Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37655
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    249

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Kobiety, które przekroczyły 30. rok życia mają większą szansę na urodzenie bliźniąt dwujajowych. To ewolucyjna reakcja organizmu na spadającą liczbę jajeczek, wynika z badań przeprowadzonych przez międzynarodowy zespół naukowy. Od dłuższego już czasu wiadomo, że kobiety znajdujące się w połowie swojego wieku reprodukcyjnego z większym prawdopodobieństwem rodzą bliźnięta. Teraz, na łamach Nature Ecology and Evolution, naukowcy wyjaśnili mechanizm ewolucyjny stojący za tym zjawiskiem. Jak mówi profesor Joseph Tomkins z Uniwersytetu Zachodniej Australii, cykle menstruacyjne, w których pojawiają się dwa jajeczka, wyewoluowały po to, by utrzymać płodność kobiety. Za pomocą symulowanych testów wykazaliśmy, że w populacjach naszych przodków ewolucja preferowała scenariusz, w którym dochodziło do uwolnienia dwóch jajeczek, ale rodziło się jedno dziecko. To sugeruje, że przyjście na świat bliźniąt dwujajowych bo efekt uboczny ewolucyjnego radzenia sobie z przeżywalnością embrionów, mówi Tomins. W ostatnich dekadach w wielu krajach obserwuje się wzrost urodzin bliźniąt dwujajowych, które przychodzą na świat dzięki technikom wspomagania ciąży, lepszemu odżywianiu się oraz rosnącemu średniemu wiekowi, w którym kobiety rodzą dzieci. Profesor Tomkins postanowił zbadać ten problem i przy pomocy badaczy z amerykańskiego DePauw University oraz London School of Hygiene and Tropical Medicine przeprowadził odpowiednie symulacje, w których wykorzystano modelowanie matematyczne. Okazało się, że u większości kobiet wraz z każdym kolejnym cyklem owulacyjnym rośnie prawdopodobieństwo uwolnienia dwóch jajeczek. Jednak tylko niewielki odsetek zapłodnień kończy się poczęciem bliźniąt dwujajowych. Te badania dają nam ważny wgląd w to, jak nasza przeszłość ewolucyjna wpływa na czasy współczesne, gdzie rośnie liczba urodzeń bliźniąt dwujajowych, gdyż kobiety coraz bardziej odkładają decyzję o macierzyństwie, mówi Tomkins. « powrót do artykułu
  2. Niskokaloryczne diety w połączeniu z witaminą C ułatwiają walkę z agresywnymi nowotworami z mutacją KRAS, donoszą na łamach Nature naukowcy w Uniwersytetów w Mediolanie, Genui oraz Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine. W swoich badaniach skupili się oni na wpływie takiego połączenia na leczenie raka jelita grubego, jednak nie wykluczają, że odpowiednia dieta wspomagana witaminą C poprawia wyniki chemioterapii w innych nowotworach z mutacją KRAS. Wiemy, że diety niskokaloryczne spowalniają rozwój guzów nowotworowych i powodują, że stają się one bardziej podatne na chemioterapię. Jednak znacznie gorzej rozumiemy potencjał terapeutyczny niskokalorycznych diet w połączeniu ze środkami, które nie są cytotoksyczne. Włosko-amerykański zespół wykazał w swojej pracy, że właściwości przeciwnowotworowe witaminy C są ograniczone przez fakt, że wzmacnia ona działanie proteiny o nazwie oksygenaza hemowej 1. Wykazali również, że diety niskokaloryczne odwracają indukowane przez witaminę C wzmocnienie działania tej proteiny oraz ferrytyny w nowotworach z mutacją KRAS, co z kolei prowadzi do zwiększenia ilości reaktywnych form tlenu oraz śmierci komórkowej. Cały ten proces jest dodatkowo wzmacniany przez chemioterapię. Podczas badań na myszach okazało się, że połączenie diety z witaminą C pomaga w zahamowaniu rozrostu guzów nowotworowych. U niektórych zwierzą zauważono nawet regresję guzów. Po raz pierwszy udało się wykazać skuteczność nietoksycznych rozwiązań w walce z agresywnym nowotworem, mówi jeden z głównych autorów badań, profesor Valter Longo. Wzięliśmy dwa rozwiązania, które są intensywnie badane pod kątem ich roli w opóźnianiu starzenia – niskokaloryczną dietę i witaminę C – i połączyliśmy je w skuteczną metodę antynowotworową. Stosowanie głodówki jest sporym wyzwaniem dla pacjentów nowotworowych. Znacznie łatwiej jest stosować niskokaloryczną dietę roślinną, która powoduje, że komórki reagują tak, jak na głodówkę. Najnowsze odkrycie sugeruje zaś, że połączenie takiej diety z witaminą C może wspomagać walkę z nowotworem. Podczas badań in vitro gdy używaliśmy obu metod osobno, zarówno dieta niskokaloryczna jak i witamina C nieco redukowały wzrost nowotworu i w niewielkim stopniu przyczyniały się do zwiększenia liczby ginących komórek. Gdy jednak użyliśmy tych metod razem, miało to dramatyczne skutki, prowadząc do śmierci niemal wszystkich komórek nowotworowych, mówi Longo. Zjawisko takie zaobserwowano jedynie w przypadku nowotworów z mutacją KRAS. Mutacja ta występuje w 25% wszystkich nowotworów i w około 50% nowotworów jelita grubego. Guzy z tą mutacją są odporne na większość sposobów leczenia. Jednocześnie włosko-amerykańskie badania pozwalają stwierdzić, dlaczego wcześniejsze studia nad użyciem witaminy C w leczeniu nowotworów nie przyniosły pożądanych wyników. Wydaje się, że podawania witaminy C powoduje, że komórki nowotworowe z mutacją KRAS chronią się, zwiększając poziom ferrytyny, proteiny wiążącej żelazo. Zmniejszając poziom ferrytyny naukowcy zwiększyli toksyczność witaminy C dla komórek. Przy okazji odkryto, że pacjenci z nowotworami jelita grubego i wysokim poziomem ferrytyny mają mniejsze szanse na przeżycie. Zaobserwowaliśmy, że dieta niskokaloryczna wzmaga terapeutyczny wpływ farmakologicznych dawek witaminy C na nowotwory z mutacją KRAS. Dzieje się tak dzięki regulacji poziomu żelaza i mechanizmowi zaangażowanemu w stras oksydacyjny. To zaś wskazuje szczególnie na gen odpowiedzialny z poziom żelaza – oksygenazę hemową 1, mówi współautorka badań Maira Di Tano. Na razie pozytywne efekty nowej metody zaobserwowano w eksperymentach in vitro oraz podczas badań na myszach. « powrót do artykułu
  3. Wytresowane psy potrafią wykryć akceleranty pożarowe, np. benzynę, w tak małych ilościach jak jedna miliardowa łyżeczki do herbaty. Chemikom z Uniwersytetu Alberty zależało na oszacowaniu granic czułości psiego nosa w odniesieniu do płynów łatwopalnych. Podczas śledztw ws. podpalenia pies może być wykorzystany do identyfikacji szczątków zawierających ślady płynów łatwopalnych [...]. Zwierzę nie będzie, oczywiście, zeznawać w sądzie, ale wskazane przez nie szczątki można zabrać do analizy w laboratorium - opowiada Robin Abel. W studium wzięły udział 2 pary opiekun-pies. Jeden pies był tresowany do wykrywania całej gamy cieczy łatwopalnych, a drugi głównie pod kątem benzyny. Wyniki pokazały, że ten pierwszy radził sobie z wykrywaniem wszystkich przyspieszaczy, a pies trenowany na benzynie nie umiał generalizować na inne substancje w skrajnie niskich stężeniach. Dzięki badaniu opracowano protokół, który można wykorzystać do produkcji ultraczystych, porowatych substratów (miałyby one służyć do oceny osiągów psów w przypadku wykrywania śladowych ilości materiałów). Na tym polu dobrze wiadomo, że psy są bardziej czułe niż konwencjonalne testy laboratoryjne. [...] By poprawić techniki laboratoryjne, tak by dorównały osiągom psów, musimy najpierw zbadać psy - wyjaśnia prof. James Harynuk. Jak małą ilość benzyny potrafi zatem wykryć pies? Badane psy były w stanie wykryć do jednej miliardowej łyżeczki lub inaczej mówiąc - 5 pL benzyny. Wyniki studium ukazały się w piśmie Forensic Chemistry. « powrót do artykułu
