Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36962
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Dwadzieścia największych europejskich agencji informacyjnych we wspólnym oświadczeniu oskarżyło Google'a i Facebooka o „plądrowanie” zawartości należących doń mediów i domaga się, by obie firmy w większym stopniu dzieliły się swoimi przychodami z mediami. Apel podpisali m.in. szefowie Agence France-Presse, Press Association i Deutsche Presse-Agentur. Wezwali oni też Parlament Europejski do uchwalenia przepisów, które zakończą tę „groteskową nierównowagę”. Plądrowanie zawartości mediów i ich wpływów reklamowych, jakiego dopuszczają się giganci internetu, zagraża zarówno konsumentom jak i demokracji, czytamy w oświadczeniu. Jeszcze w bieżącym miesiącu Parlament Europejski ma debatować nad prawem autorskim, które zmusi internetowych gigantów do dzielenia się większą części wpływów ze źródłami, z których pochodzą treści umieszczane na witrynach. Pierwsza wersja nowego prawa została w lipcu odrzucona. Zwalczały ją zarówno wielkie koncerny z USA, jak i obrońcy wolności internetu, którzy obawiają się, że nowe prawo zwiększy koszty dostępu. Szefowie europejskich agencji informacyjnych twierdzą w wydanym oświadczeniu, że Google czy Facebook mogą pozwolić sobie na płacenie mediom za ich treści bez przerzucania kosztów na klientów. Zauważają, że w ubiegłym roku przychody Facebooka wyniosły 40 miliardów USD, a zyski to 16 miliardów. W przypadku Google'a było to – odpowiednio – 110 miliardów i 12,7 miliarda. Czy w takiej sytuacji ktoś może argumentować, że firmy te nie są w stanie uczciwie płacić za treści, na których zarabiają? Mówimy tutaj o wprowadzeniu uczciwej opłaty dla tych, którzy na tych treściach zarabiają. Ze względu na wolność prasy i wartości demokratyczne prawodawcy w UE powinni dokonać reformy prawa autorskiego, stwierdzają autorzy apelu. Walka toczy się o dwa zapisy w nowym prawie autorskim. Artykuł 13 przewiduje, że takie serwisy jak YouTube byłyby odpowiedzialne prawnie za chronione prawem autorskim materiały, które są umieszczane na ich stronach bez wnoszenia opłat na rzecz właścicieli autorskich praw majątkowych. Zaś Artykuł 11 przewiduje, że Google i inne serwisy musiałyby wnosić opłaty za umieszczanie odnośników do treści w gazetach czy witrynach informacyjnych. Bez tego internetowi giganci, jak Google czy Facebook, bezpłatnie wykorzystują olbrzymią liczbę treści, które są tworzone przez innych wielkim nakładem środków, czytamy w oświadczeniu. Krytycy takiego pomysłu argumentują, że uchwalenie nowych przepisów prowadziłoby do automatycznej autocenzury i ograniczenia kreatywności, szczególnie w takich serwisach jak YouTube. Ponadto szybko zniknęłyby memy, gdyż ich twórcy nie sprawdzają, kto ma prawa do wykorzystywanej przez nich grafiki. « powrót do artykułu
  2. Sprawdzając, w jaki sposób glinki mogą usprawnić doustne dostarczanie i wchłanianie leków antypsychotycznych, Tahnee Dening, doktorantka z Uniwersytetu Australii Południowej, odkryła, że wykorzystywane przez nią materiały "wysysają" krople tłuszczu z przewodu pokarmowego. Podczas eksperymentów Dening zauważyła, że cząstki glinki nie zachowują się tak, jak oczekiwała. Zamiast rozkładać się, by uwolnić leki, przyciągały krople tłuszczu i dosłownie je wciągały. [...] Nie dopuszczały do absorpcji tłuszczów, dzięki czemu po prostu przechodziły one przez przewód pokarmowy. To unikatowe zachowanie natychmiast nas zaalarmowało, że mogliśmy wpaść na ślad czegoś istotnego - potencjalnego leku na otyłość. Podczas testów Dening analizowała działanie montmorylonitu (naturalnego krzemianu) i laponitu (syntetycznego minerału warstwowego) u szczurów karmionych wysokotłuszczową paszą. Porównywała je z placebo i orlistatem, lekiem na otyłość. Podczas 2-tygodniowego monitoringu odkryła, że choć utrata wagi występowała i przy glinkach, i przy orlistacie, te pierwsze dawały lepsze rezultaty niż lek. Australijka uważa, że łączne zastosowanie glinki i leku może dać efekt synergiczny. Nasze [...] glinki mają sporą powierzchnię, co oznacza, że cechują się dużą zdolnością do wchodzenia w interakcje i wchłaniania strawionych tłuszczów i olejów z pokarmu. Z drugiej strony orlistat, inhibitor enzymów [lipaz], który blokuje do 30% trawienia i wchłaniania tłuszczów, prowadzi co prawda do chudnięcia, ale ma też nieprzyjemne skutki uboczne w postaci bólu żołądka, wzdęć, gazów i biegunki, co ogranicza jego wykorzystanie przy odchudzaniu (ludzie przestają go stosować). Obecnie zespół z Uniwersytetu Australii Południowej bada podejście synergiczne, łączące glinki z orlistatem. Orlistat blokuje enzymy, które trawią tłuszcze, a cząstki glinki wychwytują te tłuszcze, dlatego są one wydalane z organizmu, nie powodując problemów żołądkowo-jelitowych. Zasadniczo atakujemy trawienie i wchłanianie tłuszczów na dwa sposoby i mamy nadzieję, że da to większą utratę wagi i mniej skutków ubocznych. Naukowcy mają nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będzie można przeprowadzić testy kliniczne. « powrót do artykułu
  3. Naukowcy zwykle sądzą, że łączenie więcej niż dwóch leków w celu zwalczania bakterii nie jest wskazane. Rozpowszechniona teoria mówi, że połączenie więcej niż trzech leków nie da tak dużych korzyści, by takie działanie miało sens lub też, że interakcje pomiędzy lekami będą na tyle duże, że zniweczą wszelkie korzyści z połączenia. Tymczasem naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) znaleźli tysiące kombinacji czterech i pięciu antybiotyków, które po połączeniu są znacznie bardziej efektywne niż przewidują teorie. Odkrycie to może być ważnym krokiem w kierunku walki z bakteriami, szczególnie istotnym w czasach, gdy powszechnie rośnie antybiotykooporność. Tradycyjnie używa się jednego leku, może dwóch. My oferujemy bardzo obiecującą alternatywę. Nie powinniśmy ograniczać się do jednego czy dwóch antybiotyków. Sądzimy, że co najmniej kilkanaście z odkrytych przez nas połączeń będzie działało znacznie lepiej niż istniejące antybiotyki, mówi profesor ekologii i biologii ewolucyjnej Pamela Yeh z UCLA. Naukowcy, którzy pracowali z ośmioma antybiotykami, stworzyli wszystkie możliwe połączenia czterech i pięciu leków w różnych dawkach. Otrzymali 18 278 kombinacji, które testowali przeciwko E. coli. Wśród połączeń czterech leków było 1676 takich, które dały lepsze wyniki niż spodziewane, wśród połączeń 5 leków aż 6443 było bardziej efektywnych niż oczekiwane. Byłem całkowicie zaskoczony tym, jak bardzo wzrosła liczba skutecznych połączeń, gdy zwiększyliśmy liczbę lekarstw. Wielu specjalistów uważa, że wiedzą, w jaki sposób dochodzi do interakcji pomiędzy lekami. Jednak tak naprawdę nie wiedzą tego, mówi profesor Van Savage. Część z badanych połączeń była bardziej efektywna, gdyż wchodzące w ich skład leki w różny sposób atakują E. coli. Osiem wspomnianych antybiotyków wykorzystywało sześć różnych metod zwalczania bakterii. Niektóre leki atakują ścianę komórkową, inne DNA. To jak atakowanie zamku. Połączenie różnych metod może być bardziej skuteczne niż jeden sposób, dodaje uczony. W obliczu rosnącej antybiotykooporności i realnego zagrożenia, że sytuacja powróci do tej sprzed epoki antybiotyków, wykorzystanie skutecznych połączeń leków jest bardzo potrzebne. Te badania przyspieszą testy na ludziach, stwierdził Michael Kurilla, szef Division of Clinical Innovation w Narodowych Instytutach Zdrowia. Autorzy wspomnianych badań tworzą właśnie otwartoźródłowe oprogramowanie, które pozwoli innym grupom badaczy prowadzić podobne analizy i udostępniać wyniki. « powrót do artykułu
