Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36962
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Muzeum Biblii z Waszyngtonu poinformowało, że 5 z najcenniejszych artefaktów - fragmenty zwojów z Qumran - to podróbki. Spośród 16 zwojów należących do muzeum 7 nie będzie już wystawianych, 9 trzeba zaś poddać dalszym testom. Otwarte w listopadzie zeszłego roku Muzeum wysłało 5 wspomnianych fragmentów zwojów na testy do Bundesanstalt für Materialforschung und-prüfung (Bam) w Niemczech. Miały one przejść serię zaawansowanych badań, w tym cyfrową mikroskopię 3D czy analizy materiałowe tuszu oraz osadów na papirusie. Okazało się, że mają one cechy niespójne ze starożytnym pochodzeniem. Wg specjalistów, fałszerze piszą na starożytnych skrawkach papirusu bądź skóry. W ten sposób artefakt wygląda autentycznie, dopóki nie zbada się tuszu... Wszystko wskazuje więc na to, że miliarder i założyciel Muzeum Steve Green zapłacił fortunę za współczesne podróbki (pojedyncze fragmenty zwojów sprzedają się za 7-cyfrowe sumy, ale nie wiadomo, ile dokładnie Green wyłożył na kolekcję muzeum). Mieliśmy nadzieję, że wyniki testów będą inne, ale to daje nam okazję do edukowania opinii publicznej w zakresie istotności weryfikowania autentyczności rzadkich biblijnych artefaktów, zakresu podjętych działań, a także naszego zaangażowania w transparentność - podkreśla dr Jeffrey Kloha, główny kurator Muzeum. Obecnie badana jest reszta zwojów z kolekcji. Wg dr. Kippa Davisa z Trinity Western University, co najmniej 7-8 fragmentów to podróbki, a tylko 2-4 są autentyczne. « powrót do artykułu
  2. W Center for Infection and Immunity (CII) na Columbia University powstała pierwsza platforma diagnostyczna, która pozwala na jednoczesne wykrywanie wszystkich znanych ludzkich patogenów bakteryjnych oraz ich wirulencji i oporności na działanie antybiotyków. Po zatwierdzeniu do użytku klinicznego platforma BacCapSeq zapewni lekarzom potężne narzędzie do szybkiego i precyzyjnego analizowania próbki pod kątem wszystkich znanych patogenów, w tym takich, powodujących sepsę, która jest trzecią przyczyną śmierci w USA. Platforma ta jest 1000-krotnie bardziej czuła niż tradycyjne testy, poziom wiarygodności jest podobny do testów wyspecjalizowanych w poszukiwaniu jednej konkretnej bakterii, mówi główna autorka badań doktor Orchid M. Allicock. Na wynik testów stosowanych obecnie w przypadku sepsy, trzeba czekać nawet trzy dni, a nawet dłużej jeśli chcemy uzyskać informację o antybiotykooporności. W oczekiwaniu na wynik lekarze zwykle przepisują pacjentom antybiotyki o szerokim spektrum działania. Ta praktyka przyczynia się jednak do wzrostu antybiotykooporności. W przypadku BacCapSeq na wynik analogicznych badań, wraz z informację o antybiotykooporności, trzeba czekać niecałe 3 doby (70 godzin), jednak autorzy testu twierdzą, że tempo jego pracy będzie rosło wraz ze wzrostem wydajności komputerów. Test BacCapSeq zawiera 4,2 miliona próbek genetycznych, pozwalających na wykrycie wszystkich 307 patogenicznych bakterii, korzysta też z biomarkerów określających antybiotykooporność i wirulencję. Najbardziej zaawansowane z obecnie dostępnych testów pozwalają na jednoczesne wykrycie do 19 bakterii, a żaden z nich nie daje możliwości oceny wirulencji i antybiotykooporności. BacCapSeq to uzupełnienie VirCapSec, podobnego testu wykrywającego wszystkie infekcje wirusowe. CII pracuje obecnie nad testem na infekcje grzybicze. « powrót do artykułu
  3. By lawenda zadziałała uspokajająco, wchodzący w skład olejku eterycznego linalol nie musi być absorbowany do krwiobiegu przez drogi oddechowe. Wystarczą sam nos i powonienie. W medycynie ludowej od dawna uważano, że związki zapachowe pozyskiwane z ekstraktów roślinnych mogą usuwać lęk - podkreśla dr Hideki Kashiwadani z Uniwersytetu w Kagoshimie. Niestety, współczesna medycyna ich nie docenia, mimo że bezpieczniejsze alternatywy dla leków przeciwlękowych, np. benzodiazepin, są bardziej niż potrzebne. Liczne badania potwierdzają relaksujące działanie linalolu. Miejsce jego działania nie było [jednak] zazwyczaj ich przedmiotem. Wielu naukowców zakładało, że dzięki wchłanianiu do krwiobiegu z dróg oddechowych linalol może bezpośrednio oddziaływać na receptory mózgowe, np. GABA typu A, z którymi łączą się także benzodiazepiny. Kashiwadani i inni postanowili jednak zbadać myszy, by sprawdzić, czy uspokojenie ma coś wspólnego z zapachem linalolu, czyli stymulacją neuronów receptorowych węchu w nosie. [...] Obserwowaliśmy zachowanie myszy wystawionych na lotny linalol. Tak jak autorzy wcześniejszych studiów, odkryliśmy, że u normalnych gryzoni zapach linalolu miał działanie przeciwlękowe. Co ważne, nie upośledzało to ich ruchów. Wiadomo zaś, że wpływ benzodiazepin oraz zastrzyków z linalolu na ruchy przypomina skutki spożycia alkoholu. U myszy pozbawionych węchu, u których neurony węchowe zostały zniszczone, efekt przeciwlękowy nie występował. Autorzy publikacji z pisma Frontiers in Behavioral Neuroscience zauważyli również, że u normalnych myszy efekt przeciwlękowy znikał, gdy wcześniej podano im flumazenil, lek wiążący się z receptorami GABAA. Łącznie wyniki sugerują, że linalol nie działa bezpośrednio na receptory GABAA jak benzodiazepiny, ale by dać efekt rozluźniający, musi je aktywować za pośrednictwem neuronów węchowych w nosie. Kashiwadani dodaje, że rozluźnienie widoczne u myszy karmionych bądź poddawanych iniekcjom z linalolu może być de facto skutkiem zapachu pochodzącego z wydychanego przez nie powietrza. Przed rozpoczęciem testów na ludziach potrzeba podobnych badań, które pozwolą ustalić cele, bezpieczeństwo i skuteczność linalolu podawanego na różne sposoby. Japończycy dywagują, że w przyszłości można by stosować linalol np. do usuwania stresu okołooperacyjnego. « powrót do artykułu
  4. Solanka znajdująca się tuż pod powierzchnią Marsa może zawierać na tyle dużo tlenu, by umożliwić rozwój życia takiego, jakie przed miliardami lat pojawiło się na Ziemi. W niektórych miejscach tlenu może być na tyle dużo, by istniały tam prymitywne wielokomórkowce, jak na przykład gąbki. Odkryliśmy, że marsjańskie solanki – wody o wysokiej zawartości soli – mogą zawierać na tyle dużo tlenu, by mikroorganizmy mogły nim oddychać, mówi Vlada Stamenkovic, fizyk teoretyczny z Jet Propulsion Laboratory. To rewolucjonizuje nasze rozumienie potencjalnego występowania życia na Marsie, teraz i w przeszłości, dodał uczony. Dotychczas uważano, że na Marsie jest zbyt mało tlenu, by podtrzymać nawet życie mikroorganizmów. Nigdy nie sądziliśmy, że tlen mógłby odgrywać jakąś rolę dla życia na Marsie, gdyż jest go niezwykle mało w jego atmosferze, około 0,14 procenta, dodaje uczony. Brak tlenu nie wyklucza istnienia życia, gdyż nawet na Ziemi istnieją mikroorganizmy, które go nie potrzebują. Dlatego właśnie, gdy myśleliśmy o życiu na Marsie, skupialiśmy się na potencjalnym życiu anaerobowym, mówi Stamenkovic. Nowe badania rozpoczęto po tym, gdy Curiosity odkrył na Marsie tlenki manganu. To związki chemiczne powstające wyłącznie w obecności dużych ilości tlenu. Okazało się także, że na Czerwonej Planecie istnieje solanka. Duża zawartość soli zapobiega zamarzaniu wody. Pozostaje ona płynna, dzięki czemu może się w niej rozpuszczać tlen. Mimo