo bądź siarkę. « powrót do artykułu
  23. Podczas długiej ewolucji nasze organizmy rozwinęły doskonałe metody tworzenia zapasów energii na lata chude. We współczesnym świecie, gdzie wielu ludzi ma stały dostęp do wysokokalorycznych produktów, wpadamy jednak w ich pułapkę i stajemy się otyli. Analizując mechanizmy molekularne leżące u podłoża otyłości, naukowcy z Uniwersytetu Kopenhaskiego odkryli, że jeśli z tkanki tłuszczowej myszy usunie się genetycznie enzym NAMPT, nawet na bardzo tłustej diecie gryzonie stają się całkowicie oporne na rozwój nadwagi czy otyłości. Podawaliśmy myszom karmę, która z grubsza stanowi odpowiednik nieustannego jedzenia burgerów i pizzy. Zwierzętom nie udawało się jednak rozbudować tkanki tłuszczowej - opowiada doktorantka Karen Nørgaard Nielsen. Wg niej, ustalenie, jak rozwija się otyłość, pozwoli opracować nowe metody leczenia chorób metabolicznych. Duńczycy podkreślają, że uzyskane wyniki pasują do rezultatów badań na ludziach. Kilka studiów zademonstrowało bowiem, że duże ilości NAMPT we krwi i tkance żołądka znacząco korelują z nadwagą bądź otyłością. Badanie opisane na łamach Molecular Metabolism jako pierwsze pokazuje, że NAMPT jest niezbędny do stania się otyłym i że brak tego enzymu w tkance tłuszczowej w pełni zabezpiecza przed nadmierną wagą. Ekipa z Uniwersytetu w Kopenhadze porównywała, jak zwykłe myszy i gryzonie pozbawione NAMPT reagują na wysokotłuszczową i zdrowszą karmę. Okazało się, że przy paszy zawierającej mniej tłuszczu między grupami myszy nie było większych różnic. Przy paszy wysokotłuszczowej myszy kontrolne stawały się jednak bardzo otyłe, a zwierzęta z brakującym NAMPT nie tyły bardziej niż na zdrowej diecie. Oprócz tego myszy poddane delecji NAMPT zachowywały na niezdrowej karmie lepszą kontrolę poziomu cukru we krwi. Duńczycy podkreślają, że uzyskane wyniki zadają kłam popularnemu poglądowi, że w celach terapeutycznych powinno się podwyższać poziom NAMPT. NAMPT wydaje się zwiększać funkcjonalność metaboliczną niemal każdej badanej pod tym kątem tkanki. Istnieją np. wskazówki, że wątroba i mięśnie szkieletowe mogą odnieść korzyści ze zwiększonej aktywność NAMPT. My także stwierdziliśmy, że enzym ten jest krytyczny dla funkcji tkanki tłuszczowej. Niestety, funkcja ta polega na skutecznym magazynowaniu tłuszczu. NAMPT w tkance tłuszczowej był zapewne świetnym wynalazkiem dla naszych przodków, ale w dzisiejszym społeczeństwie, gdzie wielu ma nieograniczony dostęp do wysokokalorycznych pokarmów, może się on stać poważnym obciążeniem - zaznacza prof. Zachary Gerhart-Hines. Gerhart-Hines nie uznaje obniżania poziomu NAMPT za użyteczną strategię leczenia ludzi (ryzyko niekorzystnych skutków dla innych tkanek jest bowiem za duże). Wg niego, opisywane studium toruje jednak drogę kolejnym badaniom, które rozstrzygną, jak NAMPT oddziałuje na magazynowanie tłuszczu z jedzenia. « powrót do artykułu