  4. W pobliżu znanego rezerwatu przyrody w Botswanie znaleziono 87 ciał zabitych słoni (Loxodonta africana). Organizacja Elephants Without Borders, która prowadzi badania z powietrza, podkreśla, że to kłusownictwo na niespotykaną skalę. Zbiega się ono w czasie z rozbrojeniem botswańskiej jednostki antykłusowniczej. Naukowcy opowiadają, że za "świeże ofiary" uznaje się zwierzęta pozbawione życia w ciągu ostatnich 3 miesięcy, tymczasem wiele tych zwierząt zabito w ostatnich tygodniach. Oprócz tego w ciągu 3 miesięcy łupem kłusowników padło aż 5 nosorożców białych. Jestem zszokowany i zdumiony. To największa skala kłusownictwa na słonie w Afryce, jaką widziałem lub o jakiej kiedykolwiek czytałem - podkreśla dr Mike Chase z Elephants Without Borders. Podczas Wielkiego Spisu Słoni z 2015 r. oszacowano, że w ostatniej dekadzie zabito 1/3 afrykańskich słoni. W ciągu 5 lat utracono aż 60% słoni z Tanzanii. Botswana słynie jako kraj "niewybaczający" kłusownikom, dlatego w dużej mierze udało się tu uniknąć spadków liczebności słoni typowych dla innych regionów. Dane z obroży telemetrycznych pokazały, że L. africana wycofują się z Angoli, Namibii i Zambii, by zostać właśnie w Botswanie. Dotąd dzięki uzbrojonemu oddziałowi antykłusowniczemu przypadki zabijania słoni w Botswanie były rzadkie. Do pewnego momentu wydawało się, że Botswana to bezpieczny dom dla 130 tys. słoni. Niestety, 2 lata temu podczas lotu z BBC w pobliżu granicy z Namibią Chase dostrzegł oznaki zbliżającej się zmiany. Po raz pierwszy odkryto wtedy ciąg zwłok słoni z odciętymi ciosami. Ostatnia rzeź miała jednak miejsce w głębi Botswany, niedaleko rezerwatu w delcie Okawango. Ponieważ to dopiero połowa tegorocznej inwentaryzacji (2018 Wildlife Aerial Survey), obrońcy przyrody obawiają się, że liczba zabitych słoni jest jeszcze większa. By upewnić się, że niczego nie przeoczono, samolot przelatuje w tę i z powrotem nad obszarem podzielonym na transekty. Przedstawiciele Elephants Without Borders sądzą, że problem z kłusownikami jest ignorowany, by nie zszargać reputacji kraju. Tymczasem wydarzenia wymagają natychmiastowej interwencji rządu. Nasz nowy prezydent musi utrzymać w mocy dziedzictwo Botswany i szybko zaradzić problemowi. « powrót do artykułu
  5. W Muzeum Narodowym Brazylii w Rio de Janeiro, najstarszej instytucji naukowej kraju, wybuchł potężny pożar. Jak się obecnie uważa, zniszczeniu uległo 20 milionów eksponatów, w tym najstarsze szczątki ludzkie znalezione kiedykolwiek w obu Amerykach. W bieżącym roku Muzeum obchodziło 200-lecie swojego istnienia. Mieści się ono w byłej rezydencji portugalskiej rodziny królewskiej. Pożar wybuchł w niedzielę wieczorem po zamknięciu muzeum. Obecnie jego przyczyny nie są znane. Straciliśmy dwieście lat pracy naukowej, badań i wiedzy, powiedział w oświadczeniu dla prasy prezydent Brazylii Michel Temer. To niepowetowana strata dla kraju, dodał. W zbiorach muzeum znajdowała się wielka kolekcja zabytków egipskich, które zbierano od XIX wieku. Wśród nich był bogato zdobiony nigdy nie otwierany sarkofag śpiewaka Sha-Amun-em-su. Muzeum było też domem dla jednych z najbogatszych zbiorów sztuki ludów obu Ameryk. Znajdowały się wśród nich bezcenne ceramiki, tekstylia i narzędzia używane m.in. przez Inków, lud Nazca czy Chancay. Wśród zbiorów muzeum były też zabytki sztuki klasycznej, wiele unikatowych fresków czy przedmioty codziennego użytku wykopane w Pompejach. Muzeum, które stanowi część Uniwersytetu Federalnego Rio de Janeiro to jednocześnie jedna z największych w Brazylii bibliotek naukowych, zawierających około 500 000 woluminów, w tym 2400 rzadkich książek. Wiele wskazuje na to, że olbrzymich strat można było uniknąć. Profesor Paul Buckup, ekspert muzeum ds. ichtiologii, mówi, że gdy przybył na miejsce pożaru o godzinie 19.30 część budynku, w którym przechowywano okazy, wciąż była nietknięta. Niestety strażacy nie byli w stanie nic zrobić. Nie mieli wody, sprzętu ani drabin. Sami zaczęliśmy ratować co się dało. Musieliśmy wyłamać drzwi. Żołnierze pomagali nam wynosić eksponaty. Uczony mówi, że osobiście wyniósł tysiące przechowywanych w muzeum skorupiaków. To jednak niewielka część kolekcji. Nie wiem ile dziesiątków tysięcy owadów i stawonogów straciliśmy. Bardzo mi żal kolegów. Niektórzy z nich przepracowali tutaj 30-40 lat. Teraz cała ich praca spłonęła, dodaje uczony. Zastępca dyrektora muzeum, Luiz Fernando Dias Duarte powiedział, że jest wściekły i oskarżył władze Brazylii o zaniedbania. Wiele lat tamu w różnych urzędach walczyliśmy o fundusze na właściwe zabezpieczenie zbiorów, które dzisiaj straciliśmy, dodaje. Aż 10 z 30 sal wystawowych było zamkniętych z powodu cięć kosztów. Przed pięcioma miesiącami po ataku termitów zamknięto dużą wystawę dinozaurów, którą dopiero co udało się ponownie otworzyć dzięki zbiórce pieniędzy w internecie. Wśród szczególnie cennych eksponatów przechowywanych w muzeum warto wymienić liczący sobie 12 000 lat szkielet kobiety nazwanej „Luzia”. Były to najstarsze szczątki człowieka z Ameryki. Innym ważnym zabytkiem był 5-tonowy meteoryt Bendego znaleziony w XVIII wieku w Minas Gerais. « powrót do artykułu
  6. Zielona herbata matcha (ang. matcha green tea, MGT) wielokierunkowo wpływa na nowotworowe komórki macierzyste. Zespół z Uniwersytetu w Salford pracował na hodowlach komórek raka piersi - linii MCF7. Specjaliści przeprowadzili fenotypowanie metaboliczne i analizę proteomiczną (proteomika to gałąź nauki zajmująca się badaniem białek). Okazało się, że już stosunkowo niewielkie stężenia matchy (0,2 mg/ml) wystarczyły, by "przestawić" komórki nowotworowe w kierunku stanu spoczynku. Matcha hamowała zarówno tlenowy metabolizm mitochondrialny, jak i glikolizę. Prof. Michael Lisanti i inni wykazali, że matcha silnie wpływała na sygnalizację mTOR (aktywacja szlaku mTOR odpowiada za patogenezę niektórych chorób, w tym nowotworowych). Mając to na uwadze, Brytyjczycy stwierdzili, że MGT może być wykorzystywana jako inhibitor mTOR zamiast związków chemicznych, np. rapamycyny. Oprócz tego stwierdzono, że matcha oddziałuje na inne kluczowe szlaki, np. sygnalizację interleukinową czy odpowiedź antyoksydacyjną. Matcha jest naturalnym produktem, często stosowanym jako suplement z dużym potencjałem terapeutycznym. Dotąd nie poznano jednak dokładnie mechanizmu molekularnego leżącego u podłoża tych korzystnych oddziaływań. Za pomocą fenotypowania metabolicznego odkryliśmy, że herbata hamuje tlenowy metabolizm mitochondrialny, czyli innymi słowy, nie pozwala na "doładowanie" komórek, przez co stają się one nieaktywne i giną. Wpływ [matchy] na ludzkie komórki raka piersi jest uderzający. Aktywne składniki [...] wyłączają pewne szlaki sygnalizacyjne. Nasze badania są spójne z ideą, że MGT może mieć znaczący potencjał terapeutyczny, pośrednicząc w metabolicznym reprogramowaniu komórek nowotworowych. Zespół, który specjalizuje się w identyfikowaniu nietoksycznych metod uśmiercania nowotworowych komórek macierzystych, odkrył ostatnio, że brutirydyna i melitydyna ze skórki bergamotki blokują zdolność nowotworowych komórek macierzystych do generowania energii (w ten sposób prowadzą do ich śmierci) i hamując enzym - reduktazę HMG-CoA - zmniejszają syntezę cholesterolu tak samo skutecznie jak statyny. « powrót do artykułu