niskich temperatur powstają więc warunki przyjazne dla mikroorganizmów. W zależności od regionu, pory roku i pory doby temperatury na Czerwonej Planecie wahają się od -195 do -20 stopni Celsjusza. Grupa Stamenkovica stworzyła pierwszy model opisujący, jak tlen rozpuszcza się w słonych wodach w temperaturach poniżej punktu zamarzania. Drugi ze stworzonych modeli był modelem klimatycznym, który opisywał klimat na Marsie w ciągu ostatnich 20 milionów lat i na kolejne 10 milionów lat. Dzięki połączeniu obu modeli naukowcy byli w stanie określić, w których miejscach Marsa z największym prawdopodobieństwem występują solanki pełne tlenu. To pozwoli zaplanować przyszłe misje. Koncentracja tlenu na Marsie jest o setki razy większa niż minimum potrzebne do życia mikroorganizmom oddychającym tlenem, stwierdzili autorzy artykułu opublikowanego w Nature Communications. Nasze badania nie przesądzają, że życie na Marsie istnieje. Pokazują, że jeśli rozważamy możliwość istnienia życia na marsie, to powinniśmy brać też pod uwagę potencjał tlenu rozpuszczonego w solankach, dodaje Stamenkovic. « powrót do artykułu
  5. Po 10 latach badań naukowcy potwierdzili istnienie 2-letniego cyklu promieniowania gamma w blazarze. Blazary, czyli galaktyki z supermasywnymi czarnymi dziurami, to najbardziej energetyczne i najjaśniejsze obiekty we wszechświecie. Po raz pierwszy w aktywnej galaktyce potwierdziliśmy regularne okresowe emisje promieniowania gamma, mówi Stefano Ciprini z INFN Tor Vergata w Rzymie. Fakt, że emisja rośnie i zanika w przewidywalnych interwałach jest znakiem, że w centrum badanej galaktyki może znajdować się więcej niż jedna supermasywna czarna dziura. Naukowcy sądzą, że blazar PG 1553+113 może zawierać parę supermasywnych czarnych dziur. To wyjaśniałoby periodyczność. W takiej koncepcji jedna z tych dziur emituje promieniowanie gamma i inny materiał, a druga dziura, okrążając ją, regularnie zakłóca tę emisję. Po raz pierwszy na wyjaśnienie niezwykłego cyklu naukowcy wpadli w 2015 roku. Zaczęli wówczas podejrzewać, że mamy do czynienia z blazarem, u którego cykl emisji może być liczony w latach. Po kolejnych latach badań potwierdzono przypuszczenia. Takie wyniki uzyskaliśmy po 10 lat ciągłych badań za pomocą Fermi's Large Area Telescope, mówi Sara Cutini z Włoskiego Instytutu Fizyki Nuklearnej w Perugii. « powrót do artykułu
  6. Najcięższy na świecie organizm żywy, Pando, który jest kolonią klonów topoli osikowych, jest zagrożony. Niezwykły organizm, który znajduje się w stanie Utah, to las, który jest jednym organizmem. Wszystkie drzewa mają identyczne DNA i są połączone za pomocą systemu korzeniowego. Pando waży ponad 6000 ton, a jego system korzeniowy liczy sobie 80 000 lat, co czyni go jednym z najstarszych żywych organizmów na Ziemi. Zdaniem naukowców ekosystem powoli wymiera, pożerany przez jelenie i innych roślinożerców. To niezwykły typ habitatu. Wiele zwierząt jest od niego zależnych, mówi Luke Painter z Oregaon State University. Topola osikowa i wiele innych drzew, może reprodukować się na dwa sposoby. Pierwszy to zrzucanie nasion. Jednak znacznie bardziej popularną metodą w przypadku topoli osikowej jest wyrastanie nowych drzew z odrostów korzeniowych. Zmniejszanie się powierzchni Pando zauważono po raz pierwszy pod koniec lat 90. Wtedy to podzielono las na trzy eksperymentalne obszary. Pierwszego z nich nie chroniono. Drugi obszar otoczono płotem i pozostawiono w spokoju. Trzeci obszar otoczono płotem i zastosowano strategie wspomagające mnożenie się z odrostów korzeniowych, takie jak usuwanie roślinności czy kontrolowane wypalanie. Uczeni poinformowali właśnie o zaskakujących wnioskach z eksperymentu. Okazało się, że wystarczyło otoczenie płotem, by Pando sobie poradził. To dobra wiadomość, gdyż wygląda na to, że wystarczy powstrzymać roślinożerców, by Pando się odradzał. Jednak z drugiej strony naukowcy i ekolodzy uważają, że ogradzanie lasu płotem nie jest ani praktyczne, ani dobre. Nikt nie chce zamykać tego niezwykłego lasu za płotem. Nie chcemy grodzić natury, mówi Paul Rogers, ekolog z Utah State University. Alternatywnym rozwiązaniem byłoby wpłynięcie na populację dużych roślinożerców. Zanikanie Pando zbiegło się w czasie z większą aktywnością ludzi na tym terenie. W związku tym, że w okolicy pojawiły się domki letniskowe, zabroniono tam polowań, ale wcześniej wytępiono duże drapieżniki. W ten sposób, przez aktywność człowieka, Pando stał się bezpieczną przystanią dla dużych roślinożerców, których liczebność jest tam nienaturalnie wysoka. Rogers ma zamiar przedstawić władzom plan odstrzału jeleni. To może być jedyna szansa dla Pando. Prawdziwy problem polega na tym, że ten obszar ma za dużo ust do wykarmienia, stwierdza ekolog. « powrót do artykułu
  7. Niedawno pisaliśmy o rwandyjskim winie z buraków, teraz przyszedł czas na holenderską wódkę z cebulek tulipanów. Dutch Tulip Vodka to pomysł 34-letniego Jorisa Putmana, który najpierw był aktorem, a 4 lata temu postanowił coś wynaleźć. Początkowo nie wiedział, co to by miało być, ale na pewno miało się wiązać z holenderskim symbolem narodowym - tulipanem. Po kilku latach prac, eksperymentów i wielu próbach przekonania innych, że wódka z tulipanów to naprawdę dobra rzecz, Dutch Tulip Vodka podbija europejskie restauracje z gwiazdkami Michelina. W pewnym momencie przyjaciele zasugerowali, by postawić na bimber ze zbóż, ale dla Putmana byłoby to po prostu powtarzanie czegoś, co ludzie robią już od bardzo dawna. Sugestia wystarczyła jednak, by połączyć wszystkie elementy układanki. Od razu wyobraziłem sobie tulipany, alkohol, wódkę. Nie minęło dużo czasu i zacząłem [...] pracować nad planami testów. Wbrew pozorom uzyskanie 40-procentowej wódki z cebulek tulipanów i wody nie jest wcale łatwe. Doskonalenie procesu produkcyjnego trwało aż 2 lata (czas mógł się wydłużyć, bo Putman ukrywał się z tym przed rodziną i przyjaciółmi). Proces produkcyjny jest, oczywiście, okryty tajemnicą, ale wiadomo, że destylacja jest 3-krotna i przebiega w kolumnie zapewniającej ekstremalną precyzję. Wytworzenie jednej partii trwa do 3 miesięcy. Pod warunkiem, że wszystko przebiega dobrze i wśród cebulek nie ma żadnej skażonej. By uniknąć takich wypadków, Putman kupuje cebulki od polegającego na hodowli organicznej rolnika z północnej Holandii. Destylarnia Clusius Craft Distillers, nazwana tak na cześć botanika Julesa Charlesa de L'Écluse'a (po łac. Carolusa Clusiusa), który wprowadził tulipany do Holandii, przetwarza ok. 4800 cebulek dziennie. W ofercie znajdują się dwie odmiany wódki: 1) Pure z cebulek tulipanów i wody (kosztuje 295 euro) oraz 2) Premium z domieszką destylatu ze zbóż (za 48 euro). Do produkcji butelki Pure potrzeba circa 350 cebulek, do Premium wystarczy tylko ok. 40. Clusius Craft Distillers wystartowała ze sprzedażą wódki z tulipanów niemal przed rokiem (w grudniu 2017 r.) i dotąd zużyła 4 mln cebulek. Wódka z tulipanów zaczęła też "podbój" Polski. Jakiś czas temu holenderski ambasador Ron van Dartel podarował ją polskiemu ministrowi rolnictwa. « powrót do artykułu