  4. Starszy o tysiące lat od Stonehenge kompleks Göbekli Tepe, najstarsza świątynia na świecie, powstał jako jeden projekt architektoniczny, a zasady geometrii odgrywały olbrzymią rolę w jej wznoszeniu. Hipoteza naukowców z Tel Awiwu czyni tę budowlę jeszcze bardziej niezwykłą i tajemniczą. Doktorant Gil Haklay i profesor Avi Gopher z Uniwersytetu w Tel Awiwie przeanalizowali Göbekli Tepe za pomocą algorytmu komputerowego, którego zadaniem było odnalezienie planu architektonicznego budowli. Z wynikami ich badań można zapoznać się na łamach Cambridge Archeological Journal. Z analiz wynika, że trzy monumentalne okrągłe struktury świątyni, z których największa ma 20 metrów średnicy, zostały początkowo zaplanowane w ramach jednego projektu architektonicznego. Göbekli Tepe to cud architektury. Świątynia została zbudowana przez neolityczne społeczności 11 500 – 11 000 lat temu. Składa się z wielkich okrągłych kamiennych struktur i monumentalnych kolumn o wysokości do 5,5 metra. Uważa się, że świątynię zbudowali łowcy-zbieracze. Jednak złożoność architektoniczna świątyni to coś niezwykłego, jak na tego typu społeczności, mówi profesor Gopher. Znajdująca się w południowo-wschodniej Anatolii świątynia została odkryta w 1994 roku przez niemieckiego archeologa Klausa Schmidta. Od tamtej pory jest przedmiotem intensywnych badań i gorących sporów. Jednak dotychczas nie próbowano szukać planu architektonicznego stojącego za powstaniem niezwykłej budowli. Większość badaczy uznała, że Göbekli Tepe była budowana stopniowo. Jednak Haklay i Gopher uważają, że trzy wchodzące w jej skład struktury zostały pomyślane jako jeden projekt. Kompozycja kompleksu odzwierciedla przestrzenną i symboliczną hierarchię oddającą zmiany w świecie duchowym i społecznym jej twórców. Podczas naszych badań wykorzystaliśmy narzędzie analityczne, algorytm badający odchylenie standardowe, do poszukiwania wzorca geometrycznego, zgodnie z którym powstała świątynia, mówi Haklay. Badanie to dostarcza nam ważnych informacji na temat wczesnego rozwoju planowania architektonicznego w Lewancie i na świecie, dodaje profesor Gopher. Otwiera ono nowe możliwości interpretacji zarówno tego miejsca, jak i natury konstrukcji megalitycznych. Obecnie uważa się, że ludzie zaczęli wykorzystywać geometrię i planowanie architektoniczne długo po powstaniu Göbekli Tepe. Miało się to stać w czasach, gdy łowcy-zbieracze zmienili się w rolników. Wtedy też widzimy, że wcześni rolnicy tworzyli konstrukcje na planie prostokąta. Ten przykład planowania architektonicznego może być dowodem dynamicznych zmian kulturowych, jakie zachodziły we wczesnym neolicie, uważa Haklay. Nasze badania wskazują, że w tym okresie dochodziło do ważnych zmian architektonicznych, takich jak tworzenie budowli na planie prostokąta, z wiedzą na ten temat, której nośnikami była grupa specjalistów, dodaje. Najważniejsze podstawy planowania architektonicznego powstały w Lewancie na przełomie późnego epipaleolitu i neolitu w ramach kultury natufijskiej. Nasze badania pokazują, że podstawy abstrakcyjnego planowania i organizacji były wykorzystywane na wczesnych etapach tego procesu, stwierdzają naukowcy i zapowiadają przeprowadzenie podobnych badań na innych neolitycznych stanowiskach w Lewancie. « powrót do artykułu
  5. Strażnicy z Norfolk Island National Park potwierdzili, że po raz pierwszy od około dekady pisklęta jednej z najrzadszych sów świata przeżyły, by stać się podlotami. Chodzi o podgatunek sowicy ciemnolicej z Wyspy Norfolk. Istniejąca populacja, ok. 40-50 osobników, to de facto hybrydy, które uzyskano po skrzyżowaniu pod koniec lat 80. XX w. jedynej pozostałej przy życiu samicy N. N. undulata z jednym z dwóch samców z blisko spokrewnionego podgatunku N. n. novaeseelandiae. Dyrektor Parków Narodowych dr James Findlay powiedział, że to ważna wiadomość dla odtworzenia populacji sowic z Wyspy Norfolk. Chciałbym pogratulować załodze Parks Australia, członkom społeczności Wyspy Norfolk i badaczom za niesamowitą pracę na przestrzeni lat, która ma na celu odbudowę populacji tego bardzo rzadkiego ptaka. Podloty [2 osobniki] są monitorowane przez pracowników Norfolk Island National Park i badaczy z Monash University. [...] Będziemy bacznie śledzić ich rozwój do osiągnięcia dojrzałości. Warto przypomnieć, że w październiku 2019 r. rząd Australii przeznaczył 400 tys. dolarów na zabezpieczenie przyszłości sowicy z Wyspy Norfolk i modrolotki koziej (Cyanoramphus cookii), która występuje endemicznie również na Wyspie Norfolk. Dodatkowo sumę 34 tys. dolarów rozdysponowano na analizy genetyczne próbek obu ptaków. Lepsze zrozumienie struktury genetycznej i zdrowia populacji pozwoli Parks Australia podejmować trafniejsze decyzje dot. ochrony. Naukowcy przypominają, że nieoczekiwanie w 2012 r. sowy przestały się rozmnażać. Taki stan utrzymywał się do 2019 r. Obawialiśmy się, bo ryzyko, że żyjące sowy zestarzeją się i stracą zdolności reprodukcyjne, było wysokie - opowiada dr Rohan Clarke z Monash University. Na spotkaniu kryzysowym powstał plan, by w parku narodowym na wyspie zbudować więcej budek lęgowych. W teren wysłano też więcej osób, które miały monitorować ruchy ptaków. Ochrona tej sowy jest tak samo ważna, jak ocalenie koali na stałym lądzie czy diabła tasmańskiego na Tasmanii - podsumowuje dr Clarke. « powrót do artykułu