  7. Mutacje genetyczne, które mają miejsce w niedrobnokomórkowych rakach płuc mogą prowadzić do rozwoju guza poprzez zakłócanie komórkom odbioru normalnych sygnałów wzrostu. Uczeni z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco (UCSF) mówią, że ich odkrycie może być istotne dla zrozumienia sposobu rozwoju wielu nowotworów oraz może przyczynić się do opracowania metod ich skutecznego zwalczania. Zdrowe komórki polegają na ścieżce sygnałowej Ras/MAPK, która służy im do interpretowania zewnętrznych danych służących prawidłowemu wzrostowi, podziałowi i migracji. Jeśli jednak dojdzie do zakłóceń w przekazywaniu sygnałów komórki mogą rozpocząć niekontrolowany wzrost oraz agresywną inwazję w różne części organizmu. Tego typu mutacje znajdowane są w większości nowotworów. A to daje nadzieję, że odpowiednie potraktowanie szlaku sygnałowego Ras/MAPK pozwoli na walkę z z nimi. Podczas dziesięcioleci badań naukowcy doszli do wniosku, że nowotwory napędzane błędami w Ras/MAPK pojawiają się, gdy jeden lub więcej komponentów tego szlaku sygnałowego „zatnie się” na sygnale nakazującym wzrost. Opracowano różne metody, które miałyby wyłączyć taki zacięty włącznik, jednak większość z tych metod nie przeszła testów klinicznych. Naukowcy z UCSF opracowali nową technikę kontroli Ras/MAPK i dokonali zadziwiającego odkrycia na temat tego szlaku sygnałowego. Ta nowa technika to instrument diagnostyczny, który podłączamy do chorej komórki, stymulujemy ją i otrzymujemy z niej dane oraz obserwujemy jej reakcję. W ten sposób natrafiliśmy na komórki nowotworowe, które nieprawidłowo przetwarzają sygnały, przez co rozprzestrzeniają się, w odpowiedzi na sygnały, które normalnie są filtrowane i zatrzymywane, mówi jeden z autorów badan, doktor Wendell Lim. Szlak sygnałowy Ras/MAPK jest złożony, jednak można go w uproszczeniu postrzegać jako łańcuch czterech białek – Ras, Raf, Mek oraz Erk (MAPK). Ras znajduje się w błonie komórkowej i jako pierwsze odbiera sygnał. Przekazuje go do Raf i Mek, które sygnał przetwarzają oraz wzmacniają i przekazują do MAPK. Stamtąd sygnał trafia do jądra komórkowego, w którym uruchamia odpowiednie programy genetyczne. Dotychczas słabo rozumiano, jak czas przekazywania sygnałów wpływa na zachowanie komórki. W San Francisco powstało specjalne narzędzie optogenetyczne, OptoSOS, które za pomocą precyzyjnie dobranych impulsów światła uruchamia Ras. OptoSOS zostało zaimplementowane w wielu różnych liniach komórek zdrowych i nowotworowych, a naukowcy badali, jak zmienia się zachowanie komórek w odpowiedzi na różne wzorce czasowe aktywowania Ras. Okazało się, że zdrowe komórki selektywnie reagują na długotrwałe sygnały wzrostu, ignorując sygnały krótkotrwałe, które były włączane i wyłączane. Najprawdopodobniej takie krótkotrwałe sygnały są przez te komórki uznawane za szum tła i ignorowane. Tymczasem niektóre linie komórek niedrobnokomórkowych raków płuc błędnie interpretowały te krótkotrwałe sygnały jako sygnały silne i długotrwałe, co prowadziło do ich gwałtownego wzrostu i tworzenia się guza. Specjaliści zajmujący się badaniem nowotworów spodziewają się, że szlak sygnałowy jest ciągle włączony i pracuje na najwyższych obrotach. Nasze eksperymenty pokazały, że istnieje też druga możliwość, gdzie zmutowane komórki wciąż odbierają zmienne sygnały zewnętrzne, ale nieprawidłowo na nie reagują, stwierdza doktor Jared Toettcher z Princeton University. Wydaje się, że za nieprawidłową interpretację sygnałów odpowiada pewna specyficzna mutacja proteiny B-Raf, która zakłóca timing sygnałów w ten sposób, że krótkie impulsy zlewają się w długie. Gdy podczas eksperymentów aktywowano Ras krótkimi impulsami z OptoSOS proteina MAPK włączała się i wyłączała po 2 minutach. Jednak w komórkach ze zmutowaną B-Ras po stymulacji przez OptoSOS MAPK była aktywna aż przez 20 minut. Dalsze eksperymenty wykazały, że tak długotrwała aktywność MAPK była związana ze wzrostem i proliferacją komórek. Okazało się również, że niektóre leki przeciwnowotworowe, których zadaniem jest wyłączenie nadaktywnych komponentów szlaku Ras/MAPK mogą zakłócać sygnały tak, jak zakłóca je zmutowana B-Raf. Szczególnie silne niepożądane działanie zauważono w przypadku środków wemurafenib oraz SB590885 należących do grupy wysoce selektywnych inhibitorów kinazy seroninowo-treoninowej BRAF. Leki te, jak się okazało, spowalniają wyłączenie aktywności szlaku Ras/MAPK, co pozwala zrozumieć, dlaczego przyjmowanie tych środków jest związane ze zwiększonym ryzykiem pojawienia się innych nowotworów. Te badania zwracają nam uwagę na niedoceniane dotychczas zjawisko timingu sygnałów i sugeruje, że może ono odgrywać ważną rolę w rozwoju wielu nowotworów. W przyszłości mogą powstać narzędzia diagnostyczne i terapeutyczne, które będą brały pod uwagę zakłócenia sygnałów na poziomie funkcjonalnym, których występowania nie można jednoznacznie wykryć za pomocą sekwencjonowania genomu nowotworu, co jest obecnie standardowym postępowaniem badawczym, stwierdził doktor Trever Bivona z UCSF. « powrót do artykułu
  8. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis powstały sztuczne komórki, które potrafią niszczyć bakterie. Naukowcy porównują ich stworzenie do budowania z klocków lego. Jak wyjaśnia prof. Cheemeng Tan, są one zbudowane z liposomów oraz oczyszczonych komponentów komórek, w tym białek, DNA czy metabolitów. Wykazaliśmy, że te sztuczne komórki mogą wyczuwać, reagować i wchodzić w interakcje z bakteriami, a także funkcjonować jako systemy, które wykrywają i zabijają bakterie, w niewielkim stopniu zależąc od środowiska. Sztuczne komórki Amerykanów mają podstawowe cechy żywych komórek, ale żyją krótko nie mogą sie dzielić. Zaprojektowano je w taki sposób, by reagowały na unikatową sygnaturę chemiczną pałeczek okrężnicy (Escherichia coli). Podczas eksperymentów laboratoryjnych wykazano, że są w stanie wykryć, zaatakować i zniszczyć bakterie. Przedtem sztuczne komórki sprawdzały się wyłącznie w środowiskach bogatych w składniki odżywcze. Optymalizując ich błony, a także cytozol i obwody genetyczne, zespół Tana sprawił jednak, że funkcjonują one w szeregu środowisk, także z bardzo ograniczonymi zasobami, i dobrze sobie radzą w odbiegających od ideału i zmieniających się warunkach. Z oczywistych względów, znacznie rozszerza to wachlarz ich potencjalnych zastosowań. W przyszłości sztuczne komórki można by wprowadzać do organizmu chorych, by zwalczały zakażenia oporne na inne terapie. Autorzy publikacji z pisma ACS Applied Materials & Interfaces wspominają też o dostarczaniu leków do konkretnych lokalizacji i w wybranym czasie. « powrót do artykułu
  9. Egipskie Ministerstwo Starożytności poinformowało, że w Tell el-Samarze (ok. 140 km na północ od Kairu) archeolodzy odkryli jedną z najstarszych osad w delcie Nilu. Silos z kośćmi zwierząt i jedzeniem wskazuje na zamieszkanie przez ludzi nawet 5000 lat p.n.e. Neolityczne stanowisko istniało więc ok. 2500 lat przed budową piramid w Gizie. Szefem wykopalisk był Frederic Gio. « powrót do artykułu
  10. Zmiana klimatu odegrała większą rolę w wyginięciu neandertalczyków niż dotąd zakładano. Zespół naukowców z różnych europejskich i amerykańskich instytutów badawczych przeanalizował stalagmity z "zapisem" zmian klimatu sprzed ponad 40 tys. lat. Odkryto kilka okresów zimna, które współwystępowały z okresami niemal całkowitego braku archeologicznych artefaktów neandertalczyków. Akademicy wyjaśniają, że stalagmity przyrastają w rocznych warstwach. Jakakolwiek zmiana temperatury wpływa na ich skład chemiczny. Dzięki temu stanowią one naturalne archiwum zmian klimatu na przestrzeni lat. Autorzy publikacji z pisma Proceedings of the National Academy of Sciences (PNAS) zbadali stalagmity z 2 rumuńskich jaskiń (Ascunsă i Tăușoare). Warstwy pokazały serię wydłużonych okresów ekstremalnego zimna i suszy 44-40 tys. lat temu. Wg naukowców, obrazują one cykle stopniowego ochładzania, utrzymywania się skrajnego zimna przez stulecia-tysiąclecia, a następnie raptownego ocieplania. Ekipa porównała dane paleoklimatyczne z zapisem archeologicznym dot. neandertalskich artefaktów. Odkryto korelację między okresami ochłodzenia (stadiałami) i nieobecnością neandertalskich narzędzi. To wskazuje, że populacja neandertalczyków ulegała podczas chłodu znacznemu ograniczeniu. Przez wiele lat zastanawialiśmy się, co mogło doprowadzić do wyginięcia neandertalczyków. Czy ich los przypieczętowało przybycie człowieka współczesnego, czy w grę wchodziły inne czynniki? Nasze studium sugeruje, że ważną rolę odegrała zmiana klimatu - zaznacza dr Vasile Ersek z Northumbria University w Newcastle. Naukowcy sądzą, że ludzie współcześni przetrwali stadiały, bo byli lepiej przystosowani do swojego środowiska. Neandertalczycy byli zdolnymi myśliwymi, którzy nauczyli się kontrolować ogień. Mieli jednak mniej zróżnicowaną dietę niż ludzie współcześni; polegali głównie na mięsie upolowanych zwierząt. W chłodnych okresach takie źródła pokarmy ulegają naturalnemu ograniczeniu, przez co neandertalczycy byli bardziej wrażliwi na szybką zmianę klimatu. Człowiek współczesny wzbogacił swoją dietę o ryby i rośliny, co mogło przeważyć szalę na jego korzyść. Ersek uważa, że cykle wrogich interwałów klimatycznych wpłynęły na przyszły charakter demograficzny Europy. Przedtem nie dysponowaliśmy zapisem klimatycznym z regionu, gdzie żyli neandertalczycy, który cechowałby się taką dokładnością i rozdzielczością [...]. Nasze ustalenia pokazują, że neandertalska populacja sukcesywnie zmniejszała się podczas powtarzających się stadiałów. Gdy temperatura ponownie rosła, mniejsze populacje nie mogły się rozszerzać, zwłaszcza że habitat był zajmowany przez ludzi współczesnych [...]. « powrót do artykułu