  8. Dodatek oczyszczonego błonnika do przetworzonych pokarmów może mieć negatywny wpływ na zdrowie. Wg naukowców, zwiększa się np. ryzyko raka wątrobowokomórkowego (ang. hepatocellular carcinoma, HCC). Coraz więcej dowodów wskazuje, że pokarmy naturalnie bogate we włókna są dobre dla zdrowia. Jednocześnie coraz więcej konsumentów stwierdza, że w ich diecie jest za mało błonnika. W tej sytuacji przemysł spożywczy zaczął wzbogacać różne produkty wysoce rafinowanymi rozpuszczalnymi włóknami, np. inuliną. Nawet amerykańska FDA (Administracja Żywności i Leków) zezwoliła, by produkty suplementowane włóknami sprzedawać jako sprzyjające zdrowiu. Najnowsze badania naukowców z Uniwersytetu w Toledo (Ohio) i Uniwersytetu Stanowego Georgii sugerują jednak, że może być dokładnie na odwrót. Autorzy publikacji z pisma Cell testowali hipotezę, że dieta wzbogacona inuliną może pomóc w zwalczeniu powikłań otyłości u myszy. Okazało się, że choć taka dieta rzeczywiście pozwalała walczyć z otyłością, to u gryzoni zaczynała się rozwijać żółtaczka. Po 6 miesiącach wiele z tych myszy zapadło na raka wątrobowokomórkowego. Odkrycie to było naprawdę zaskakujące, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę z jego wagi i postanowiliśmy sprawdzić, jak przetworzone rozpuszczalne włókna wywołują raka wątroby - opowiada dr Matam Vijay-Kumar. [...] Wzbogacanie pokarmów oczyszczonymi włóknami może nie oddawać korzyści wynikających z jedzenia owoców i warzyw naturalnie bogatych w rozpuszczalne włókna. Co więcej, u pewnych osób może skutkować poważnymi, zagrażającymi zdrowiu rakami wątroby - dodaje dr Andrew Gewirtz z Georgia State. Wykorzystana w tym studium inulina pochodzi z korzenia cykorii podróżnik, a nie z pokarmu, który normalnie byśmy zjedli. Ponadto podczas ekstrakcji i oczyszczania włókna zachodzą różne procesy - wyjaśnia dr Vishal Singh z Uniwersytetu w Toledo. Amerykanie zaznaczają, że myszy, które podczas eksperymentu zapadły na HCC, miały istniejącą wcześniej dysbiozę, czyli nierównowagę mikrobiomu jelitowego. Na tej podstawie podejrzewają, że zmiany (pro)nowotworowe indukuje rozregulowana fermentacja mikrobiologiczna rozpuszczalnych włókien. Wywołany inuliną HCC postępował przez fazę: cholestazy, obumierania hepatocytów, a następnie neutrofilowego zapalenia wątroby. Farmakologiczne zahamowanie fermentacji lub wyeliminowanie fermentujących bakterii znacząco obniżało poziom jelitowych krótkołańcuchowych kwasów tłuszczowych i zapobiegało HCC. Naukowcy podkreślają, że konieczne są dalsze badania. « powrót do artykułu
  9. CDC alarmuje, że do USA powróciła tajemnicza choroba, w wyniku której w 2014 roku ponad 100 dzieci zostało przynajmniej częściowo sparaliżowanych. Etiologia schorzenia, o przebiegu podobnym do polio, wciąż jest nieznana. Nie byliśmy w stanie określić przyczyny większości przypadków. Jestem sfrustrowany, że pomimo naszych wysiłków, wciąż nie wiemy, co powoduje tę chorobę, mówi Nany Messonnier dyrektor należącego do CDC Narodowego Centrum Immunizacji i Chorób Układu Oddechowego. Grupa naukowców, która bada ostre zwiotczające zapalenie rdzenia kręgowego (AFM – acute flaccid myelitis) uważa, że możemy mieć tutaj do czynienia właśnie z tą chorobą. Gdy myszy wszczepili wirusa powodującego tę chorobę, objawy wyglądały niezwykle podobnie do tego, co widzimy u dzieci, mówi Kenneth Tyler, dziekan Instytutu Neurologii Wydziału Medycyny University of Colorado. Jego zdaniem winny jest enterowirus D68. Uczony sądzi, że od czasu, gdy został on po raz pierwszy zidentyfikowany w 1962 roku, zmienił się na bardziej niebezpieczny. Informuje on, że do paraliżu u myszy doszło po infekcji najnowszym szczepem wirusa. Szczepy wcześniejsze nie powodowały takich objawów. Tyler próbował też leczyć zarażone myszy, ale dotychczas nie znalazł skutecznej terapii. Problem jednak w tym, że enterowirus D68 wydaje się mieć związek z tajemniczą chorobą, ale nie jest jej jedyną przyczyną. Prawdopodobnie jednak odgrywa kluczową rolę w trzech ostatnich epidemiach, zauważa Kevin Messacar z Children's Hospital Colorado. CDC wie o ewentualnej roli D68 w epidemii. Objawy zarażenia tym wirusem przypominają przeziębienie. Pojawia się kaszel, spłycony oddech i inne problemy z oddychaniem. Wirus infekuje wiele osób, ale choroba neurologiczna, prowadząca do paraliżu, rozwija się u niewielu z nich. W rzadkich wypadkach w ciągu tygodnia po infekcji u dzieci pojawiają się objawy osłabienia ramion, nóg lub mięśni twarzy i szyi. W swoim oświadczeniu pani Messonnier poinformowała, że CDC nie miało jeszcze czasu, by w pełni przeanalizować tegoroczne przypadki zachorowań. Wiadomo na pewno, że choroby nie powoduje wirus polio. Nie znaleziono go bowiem w żadnej z próbek pobranych od dzieci. Nie ma też dowodów, by chorobę powodował Wirus Zachodniego Nilu. Niektóre dzieci dotknięte nową chorobą w pełni zdrowieją w ciągu kilku miesięcy, u innych wydaje się że uszkodzenie nerwów jest permanentne. Mitchel Seruya, chirurg z Children's Hospital Los Angeles, który operował 15 dzieci z tajemniczym paraliżem, u których trwał on co najmniej 3 miesiące, mówi, że był zaskoczony, do jakiego stopnia ich nerwy nie reagowały na bodźce. W czasie operacji podawał do nerwów napięcie odpowiadające napięciu w akumulatorze samochodowym i nerwy w ogóle nie reagowały. Operacje dały za to bardzo dobry wynik. Seruya użył nerwów m.in. z brzucha, którymi zastąpił uszkodzone nerwy. U 14 z 15 pacjentów doszło do wyzdrowienia. U jednej dziewczynki wynik operacji był gorszy niż optymalny, ale i tak jej rodzice byli zadowoleni. Nikt jednak nie potrafi leczyć samej infekcji. Z kolei profesor Mark Hicar, specjalista chorób zakaźnych, mówi, że leczył dwóch chłopców z AFM. Jednego w 2014 roku i jednego w roku bieżącym. U obu pojawiły się objawy podobne do przeziębienia, a następnego dnia nie mogli używać jednej nogi. Testy nie wykazały u żadnego z nich obecności D68 ani podobnego wirusa A71. W ciągu dwóch dni leczenia u trzylatka nastąpiła znacząca poprawa, ale później postęp się zatrzymał. Obecnie dziecko ponownie jest w szpitalu, gdzie leczy się je lekami przeciwzapalnymi. Nie wiadomo jednak, czy to pomoże, gdyż specjaliści mają bardzo mało danych na temat tajemniczej choroby. Kevin Messacar mówi, że z naukowego punktu widzenia wyprodukowanie szczepionki przeciwko D68 byłoby prawdopodobnie możliwe, jednak raczej nie byłoby opłacalne. Mamy tutaj do czynienia z tak rzadkim schorzeniem, które może mieć wiele przyczyn, że produkcja ewentualnej szczepionki wiązałaby się ze stratami. Wzorzec zachorowań jest bardzo podobny do polio. Jednak o ile polio w latach 40. i 50. infekowała dziesiątki tysięcy osób, na AFM zapada około 100 osób. Wiele osób, które miały polio jako dzieci i się wyleczyły, wykazuje po dziesięcioleciach objawy osłabienia mięśni. Nie wiadomo, czy podobne objawy wystąpią u wyleczonych z AFM. Jak informuje CDC w roku 2014 na AFM zachorowało 120 osób, w roku 2015 zanotowano 22 przypadki, w roku 2016 było ich już 149, a w roku 2017 – 33. Widać, że w latach parzystych liczba zachorowań się zwiększa i nie wygląda to na przypadek, stwierdza Messacar. Naukowcy czekają na tegoroczne dane, by sprawdzić, czy wzorzec się powtórzy. « powrót do artykułu