  6. Po raz pierwszy od zniesienia ograniczeń w Wuhan zanotowano nowe przypadki zachorowania na COVID-19. W związku z tym władze miasta zdecydowały, że przetestują wszystkich 11 milionów mieszkańców. Władze poszczególnych dzielnic otrzymały polecenie, by do dzisiaj do południa przygotować plan przeprowadzenia testów w ciągu 10 dni wszystkich osób mieszkających na ich terenie. Plan nazwano „10-dniową bitwą”. W pierwszej kolejności zostaną przetestowane osoby z grup podwyższonego ryzyka oraz mieszkańcy najgęściej zaludnionych terenów. Przez 35 dni od zniesienia ograniczeń w Wuhan nie zanotowano żadnego nowego przypadku zachorowania. Jednak w ostatni weekend odkryto 6 nowych przypadków, co więcej, do wszystkich zakażeń doszło na miejscu. Zakażenia powiązano z jednym blokiem mieszkalnym. Przykład Wuhan potwierdza to, o czym mówi wielu ekspertów – groźba kolejnej fali epidemii będzie wisiała nad nami przez długi czas. Dość przypomnieć, że w Korei Południowej, która jest chwalona za sprawne poradzenie sobie z problemem, ponownie rośnie liczba chorych. Dlatego też coraz częściej słychać głosy, że część ograniczeń trzeba utrzymać do czasu opracowania szczepionki. A ta nie trafi na rynek wcześniej niż w przyszłym roku. Wielu chińskich ekspertów mówi, że decyzja władz Wuhan jest nierealna i kosztowna. Peng Zhiyong, dyrektor OIOM szpitala Zhongnan w Wuhan mówi, że zamiast testować wszystkich, należy przebadać pracowników systemu opieki zdrowotnej, osoby z grup podwyższonego ryzyka oraz tych, którzy mieli kontakt z chorymi. Z kolei jeden z naukowców miejscowego uniwersytetu stwierdził, że znaczna część populacji Wuhan, od 3 do 5 milionów, została już przetestowana, więc przetestowanie kolejnych 6-8 milionów w ciągu 10 dni jest możliwe. « powrót do artykułu
  7. Sinice Arthrospira platensis mogą być dobrym zastępnikiem pyłku w żywieniu uzupełniającym pszczół miodnych. Tak jak pyłek, zawierają sporo niezbędnych aminokwasów, a także różnorodne lipidy funkcjonalne, np. fosfolipidy i sterole. Słabe odżywienie jest często czynnikiem leżącym u podłoża utraty kolonii. Dzieje się tak, gdyż niedożywienie nasila negatywny wpływ pasożytów, patogenów czy pestycydów na pszczoły. Specjaliści dodają, że uszczuplić źródła pyłku mogą utrata habitatu, spadek różnorodności roślin i monokultury. Vincent Ricigliano i Michael Simone-Finstrom z Agricultural Research Service (ARS) wykazali, że A. platensis ma podobny profil odżywczy, co pyłek. Naukowcy odkryli, że spirulina (gatunki z rodzaju Arthrospira funkcjonują pod potoczną nazwą spirulina) jest bogata w aminokwasy niezbędne i potrzebne pszczołom lipidy. Autorzy raportu z pisma Apidologie przeprowadzili porównania zawartości aminokwasów w pyłku zebranym przez pszczoły, zastępniku pyłku, a także w spirulinie w proszku i wyhodowanych (świeżo zebranych) sinicach. Oprócz tego zastosowali analizę lipidomiczną. Co istotne, akademicy potwierdzili, że sinice działają prebiotycznie i że za ich pomocą można by oddziaływać na liczebność i metabolizm dobrych bakterii. By odżywić kolonie w czasie niedoboru pyłku, pszczelarze wykorzystują niekiedy zastępniki pyłku. Dostępne w handlu wysokobiałkowe substytuty pyłku tworzone są np. na bazie mąki sojowej czy szczepów drożdży piwowarskich. Niestety, żaden z tych uzupełniających pokarmów nie zastępuje całkowicie naturalnego pyłku, dlatego potrzeba naukowej poprawy skuteczności substytutów pyłku wydaje się zasadnicza dla współczesnego pszczelarstwa. Powinniśmy przy tym myśleć, jak to zrobić w przyjazny dla środowiska sposób - podkreśla Ricigliano. Sinice dałoby się hodować na dużą skalę z minimalną ilością wody i dodatków, także tam, gdzie uprawa soi i innych roślin jest niemożliwa. Wszystko, czego nam trzeba, to płytkie zbiorniki, sole mineralne i światło słoneczne [...]. Obecnie naukowcy testują dietę sinicową w terenie, by upewnić się, czy jest atrakcyjna dla pszczół i wspiera wzrost kolonii. « powrót do artykułu
  8. W kwietniu archeolodzy z Muzeum Uniwersyteckiego w Bergen prowadzili wykopaliska w Ytre Fosse w zachodniej Norwegii. To miejsce położone w pobliżu dawnej trasy żeglugowej Nordvegen, od której Norwegia wzięła swoją nazwę. Okolice pełne są tumulusów, świadczących o znaczeniu tego miejsca dla osadnictwa i wymiany towarów. Tym razem uczeni zajmowali się niewielkim grobem z początków epoki żelaza. Okazało się, że w grobie złożono skremowane zwłoki, a naukowcy znaleźli fragmenty ceramiki, nadpalone szkło, szpilkę z brązu oraz 18 części zestawu do gry i wydłużoną kostkę. Najbardziej interesującym elementem jest kostka. To rzadki okaz pochodzący z rzymskiej epoki żelaza (1–400 rok naszej ery). W Skandynawii podobne kostki znajdowano na słynnym duńskim torfowisku Vimose, gdzie odkryto wiele ofiarnych artefaktów. W Vimose znaleziono nie tylko kostkę i piony, le również planszę, co daje nam niejakie pojęcie o samej grze. Wiemy zatem, że była ona inspirowana rzymską grą Ludus latrunculorum. Wydaje się zatem, że gra ta była jedną z rozrywek lokalnych elit. Z niej też rozwinęła się bardziej znana gra Hnefatafl, znana z epoki wikingów. Znalezisko z Ytre Fosse pozwoli na dokładniejsze datowanie rozwoju gier planszowych i kości do gier na tych terenach. « powrót do artykułu
  9. Późnym popołudniem 27 kwietnia w Piazza della Rotonda przed Panteonem w Rzymie utworzyło się zapadlisko o głębokości 2,5 m. Na jego dnie znajdowało się 7 trawertynowych płyt, ułożonych ok. 2000 lat temu. W zdarzeniu nikt nie ucierpiał, gdyż przez pandemię COVID-19 normalnie pełen ludzi plac świecił pustkami. Daniela Porro, szefowa Soprintendenza Speciale Archeologia, Belle Arti e Paesaggio di Roma, powiedziała w wywiadzie udzielonym agencji informacyjnej Ansa, że płyty pochodzą z 25-27 r. p.n.e., czyli z okresu, gdy zbudowano ufundowaną przez Agryppę świątynię ku czci boskich patronów Rzymu. Jak dodała Porro, płyty chodnikowe ostatnio widziano podczas prac w latach 90., kiedy budowano tunel serwisowy. Obecne zapadlisko pochłonęło ok. 40 kostek brukowych (sanpietrini), które wpadły do tunelu z kablami i rurami. Otwór został ogrodzony przez policję. Zapadliska, po włosku voragini, są w Rzymie częstym zjawiskiem. Przez większą część ubiegłego stulecia w stolicy Włoch rocznie tworzyło się ich ok. 30. Od 2008 r. liczba ta się jednak potroiła. Jak podaje portal The Local, w 2018 r. w Wiecznym Mieście powstała rekordowa liczba voragini - aż 175, a zeszły rok przyniósł ich 100. Dla porównania, w 2019 r. w Neapolu utworzyło się tylko 20 zapadlisk. Przyczyną tego zjawiska są jamy utworzone podczas aktywności wydobywczej czy podczas budowania korytarzy/katakumb. Grunt stał się przez to niestabilny, zwłaszcza po obfitych deszczach. Najbardziej wrażliwym obszarem jest wschodni Rzym, gdzie w czasach starożytnych wydobywano materiały - opowiada Stefania Nisio, która pracuje nad zmapowaniem rzymskich zapadlisk. Poza tym spora część współczesnego Rzymu leży na równinie zalewowej; piaszczysta gleba łatwo ulega erozji. Nie bez znaczenia są też drgania generowane przez samochody i skutery. W 2018 r. miasto poinformowało o inwestycji w naprawę ulic. Przed ukończeniem projektu można się jednak spodziewać kolejnych zapadlisk, które ujawnią starożytne struktury i artefakty.   « powrót do artykułu