  11. Jedna z nowozelandzkich wsi ma zamiar zakazać mieszkańcom trzymania kotów. To sposób na ochronę lokalnego środowiska naturalnego. Zgodnie z propozycją wysuniętą przez organizację Environment Southland mieszkańcy Omaui będą musieli wysterylizować swoje koty, zachipować je i zarejestrować u lokalnych władz. Po śmierci zwierzęcia jego właściciel nie będzie mógł wziąć kolejnego kota. To ekstremalne rozwiązanie może być warte rozważenia także w innych miejscach na kuli ziemskiej. Domowe koty zabijają każdego roku miliardy ptaków i ssaków. Doktor Peter Marra, szef Smithsonian Migratory Birds Centre, autor artykułów i książek na temat wpływu kotów domowych na środowisko naturalne zaprzecza, by nie lubił kotów czy ich właścicieli. Koty to cudowne, spektakularne zwierzęta domowe. Ale nie powinno się pozwalać, by swobodnie wędrowały poza domem, to oczywiste, stwierdził. Nie zgadzamy się, by psy tak robiły. Czas traktować koty jak psy. Kamery ustawione w Omaui dowodzą, że domowe koty zabijają tam ptaki, owady i płazy. Dlatego też pilotażowo zostanie tam wprowadzony program, którego celem jest pozbycie się domowych kotów z wioski. Właściciel, który się nie dostosuje do zaleceń władz zostanie upomniany, a ostateczną karą będzie odebranie mu zwierzęcia. Projekt to część szerszego regionalnego programu ochrony środowiska naturalnego. Nie jesteśmy przeciwnikami kotów, ale chcemy, by nasze otoczenie było bogate w dziką przyrodę, mówi John Colling z Omaui Landcare Charitable Trust, organizacji, która intensywnie wspiera projekt zakazu trzymania kotów. Debata dotycząca domowych kotów i ich wpływu na środowisko nie toczy się tylko w Nowej Zelandii. Naukowcy od dawna mówią o negatywnym wpływie domowych i zdziczałych kotów na środowisko naturalne. Kot domowy znajduje się wśród 100 największych nieinwazyjnych szkodników na świecie. Naukowcy uważają, że koty domowe są odpowiedzialne za wyginięcie 63 gatunków dzikich zwierząt. Problem jest szczególnie poważny na obszarach o bardzo wrażliwym ekosystemie, takim jak właśnie ekosystem Nowej Zelandii. To może brzmieć jak przesada, ale sytuacja naprawdę wymknęła się spod kontroli, mówi doktor Marra. Nie wiadomo, ile kotów domowych żyje na świecie. W USA jest ich 86 milionów, czyli koty są w co trzecim gospodarstwie domowym. Nie wiadomo, jak wiele jest zdziczałych kotów i jak wiele domowych jest swobodnie wypuszczanych. Specjaliści szacują, że w USA koty zabijają rocznie 4 miliardy ptaków i 22 miliardy ssaków. W wielu miejscach na świecie to właśnie koty odpowiadają za spadki liczebności ptaków i ssaków. The Mammal Society szacuje, że koty zabijają rocznie 55 miliardów ptaków. Koty stanowią problem nie tylko w Nowej Zelandii, gdzie są w co drugim gospodarstwie domowym, ale również w Australii. Tamtejsi naukowcy szacują, że każdej nocy koty zabijają wiele milionów zwierząt rodzimych gatunków. Pojawił się nawet pomysł wprowadzenia ogólnokrajowego zakazu wypuszczania kotów z domu w nocy. Na razie z problemem kotów próbują radzić sobie lokalne rządy i społeczności. Pojawiają się zakazy wypuszczania kotów, ograniczenia co do liczby zwierząt trzymanych w domu, narzuca się obowiązek chipowania i rejestracji. Niektóre pomysły są bardzo kontrowersyjne. W ubiegłym roku jedna z organizacji obrońców przyrody zaproponowała władzom stanowym Queensland wprowadzenie nagród za zabicie dzikiego kota. Wielu mieszkańców Omaui jest przeciwnych zakazom. Twierdzą, że władze chcą wprowadzić państwo policyjne. To nawet nie jest próba ograniczenia liczby kotów, jakie można trzymać. To całkowity zakaz trzymania kotów, mówi jeden z mieszkańców, właściciel trzech kotów. Na razie trwają konsultacje społeczne dotyczące planu zakazu kotów w Omaui. Mieszkańcy mają czas do końca października by zająć stanowisko w tej sprawie. « powrót do artykułu
  12. Zmiany klimatyczne będą miały negatywny wpływ na uprawy zbóż. Pojawi się więcej szkodników tych roślin, ostrzega Scott Merrill z University of Vermont. Merrill i jego zespół przyjrzeli się, w jaki sposób insekty atakują ryż, kukurydzę i pszenicę w zależności od warunków klimatycznych. Odkryli, że wraz ze wzrostem temperatury wzrośnie liczba szkodników, a szczególnie ucierpią umiarkowane szerokości geograficzne. Na każdy stopień ocieplenia klimatu straty zwiększą się o 10–25 procent. Z wyliczeń wynika, że jeśli temperatura wzrośnie o 2 stopnie powyżej temperatury z epoki preindustrialnej, straty w uprawach wspomnianych zbóż sięgną 213 milionów ton. Starty będą związane ze wzrostem metabolizmu owadów oraz z szybszym rozrostem ich populacji. Związek metabolizmu z temperaturą jest bardzo prosty. Gdy robi się cieplej, metabolizm owadów przyspiesza, więc muszą one jeść więcej. To nie jest dobra wiadomość dla upraw, mówi Merrill. Nieco bardziej złożony jest związek pomiędzy temperaturą a liczebnością populacji. W przypadku owadów istnieje zakres optymalnych temperatur, w których najlepiej się rozmnażają. Jeśli jest zbyt ciepło lub zbyt zimno, populacja rozrasta się wolniej. Dlatego też w tym względzie globalne ocieplenie najmocniej dotknie obszary o umiarkowanych temperaturach. Obszary na średnich szerokościach geograficznych nie są obecnie tymi, w których panują optymalne warunki dla owadów. Jeśli temperatury tam będą rosły, będą też rosły populacje owadów. Temperatury panujące w tropikach są bliskie górnej granicy optymalnej temperatury, więc tam populacje owadów będą rosły wolniej. Już teraz jest tam dla nich zbyt gorąco, dodaje Merrill, który specjalizuje się w badaniu interakcji pomiędzy roślinami a owadami. Najbardziej zagrożone będą uprawy pszenicy. Zboże to uprawiane jest na obszarach o chłodniejszym klimacie. Dojdzie tam do zwiększenia metabolizmu owadów, zwiększenia liczebności populacji oraz zwiększenia przeżywalności zimy. Kukurydza uprawiana jest z kolei w bardziej zróżnicowanym klimacie, więc w niektórych miejscach jej uprawy populacja owadów się zwiększy, w innych spadnie. W przypadku ryżu, uprawianego w wysokich temperaturach, po wzroście temperatury o 3 stopnie Celsjusza powinno dojść do ustabilizowania się poziomu strat. Wzrost populacji owadów spadnie, co zrównoważy efekt przyspieszonego metabolizmu tych zwierząt. Z badań wynika zatem, że powinniśmy spodziewać się spadku plonów zbóż w jednych z najbardziej żyznych regionów świata. Ogólnie rysuje się nam taki obraz, że jeśli uprawiasz dużo żywności na średnich szerokościach geograficznych, to dużo stracisz, mówi Merrill. Wielcy producenci kukurydzy, tacy jak Francja, Chiny i USA mogą spodziewać się jednych z największych wzrostów utraty plonów na rzecz insektów. Francja jest też dużym producentem pszenicy, a Chiny wytwarzają dużo ryżu. Doświadczą zatem dodatkowych strat. Merrill skupił się na badaniu ryżu, pszenicy i kukurydzy, gdyż razem odpowiadają one za konsumpcję 42% kalorii spożywanych bezpośrednio przez ludzi. Zwiększenie strat w uprawach może zagrozić bezpieczeństwu żywnościowemu milionów ludzi i prowadzić do konfliktów. Rolnicy już teraz wprowadzają zmiany, jakie wymusza na nich zmieniający się klimat. Problem jednak w tym, że nie wszyscy są w stanie to zrobić. Bogate kraje mają do dyspozycji różne rozwiązania, mogą używać więcej pestycydów czy rozszerzać prowadzone przez siebie programy kontroli populacji szkodników zbóż. Jednak uboższe państwa doświadczą poważnych trudności, ostrzega Merrill. « powrót do artykułu