  10. W pogorzelisku Muzeum Narodowego Brazylii w Rio de Janeiro znaleziono części szkieletu Luzii - kobiety z paleolitu górnego sprzed 12 tys. lat. To jeden z najcenniejszych tutejszych artefaktów (Luzię uznaje się za jeden z najstarszych szkieletów paleoindiańskich odkrytych na terenie obu Ameryk). Znaleźliśmy niemal całą czaszkę; zidentyfikowano 80% fragmentów - powiedział dyrektor muzeum Alexander Kellner i dodał, że ze zgliszczy wydobyto też fragmenty kości udowej. Luzia została odkryta w 1975 r. na stanowisku archeologicznym Lapa Vermelha w Lagoa Santa przez francuską archeolog Annette Laming-Emperaire. Zespół Richarda Neave'a z Uniwersytetu w Manchesterze przeprowadził cyfrową rekonstrukcję twarzy Luzii. Wykorzystano ją do wykonania modelu, który spłonął 2 września z większością pozostałych eksponatów. Kilka dni temu udało się jednak znaleźć fragmenty czaszki, które przechowywano w metalowej urnie. Trochę ucierpiały, ale jesteśmy bardzo optymistycznie nastawieni - podkreśla Claudia Rodrigues, profesor z muzeum, która przeszukiwała pogorzelisko. W bieżącym roku Muzeum obchodziło 200-lecie swojego istnienia. Mieści się ono w byłej rezydencji portugalskiej rodziny królewskiej. Pożar wybuchł 2 września wieczorem po zamknięciu muzeum. « powrót do artykułu
  11. Dwunastoletnia lwica Zuri z Indianapolis Zoo zabiła ojca trojga swoich kociąt - 10-letniego Nyacka. Pracownikom ogrodu nie udało się rozdzielić zwierząt. Powodem zgonu samca było uduszenie. Lwy żyły na jednym wybiegu przez 8 lat. Troje ich kociąt urodziło się w 2015 r. Na wpisie na Facebooku obsługa zoo poinformowała, że dogłębne śledztwo ma ujawnić, co się właściwie stało. Nyack był wspaniałym lwem. Będzie nam go bardzo brakowało. Opiekunów zaalarmowało głośne ryczenie z wybiegu lwów. Okazało się, że Zuri trzyma Nyacka za szyję. Choć parę próbowano rozdzielić, lwica nie zwolniła uścisku do momentu, aż Nyack przestał się ruszać. Ponoć wcześniej między Zuri a Nyackiem nie pojawiała się żadna agresja. Należy jednak pamiętać, że dzikie lwice atakują lwy i nawet w parkach safari filmowano takie incydenty. W oświadczeniu Indianapolis Zoo poinformowano, że nie ma żadnych planów co do zmiany sposobu zarządzania lwami. « powrót do artykułu
  12. Pojawiła się nowa nadzieja dla kobiet cierpiących na agresywny nowotwór piersi. Testy nowej immunoterapii pokazują, że znacząco przedłuża ona życie chorych z potrójnie ujemnym rakiem piersi. Badania prowadzone przez naukowców z Queen Mery University w Londynie i St. Bartholomew's Hospital wykazały, że połączenie  immunoterapii i chemioterapii przedłuża życie pacjentek nawet o 10 miesięcy. Ponadto o 40% zostało zredukowane ryzyko zgonu i rozprzestrzeniania się nowotworu. Obecnie standardowym modelem leczenia potrójnie ujemnego raka piersi jest chemioterapia. Jednak nowotwór bardzo szybko zyskuje na nią oporność. Po pojawieniu się przerzutów średni czas życia pacjentów wynosi 12–15 miesięcy. Nowa terapia polega na połączeniu standardowej cotygodniowej chemioterapii z podawaniem co dwa tygodnie leku do immunoterapii zwanego atezolizumab. Chemioterapia narusza komórki nowotworowe, co pozwala układowi odpornościowemu na ich lepsze rozpoznanie i przeprowadzenie ataku. Główny autor badań, profesor Peter Schmidt stwierdził, że wyniki uzyskane przez jego zespół, to olbrzymi krok naprzód. Zmieniamy sposób leczenia potrójnie ujemnego raka  piersi, po raz pierwszy wykazując, że immunoterapia może znacznie wydłużyć życie. W tej połączonej terapii wykorzystujemy chemię do pozbawienia nowotworu jego „płaszcza ochronnego”, by umożliwić układowi odpornościowemu walkę z nim. « powrót do artykułu
  13. Polscy naukowcy wykazali, że bufadienolidy, związki organiczne wytwarzane przez roślinę z rodzaju żyworódka, modulują aktywność białka, które odpowiada za zapobieganie krzepnięciu krwi w naczyniach krwionośnych. Może to pomóc w opracowaniu nowych leków przeciwzakrzepowych. Badacze z Katedry Biochemii Ogólnej Uniwersytetu Łódzkiego wraz z fitochemikami z Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa (IUNG) w Puławach wykorzystując m.in. metody biochemii, chemii i modelowania molekularnego wykazali, że małe związki organiczne – tzw. bufadienolidy – wytwarzane przez roślinę z rodzaju żyworódka (Kalanchoe daigremontiana), modulują aktywność białka znajdującego się we krwi. Enzym ten odpowiada za zapobieganie krzepnięciu krwi w naczyniach krwionośnych. Może to być pierwszy krok do dalszych odkryć w kierunku opracowania nowych leków chroniących przed nieprawidłowym krzepnięciem krwi. To może z kolei uchronić wielu pacjentów przez śmiercią spowodowaną zawałem lub udarem – powiedział PAP współtwórca odkrycia dr hab. Michał Ponczek z Katedry Biochemii Ogólnej na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska UŁ. Bufadienolidy to grupy związków organicznych, które wykazują różnorakie działania farmakologiczne m.in. przeciwnowotworowe i przeciwzapalne. Po raz pierwszy związki te wykryto u ropuch (rodzaj: Bufo), skąd wzięła się ich nazwa – ale dziś już wiadomo, że występują również w niektórych roślinach. Do tej pory nie zostały jednak zbadane i dobrze scharakteryzowane bufadienolidy występujące w żyworódce, także pod kątem ich wpływu na układ krzepnięcia krwi. To był cel badań polskich naukowców. Fitochemicy z IUNG uzyskali z żyworódki frakcje bogate w bufadienolidy oraz określili, jakie konkretnie bufadienolidy w niej występują i jakie mają wzory chemiczne. Część związków była już znana z innych źródeł, ale część była całkowicie nowa i nieznana nauce – dodał dr Ponczek. Badacze z Katedry Biochemii Ogólnej UŁ: dr hab. Joanna Kołodziejczyk-Czepas, prof. Paweł Nowak i dr hab. Michał Ponczek zbadali wpływ tych bufadienolidów na układ krzepnięcia krwi in vitro. Pierwsze badania biochemiczne wykazały, że frakcja bogata w bufadienolidy hamuje działanie enzymu – trombiny przy wszystkich zastosowanych stężeniach badanego preparatu. Jest to końcowy enzym aktywujący krzepnięcie innego białka – fibrynogenu, które pod wpływem trombiny, może tworzyć groźny dla życia zakrzep. Hamowanie powstawania trombiny to cel wielu leków przeciwzakrzepowych nowej generacji. Niestety efektem stosowania obecnych lekarstw często są powikłania krwotoczne, co z drugiej strony też może prowadzić do śmierci pacjenta. W swoich najnowszych badaniach naukowcy badali wpływ tych samych frakcji bogatych w bufadienolidy na inny enzym – plazminę. Ten enzym ma przeciwne działanie niż trombina, ponieważ rozpuszcza skrzep. Okazało się, że te same frakcje bufadienolidów z żyworódki hamowały aktywność tego enzymu jedynie przy bardzo wysokich stężeniach, natomiast przy niższych stężeniach dochodziło do zwiększania aktywności plazminy. Zatem odpowiednio zastosowane stężenie równocześnie hamuje trombinę (enzym prozakrzepowy) oraz aktywuje plazminę (enzym przeciwzakrzepowy) – wyjaśnił naukowiec. Dr hab. Michał Ponczek od lat zajmuje się modelowaniem molekularnym, badając m.in. za pomocą komputerów oddziaływania małych cząsteczek chemicznych z białkami uczestniczącymi w procesie krzepnięcia krwi. Jego zadaniem w tym naukowym projekcie była próba wyjaśnienia na poziomie molekularnym zaobserwowanych efektów hamowania (w przypadku trombiny) i stymulacji (w przypadku plazminy). Przeprowadził tzw. dokowanie molekularne, w którym symulowane było wiązanie związków o znalezionych i określonych przez IUNG strukturach do trombiny oraz plazminy. Następnie przeprowadził modelowanie molekularne struktur trombiny i plazminy z przyłączonymi do nich bufadienolidami tak, aby określić m.in., jaki to może mieć wpływ na aktywność każdego z tych enzymów. Zdaniem naukowców, dalsze badania mogą doprowadzić do opracowania nowatorskiego leku przeciwzakrzepowego, który równocześnie hamowałby trombinę, a stymulował plazminę. Jak wyjaśnia dr Ponczek, w kolejnym etapie badania powinny prowadzić do znalezienia związków, które równocześnie najlepiej hamują trombinę i najlepiej stymulują plazminę. W tym celu konieczne będzie wyizolowanie poszczególnych związków z frakcji i przeprowadzenie kolejnych badań biochemicznych. Kolejny etap to badania na zwierzętach in vivo, a dopiero to otworzyłoby drogę do badań klinicznych – podsumował dr hab. Michał Ponczek. Polscy naukowcy opisali wyniki swoich dotychczasowych badań w międzynarodowym czasopiśmie International Journal of Biological Macromolecules. « powrót do artykułu