  10. Na powierzchni Plutona wyróżnia się Tombaugh Regio, wielka dobrze odbijająca światło struktura w kształcie serca, która zyskała rozgłos po tym, jak w 2015 roku sfotografowała ją sonda New Horizons. Uwagę specjalistów szybko przyciągnęła jej eliptyczna zachodnia część, Sputnik Planitia. Przypomina ona misę wyżłobioną w wyniku potężnego uderzenia. New Horizons nie dostarczył nam zbyt wielu zdjęć z drugiej części Plutona, ale na tych, które mamy widać niezwykłą strukturę. Wygląda ona jak geologiczne puzzle składające się ze szczelin, kopców i jam. Co interesujące, znajduje się dokładnie naprzeciwko Sputnik Planitia. Podczas tegorocznej 51th Lunar and Planetary Science Conference przedstawiono wyniki symulacji, z których wynika, że niezwykła skruktura powstała w wyniku uderzenia, które utworzyło Sputnik Planitia. W wyniku tego uderzenia pojawiły się potężne fale sejsmiczne, które doprowadziły do pojawienia się po drugiej stronie globu puzzli ze szczelin, kopców i jam. Co więcej, takie przemieszczenie się fal sejsmicznych i utworzenie wspomnianych struktur byłoby możliwe tylko wówczas, jeśli pod powierzchnią Plutona istnieje głęboki ocean. Wyniki badań, przeprowadzonych przez doktorantkę Adeene Denton z Purdue University, już znalazły uznanie w oczach innych naukowców. To naprawdę nowatorski pomysł, mówi James Tuttle Keane z Jet Propulsion Laboratory. Z kolei Paul Byrne z North Carolina State University zauważa, że jeśli ten sposób badania planetarnej sejsmologii pozwala na udowodnienie istnienia wody, to w ten sposób zbadać można będzie nie tylko Plutona, ale wszelkie lodowe światy z Pasa Kuipera. Kluczowy dowód wskazujący na istnienie na Plutonie oceanu zdobyliśmy w 2016 roku. Gdy New Horizon dostarczył nam zdjęć Sputnik Planitia naukowcy zdali sobie sprawę, że struktura ta znajduje się w nietypowym miejscu. Jest na samym równiku, a jego pozycja jest na stałe powiązana z pozycją Charona, największego księżyca Plutona. Modele komputerowe sugerują, że gdy doszło do uderzenia, które utworzyło Sputnik Planitia, równik Plutona znajdował się w innym miejscu. Jednak po uderzeniu ocean pod powierzchnią planety zaczął gromadzić się w kraterze, na którego powierzchni uformowała się pokrywa lodowa. Doprowadziło to do przemieszczenia się Plutona i utworzenia nowego równika. to jednak wciąż tylko hipoteza. Wróćmy jednak do badań Denton. Symulacja, która najlepiej oddaje rozmiary Sputnik Planitia oraz to, co stało się po drugiej stronie Plutona, pokazuje, że obiekt, który wywołał kataklizm miał 400 kilometrów średnicy i poruszał się z prędkością 7240 km/h. Analiza sposobu rozchodzenia się i prędkości fal sejsmicznych po uderzeniu sugeruje też, że jądro Plutona zbudowane jest z serpentynitu. Hipoteza Denton jest interesująca i oparta na solidnych podstawach, jednak niczego nie przesądza. Jak bowiem zauważa Byrne, zdjęcia z drugiej półkuli Plutona, tej naprzeciwko Sputnik Planitia, są słabej jakości. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co na nich widać. Nie można wykluczyć, że niezwykłe puzzle to skutek oddziaływania zamarzniętego metanu, dwutlenku węgla i azotu na powierzchni Plutona. Bardzo często przechodzą one z fazy stałej w gazową i mogą tworzyć niezwykłe krajobrazy. Jeśli jednak Denton ma rację, to jej badania stanowią silny argument za istnieniem na Plutonie wielkiego oceanu. Dają też nadzieję, na przeprowadzenie kolejnych zdalnych badań z dziedziny geologii planetarnej. « powrót do artykułu
  11. Przed 46 000 lat niewielka grupa ludzi wprowadziła się do jaskini Baczo Kiro w górach Stara Płanina leżących w dzisiejszej Bułgarii. Pozostały po nich kości licznych zwierząt, koraliki, wisiorki czy kamienne ostrza. Region był już wcześniej zamieszkany przez neandertalczyków, którzy w tej samej jaskini tysiące lat wcześniej zostawili ślady swojego pobytu. Jednak tym razem mieliśmy do czynienia z zupełnie nowymi przybyszami. Jak dowiadujemy się z artykułu w Nature, nowi mieszkańcy jaskini byli pierwszymi znanymi nam Homo sapiens w Europie. To nie pierwsze wykopaliska w tej jaskini. Jednak tym razem naukowcy wyposażeni byli w najnowocześniejsze narzędzia, dzięki którym mogli zidentyfikować ząb trzonowy i fragmenty kości jako należące do przedstawicieli naszego gatunku. Udało się też określić wiek znaleziska, stwierdzając tym samym, że mamy tutaj do czynienia z najstarszymi znanymi dowodami pobytu H. sapiens w Europie. Neandertalczycy żyli na Starym Kontynencie jeszcze około 40 000 lat temu. Oba gatunki człowieka musiały więc przez kilka tysięcy lat sąsiadować ze sobą. Mamy dowody genetyczne wskazujące, że dochodziło do krzyżowania się pomiędzy nimi. Bardzo rzadko znajduje się kości wczesnych H. sapiens. Dlatego też specjaliści próbują identyfikować przedstawicieli naszego gatunku po złożonych narzędziach i artefaktach należących do kultury oryniackiej: ostrza, figurki i instrumenty muzyczne datowane na 43–33 tysiące lat temu. W tym samym czasie neandertalczycy wykonywali mniej złożone narzędzia należące do kultury mustierskiej. Naukowcy od dawna sprzeczają się, kto był twórcą przejściowych artefaktów, takich jak koraliki czy biżuteria, bezpośrednio poprzedzających wytwory kultury oryniackiej, a które przypisywane są do technologii IUP (Initial Upper Paleolitic). Artefakty takie, pochodzące sprzed 47 000 znaleziono na Bliskim Wschodzie. Niedługo potem rozpowszechniły się one po całej Eurazji. Pewne dowody z Wielkiej Brytanii i Włoch wskazują, że były one dziełem H. sapiens, jednak nie ma pewności co do datowania ludzkich szczątków i artefaktów. W 2015 roku ponownych wykopalisk w jaskini podjął się zespół z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka prowadzony przez Jeana-Jacquesa Hublina. Naukowcy znaleźli tysiące kości, koralików, wisiorków, kamienne i kościane narzędzia oraz ludzki ząb trzonowy. Ząb należał do H. sapiens, jednak kości były zbyt pofragmentowane, by po ich wyglądzie określić, czy były ludzkie czy zwierzęce. Uzyskali więc kolagen z 1271 fragmentów i poddali analizie obecne tam proteiny. Na tej podstawie stwierdzili, że cztery fragmenty ze starszych warstw należą do człowieka. Później zajęli się analizą DNA tych fragmentów oraz zęba i wykazali, że mitochondrialne DNA należy do H. sapiens. Obecnie trwają analizy jądrowego DNA. Udało się też przeprowadzić datowanie metodą radiowęglową. Stwierdzono, że ludzkie kości i artefakty pochodzą sprzed 43 650 – 45 820 lat. Z kolei najstarsze kości zwierzęce pojawiły się w jaskini prawdopodobnie 46 940 lat temu. W tym mniej więcej czasie klimat w Europie zaczynał się