  24. Krokodyl nilowy w skanerze do funkcjonalnego rezonansu magnetycznego (fMRI) to niecodzienny widok. Ostatnio jednak naukowcy z międzynarodowego zespołu umieścili tam kilka osobników (oczywiście w pojedynkę), by ocenić, jak gady reagują na złożone dźwięki. Okazało się, że dźwięki muzyki klasycznej wyzwalały w mózgu krokodyli podobne wzorce aktywacji, jak u ssaków czy ptaków. Autorzy publikacji z pisma Proceedings of the Royal Society B: Biological Sciences podkreślają, że krokodyle są bardzo starymi ewolucyjnie gatunkami kręgowców, które tylko nieznacznie zmieniły się w ciągu 200 mln lat. Co by więc nie mówić, stanowią łącznik między dinozaurami i współczesnymi ptakami. Analiza krokodylich mózgów daje zatem wgląd w ewolucję układu nerwowego ssaków i może nam pomóc w zrozumieniu, w jakim momencie powstały określone struktury mózgowe i związane z nimi zachowania - wyjaśnia Felix Ströckens. Naukowcom z Iranu, RPA, Francji i Niemiec zależało na ustaleniu, w jaki sposób informacje czuciowe są przetwarzane w mózgach krokodyli nilowych (Crocodylus niloticus). Doprowadziło to do tego, że po raz pierwszy w historii fMRI zastosowano do badania zmiennocieplnego gada. Na początku musieliśmy rozwiązać szereg problemów technicznych, np. dostosować skaner do fizjologii krokodyla, która w paru aspektach różni się znacznie od ssaczej - opowiada Mehdi Behroozi. Po zakończeniu tego etapu naukowcy wystawiali młode zwierzęta na oddziaływanie różnych bodźców wzrokowych i słuchowych. Odtwarzali im np. muzykę Jana Sebastiana Bacha. W tym czasie mierzono aktywność mózgu gadów. Okazało się, że w porównaniu do prostych dźwięków, podczas ekspozycji na złożone bodźce, np. muzykę klasyczną, aktywowane są dodatkowe obszary mózgu. Co więcej, wzorce przetwarzania są bardzo zbliżone do wzorców zidentyfikowanych podczas podobnych badań u ssaków i ptaków. Mając to wszystko na uwadze, akademicy stwierdzili, że mechanizmy przetwarzania bodźców czuciowych powstały na bardzo wczesnym etapie ewolucyjnym. « powrót do artykułu
  25. W atmosferze egzoplanety po raz pierwszy odkryto hel. Znaleziono go za pomocą Teleskopu Hubble'a w górnych warstwach atmosfery superNeptuna WASP-107b znajdującego się w odległości 200 lat świetlnych od Ziemi w Gwiazdozbiorze Panny. Sama planeta została odkryta w 2017 roku. Sygnał helu jest tak silny, że naukowcy sądzą, iż atmosfera planety rozciąga się na dziesiątki tysięcy kilometrów. Hel to, po wodorze, najbardziej rozpowszechniony pierwiastek we wszechświecie. Dlatego też uważano, że będzie on jednym z najłatwiejszych do zauważenia gazów w atmosferach dużych egzoplanet. Dopiero jednak teraz, po zastosowaniu nowej techniki, po raz pierwszy odnotowano jego obecność. Dotychczas górne warstwy atmosfery egzoplanet badano w paśmie ultrafioletu. Tym razem wykorzystano podczerwień. Odkryty przez nas hel rozciąga się daleko w przestrzeni kosmicznej, tworząc chmurę otaczającą planetę. Jeśli mniejsze egzoplanety o rozmiarach Ziemi są otoczone podobnymi chmurami, to już w najbliższej przyszłości będziemy mogli je badać, cieszy się Tom Evans z University of Exeter. Chcemy używać tej techniki podczas pracy z Teleskopem Jamesa Webba. Dzięki temu dowiemy się, jaki rodzaj planet jest otoczony dużą ilością wodoru i helu oraz jak długo gazy te utrzymują się w atmosferze. Dzięki pracy z podczerwienią będziemy mogli zajrzeć głębiej w kosmos niż dzięki ultrafioletowi, mówi Jessica Spake z University of Exeter, która stała na czele międzynarodowego zespołu badawczego. WASP-107b to planeta wielkości Jowisza, ale ma zaledwie 12% jego masy. Jej czas obiegu wokół gwiazdy macierzystej wynosi zaledwie 6 dni. Mimo tak niewielkiej odległości ma ona jedną z najchłodniejszych atmosfer wśród odkrytych egzoplanet. Jej temperatura to 500 stopni Celsjusza. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...