  14. Analiza portretów i autoportretów Leonarda da Vinci pokazała, że renesansowy mistrz miał najprawdopodobniej zeza, co ułatwiało mu odtwarzanie trójwymiarowych kształtów w obrazach i rzeźbach. Prof. Christopher Tyler z City, University of London analizował relatywne położenie źrenic w szparach ocznych w 6 dziełach sztuki będących portretami bądź autoportretami da Vinciego (2 rzeźbach, 2 obrazach olejnych i 2 szkicach): u człowieka witruwiańskiego (autor: da Vinci), Dawida (Andrea del Verrocchio), "Młodego wojownika" (del Verrocchio), "Jana Chrzciciela w wieku młodzieńczym" (da Vinci), a także u "Zbawiciela świata" (da Vinci) i na kolejnym prawdopodobnym autoportrecie da Vinciego. Wyniki pomiarów wskazują, że mistrz miał zeza okresowego (intermittent strabismus), który pozwalał mu się przełączać między wykorzystywaniem dwojga oczu - widzeniem stereoskopowym  z postrzeganiem głębi - a posługiwaniem się jednym okiem, czyli widzeniem jednoocznym. To ostatnie przydawało się, gdy chciał zinterpretować trójwymiarowy obraz na płaskim dwuwymiarowym płótnie. Uważa się, że zeza miało kilku wielkich artystów - od Rembrandta po Picassa. Wydaje się, że da Vinci także należał do tego grona. Dowody pokazują, że da Vinci miał zeza rozbieżnego (jedno oko "uciekało" na zewnątrz), a średnia wielkość odchylenia zezowego, czyli kąt zeza, z 5 dzieł wynosi −10,3°. « powrót do artykułu
  15. Po trzech dniach intensywnych rozmów odbyło się niewiążące głosowanie na temat miejsca lądowania przyszłego łazika marsjańskiego, który poleci na Czerwoną Planetę w ramach misji Mars 2020. Głosowanie to jeden z ostatnich aktów wieloletnich analiz naukowo-inżynieryjnych, prowadzonych przez specjalistów z NASA. Wybrali oni cztery możliwe miejsca posadowienia łazika: Jezero, zastygła delta rzeki uchodzącej do krateru uderzeniowego; Północno-Wschodnia Syrtis, stara skorupa, która mogła zostać uformowana przez podziemne źródła mineralne oraz Columbia Hills, potencjalne miejsce istnienia gorących źródeł, które już odwiedził łazik Spirit. Niedawno dodano do tego miejsce zwane Midway, o budowie bardzo podobnej do Północno-Wschodniej Syrtis, z założeniem, że łazik mógłby odwiedzić i Jezero i Midway. Przy rozważaniu wszystkich miejsc brano pod uwagę samą możliwość wylądowania oraz wartość naukową miejsca. Po podliczeniu 158 oddanych głosów okazało się, że Jezero i Północno-Wschodnie Syrtis szły niemal łeb w łeb, a tuż za nimi uplasowało się Midway. Przy założeniu zaś przedłużonej misji wygrał tandem Jezero-Midway. W obu kategoriach najmniej głosów przyznano Columbia Hills. Głosowanie, jak wspomniano, było niewiążące. Ostateczną decyzję podejmie zespół pracujący przy Mars 2020 oraz szef naukowy NASA Thomas Zurbuchen. Nie wiadomo, na ile będą się oni kierowali wynikami głosowania. Jednym z celów misji Mars 2020 jest przeprowadzenie odwiertów na powierzchni Czerwonej Planety i pobranie próbek, które w przyszłości miałyby zostać przywiezione na Ziemię. « powrót do artykułu
  16. Wu Chunfeng, szef Chengdu Aerospace Science and Technology Microelectronics System Research Institute Co (Casc), poinformował o planach wprowadzenia na orbitę satelity oświetleniowego. Tzw. sztuczny księżyc byłby 8-krotnie jaśniejszy od Srebrnego Globu. Mógłby oświetlić obszar o średnicy 10-80 km. Satelita miałby od 2020 r. wspomagać nocą Księżyc. Wu twierdzi, że sprawi on, że uliczne latarnie staną się zbędne (albo przynajmniej mniej potrzebne). Wydaje się, że prace nad satelitą trwały już od jakiegoś czasu, jednak dzięki szybkim postępom technologii można było podać konkretną datę. Szczegóły projektu nie są znane, ale niektóre media twierdzą, że sztuczny księżyc będzie mieć powłokę odbijającą światło słoneczne oraz przypominające solary skrzydła, którymi będzie się sterować, by skupić światło w konkretnej lokalizacji. Zarówno jasność, jak czas działania satelity są regulowane - dodaje Wu. Nie wiadomo, czy satelita cieszy się poparciem rządu czy władz samego Chengdu. Urzędnicy z chińskiego miasta wydawali się jednak zaintrygowani pomysłem i twierdzili, że sztuczny księżyc mógłby zmniejszyć koszty oświetlania i ożywić turystykę. Niektórzy ludzie obawiają się, że satelita negatywnie wpłynie na aktywność zwierząt i obserwacje astronomiczne. Kang Weimin z Harbińskiego Instytutu Technologii wyjaśnia jednak, że światło satelity przypominałoby zmierzch, dlatego jest mało prawdopodobne, by robiło zwierzętom jakąś różnicę. Chińczycy twierdzą, że pomysł na satelitę oświetleniowego pochodzi od pewnego francuskiego artysty, który wymyślił, że na niebie nad Paryżem można by zawiesić naszyjnik z odbijających światło słoneczne luster. « powrót do artykułu
  17. Namnażanie komórek macierzystych jest bezpośrednio kontrolowane przez autonomiczny układ nerwowy (AUN). Gdybyśmy znaleźli sposób na obranie na cel i kontrolowanie namnażania komórek macierzystych w organizmie, uzyskalibyśmy [wymierne] korzyści medyczne, w tym możność wyłączania namnażania nowotworowych komórek macierzystych lub wywołania namnażania somatycznych komórek macierzystych w miejscach, gdzie zależy nam na powstaniu nowej tkanki - tłumaczy Elizabeth Davis, doktorantka z Uniwersytetu Illinois. Przed badaniami Davis naukowcy wiedzieli, że autonomiczny układ nerwowy jest zaangażowany w namnażanie komórek macierzystych, nie było jednak wiadomo, czy wpływ ten ma charakter pośredni, czy bezpośredni. Wpływ bezpośredni oznaczałby zaś większe implikacje dla farmakoterapii różnych chorób. Gdyby się np. chciało zmienić potencjał regeneracyjny narządu, nie trzeba by stymulować bądź hamować aktywności neuronów. Zamiast tego wystarczyłoby ustalić, jakie neuroprzekaźniki kontrolują namnażanie i później podać je komórkom macierzystym na drodze celowanej aplikacji - opowiada prof. Megan Dailey. Podczas eksperymentów, których wyniki opisano na łamach Physiological Reports, Amerykanie skupili się na komórkach macierzystych z nabłonka jelitowego myszy. Okazało się, że mają one receptory neuroprzekaźników AUN i że neuroprzekaźniki zmieniają ich zachowanie (tego właśnie należało się spodziewać w przypadku zależności bezpośredniej). Wiedzieliśmy, że nerwy AUN wchodzą w bliski kontakt z komórkami nabłonka jelitowego, w tym z komórkami macierzystymi, ale nie mieliśmy pojęcia, czy neuroprzekaźniki mogą się wiązać z komórkami macierzystymi. Kiedy wyizolowaliśmy komórki macierzyste i stwierdziliśmy, że są one wyposażone