ocieplać, co mogło zachęcić H. sapiens będących nosicielami kultury IUP do migracji z Bliskiego Wschodu. Hublin zauważa, że wisiorki z zębów niedźwiedzi jaskiniowych znalezione w Baczo Kiro są podobne do wytworów kultury szatelperońskiej. Ta zaś, wedle jednej z hipotez, jest odmianą kultury mustierskiej znajdującej się pod wpływem H. sapiens. Część badaczy uznaje jednak to za zbyt daleko idące interpretacje mówiąc, że technologie przejściowe, jak IUP są tak zróżnicowane, iż nie mogły być stworzone przez jeden gatunek człowieka. Ponadto, jak twierdzi Francesco d'Errico z Uniwersytetu w Bordeaux, który od dawna sprzecza się z Hublinem o możliwości neandertalczyków, wiele znalezisk pokazuje, że neandertalczycy byli w stanie wykonywać złożone narzędzia i ozdoby na długo zanim zetknęli się z Homo sapiens. Faktem jest jednak, że najnowsze odkrycie w Baczo Kiro jest niezwykle istotne. Jak stwierdził Tom Higham z Uniwersytetu Oksfordzkiego, po raz pierwszy możemy stwierdzić, że UIP były wykonywane na terenie Europy przez człowieka współczesnego. « powrót do artykułu
  12. Wirusolog Peter Piot jest obecnie dyrektorem słynnej London Schoolf of Hygiene & Tropical Medicine. Ma za sobą imponującą karierę. Już w wieku 27 lat był członkiem grupy naukowej, która zidentyfikowała wirusa Ebola i w zespole, który walczył z pierwszą epidemią tej choroby. Cała jego kariera naukowa przebiegła pod znakiem walki z chorobami zakaźnymi. W latach 1995–2008 odpowiadał za ONZ-owski program walki z HIV/AIDS. W połowie marca zachorował na COVID-19. Niedawno udzielił wywiadu, który świetnie pokazuje, jak choroba ta wygląda z perspektywy eksperta i pacjenta. Dziewiętnastego marca nagle pojawiła się u mnie gorączka i ostry ból głowy, mówi uczony. Testy wykazały zarażenie koronawirusem, Piot postanowił poddać się samoizolacji w swoim domu. Ale gorączka nie przechodziła. Nigdy nie byłem poważnie chory. Przez ostatnich 10 lat ani razu nie wziąłem zwolnienia lekarskiego. Prowadzę dość zdrowy tryb życia, regularnie spaceruję. Jedynym czynnikiem ryzyka jest mój wiek. Mam 71 lat. Jestem optymistą, więc stwierdziłem, że mi przejdzie. Ale 1 kwietnia mój przyjaciel lekarz powiedział, że powinienem poddać się dodatkowym badaniom, gdyż gorączka była coraz wyższa i byłem coraz bardziej wyczerpany, wspomina. Okazało się, że naukowiec jest poważnie niedotleniony, mimo że nie miał problemów z oddychaniem. Miał też poważne zapalenie płuc, zarówno wirusowe jak i bakteryjne. Poza tym, że czuł się kompletnie wyczerpany i miał gorączkę, nie występowały u niego żadne inne objawy. Okazało się, że musi być hospitalizowany. W międzyczasie testy na obecność koronawirusa wypadły negatywnie. To również jest typowe dla COVID-19. Wirus znika, ale konsekwencje zarażenia odczuwa się przez wiele tygodni, mówi Piot. Naukowiec przyznaje, że bał się, iż zaraz po przyjęciu do szpitala zostanie podłączony do respiratora. Widziałem publikacje, z których wynikało, że zwiększa to ryzyko zgonu, wyjaśnia. Po ponad 40 latach walki z chorobami zakaźnymi jestem ekspertem od infekcji. Cieszę się, że miałem koronawirusa, nie Ebolę, chociaż wczoraj przeczytałem artykuł naukowy, którego autorzy stwierdzali, że jeśli trafisz do brytyjskiego szpitala z COVID-19, to ryzyko zgonu wynosi 30%. To mniej więcej tyle, co ryzyko zgonu na Ebolę podczas epidemii w Afryce Zachodniej w roku 2014. Takie rzeczy powodują, że tracisz swój naukowy rozsądek i podajesz się emocjom. Pomyślałem, że całe życie walczyłem z wirusami, a w końcu dopadły mnie i się zemszczą, stwierdził uczony. Jeszcze jakiś czas po wypisaniu ze szpitala Piot musiał być poddawany dodatkowemu leczeniu, gdyż okazało się, że rozwinęła się choroba płuc spowodowana burzą cytokinową. Naukowiec wciąż bierze kortykosteroidy na wyciszenie układu odpornościowego, wystąpiło u niego migotanie przedsionków. Musi być na bieżąco kontrolowany pod kątem ryzyka pojawienia się zakrzepów i udaru. To właśnie jest niedoceniane zagrożenie ze strony tego wirusa. Prawdopodobnie ma on możliwość wpływania na wszystkie organy, mówi. Wiele osób sądzi, że COVID-19 zabija 1% pacjentów, a cała reszta ma jedynie objawy grypopodobne. Jednak rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Wiele osób, które przeszły zakażenie, będzie miało chroniczne problemy z nerkami i sercem. On niszczy nawet układ nerwowy. Na całym świecie pojawią się setki tysięcy osób, które trzeba będzie poddawać takim zabiegom, jak dializowanie nerek. Im więcej dowiadujemy się o koronawirusie, tym więcej rodzi się pytań, dodaje Piot. Dzisiaj, po 7 tygodniach, w końcu czuję się mniej więcej normalnie. Moje płuca też zaczęły wyglądać lepiej, stwierdza. Natychmiast jednak dodaje: trzeba to jasno powiedzieć. Bez szczepionki na koronawirusa nigdy nie będziemy mogli normalnie żyć. Jedynym realnym wyjściem z kryzysu jest opracowanie szczepionki, która zostanie użyta na całym świecie. A już to samo w sobie oznacza wyprodukowanie miliardów dawek. To olbrzymie wyzwanie produkcyjne i logistyczne. Tymczasem wciąż nawet nie wiemy, czy stworzenie szczepionki przeciwko COVID-19 jest w ogóle możliwe. « powrót do artykułu
  13. Od piątku (8 maja) w Singapurze trwają 2-tygodniowe testy robota-psa firmy Boston Dynamics. Poza godzinami szczytu Spot patroluje część Bishan-Ang Mo Kio Park, przypominając ludziom o społecznym dystansowaniu. Jeśli robot się sprawdzi, będzie patrolować także inne parki. Jak napisano w relacji prasowej National Parks Board, kontrolowany zdalnie Spot ma zmniejszyć siłę roboczą potrzebną do patrolowania parków i zminimalizować fizyczny kontakt między załogą, wolontariuszami [...] i odwiedzającymi. Spot jest wyposażony w kamery z funkcją analizy wideo, dzięki czemu możliwe jest oszacowanie liczby ludzi w parku. Czworonożny robot, któremu w okresie testowym towarzyszy oficer, będzie odtwarzać komunikat przypominający o zachowaniu bezpiecznych odległości. NParks podkreślają, że kamery robota nie pozwalają na śledzenie i/lub rozpoznawanie konkretnych osób. Nie będą też zbierane żadne dane osobowe. Spot dobrze sobie radzi w różnych rodzajach terenu. Potrafi omijać przeszkody, dlatego świetnie się nadaje do działania w publicznych parkach i ogrodach. Wyposażono go w algorytmy i czujniki bezpieczeństwa, dzięki którym wykrywa obiekty i ludzi na swojej trasie. Jeśli 2-tygodniowe testy zakończą się sukcesem, NParks wykorzystają Spoty także podczas porannego i wieczornego szczytu oraz w innych parkach, np. w Jurong Lake Gardens. W Singapurze Spoty są już wykorzystywane w izolatorium na terenie Changi Exhibition Centre, gdzie dostarczają pacjentom posiłki czy leki.   « powrót do artykułu