  13. Migrując po zakończeniu sezonu lęgowego, pingwiny grubodziobe (Eudyptes pachyrhynchus) pokonują tysiące kilometrów (do 2500 km od swojej kolonii). I to w relatywnie krótkim czasie. By dowiedzieć się, gdzie E. pachyrhynchus migrują po sezonie lęgowym na zachodnim wybrzeżu nowozelandzkiej Wyspy Południowej, naukowcy zamontowali nadajniki satelitarne 10 dorosłym samcom i 7 dorosłym samicom. Trasy migracji porównano z opublikowanymi danymi oceanograficznymi, m.in. temperaturą powierzchniową wody i prądami. Znaczniki 9 ptaków emitowały dane do wyruszenia w drogę powrotną, a 5 monitorowało całą migrację. Okazało się, że summa summarum podczas 69-dniowej (8-10-tygodniowej) migracji E. pachyrhynchus pokonują od 3500 do 6800 km. To jedna z najdłuższych odnotowanych do tej pory migracji pingwinów przed pierzeniem. Jak wyliczyli biolodzy z zespołu Thomasa Matterna z Uniwersytetu Otago, ptaki pokonywały 20-80 km dziennie. Przed udaniem się do jednego z dwóch żerowisk - ok. 800 km na południe od Tasmanii lub dalej na południe w pobliże Frontu Subantarktycznego (ang. subantarctic front, SAF) - pingwiny grubodziobe płynęły na południowy zachód. Ptaki, które opuściły obszary lęgowe wcześniej (w listopadzie), płynęły raczej na południe od Tasmanii i średnio ich migracja była o 750 km krótsza. Wg autorów publikacji z pisma PLoS ONE, później (w grudniu) wypływają pingwiny odnoszące sukces reprodukcyjny. By dotrzeć do bardziej oddalonych żerowisk w okolicach SAF, muszą płynąć szybciej. Pingwiny opuszczają Nową Zelandię w czasie, gdy produktywność oceanu jest bliska maksimum. Z tej perspektywy pokonywanie tysięcy kilometrów wydaje się pozbawione sensu. Sądzimy, że to niesamowite zachowanie jest pozostałością po przodkach, którzy nim zasiedlili Nową Zelandię, ewoluowali dalej na południe w regionie subantarktycznym. To mogłoby też wyjaśniać, czemu zasięg lęgowy gatunku skupia się na południowych wybrzeżach Nowej Zelandii [...] - podsumowuje Mattern. « powrót do artykułu
  14. W Afryce więcej dzieci umiera w wyniku pośrednich skutków konfliktów zbrojnych, niż ponosi bezpośrednią śmierć od broni palnej, wynika z najnowszych badań Uniwersytetu Stanforda. Amerykańscy naukowcy przeprowadzili pierwszą tak szeroko zakrojoną analizę wpływu konfliktów zbrojnych na zdrowie osób postronnych. Przeprowadzone szacunku mówią, że w latach 1995–2015 zmarło od 3,1 do 3,5 miliona noworodków urodzonych w promieniu 50 kilometrów od miejsca konfliktu. Jeśli zaś pod uwagę weźmiemy wszystkie dzieci w wieku poniżej 5. roku życia, to liczba niebezpośrednich ofiar konfliktu zwiększy się do 5 milionów. Pośrednie skutki konfliktów zbrojnych zbierają wśród dzieci znacznie większe żniwo śmiertelne niż skutki bezpośrednie, mówi Eran Bendavid, jeden z autorów badań. Ich wyniki opublikowano na łamach The Lancet. Naukowcy znaleźli też dowody, że ryzyko zwiększonej śmiertelności wśród dzieci występuje w odległości aż 100 kilometrów od miejsca konfliktu i pozostaje zwiększone przez osiem lat po jego zakończeniu. Nawet gdy starcia zbrojne się już nie toczą, to wiele lat po ich zakończeniu ryzyko śmierci noworodków jest aż o 30% wyższe. W skali całego Czarnego Lądu w latach 1995–2016 trzykrotnie więcej dzieci umarło wskutek pośredniego oddziaływania konfliktów zbrojnych niż zostało zabitych w czasie ich trwania. Fakt, że dzieci w Afryce są narażone na konflikty zbrojne nie jest zaskoczeniem, natomiast niespodzianką jest odkrycie, że ryzyko jest tutaj znacznie wyższe niż sądzono. Chcieliśmy zrozumieć wpływ wojen i konfliktów na zdrowie i zauważyliśmy, że jest to problem bardzo słabo rozpoznany. Najważniejsze źródło, Global Burden of Disease, bierze pod uwagę tylko bezpośrednie ofiary starć zbrojnych, a to sugeruje, że stanowią one niewielki odsetek wszystkich zgonów, mówi Bendavid. Niektórzy uczeni od dawna sugerowali, że takie pośrednie skutki konfliktów zbrojnych jak brak opieki zdrowotnej, żywności, wody, szczepień czy schronienia zabijają więcej osób niż same wojny. Teraz hipotezy te znalazły potwierdzenie przynajmniej w odniesieniu do dzieci. Brak dostępu do podstawowej opieki zdrowotnej czy odpowiedniego odżywiania to standardowe wyjaśnienie wysokiej śmiertelności niemowląt w Afryce. Nasze dane wskazują, że konflikty zbrojne mogą być kluczowym elementem, z powodu którego taka sytuacja ma miejsce. Mogą one przez całe lata po ich zakończeniu negatywnie wpływać na dostępność do opieki zdrowotnej i pożywienia w miejscach znacznie oddalonych od miejsca konfliktu, stwierdza profesor Marshall Burke. To zaś oznacza, że zmniejszenie liczby konfliktów zbrojnych w Afryce może znacząco poprawić stan zdrowia dzieci. Podczas badań pod uwagę wzięto 15 441 różnych wydarzeń i konfliktów zbrojnych, jakie miały miejsce w 35 krajach Afryki. Dane te porównano z informacjami o urodzeniu 1,99 miliona dzieci i o ich szansie na przeżycie. Dane wskazują, że od 3 do 5 razy więcej dzieci umiera wskutek pośredniego oddziaływania konfliktu zbrojnego, niż ginie od broni palnej. Całkowity negatywny wpływ jest jeszcze większy, gdyż badacze nie brali pod uwagę innych narażonych grup ludności, jak kobiety czy osoby starsze. Mamy nadzieję, że nasze badania przyczynią się do wzmożenia wysiłków na rzecz zwiększenia pomocy humanitarnej dzieciom znajdujących się w strefach konfliktów zbrojnych, mówi doktor Zachary Wagner. « powrót do artykułu
  15. Ekstrakt z owoców camu camu (Myrciaria dubia), rośliny z Amazonii, zapobiega otyłości u myszy karmionych paszą bogatą w węglowodany i tłuszcze. Owoce camu camu zawierają 20-30-krotnie więcej witaminy C niż kiwi i 5-krotnie więcej polifenoli niż jeżyny. Już we wcześniejszych badaniach zauważyliśmy prozdrowotne właściwości bogatych w polifenole camu camu. To nas skłoniło, by przetestować wpływ tych owoców na otyłość i zespół metaboliczny - opowiada prof. André Marette z Université Laval. Kanadyjczycy przez 8 tygodni prowadzili badania na 2 grupach myszy, którym podawali karmę bogatą w węglowodany i tłuszcze. Jednej z grup podawano też ekstrakt z owoców camu camu. Pod koniec eksperymentu okazało się, że przyrost wagi u gryzoni przyjmujących wyciąg był o połowę mniejszy niż u zwierząt z grupy kontrolnej i przypominał przyrost wagi u myszy spożywających niskotłuszczową i niskowęglowodanową paszę. Autorzy publikacji z pisma Gut uważają, że zjawisko to można wyjaśnić wzrostem spoczynkowej przemiany materii. Naukowcy zauważyli także, że camu camu poprawia tolerancję glukozy i wrażliwość na insulinę oraz zmniejsza poziom endotoksyn i procesów zapalnych. Wszystkim tym zmianom towarzyszyły przekształcenia mikrobiomu jelitowego, w tym wzrost zawartości Akkermansia muciniphila [...]. Przeszczep mikroflory jelitowej gryzoni spożywających wyciąg z camu camu zwierzętom pozbawionym kontaktu z mikroorganizmami, tzw. myszom aksenicznym (ang. germ free mice, GF), czasowo wywoływał u nich te same rezultaty metaboliczne. A to oznacza, że przynajmniej częściowo camu camu wywiera swój korzystny metaboliczny wpływ za pomocą modulacji mikrobiomu jelitowego. Teraz Marette chce sprawdzić, czy camu camu podobnie wpływa na ludzi. Wyciąg z owoców jest uznawany za bezpieczny i został już dopuszczony do testów związanych ze zwalczaniem przewlekłego zmęczenia i stymulacją układu odpornościowego. « powrót do artykułu