receptory neuroprzekaźników AUN, zdobyliśmy brakujący element układanki - dodaje Davis. By zademonstrować, że zachowanie komórek macierzystych zmieniło się w wyniku stymulacji przez AUN, naukowcy hodowali komórki nabłonka jelitowego i wystawiali je na oddziaływanie wysokich stężeń 2 neuroprzekaźników: acetylocholiny i noradrenaliny. Acetylocholina jest neurotransmiterem układu przywspółczulnego, a noradrenalina układu współczulnego (bierze udział w reakcji walki lub ucieczki). Kiedy symulowaliśmy aktywację któregoś z tych układów, widzieliśmy spadek namnażania komórek macierzystych - wyjaśnia Dailey, która uważa, że organizm może unikać wkładania energii w produkcję nowych komórek, gdy aktywny jest układ odpowiedzialny za mobilizację organizmu. Szczytowe okresy odpoczynku i trawienia także nie wydają się dobrym czasem na tworzenie nowych komórek; procesy komórkowe związane z trawieniem tworzą bowiem wolne rodniki, które grożą uszkodzeniem nowych komórek. Choć badanie skupiało się na nabłonku jelitowym, Davis i Dailey sądzą, że AUN bezpośrednio kontroluje namnażanie komórek macierzystych także w innych częściach ciała. [...] AUN jest kontrolowany przez [...] ośrodkowy układ nerwowy. Sądzimy, że mózg kontroluje regenerację wszystkich tych tkanek via AUN. « powrót do artykułu
  18. Jutro wystartuje misja BepiColombo, której zadaniem jest zobrazowanie Merkurego w niespotykany dotychczas sposób. Merkury to wyjątkowy obiekt. To najmniejsza planeta Układu Słonecznego. W południe temperatury na niej sięgają 425 stopni Celsjusza, by przed świtem spaść do -180 stopni. Ma on też orbitę o wyjątkowo dużym mimośródzie. Jej peryhelium znajduje się w odległości 46 milionów, a aphelion – 70 milionów kilometrów od Słońca. Merkury znajduje się blisko Ziemi, jednak trudno jest się doń dostać. Dotychczas odwiedziły go jedynie 2 pojazdy wysłane z naszej planety. Międzynarodową misję BepiColombo nazwano tak na cześć włoskiego naukowca, matematyka i inżyniera Giuseppe „Bepi” Colombo. Opisał on ja, korzystając z asysty grawitacyjnej Wenus, można dostać się do Merkurego. NASA z powodzeniem przetestowała jego pomysły wysyłając pojazd Mariner 10. Przeleciał on blisko Merkurego dwukrotnie w 1974 roku i raz w 1975, dostarczając pierwszych zdjęć tej planety. Na zdjęciach było widać m.in. niziny, które mogły uformować się albo wskutek działalności wulkanicznej, albo powstać w wyniku uderzenia w Merkurego dużego obiektu i pojawienia się roztopionego materiału. Następca Merkurego, pojazd Messenger, wysłany przez NASA w 2004 roku, dostarczył dowodów na działalność wulkaniczną. Mariner 10 i Messenger ujawniły wiele fascynujących informacji o Merkurym, jednak jeszcze więcej pozostało do zbadania. Tutaj na scenę wchodzi BepiColombo. Początkowo Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) planowała wysłanie trzech pojazdów. Miały to być Mercury Planetery Orbiter (MPO), Mercury Magnetospheric Orbiter (MMO), które badałyby planetę z góry, oraz Mercury Sufrace Element (MSE), któy miał trafić na powierzchnię i przetrwać tam tydzień, prowadząc badania. Z powodu problemów budżetowych zrezygnowano z lądownika. Powstały za to MPO i MMO. Na pokładzie MPO znajduje się 11 instrumentów naukowych będących dziełem 35 zespołów ze Szwajcarii, Niemiec, Włoch, Wielkiej Brytani, Rosji, Finlandii, Szwecji, Austrii, Francji i USA. BepiColombo Laser Altimeter (BELA) i Spectrometers and Imagers for MPO BepiColombo Integrated Observatory System (SIMBIO-SYS) stworzą mapę geologiczną, zbadają skład powierzchni planety i określą jej wiek. Wraz z Mercury Radiometer and Thermal Infrared Spectrometer (MERTIS), Mercury Gamma-Ray and Neutron Spectrometer (MGNS) i Mercury Imaging X-Ray Spectrometer (MIXS) zidentyfikują kluczowe pierwiastki wchodzące w skład skał, zmierzą średnie temperatury na powierzchni i pozwolą na zweryfikowanie obecnych teorii na temat powstania i ewolucji planety. Instrumenty te poszukają złóż lodu, określą wpływ wulkanizmu na planetę oraz przeanalizują lotne związki z wysokich części atmosfery. Za analizę składu, struktury i sposobu formowania się eksosfery Merkurego będą odpowiedzialne BepiColombo’s Probing of Hermean Exosphere by Ultraviolet Spectroscopy (PHEBUS) id Search for Exosphere Refilling and Emitted Neutral Abundances (SERENA). Z kolei Solar Intensity X-Ray and Particles Spectrometer (SIXS) zbada wpływ wiatru słonecznego na erozję powierzchni planety. Zadaniem Italian Spring Accelerometer (ISA) and Mercury Orbiter Radioscience Experiment (MORE) jest zaś zbadanie pola grawitacyjnego planety i zrozumienie budowy jej jądra, płaszcza i skorupy. Na pokładzie MMO znajduje się też jedna część Mercury Magnetometer (MERMAG), który będzie badał pole magnetyczne. Druga część MERMAG znajduje się na zbudowanym przez Japońską Agencję Kosmiczną (JAXA) pojeździe MMO, którego nazwę zmieniono ostatnio na Mio. Mio ma na pokładzie pięć instrumentów. Poza MERMAG są to Mercury Sodium Atmosphere Spectral Imager (MSASI), który zbada sód w atmosferze, Mercury Dust Monitor (MDM), odpowiedzialny za monitorowanie pyłu i jego wpływu na powierzchnię. Mercury Plasma Particle Experiment (MPPE) będzie badał interakcję pola magnetycznego planety z wiatrem słonecznym, a Plasma Wave Investigation (PWI) jest odpowiedzialny za badanie pól elektrycznych, magnetycznych, poszukiwanie zórz i pasów radiacyjnych. Podróż BepiColombo do Merkurego potrwa 7 lat. Misja zostanie wystrzelona z Gujany Francuskiej na pokładzie rakiety Ariane 5, a sześciotygodniowe okienko startowe otwiera się dzisiaj. Po odłączeniu się od rakiety nośnej pojazd będzie napędzany przez brytyjski Mercury Transport Module (MTM), który składa się z czterech silników jonowo-ksenonowych, 24 silników chemicznych i dwóch paneli słonecznych. Podróż do Merkurego wymaga, ze względu na duże oddziaływanie grawitacyjne Słońca, więcej energii niż opuszczenie Układu Słonecznego. Ponadto prędkość orbitalna Merkurego jest o 60% większa od prędkości Ziemi, przez co konieczne są znaczne zmiany prędkości BepiColombo i związane z tym zużycie dużej ilości paliwa. Początkowo BepiColombo wejdzie na orbitę podobną do orbity ziemskiej. Wykona 1,5 orbity wokół Słońca, a w kwietniu 2020 roku powróci w pobliże Ziemi i skorzysta z asysty grawitacyjnej naszej planety. W październiku 2020 i sierpniu 2021 zliży się do Wenus, dzięki czemu zmniejszy swój peryhelium do podobnego jaki ma Merkury. Manewry będą tak wymagające, że zużyje na nie połowę paliwa. Pomiędzy październikiem 2021 a styczniem 2025 BepiColombo wykona sześć przelotów w pobliżu Merkurego. W końcu w grudniu 2025 roku wejdzie na orbitę okołobiegunową. Po oddzieleniu się MTM dojdzie do oddzielania się Mio, a trzy miesiące później oba pojazdy rozpoczną badania naukowe. MPO zajmie orbitę, której wysokość nad powierzchnią planety będzie wahała się od 480 do 1500 kilometrów. Okrążenie orbity będzie trwało 2,3 godziny. Mio wejdzie na wysoce eliptyczną orbitę przebiegającą w odległości od 590 do 11 640 kilometrów od powierzchni planety. Będzie ją przebywał w ciągu 9,3 godziny. Misja BepiColombo ma potrwać do maja 2027 roku, ale jest wysoce prawdopodobne, że zostanie wydłużona o co najmniej rok. « powrót do artykułu