  14. Gdy piorun uderzy w samolot, pilot powinien jak najszybciej wylądować, by można było sprawdzić ewentualne uszkodzenia maszyny. Na pierwszym planie jest tutaj stawiane bezpieczeństwo, jednak bardzo często maszyna wychodzi z takiego zdarzenia bez szwanku, a cała procedura powoduje spore koszty i opóźnienia. Najnowsze badania sugerują, że najlepszym sposobem na zmniejszenie ryzyka uderzenia pioruna w samolot może być... dodanie ładunku elektrycznego na jego powierzchni. Podczas lotu na powierzchni samolotu gromadzą się dodanio lub ujemnie naładowane jony. Szczególnie dużo gromadzi się ich na dziobie, końcówkach skrzydeł i statecznika. Jeśli pojawi się duża różnica w ładunkach zanim samolot wleci w naładowany obszar atmosfery, jony mogą przepłynąć wzdłuż poczycia i zamknąć obwód z chmurami prowadząc do pojawienia się wyładowania. W 2018 roku inżynier Carmen Guerra-Garcia z MIT i jej sudent Colin Pavan, przeprowadzili obliczenia, z których wynikało, że aby zapobiec takim wydarzeniom należy dodać do poszycia samolotu ujemne ładunki elektryczne. Teraz oboje przetestowali model samolotu z umieszczonym na pokładzie generatorem. Badali swój model w różnych warunkach, sprawdzając, jak rozkładają się ładunki elektryczne i co się z nimi dzieje. Badania potwierdziły, że przepływ jonów prowadzi do zainicjowania wyładowań elektrycznych. Potwierdziły też, że dodanie ujemnych ładunków pomaga w uniknięciu takich zjawisk. Naładowanie samolotu brzmi jak pomysł szaleńca, ale dodanie ładunków ujemnych zapobiega gromadzeniu się ładunków dodatnich, co z kolei może zapobiec pojawieniu się wyładowania, mówi inżynier Pavlo Kochkin z Uniwersytetu w Bergen. Od lat zajmuje się on problematyką wyładowań elektrycznych na powierzchni samolotów. Teraz, zainspirowany badaniami naukowców z MIT, tworzy specjalny symulator, w którym uwzględni różne poziomy naelektryzowania powietrza i zawartość pary wodnej. « powrót do artykułu
  15. Jak informuje National Association of British & Irish Millers, pozostający w domu Brytyjczycy kupują więcej mąki niż zwykle. By zaspokoić to zapotrzebowanie, komercyjne działanie wznowił młyn ze Sturminster Newton w Anglii. Młyn istnieje w tym miejscu od czasów saksońskich (1016 r.). Wzmianka na jego temat występuje np. w Domesday Book z 1086 r., napisanym po łacinie katastrze gruntowym, sporządzonym na żądanie Wilhelma Zdobywcy. W 1970 r. młyn zamknięto, a w 1994 r. przekształcono w muzeum zarządzane przez Sturminster Newton Heritage Trust. Zwykle młynarze Pete Loosmore oraz Imogen Bittner działają w młynie 2 dni na miesiąc, produkując tyle mąki, by starczyło dla zwiedzających na pamiątkę. Gdy para zobaczyła jednak, że w lokalnych sklepach brakuje mąki, rozpoczęła się produkcja na o wiele większą skalę. Podczas pandemii w miejscowych sklepach bardzo szybko zabrakło mąki. Mieliśmy zapas pszenicy przemiałowej dobrej jakości, a także środki i umiejętności potrzebne do zmielenia jej na mąkę, dlatego pomyśleliśmy, że moglibyśmy pomóc - opowiada 79-letni Loosmore. W 1904 r. w Sturminster Newton zainstalowano turbinę wodną o mocy 25 koni mechanicznych. Zastąpiła ona dwa koła wodne z 1849 r., których łączna moc wynosiła tylko 12 koni mechanicznych. Działając pełną mocą, obecnie młyn wodny może dostarczać ok. 30 kg mąki chlebowej dziennie. Loosmore i Bittner sprzedali już ponoć setki ok. 1,4-kg opakowań mąki. Cały dochód jest inwestowany w młyn, co po części może zrekompensować związany z pandemią brak grup szkolnych i turystów. Będziemy tak działać tylko w czasie kryzysu. Pomagamy sobie i lokalnej społeczności - opowiada Bittner. Gdy w przyszłym roku Loosmore przejdzie na w pełni zasłużoną emeryturę, biznesem młyńskim zajmie się Bittner. Oboje podkreślają, że czują się szczęśliwcami, że mogą spędzać czas w budowli, która służy społeczności od tak dawna. Obecny budynek w kształcie litery L składa się ze skrzydeł północnego i południowego. Skrzydło południowe, które znajduje się na brzegu rzeki, odbudowano ok. 1650 r. na liczącym sobie setki lat pierwotnym stanowisku. Wystające w kierunku rzeki skrzydło północne oryginalnie było oddzielnym młynem foluszowym, zbudowanym w 1611 r. Pod koniec XVIII w. zostało zburzone i odbudowane z cegły na kamiennym fundamencie, tym razem jako przedłużenie młyna zbożowego. « powrót do artykułu
  16. Hiszpańscy naukowcy stworzyli nowy atomowy magnetometr (komagnetometr) do pomiaru precesji spinu. Urządzenie zostanie wykorzystane do poszukiwania aksjonów, hipotetycznych cząstek tworzących ciemną materię. Nowy czujnik wykorzystuje dwa różne stany kwantowe ultrazimnych atomów rubidu. Dzięki temu dochodzi do zniesienia wpływu zewnętrznych pól magnetycznych, co pozwala naukowcom skupić się na egzotycznych interakcjach zależnych od spinu. Niektóre z hipotez dotyczących ciemnej materii mówią o istnieniu aksjonów, hipotetycznych cząstek zaproponowanych w latach 70., które pozwalają rozwiązać problemy odnoszące się do chromodynamiki kwantowej. Jeśli aksjony istnieją, to mogą pośredniczych w egzotycznych interakcjach pomiędzy spinami. Interakcje takie powinny być słabe, ale – przynajmniej teoretycznie – można je zmierzyć za pomocą specjalnego atomowego magnetometru zawierającego znajdujące się w tym samym miejscu dwa różne wykrywacze pola magnetycznego. Urządzenie takie jest tak dostrojone, by znosić wpływ zewnętrznych pół magnetycznych w obu detektorach. Zatem pojawiające się tam sygnały powinny pochodzić z interakcji spinów mających miejsce w samym detektorze. Nowy rodzaj czujnika opracowali naukowcy z Instytutu Nauk Fotonicznych w Barcelonie (Institut de Ciències Fotòniques): Pau Gomez, Ferran Martin, Chiara Mazzinghi, Daniel Benedicto Orenes, Silvana Placios i Morgan Mitchell. Wykorzystali przy tym atomy rubidu-87, których spiny znajdują się w dwóch różnych stanach i różnie reagują na pola magnetyczne. Wspomniane atomy zostały schłodzone niemal do zera absolutnego i tworzą kondensat Bosego-Einsteina. Gdy atomy znajdują się w tym stanie, istnieje niewielkie ryzyko,że interakcje zostaną zakłócone przez czynniki termicnze. To zaś oznacza, że przez kilkanaście sekund spin atomów w sposób spójny reaguje na interakcje spinów. Jako, że sam kondensat zajmuje niewiele przestrzeni, zaledwie 10 mikronów średnicy, zwiększa to czułość urządzenia i pozwala badać interakcje pomiędzy aksjonami odbywające się na niewielkiej przestrzeni. Reakcja spinów na pole magnetyczne jest mierzona za pomocą spolaryzowanego światła i sprawdzaniu, w jaki sposób zmieniła się jego polaryzacja. Porównanie wyników z dwóch różnych spinów pozwala na usunięcie wpływu zewnętrznych pól magnetycznych. Pozostaje wówczas tylko wpływ wewnętrzny, wywoływany przez aksjony. Dotychczas nowy magnetometr nie wykazał istnienia aksjonów. Udało się jednak udowodnić, że jest on wysoce odporny na zakłócenia ze strony zewnętrznych pól magnetycznych. To zaś oznacza, że może pracować wraz z innymi magnetometrami używanymi do poszukiwania aksjonów. « powrót do artykułu