  16. Na Uniwersytecie Teksańskim w Austin powstało przenośne urządzenie, które pozwala z dużą trafnością sprawdzić, czy nieżywy komar należy do roznoszącego groźne choroby, np. Zikę czy dengę, gatunku Aedes aegypti i czy miał on styczność z bakterią z rodzaju Wolbachia, która zmniejsza zdolność przenoszenia różnych wirusów. Urządzenie składa się z kamery ze smartfona, małego pudełka drukowanego w 3D oraz testu chemicznego. Pokazuje nie tylko, czy komar to A. aegypti, ale i czy miał on kontakt z Wolbachią. Wolbachie mają wiele cech, ze względu na które idealnie nadają się do ograniczania liczebności i długości życia komarów. Należą do nich, m.in.: stała obecność w organizmie po jednorazowej infekcji, przenoszenie przez matkę na potomstwo obojga płci, zaburzanie proporcji płci potomstwa oraz obumieranie zarodków w sytuacji, w której tylko jedno z rodziców jest zakażone bakterią. W różnych krajach i w 20 stanach USA, gdzie A. aegypti występują, naukowcy zaczęli współpracować z agencjami ds. zdrowia, by wprowadzać te bakterie do lokalnych populacji komarów i w ten sposób ograniczać transmisję wirusów. Ponieważ nie widać, czy komar jest zarażony Wolbachią, a istniejące testy diagnostyczne, np. PCR czy spektroskopia, są drogie i pracochłonne, urządzenie z Teksasu stanowi duży krok naprzód dla osób monitorujących skuteczność zarażania komarów bakterią. Test można wykonać, nie angażując dużej ekipy i sprzętu [...] - podkreśla Sanchita Bhadra. Obecnie trzeba pozyskać kwas nukleinowy komarów; często po kilku dniach od śmierci, gdy procesy rozkładu już zachodzą. W porównaniu do nowej metody, takie badania są droższe i częściej prowadzą do błędów. Urządzenie z Uniwersytetu Teksańskiego analizuje kwas nukleinowy bez ekstrahowania go. Bazuje na amplifikacji DNA za pośrednictwem pętli D (ang. displacement loop, D-loop), a więc struktury powstałej w wyniku odsunięcia jednej z nici DNA podczas rekombinacji genetycznej. Obecnie zespół sprawdza, czy za pomocą nowej technologii można łatwo ustalić, czy schwytany komar był nosicielem wirusa Zika (ZIKV), dengi (DENV) itp. « powrót do artykułu
  17. Zespół z Salk Institute zidentyfikował gen, który wydaje się kontrolować zachowanie komórek guza raka piersi. Uczeni uważają, że to Sox10 może powodować, iż niektóre formy nowotworu są niezwykle trudne do leczenia. Niedawno zespół z Salk pracujący pod kierunkiem profesora Geoffreya Wahla odkrył, że agresywny nowotwór piersi ma zdolność do powrotu do elastycznego, wcześniejszego stadium, jakie spotyka się w płodowej tkance piersi. Ta umiejętność może być kluczowa dla zdolności nowotworu do tworzenia nowych rodzajów komórek, uzyskiwania oporności na leki i tworzenia przerzutów. Są dwie rzeczy, które powodują, że potrójnie ujemny rak piersi jest trudny w leczeniu: posiada on wiele typów komórek w pojedynczym guzie oraz ma zdolność do tworzenia przerzutów, mówi profesor Wahl. Jeśli z pojedynczych komórek ma powstać złożony organizm, to komórki te muszą mieć zdolność do szybkiego dzielenia się, poruszania i różnicowania w różne typy komórek. Jednak dorosłe komórki tracą te zdolności, a zamiast tego mogą stać się komórkami nowotworowymi. Komórki embrionalne mogą bardzo szybko dawać początek nowym rodzajom tkanki. Jednak jest bardzo ważne, by utracić tę zdolność, gdy nie jest ona już dłużej potrzebna. Zauważyliśmy, że w agresywnym nowotworze piersi dochodzi do utraty mechanizmu regulującego tę umiejętność. Proces, który leży u podstaw plastyczności komórek zostaje uruchomiony i napędza rozwój nowotworu, powiedział jeden z autorów badań, Christopher Dravis. Podczas najnowszych badań zespół Wahla sprawdzał, które fragmenty DNA myszy są rozwinięte, by dać dostęp do konkretnych genów. Analizy wykazały, że zarówno w komórkach płodowych jak i w populacji komórek nowotworowych dostępne są te same obszary DNA. To fragmenty, o których wiadomo, że łączy się z nimi Sox10 inicjujący wiele procesów rozwojowych. W komórkach płodowych, które są najbardziej plastyczne, widzieliśmy, że miejsca przyłączania się Sox10 były szeroko otwarte i łatwo dostępne w porównaniu ze zdrowymi dorosłymi komórkami, które są najmniej plastyczne, a ich chromatyna jest ściśle zwinięta, mówi Chi-Yeh Chung. Następnie wykazano, że Sox10 rzeczywiście łączy się z tymi otwartymi obszarami i je aktywuje, wpływając w ten sposób bezpośrednio na rodzaj komórek, ich mobilność i inne czynniki, które są kluczowymi cechami nowotworu umożliwiającymi mu ewolucję i rozprzestrzenianie się po organizmie. Komórki nowotworowe z wysokim poziomem Sox10 zmieniały się w bardziej proste i zyskiwała zdolność do przenoszenia się. Zmiany były tak dramatyczne, że naukowcy postanowili przeprowadzić ponowne badania, tym razem bez udziału Sox10. Okazało się wówczas, że komórki tkanki piersiowej, które zmanipulowano tak, by zmieniały się w komórki nowotworowe, nie były w stanie, bez obecności Sox10, utworzyć guza. To niezwykle ważne odkrycie dotyczące metastazy. To całkowicie zmieni sposób prowadzenia badań nad tym zagadnieniem i ma olbrzymie znaczenie dla każdego chorego na nowotwór piersi, mówi Bianca Lundien Kennedy, kobieta, która dwukrotnie pokonała nowotwór i od siedmiu lat współpracuje z laboratorium Wahla promując współpracę pomiędzy pacjentami a badaczami. Uczeni zastrzegają, że zanim wdroży się leczenie opierające się na ich odkryciu, konieczne jest zbadanie, czy blokowanie Sox10 nie niesie ze sobą jakichś niebezpieczeństw. Sam jednak fakt, że Sox10 reguluje wiele genów, które mogą być powiązane z agresywnym nowotworem piersi daje nadzieję na rozwój terapii indywidualnych dla dającego przerzuty raka piersi. Ponadto odkrycie to można potencjalnie wykorzystać do stworzenia testów wykrywających różne nowotwory na podstawie obecności w dorosłych komórkach protein, które normalnie występują tylko w komórkach płodowych. « powrót do artykułu
  18. Jak dowiadujemy się z badań międzynarodowej grupy naukowej, w Arktyce doszło do zmniejszenia poziomu niektórych trwałych zanieczyszczeń organicznych (TZO) po tym, jak uchwalono regulującą je Konwencję Sztokholmską. TZO to organiczne substancje chemiczne, które po uwolnieniu do środowiska szybko się w nim rozprzestrzeniają w wyniku naturalnych procesów. pozostają niezmienione przez bardzo długi czas liczony w dziesięcioleciach, są akumulowane w tkance tłuszczowej ludzi i zwierząt oraz są toksyczne dla ludzi i zwierząt. Jednym z TZO jest znane DDT. Ten i wiele podobnych środków zostało zakazanych w licznych krajach. W 2001 roku 152 państwa podpisały w Sztokholmie porozumienie, w którym zobowiązały się do wyeliminowania lub ograniczenia użycia 12 z najszerzej rozpowszechnionych TZO. Później do listy dodawano kolejne środki chemiczne. Obecnie Konwencja Sztokholmska, podpisana dotychczas przez 182 państwa obejmuje 33 TZO. Nasze badania pokazują, że po podpisaniu traktatu oraz po wcześniejszych ograniczeniach użycia TZO w wielu krajach, doszło do zmniejszenia poziomu zanieczyszczenia Arktyki tymi środkami, mówi John Kucklick, biolog z amerykańskiego Narodowego Instytutu Standardów i Technologii (NIST). Ogólnie rzecz biorąc, poziom zanieczyszczeń tymi środkami, których użycie jest regulowana, spada, dodaje Frank Riget z Uniwersytetu w Aarhus w Danii. TZO są szczególnie szkodliwe dla Arktyki, gdyż jest to bardzo wrażliwy ekosystem, a ponadto wiatry i prądy morskie niosą tam wyjątkowo dużo zanieczyszczeń. TZO ulegają też bioakumulacji, a to znaczy, że gromadzą się w organizmach ludzi i zwierząt szybciej, niż są z nich usuwane. Ponadto, ze względu na naturę łańcucha pokarmowe, im zwierzę stoi wyżej w tej hierarchii, tym więcej TZO trafia do jego organizmu. To szczególnie groźne dla rodzimych mieszkańców północy Ameryki Północnej, którzy zwykle zjadają więcej ryb i innych zwierząt z górnych szczebli łańcucha pokarmowego niż inni mieszkańcy kontynentu. Od roku 2000 Kucklick, Riget i ich koledzy z Danii, Szwecji, Kanady, Islandii i Norwegii badają poziom TZO w tłuszczu morskich ssaków i ptaków oraz tkance skorupiaków. Badają też poziom zanieczyszczeń TZO w powietrzu Arktyki. W celu uzyskania lepszego przekroju zmian naukowcy przeprowadzili też badania okazów z lat 80. i 90. ubiegłego wieku, które są gromadzone w ramach takich akcji jak Alaska Marine Mammal Tissue Archival Project czy Seabird Tissue Archival and Monitoring Project. W ramach studiów w różnych lokalizacjach Arktyki pobrano ponad 1000 próbek. Badania wykazały, że od co najmniej 2 dekad spada zanieczyszczenie tymi TZO, które są regulowane Konwencją Sztokholmską. Najszybciej, bo w tempie 9% rocznie, zmniejsza się zanieczyszczenie α-heksachlorocykloheksanem (α-HCH), który jest produktem ubocznym wytwarzania pestycydu o nazwie lindan. Środek ten został zakazany Konwencją Sztokholmską w 2009 roku. Szybko zmniejsza się też zanieczyszczenie polichlorowanymi bifenylami (PCB). Większość krajów zakazała tych środków w latach 70. i 80., a Konwencją Sztokholmską zostały objęte w roku 2004. Od czasu, gdy wycofano je z rynku, gdzie były powszechnie używane w urządzeniach elektronicznych, zanieczyszczenie Arktyki tymi chemikaliami zmniejsza się w tempie 4% rocznie. Zanieczyszczenia dwoma innymi środkami, β-HCH i heksachlorobenzen (HCB), spada w tempie mniejszym niż 3% rocznie. Zauważono też, że poziomy kilku TZO uległy zwiększeniu w niektórych miejscach Arktyki. Naukowcy przypuszczają, że to wpływ lokalnych, wciąż istniejących źródeł zanieczyszczeń. Najszybciej rośnie zanieczyszczenie bromowanym środkiem zmniejszającym palność heksabromocyklododekanem (HBCDD). Roczny wzrost zanieczyszczeń wynosi tutaj aż 7,6%. Trzeba jednak podkreślić, że HBCDD został dodany na listę ograniczeń dopiero w 2017 roku. Rekomenduje się jego całkowitą eliminację, chociaż dopuszczono pewne wyjątki. Powyższe wyniki pokazują, jak ważne są długoterminowe dane oraz naukowa współpraca międzynarodowa. W badaniach uczestniczył w końcu amerykański państwowy NIST, mimo że USA nie podpisały Konwencji Sztokholmskiej. « powrót do artykułu