  19. Zdolność nasion mniszka do pokonywania sporych odległości - nawet powyżej 1 km - tylko dzięki sile wiatru ma związek z unikatowymi "bańkami" powietrza, które utrzymują się nad wiązkami włosków (puchem kielichowym). Naukowcy z Uniwersytetu w Edynburgu przeprowadzili eksperyment, który miał pokazać, czemu nasiona mniszka tak dobrze latają, mimo że w ich spadochronowej czaszy większą część stanowią puste przestrzenie. Okazało się, że gdy powietrze przelatuje przez włoski, tworzą się wiry w postaci kręgów. Są one fizycznie odseparowane od puchu kielichowego, stąd nazwa: separowane kręgi wirowe (ang. separated vortex ring). Ilość powietrza przelatującego przez kręgi, która ma krytyczne znaczenie zarówno dla zachowania stabilności, jak i utrzymania kręgu bezpośrednio nad lecącymi nasionami, jest precyzyjnie kontrolowana dzięki odpowiedniemu rozmieszczeniu włosków. Autorzy publikacji z pisma Nature podkreślają, że wydajność lotu nasion mniszka jest 4-krotnie większa niż w przypadku konwencjonalnej czaszy. Szkoci dodają, że porowatość puchu kielichowego (włosków) jest precyzyjnie dostosowana, by stabilizować wir. Naukowcy sugerują, że porowaty spadochron tych roślin mógłby zainspirować projektantów drobnych dronów z niewielkim zużyciem mocy. Służyłyby one np. do monitorowania skażenia powietrza. « powrót do artykułu
  20. Badacze z MIT wykazali, że dzięki kombinacji antybiotyków i probiotyków możliwe jest wytępienie dwóch szczepów lekoopornych bakterii, które często infekują rany. Aby to osiągnąć, zamknęli bakterie probiotyczne w ochronnej powłoce z kwasu alginowego, co uchroniło je przed zabiciem przez antybiotyki. Obecnie wiele bakterii zyskało oporność na antybiotyki, co jest poważnym problemem z punktu widzenia ludzkiego zdrowia. Myślimy, że jednym ze sposobów walki z nimi jest zamknięcie w kapsułach probiotyków i umożliwieniem im wykonywania ich pracy, mówi Ana Jaklenec z Koch Institute for Integrative Cancer Research na MIT. Jeśli przyszłe testy na zwierzętach i ludziach wykażą skuteczność tego podejścia, odpowiednie kombinacje probiotyków i antybiotyków mogą zostać zintegrowane ze środkami opatrunkowymi, gdzie pomogą leczyć chronicznie zakażone rany. Już wcześniej naukowcy próbowali leczyć chroniczne rany za pomocą bakterii probiotycznych i w przypadku pacjentów z oparzeniami można było mówić o pewnych sukcesach. Jednak zwykle bakterie probiotyczne nie są w stanie zwalczyć mikroorganizmów infekujących rany. Połączenie probiotyków z antybiotykami mogłoby dać lepsze wyniki, ale antybiotyki zabiją probiotyki. Naukowcy z MIT poradzili sobie z tym problemem, zamykając probiotyki w ochronnej powłoce. Wybrali kwas alginowy, ponieważ jest już on używany w opatrunkach, a jego zadaniem jest odciąganie wilgoci z rany. Ponadto zespół z MIT zauważył, że kwas ten wchodzi w skład biofilmu, za pomocą którego bakterie chronią się przed antybiotykami. Przeanalizowaliśmy skład biofilmów i odkryliśmy, że podczas infekcji bakteriami Pseudomonas kwas alginowy odgrywa ważną rolę, chroniąc bakterię przed antybiotykami. Dotychczas nikt nie wpadł na pomysł, by wykorzystać to do ochrony dobroczynnych bakterii przed antybiotykami, mówi główny autor badań, Zhihao Li. Na potrzeby badań wykorzystano komercyjnie dostępny środek Bio-K+, który zawiera trzy szczepy Lactobacillus. Wiadomo, że zabijają one metycylinoopornego gronkowca złocistego (MRSA). Nie jest jednak znany mechanizm, za pomocą którego są w stanie tego dokonać. Probiotyk został zamknięty z ochronnej powłoce z kwasu alginowego i połączony z tobramycyną, antybiotykiem, który zabija Pseudomonas aeruginosa, kolejną bakterię infekującą rany. Podczas testów laboratoryjnych połączony antybiotyk z probiotykiem zabijały wszystkie MRSA i Pseudomonas aeruginosa na szalce Petriego. Gdy podobne testy przeprowadzono bez zamykania probiotyków w powłoce ochronnej, ginęły one od antybiotyku, przez co MRSA przeżywały. Gdy użyjemy jednego z tych środków, albo probiotyku, albo antybiotyku, nie będzie on w stanie zabić wszystkich patogenów. To bardzo ważne w praktyce klinicznej, gdzie mamy do czynienia z ranami zakażonymi różnymi bakteriami, a antybiotyki nie są w stanie zabić ich wszystkich, dodaje Li. Dodatkową zaletą środków wykorzystanych podczas wspomnianych badań jest fakt, że zarówno probiotyki, jak i kwas alginowy są już dopuszczone do użytku na ludziach. « powrót do artykułu
  21. W Abusir odkryto kompleks grobowy należący do "jedynego przyjaciela" i powiernika władcy - kapłana Kairesa. Zajmuje on powierzchnię ponad 500 m2. Poza grobem znajduje się tu także szereg innych pomieszczeń, które służyły do celów rytualnych, w tym do oczyszczania kapłanów przed wejściem do grobowca. Kompleks Kairesa jest zlokalizowany w rejonie, gdzie w owych czasach (w 3. tysiącleciu p.n.e.) chowano wyłącznie członków rodziny królewskiej i najwyższych rangą urzędników. Archeolodzy z Uniwersytetu Karola w Pradze odkryli kapliczkę wyłożoną bazaltowymi blokami. Ponieważ wykorzystanie bazaltu było zarezerwowane dla władców, jego obecność w tym miejscu także wskazuje na wyjątkowy status właściciela grobowca. Niestety, do czasów współczesnych przetrwały tylko fragmenty steli z jego tytułami. Mimo że komorę grobową w czasach starożytnych wielokrotnie rabowano, naprzeciwko wapiennego sarkofagu zachowała się granitowa statua z resztkami oryginalnych kolorów i kolejnymi tytułami Kairesa. Świadczyły one o wyjątkowej karierze tego człowieka. Wskazywały one, że Kaires był jedynym przyjacielem władcy, stróżem tajemnic Domu Porannego (miejsca, gdzie faraon był ubierany i jadł śniadanie), szafarzem pałacu królewskiego, inspektorem kapłanów służących w kompleksie piramid Sahure i Neferirkare I, kapłanem bogini Hathor w Cusae, a także strażnikiem 2 tronów (np. Górnego i Dolnego Egiptu). Kaires pełnił też ważną funkcję w Domu Życia, czyli bibliotece papirusów. Wiele wskazuje na to, że Kaires był przyjacielem Neferirkare. Sugeruje to m.in. umiejscowienie jego kompleksu grobowego w pobliżu piramidy tego władcy. Ekspedycja ekipy Miroslava Bárty nadal trwa. Na razie mumii Kairesa nie znaleziono. « powrót do artykułu
  22. Z najnowszego numeru ACS Nano dowiadujemy się o opracowaniu nowego sorbentu mocznika, dającego nadzieję na opracowanie lekkich sztucznych nerek, które będzie można stale ze sobą nosić. Tego typu urządzenie z ulgą zostałoby przywitane przez osoby, które są obecnie poddawane dializom. Dializa wymaga zwykle trzech cotygodniowych wizyt w szpitali, podczas których pacjent przez wiele godzin jest podpięty do maszyny. To ma nie tylko poważny negatywny wpływ na tryb życia pacjenta, ale nie jest też dobrym rozwiązaniem. Nerki filtrują krew przez całą dobę, więc kilka godzin dializy przez kilka dni w tygodniu nie jest optymalnym rozwiązaniem. Byłoby nim opracowanie sztucznej nerki, którą pacjent mógłby przy sobie nosić. Jednak jedną z poważnych przeszkód jest mocznik, który musi być usuwany z krwi, by zachować równowagę azotu w organizmie. Podczas dializy mocznik usuwa się za pomocą enzymu, który rozbija go na amoniak i dwutlenek węgla. Jednak ilość enzymu potrzebna do przeprowadzenia tego procesu jest zbyt duża, by można było tę metodę zastosować w sztucznej przenośnej nerce. Babak Anasori, Yury Gogotsi i ich koledzy zastosowali inne podejście. Wykorzystali oni nanomateriał o nazwie MXene. Składa się on z dwuwymiarowych warstw węglików metali. Nie rozbija on mocznika, ale przechwytuje i przechowuje pomiędzy warstwami. Podczas testów w temperaturze pokojowej materiał był w stanie przechwycić 94% mocznika pozyskanego z urządzeń do dializy. W temperaturze ciała ilość przechwytywanego mocznika jest jeszcze większa. Okazało się też, że MXene nie zabija komórek, co sugeruje, że można go bezpiecznie stosować u ludzi. Naukowcy mają nadzieję, że ich odkrycie przyczyni się do stworzenia lekkiej przenośnej nerki. « powrót do artykułu