  17. Dzięki wspólnemu działaniu Interpolu, Europolu, Światowej Organizacji Celnej (WCO) i policji poszczególnych krajów udało się rozbić szajki przemytników i odzyskać ponad 19 tys. artefaktów/dzieł sztuki. Choć obejmujące 103 kraje akcje Athena II i Pandora IV przeprowadzono jesienią zeszłego roku, ze względów operacyjnych wyniki misji utrzymywano w tajemnicy aż do maja br. Wśród odzyskanych przedmiotów znalazły się m.in. prekolumbijska złota maska czy rzymskie figurki. Aresztowano 101 osób i rozpoczęto 300 dochodzeń. Rozbite szajki handlowały dobrami archeologicznymi i dziełami sztuki skradzionymi z krajów objętych wojnami, a także z muzeów i stanowisk archeologicznych. Pandora IV to ostatnia z serii operacji Pandora. Jak poinformował portal Art Newspaper, w ramach poprzednich takich akcji w latach 2017-19 odzyskano 62.500 artefaktów. W listopadzie 2019 r. Europol poinformował od odzyskaniu podczas operacji Achei 10 tys. artefaktów. Athena II miała zasięg globalny i była prowadzona przez WCO oraz Interpol, zaś skoncentrowaną na Europie Pandorę IV koordynowały hiszpańska Guardia Civil i Europol. Jak ujawnił w opublikowanym komunikacie Interpol, przed odlotem do Stambułu afgańscy celnicy skonfiskowali w Porcie lotniczym Kabul 971 przedmiotów. W Porcie lotniczym Madryt-Barajas dzięki współpracy policji hiszpańskiej i kolumbijskiej przechwycono bardzo rzadkie artefakty prekolumbijskie, w tym unikatową złotą maskę z Tumaco, a także parę złotych figurek i biżuterię. W Hiszpanii aresztowano 3 przemytników, a w Bogocie przeprowadzono przeszukania w domach. W ten sposób skonfiskowano kolejne prekolumbijskie obiekty (242); to największa konfiskata w historii tego kraju. Dochodzenie ws. online'owej sprzedaży doprowadziło z kolei do przejęcia przez Policia Federal Argentina 2500 starożytnych monet. Latvijas Valsts Policija skonfiskowała 1375 monet. Oprócz tego na liście odzyskanych obiektów znalazły się skamieniałości, obrazy, ceramika, broń historyczna czy fryz z wapienia. Liczba aresztowanych i obiektów pokazuje skalę i globalny zasięg nielegalnego handlu artefaktami. Każdy kraj z bogatym dziedzictwem może się stać potencjalnym celem - podkreśla sekretarz generalny Interpolu Jürgen Stock. Ważną częścią operacji był tydzień cyberpatrolowy, zorganizowany przez Departament Ochrony Dziedzictwa Kulturowego Korpusu Karabinierów. Prace zespołu doprowadziły do przejęcia 8670 obiektów przeznaczonych do sprzedaży w Internecie (28% ogółu obiektów odzyskanych w czasie akcji). Przestępczość zorganizowana ma wiele twarzy. Handel dobrami kulturowym jest jedną z nich. To nie wytworny biznes, prowadzony przez ekstrawaganckich fałszerzy-dżentelmenów, ale międzynarodowe siatki przestępcze. Nie można tego rozpatrywać oddzielnie od zwalczania przemytu narkotyków i broni - podsumowuje dyrektorka wykonawcza Europolu Catherine de Bolle. « powrót do artykułu
  18. Grupa hakerska Shiny Hunters włamała się na GitHub-owe konto Microsoftu, skąd ukradła 500 gigabajtów danych z prywatnych repozytoriów technologicznego giganta. Dane te zostały następnie upublicznione na jednym z hakerskich forów. Nic nie wskazuje na to, by zawierały one jakieś poufne czy krytyczne informacje. Ataku dokonali ci sami przestępcy, którzy niedawno ukradli dane 91 milionów użytkowników największej indonezyjskiej platformy e-commerce Tokopedii i sprzedali je za 5000 USD. Jak mówią eksperci, Shiny Hunters zmienili w ostatnim czasie taktykę. Na dowód dokonania ataku na konto Microsoftu hakerzy dostarczyli dziennikarzom zrzut ekranowy, na którym widzimy listę prywatnych plików developerów Microsoftu. Początkowo przestępcy planowali sprzedać te dane, ale w końcu zdecydowali się udostępnić je publicznie. Jako, że w ukradzionych danych znajduje się m.in. tekst i komentarze w języku chińskim, niektórzy powątpiewają, czy rzeczywiście są to pliki ukradzione Microsoftowi. Jednak, jak zapewniają redaktorzy witryny Hack Read, ukradziono rzeczywiście pliki giganta z Redmond. Przedstawiciele Shiny Hunters informują, że nie mają już dostępu do konta, które okradli. Microsoft może zatem przeprowadzić śledztwo i poinformować swoich klientów o ewentualnych konsekwencjach ataku. Sama firma nie odniosła się jeszcze do informacji o włamaniu. GitHub to niezwykle popularna platforma developerska używana do kontroli wersji, z której korzysta 40 milionów programistów z całego świata. W październiku 2018 roku została ona zakupiona przez Microsoft za kwotę 7,5 miliarda dolarów. « powrót do artykułu
  19. Po przeanalizowaniu danych z 10 krajów, w tym z Chin, Niemiec, Francji, Włoszech, USA, Szwajcarii czy Korei Południowej, naukowcy doszli do wniosku, że istnieje silna korelacja pomiędzy niedoborami witaminy D a odsetkiem zgonów na COVID-19. Okazało się, że w krajach o wysokim odsetku zgonów, jak Włochy, Hiszpania czy Wielka Brytania, pacjenci mieli niższy poziom witaminy D niż pacjenci w innych krajach. Naukowcy ostrzegają jednak, że nie oznacza to, że należy brać suplementy, tym bardziej, jeśli nie mamy stwierdzonych niedoborów tej witaminy. Uważam, że ludzie powinni wiedzieć, iż niedobory witaminy D mogą odgrywać rolę w śmiertelności, ale nie oznacza to, że każdy powinien ją zażywać, mówi główny autor badań, profesor Vadim Backman z Northwestern University. Ta kwestia wymaga dalszych badań i mam nadzieję, że nasza praca zainspiruje kogoś do ich podjęcia. Nasze badania mogą też wskazywać na jeden z mechanizmów zgonów. Jeśli zostanie on potwierdzony, być może przyda się to podczas leczenia, dodaje uczony. Backman i jego zespół postanowili przyjrzeć się poziomowi witaminy D, gdyż stwierdzili, że istnieje trudna do wyjaśnienia różnica odsetka zgonów pomiędzy poszczególnymi krajami. Sugerowano, że może mieć to związek z poziomem opieki zdrowotnej, liczbą wykonanych testów, rozkładem grup wiekowych czy istnieniem różnych szczepów koronawirusa. Jednak Backman podchodził do tego sceptycznie. Nie wydaje się, by któryś z tych czynników odgrywał znaczącą rolę. System opieki zdrowotnej w północnych Włoszech jest jednym z najlepszych na świecie, a różnice w odsetkach zgonów widać nawet w tych samych grupach wiekowych. Są oczywiście duże różnice pomiędzy liczbą wykonywanych testów, jednak różnice w odsetku zgonów utrzymują się nawet gdy popatrzymy na