  19. Im więcej trzmiele mają kontaktu z pokarmem (roztworem cukru) z pestycydami, tym bardziej do niego dążą. Wg naukowców, to zachowanie przywodzące na myśl uzależnienie. Mając wybór, owady, które nie stykały się wcześniej z neonikotynoidami, wydawały się unikać pokarmu z pestycydem. Jednak u owadów mających coraz większe doświadczenie z takim roztworem, rozwijała się [wyraźna] preferencja - tłumaczy dr Richard Gill z Imperial College London (ICL). Neonikotynoidy działają u owadów na receptory nerwowe, które przypominają receptory nikotynowe ssaków. Nasze odkrycie, że trzmiele nabierają ochoty na neonikotynoidy, przywodzi na myśl pewne symptomy uzależnienia, co jest intrygujące, zważywszy na uzależniające właściwości nikotyny u ludzi. By potwierdzić to u pszczół, potrzeba jednak dalszych badań. Naukowcy z ICL śledzili przez 10 dni 10 kolonii trzmieli. Każda z nich miała dostęp do własnej areny, na której można było wybierać między pojnikami z pokarmem zawierającym i pozbawionym neonikotynoidów. Okazało się, że o ile na początku trzmiele wolały pokarm bez pestycydu, o tyle z czasem coraz częściej żerowały na roztworze zaprawionym neonikotynoidami i rzadziej odwiedzały pojnik z czystym pokarmem. Owady preferowały roztwór z pestycydem nawet po zamianie pojników miejscami (to zaś oznacza, że trzmiele potrafią wykryć neonikotynoidy w pożywieniu). W ramach wielu badań owadom podawano wyłącznie pokarm z pestycydami, ale w rzeczywistości dzikie pszczoły mają wybór, gdzie żerować. Chcieliśmy sprawdzić, czy pszczoły potrafią wykryć pestycydy i nauczyć się unikać ich, żerując, gdy jest taka możliwość, na nieskażonym pokarmie. Choć na początku faktycznie wydawało się, że owady unikają pokarmu skażonego pestycydami, później stwierdziliśmy, że z czasem trzmiele coraz częściej odwiedzają roztwór z neonikotynoidami. Teraz musimy przeprowadzić dalsze badania, by zrozumieć, jaki mechanizm leży u podłoża tej nabytej preferencji - podkreśla dr Andres Arce. « powrót do artykułu
  20. Pasterze epoki kamienia, którzy przybyli do wschodniej Afryki przed 3500 lat, nie zdegradowali, wbrew temu co się uważa, sawanny, ale zmienili jej szatę roślinną na lepszą, mówi profesor Stanley Ambrose z Washington University. W miejscach, w których przebywali, zwiększyła się różnorodność, stabilność i odporność ekosystemu, dodaje uczony. Naukowcy skupili się na pięciu stanowiskach archeologicznych w południowo-zachodniej Kenii i porównali występującą tam roślinność oraz skład gleby z pobliskimi terenami. Datowanie radiowęglowe wykazało, że badane stanowiska były zajmowane przez społeczności pasterskie pomiędzy 3700 a 1500 lat temu. W porównaniu z innymi miejscami, stanowiska zajmowane przez pasterzy charakteryzowały się większość ilością składników odżywczych w glebie, szczególnie azotu, fosforu i wapnia. Skład izotopowy tych pierwiastków odpowiadał składowi izotopowemu z odchodów hodowlanych zwierząt roślinożernych. Naukowcy mówią, że obecność społeczności pasterskich przyczyniła się do poprawy jakości gleby, co pociągnęło za sobą wzrost wysokiej jakości roślin. Bez tej różnorodności wprowadzonej przez człowieka w tutejszym krajobrazie nie mielibyśmy tak dużych obszarów zwiększonej produktywności gleby. Największe takie obszary miałyby średnicę kilku metrów i byłyby skupione wokół kopców termitów. Szata roślinna byłaby bardziej jednorodna, a cały ekosystem prostszy i mniej odporny, wyjaśnia Ambrose. Bogactwo biologiczne obszaru wypasu stad przyciągało dzikie zwierzęta, co dodatkowo przyczyniało się do nawożenia gleby. Dzięki człowiekowi pojawiły się ulubione obszary żerowania dzikich i udomowionych zwierząt. Dzikie zwierzęta, mając do czynienia z tak dużym bogactwem roślin, mogły efektywniej zaspokajać swoje potrzeby energetyczne. Nasze badania pokazują, że pasterze już od trzech tysiącleci mają wpływ na strukturę i zróżnicowanie ekosystemów afrykańskiej sawanny, stwierdza Ambrose. « powrót do artykułu
  21. Niewielka zmiana pór jedzenia śniadania i kolacji pomaga zmniejszyć otłuszczenie ciała. W czasie 10-tygodniowej konsumpcji w oknie ograniczonym czasowo (ang. time-restricted feeding, TRF) naukowcy z zespołu dr. Jonathana Johnstona z Uniwersytetu Surrey sprawdzali, jak zmiana pory posiłków wpływa na spożycie, skład ciała oraz markery ryzyka cukrzycy i choroby serca. Ochotników podzielono na 2 grupy. Jedną poproszono, by śniadanie opóźniła o 90 min, a kolację przyspieszyła o 1,5 godziny. Pozostali (grupa kontrolna) jadali posiłki o zwykłych porach. Przed i po interwencji należało dostarczyć próbki krwi i prowadzić dziennik żywieniowy. Bezpośrednio po zakończeniu badania wszyscy wypełniali też kwestionariusz zwrotny. W odróżnieniu od wcześniejszych badań, ochotnicy nie musieli przestrzegać ścisłej diety i mogli jeść dowolnie. Trzeba to było tylko robić w wyznaczonym "oknie konsumpcji". Okazało się, że osoby, które zmieniły pory posiłków, straciły średnio ponad 2-krotnie więcej masy tłuszczowej niż grupa kontrolna. Mimo że nie wprowadzono zaleceń odnośnie do tego, co badani mogli jeść, naukowcy zauważyli, że osoby, które zmieniły pory posiłków, ogólnie jadły mniej od przedstawicieli grupy kontrolnej. Potwierdziły to wyniki kwestionariuszy, które pokazały, że 57% osób zauważyło zmniejszone spożycie, związane ze zmniejszonym apetytem, mniejszą liczbą okazji do jedzenia czy ograniczeniem podjadania (zwłaszcza wieczorami). Akademicy sprawdzali, czy taki schemat jedzenia wpasowałby się w codzienne życie i czy badani potrafiliby go utrzymać przez dłuższy czas. Okazało się, że 57% ochotników uznało, że po 10 tygodniach badań nie dałoby się zachować nowych pór posiłków, bo kolidują one z życiem rodzinnym i społecznym. Czterdzieści trzy procent ankietowanych twierdziło jednak, że gdyby czasy jedzenia były bardziej elastyczne, można by się zastanowić nad kontynuacją. Choć badanie było małe, pokazało nam, jak korzystne dla organizmu mogą być drobne zmiany w czasie jedzenia posiłków. [Należy pamiętać, że] zmniejszenie otłuszczenia ogranicza ryzyko rozwoju otyłości i związanych z nią chorób [...] - podkreśla Johnston. Obecnie Brytyjczycy planują nad zakrojonym na szerszą skalę badaniem nad TRF. « powrót do artykułu