  23. Lek sprzed 150 lat może powodować, że guzy nowotworowe stają się bardziej podatne na radioterapię, uważają badacze z Ohio State University. Odkryli oni, że papaweryna zaburza oddychanie komórkowe i powoduje, że guzy stają się bardziej podatne na radioterapię. Jednocześnie zaś papaweryna nie szkodzi dobrze natlenionym zdrowym tkankom. Co więcej, okazało się, że odpowiednie zmodyfikowanie molekuły papaweryny jeszcze bardziej zwiększa jej bezpieczeństwo. W komentarzu do artykułu, który ukazał się w PNAS, komentujący naukowiec stwierdził, że to potencjalnie znaczące odkrycie, dzięki któremu może uda się wyeliminować hypoksję jako przyczynę niepowodzenia radioterapii. Wiemy, że hipoksja ogranicza efektywność radioterapii. To poważny problem kliniczny, gdyż ponad połowa chorych na nowotwory jest poddawana w jakimś momencie radioterapii, mówi główny autor badań, profesor Nicholas Denko. Odkryliśmy, że pojedyncza dawka papaweryny podana przed radioterapią, zmniejsza oddychanie w mitochondriach, łagodzi hipoksję i uwrażliwia guzy na radioterapię, dodaje uczony. Radioterapia zabija komórki nowotworowe na dwa sposoby. Bezpośrednio, uszkadzając DNA, i pośrednio, prowadząc do pojawienia się reaktywnych form tlenu. Hipoksja zmniejsza  uszkodzenia DNA i efektywność radioterapii. Jeśli mamy do czynienia z hipoksją, część komórek guza przeżyje radioterapię i stanie się źródłem jego ponownego pojawienia się. Jest niezmiernie ważne, byśmy poradzili sobie z tą formą oporności na leczenie, mówi Denko. Komórki nowotworowe potrzebują dużych ilości tlen. Ich zapotrzebowanie może być tak duże, że nie wystarcza im krew dostarczana przez naczynia krwionośne, tym bardziej, że są one słabo uformowane. Komórki nowotworowe położone w hipoksycznych, dalekich od naczyń krwionośnych, obszarach guza, mogą przeżyć radioterapię. Dotychczasowe strategie uwrażliwienia guzów polegały na dostarczaniu im większej ilości tlenu. Taka strategia nie kończy się zwykle sukcesem, gdyż guzy mają słabo uformowane naczynia krwionośne. My zrobiliśmy coś przeciwnego. Zamiast zwiększać dostawy tlenu, zmniejszyliśmy zapotrzebowanie na tlen, stwierdza Denko. « powrót do artykułu
  24. Wystawienie mężczyzny na działanie nikotyny może powodować deficyty poznawcze u jego dzieci i wnuków, wynika z badań przeprowadzonych na Florida State University. Zaobserwowane zjawisko nie ma nic wspólnego z tym, że dzieci czy wnuki stają się biernymi palaczami czy same są wystawione na działanie nikotyny, którą pali ojciec i dziadek. Najprawdopodobniej mamy tutaj do czynienia z epigenetycznymi zmianami w kluczowych genach spermy. Nie od dzisiaj wiadomo, że jeśli matka zostaje wystawiona na działanie nikotyny, to jej potomstwo i kolejne pokolenia są bardziej narażone na takie zaburzenia jak ADHD. Jednak znacznie mniej wiadomo o potencjalnym wpływie nikotyny używanej przez ojca na jego potomstwo. Zespół naukowców z Florydy podawał samcom myszy niskie dawki nikotyny w wodzie. Środek podawano tylko w tym okresie życia, w którym samce produkowały spermę. Następnie łączono samców z samicami i nigdy więcej nie wystawiano ich na działanie nikotyny. Zaobserwowano, że o ile zachowanie myszy, które zażywały nikotynę, nie uległo zmianie, to ich potomstwo, obojga płci, wykazywało nadaktywność, deficyt uwagi i brak elastyczności poznawczej. Gdy następnie samice (ale nie samce), których ojcowie otrzymywali nikotynę, były kojarzone z samcami, którzy nigdy z nikotyną nie mieli do czynienia, to ich męskie potomstwo nadal wykazywało niewielki, ale wciąż znaczący, brak elastyczności poznawczej. Analiza plemników samców zażywających nikotynę wykazała, że modyfikacji uległy u nich promotory wielu genów, w tym genu dopaminy D2, który jest niezwykle istotny dla rozwoju mózgu i zdolności do uczenia się. Nasze badania pokazują, że potrzebujemy więcej badań nad wpływem palenia przez ojców na zdrowie ich dzieci, mówi Pradeep Bhide, członek zespołu naukowego. « powrót do artykułu
  25. Rośliny doniczkowe, np. bluszcz czy skrzydłokwiat, znacząco poprawiają jakość powietrza w domach czy biurach. Naukowcy z Uniwersytetu w Reading oraz Królewskiego Towarzystwa Ogrodniczego sprawdzali, czy rośliny doniczkowe mogą poprawić jakość powietrza w pomieszczeniach na 2 sposoby: usuwając dwutlenek węgla i zwiększając względną wilgotność powietrza (ang. relative humidity, RH). Badanie, którego wyniki ukazały się właśnie w piśmie Air Quality, Atmosphere & Health, wykazało, że szczególnie dobre dla RH są właśnie wspomniane bluszcze i skrzydłokwiaty. Wiemy, że ludzie spędzają większość czasu [...] w domu. Literatura sugeruje, że kwiaty mogą wpłynąć na pewne aspekty jakości powietrza w pomieszczeniach, [szybko się jednak] zorientowaliśmy, że brakuje szczegółów dot. tego, jakie cechy roślin wiążą się z poprawą jakości powietrza - opowiada dr Tijana Blanusa. Dobre dla wilgotności są rośliny z dużym natężeniem transpiracji [czynnego parowania wody z nadziemnych części] - [czyli] te bardziej spragnione, które do dobrego wzrostu potrzebują więcej wody - i z dużymi koronami. Akademicy sprawdzali, jak czynniki środowiskowe, takie jak 1) suche (< 0,20 m3 wody na metr sześcienny substratu) lub wilgotne (> 0,30 m3 wody na m3 substratu) podłoże i 2) natężenie światła w pomieszczeniu (gdzie za niskie uznawano wartości rzędu 10 μmol m−2 s−1, za wysokie 50 μmol m−2 s−1, a za bardzo wysokie 300 μmol m−2 s−1), wpływają na asymilację CO2 netto oraz utratę wilgoci przez parowanie. Pod uwagę wzięto 7 popularnych taksonów, reprezentujących różne rozmiary i typy liści, w tym skrzydłokwiat Wallisa (Spathiphyllum wallisii) i bluszcz pospolity (Hedera helix). Poza oceną wkładu roślin we wzrost RH, mierzono także ich ewapotranspirację (ET). Rośliny domowe mogą być prostym i przystępnym sposobem redukowania suchości powietrza w pomieszczeniach i usuwania symptomów suchości skóry. Zapewniają one przy tym wiele innych prozdrowotnych korzyści [...]. Choć w pewnych warunkach, np. w ciemności, ilość CO2 wydzielanego przez rośliny przewyższa ilość CO2 zużywaną w fotosyntezie, wskaźniki emisji są bardzo niskie i w porównaniu do stężeń CO2 w ludzkim oddechu, wkład roślin do wzrostów zawartości dwutlenku węgla w skali pomieszczenia jest pomijalny (np. dla Spathiphyllum Verdi wartość ta sięga 0,0876 g h−1 CO2, a w przypadku pojedynczej osoby wynosi 36 g h-1). Większość biurowców skorzystałaby z dodatkowych nasadzeń. Na szczęście dostrzegamy korzystny trend: w remontowanych i nowych budynkach występuje [teraz] więcej zieleni. Nasze badanie pokazuje, że by zmaksymalizować korzyści wynikające z obecności zieleni, należy zapewnić dodatkowe oświetlenie, które zwiększy aktywność roślin. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...