  22. Bursztyn to obok jadeitu czy obsydianu jeden z najstarszych materiałów wykorzystywanych przez człowieka w celach dekoracyjnych. Do dzisiaj jest on wysoko ceniony. Bursztyn bałtycki to materiał szeroko znany w Europie. Jednak, jak się okazuje, nie był on pierwszym bursztynem, który zaczął podbijać Stary Kontynent. Z najnowszego numeru PLOS ONE dowiadujemy się, że bursztyn z Sycylii pojawił się w zachodniej części Morza Śródziemnego już w IV tysiącleciu przed Chrystusem. To o 2000 lat wcześniej, niż do Półwyspu Iberyjskiego dotarł bursztyn z Bałtyku. Nowe dowody pozwoliły nam na nakreślenie historii wymiany bursztynu w prehistorycznej Iberii. Dzięki temu zdobyliśmy dowody, że bursztyn z Sycylii był przywożony do Iberii już w IV tysiącleciu przed Chrystusem. Co interesujące, najstarszy znany przedmiot wykonany z bursztynu i znaleziony na Sycylii również jest datowany na IV tysiąclecie. Poza tym nie mamy żadnych innych dowodów na istnienie w tym czasie bezpośrednich kontaktów pomiędzy Sycylią a Iberią, mówi doktor Mercedes Murillo-Barroso z Universidad de Granada. Wiemy, że istniały kontakty pomiędzy Półwyspem Iberyjskim a Afryką Północą. Niewykluczone, że bursztyn z Sycylii dotarł na Półwysep przez Afrykę Północną. Bursztyn ten znaleźliśmy na południu Półwyspu i występuje on w podobnych lokalizacjach co obiekty z kości słoniowej. Prawdopodobnie więc oba materiały dotarły tutaj tą samą lub podobną drogą, dodaje uczona. Z kolei profesor Marcos Martinón-Torres z University of Cambridge przypomina, że bursztyn znad Bałtyku trafił na Półwysep Iberyjski dopiero w późnej epoce brązu i prawdopodobnie dotarł tam przez basen Morza Śródziemnego, a nie bezpośrednio ze Skandynawii. Tutaj cechą charakterystyczną jest fakt, że ten bursztyn wydaje się powiązany z przedmiotami z żelaza, srebra i ceramiki z basenu Morza Śródziemnego. To sugeruje, że przybył on z północy przez Europę Centralną nad Morze Śródziemne i stamtąd został przywieziony na zachód. To przeczy tradycyjnemu poglądowi o bezpośredniej wymianie ze Skandynawią. « powrót do artykułu
  23. W Oceanie Arktycznym, 50 metrów pod powierzchnią, znajduje się warstwa wyjątkowo ciepłej wody. Powstała przez akumulację energii w słonej wodzie. Obecnie jest ona utrzymywana z dala od powierzchni przez warstwę rzadszej wody słodkiej. Jeśli jednak obie warstwy zaczną się mieszać, może dojść do szybkiego roztopienia całego sezonowego lodu w Arktyce. „Termiczna bomba zegarowa” pod Arktyką została odkryta po analizie dostępnych danych na temat pokrywy lodowej, temperatury na różnych głębokościach, zmian zawartości ciepła i poziomu zasolenia z ostatnich 30 lat. Dane zebrano na obszarze Basenu Kanadyjskiego, jednego z głównych basenów Oceanu Arktycznego, do którego wpadają wody z północnej części Morza Czukockiego. W przeciągu wspomnianych 30 lat ilość ciepła uwięzionego we wspomnianej warstwie wody zwiększyła się z 200 do 400 megadżuli na metr kwadratowy. To wystarczy, by zmniejszyć grubość całego lodu Arktyki o 80 centymetrów. Główną przyczyną pojawienia się ciepłej warstwy wody jest globalne ocieplenie, przez które średnie temperatury w Arktyce zwiększyły się już o 2 stopnie od czasów preindustrialnych. To wzrost dwukrotnie szybszy, niż średnia światowa. Przez zmniejszającą się z tego powodu pokrywę lodową w ciągu ostatnich 30 lat ekspozycja wód powierzchniowych na słońce zwiększyła się 5-krotnie, gdyż lód nie odbija już promieni słonecznych. Zaś bez przeszkody w postaci lodu silne północne wiatry pchają ogrzane wody wtłaczając je wgłąb i powodując ich akumulowanie się. Specjaliści obawiają się, że warstwa słodkich wód powierzchniowych, chroniących obecnie lód przed warstwą ogrzanej wody, może ulec załamaniu. Może się tak stać wskutek mieszania się wód, przede wszystkim napędzanego wiatrami. Im więcej lodu będzie tracone, tym bardziej wiatry będą mieszały wodę i doprowadzały do erozji tej naturalnej bariery ochronnej, ostrzega Mary-Louise Timmermans z Yale University. « powrót do artykułu
  24. Tak naprawdę nie rozumiemy, co czyni ludzki mózg wyjątkowym, przyznaje doktor Ed Lein z Allen Institute for Brain Science. Być może jednak naukowcy właśnie znaleźli odpowiedź na to pytanie. Zespół naukowcy pracujący pod kierunkiem Leina i doktora Gabora Tamasa w węgierskiego Uniwersytetu w Szeged poinformował o odkryciu w ludzkim mózgu nowego typu komórek, których nie zaobserwowano nigdy ani u myszy, ani u innych dobrze zbadanych zwierząt. Nowe komórki nazwano „neuronami różanymi”, gdyż gęsto upakowane aksony tworzą wokół centrum komórki wzór, jaki widzimy we wnętrzu róży. Nowo odkryte neurony należą do neuronów hamujących, czyli powstrzymujących działanie innych rodzajów neuronów. W tej chwili jest zbyt wcześnie, by mówić, że występują one tylko u ludzi, jednak fakt, że nie ma ich w mózgach gryzoni wskazuje, iż mogą one należeć do niewielkiego zestawu wyspecjalizowanych neuronów spotykanych tylko w mózgach ludzi lub tylko u naczelnych. Obecnie naukowcy nie wiedzą, jaka jest rola neuronów różanych. Ich brak u myszy pokazuje, że trudno jest wykorzystywać te zwierzęta do modelowania ludzkich chorób neurologicznych. Dlaczego też uczeni już teraz mają zamiar rozpocząć badania neuronów różanych w mózgach zmarłych, którzy cierpieli na zaburzenia nerwowe. Chcą w ten sposób sprawdzić, czy u takich osób neurony te uległy jakimś zmianom. Neurony różane znaleziono w mózgach dwóch 50-latków. Zidentyfikowano je w górnej warstwie kory mózgowej. Na Węgrzech zespół Tamasa bada kształt i właściwości elektryczne nowo odkrytych neuronów, a w USA zespól Leina zajmuje się badaniami od strony genetycznej. Dotychczas zauważono, że neurony różane są powiązane z unikatowym zestawem genów, których nie znaleziono w żadnych komórkach mózgu myszy oraz że tworzą one synapsy z neuronami piramidowymi. Łączą się z nimi w specyficzny sposób, co może wskazywać, że służą jakiejś bardzo wyspecjalizowanej kontroli przepływu informacji. Te szczególna komórki mogą np. zatrzymywać sygnały w specyficznych miejscach, czego inne komórki nie potrafią. I nie potrafią tego też robić neurony w mózgach gryzoni, stwierdza Tamas. Nasze mózgi nie są po prostu powiększonymi mózgami myszy, mówi Trygve Bakken z Allen Institute. Wiele naszych organów można modelować na zwierzętach. Ale tym, co nas od zwierząt odróżnia są pojemność i możliwości naszego mózgu. To właśnie czyni nas ludźmi. Tak więc przeprowadzenie na zwierzętach modelowania tego, co czyni nas ludźmi, jest bardzo trudne, dodaje Tamas. « powrót do artykułu
  25. Nie tylko chłód, ale i jedzenie nasila termogenezę w brunatnej tkance tłuszczowej. Brunatna tkanka tłuszczowa (ang. brown adipose tissue, BAT) cieszy się dużym zainteresowaniem badaczy, bo w odróżnieniu od białej tkanki tłuszczowej (ang. white adipose tissue, WAT), która jest magazynem nadmiaru kalorii, BAT spala tłuszcz - trójglicerydy - i wytwarza w ten sposób ciepło. Ponieważ aktywność BAT zmienia się z czasem - spada z wiekiem, a także u osób otyłych i z cukrzycą - metody jej nasilania są na wagę złota. Jak dotąd jedyną dostępną opcją pozostawała termogeneza wywołana chłodem. Badania wykazały, że osoby, które codziennie spędzały czas w zimnej komorze, po przyzwyczajeniu do niższych temperatur doświadczały nie tylko wzrostu wkładu cieplnego BAT, ale i poprawy kontroli poziomu cukru we krwi przez insulinę - wyjaśnia prof. Martin Klingenspor z Monachijskiego Uniwersytetu Technicznego. W ramach ostatniego studium zespół z Uniwersytetu w Turku sprawdzał z międzynarodowym zespołem, jak na aktywność brunatnej tkanki tłuszczowej wpływa posiłek bogaty w węglowodany. Po raz pierwszy wykazano, że generowanie ciepła przez BAT może być aktywowane [nie tylko przez ekspozycję na zimno, ale i] przez testowy posiłek. Podczas eksperymentu 2-krotnie badano tych samych ludzi. Raz po wystawieniu na oddziaływanie chłodu i raz po zjedzeniu wysokowęglowodanowego posiłku. Naukowcy uwzględnili też grupę kontrolną. Przed i po interwencji monitorowano markery termogenezy, w tym absorpcję glukozy i kwasów tłuszczowych oraz zużycie tlenu przez brunatną tkankę tłuszczową. Do tego celu akademicy wykorzystali kalorymetrię pośrednią oraz pozytonową tomografię komputerową (PET/CT). Przez termogeniczny wpływ jedzenia tracimy 10% dziennego wkładu energetycznego. Termogeneza poposiłkowa nie ogranicza się tylko do nieuniknionego powstawania ciepła wskutek aktywności mięśni w jelitach, wydzielania i procesów trawiennych. Najwyraźniej istnieje także fakultatywny komponent, do którego przyczynia się BAT. W kolejnych eksperymentach naukowcy sprawdzą, czy energia jest po prostu tracona, czy ten fenomen pełni jakąś inną funkcję. [...] Aktywacja brunatnej tkanki tłuszczowej może być wiązana z uczuciem sytości. Dalsze badania powinny pomóc w weryfikacji tej tezy. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...