kraje, które testują tyle samo, dodaje. Zauważyliśmy jednak istnienie silnej korelacji pomiędzy witaminą D a odsetkiem zgonów, mówi Backman. Po analizie ogólnodostępnych danych naukowcy odkryli, że istnieje silny związek pomiędzy poziomem witaminy D a występowaniem burzy cytokinowej, czyli uogólnionego stanu zapalnego spowodowanego nadmierną reakcją układ odpornościowego, oraz pomiędzy poziomem witaminy D a odsetkiem zgonów. Burza cytokinowa może poważnie uszkodzić płuca, doprowadzić do zespołu ostrej niewydolności oddechowej i zgonu pacjenta, mówi doktor Ali Daneshkhah, główny autor artykułu, który opublikowano w medRxiv. Wydaje się, że właśnie to zabija większość pacjentów z COVID-19, a nie bezpośrednie uszkodzenie płuc przez wirusa. Chorzy umierają z powodu chybionego ataku ich własnego układu odpornościowego, dodaje. Backman mówi, że dzięki prawidłowemu poziomowi witaminy D nasz układ odpornościowy nie tylko lepiej działa, ale też z mniejszym prawdopodobieństwem stanie się nadmiernie reaktywny. Korelacja pomiędzy witaminą D a odsetkiem zgonów na COVID-19 jest bardzo silna. Nie zapobiegłoby to zarażeniu, ale mogłoby zmniejszyć liczbę komplikacji i zapobiec zgonom wśród chorych . Zdaniem uczonego, może to też wyjaśniać, dlaczego dzieci praktycznie nie umierają na COVID-19. Mają one bowiem nie w pełni wykształcony swoisty układ odpornościowy, który stanowi drugą linię obrony organizmu i który ma większą tendencję do nadmiernego reagowania. Dzieci polegają głównie na odpowiedzi immunologicznej nieswoistej. To może wyjaśniać mniejszy odsetek zgonów w tej grupie. Backman podkreśla, że nie należy na własną rękę przyjmować suplementów z witaminą D, gdyż może mieć to negatywne skutki uboczne. Konieczne są też dalsze badania, by stwierdzić, czy rzeczywiście witamina D może chronić przed komplikacjami w przypadku zachorowania na COVID-19. Trudno powiedzieć, jaka dawka witaminy D byłaby pomocna w przypadku COVID-19. Wiadomo, że niedobór witaminy D jest szkodliwy i że łatwo można go uzupełnić prawidłową suplementacją, dodaje uczony. « powrót do artykułu
  20. US Air Force zapowiedziały kolejną misję tajemniczego mini wahadłowca X-37B. Pojazd wystartuje 16 maja. Będzie to już jego szósty pobyt w przestrzeni kosmicznej. O wcześniejszych misjach nie wiemy praktycznie niczego, poza tym, że przeprowadzano podczas nich tajne testy. Tym razem Amerykanie uchylili jednak rąbka tajemnicy. Wiemy, że USA posiadają dwa mini-wahadłowce tego typu. Długość każdego z nich to 8,8 metra, a rozpiętość skrzydeł wynosi 4,6 metra. Duże wahadłowce miały długość 37 metrów, przy rozpiętości skrzydeł 24 metrów. Pierwszy start X-37B odbył się w kwietniu 2010 roku, a pojazd wrócił na Ziemię po 224 dniach. Kolejne misje były coraz dłuższe. Ostatnia, najdłuższa, odbyła się pomiędzy 7 września 2017 a 27 października 2019 roku. Trwała więc 779 dni. W czasie pierwszych czterech pojazd był wynoszony przez rakietę Atlas V, podczas ostatniej wykorzystano Falcona 9. Najbliższa misja, OTV-6, wystartuje na pokładzie Atlasa V. W ramach tej ważnej misji przeprowadzili więcej badań niż podczas którejkolwiek z wcześniejszych. Znajdą się wśród nich dwa eksperymenty NASA, poinformowała sekretarz US Air Force, Barbara Barrett. Wyjaśniła, że jeden z eksperymentów dla NASA będzie badał wpływ promieniowania kosmicznego na nasiona, a podczas drugiego zostanie sprawdzone zachowanie się różnych materiałów w przestrzeni kosmicznej. Znacznie bardziej interesująco wygląda inny eksperyment, który zostanie przeprowadzony na zlecenie U.S. Naval Research Laboratory. W jego ramach badana będzie technologia zamiany energii słonecznej na energię mikrofalową i jej transfer na Ziemię. Nie zdradzono przy tym żadnych szczegółów, jednak z wcześniejszych informacji napływających z Naval Research Laboratory wiemy, że z technologią taką wiązane są duże nadzieje,  Dzięki niej Amerykanie mogliby stworzyć drony pozostające w powietrzu przez bardzo długi czas, może nawet bezterminowo, gdyż otrzymywałyby energię z satelitów. Ponadto satelity byłyby zdolne do przekazywania energii w dowolne miejsce na Ziemi, ewentualnie do pojazdów kosmicznych czy innych satelitów. Dzięki takiej technologii jednostki wojskowe czy zespoły naukowe działające w odległych miejscach globu nie musiałyby polegać na mało wydajnej technologii fotowoltaicznej czy na ciężkich, hałaśliwych zużywających sporo paliwa generatorach. Wystarczyłoby urządzenie z anteną odbierającą mikrofale. Ta sama technologia przydałaby się w regionach katastrof, gdzie zapewniłaby energię na długo zanim możliwe byłoby odbudowanie infrastruktury. Przypomnijmy, że po powrocie (maj 2017) X-37B z misji OTV-4 przyznano, że w czasie misji testowano zaawansowane systemy nawigacyjne, kontrolne, napędowe, ochrony termicznej oraz systemy lotu autonomicznego, lądowania i wejścia w atmosferę. Zauważono też wówczas, że X-37B latał niezwykle nisko. Pojawiły się sugestie, że USA testują technologie pozwalające satelitom szpiegowskim na latanie nisko nad Ziemią. To pozwoliłoby na wykonywanie bardziej dokładnych zdjęć, ale wymagałoby znacznie więcej paliwa. Wiemy też, że w ramach OTV-6 z pokładu mini wahadłowca zostanie wypuszczony niewielki satelita FalconSat-8, który przeprowadzi pięć eksperymentów na potrzeby U.S. Air Force Academy. Nie wiemy za to, jak długo potrwa misja OTV-6. « powrót do artykułu
  21. Zmiany klimatyczne spowodowały, że na niektórych obszarach Ziemi coraz częściej panują warunki zabójcze dla człowieka. Amerykańsko-brytyjski zespół naukowy informuje, że w porównaniu z rokiem 1979 dwukrotnie zwiększyła się częstotliwość występowania temperatury mokrego termometru (TW) pomiędzy 27 a 35 stopni Celsjusza. Co prawda granicą śmierci przy temperaturze mokrego termometru jest 35 stopni, jednak poważne uszkodzenia ciała i zgony mogą mieć miejsce w niższych temperaturach, dlatego uwzględniono je w analizie. Szczegółowo o wyliczeniach dotyczących śmiertelnej dla człowieka temperatury mokrego termometru informowaliśmy przed 10 laty. Przypomnijmy, że temperatura mokrego termometru to temperatura odczuwana, gdy mokra skóra wystawiona jest na działanie poruszającego się powietrza. Brana jest zatem pod uwagę temperatura i wilgotność. Dla człowieka i większości ssaków śmiertelna jest 6-godzinna ekspozycja na TW przekraczającą 35 stopni Celsjusza. Przy tej temperaturze, w połączeniu z dużą wilgotnością, organizm przestaje się chłodzić. Same procesy metaboliczne w naszych organizmach generują podczas spoczynku około 100 watów. Aby schłodzić organizm konieczne jest, by skóra była chłodniejsza od jego wnętrza, a otoczenie było chłodniejsze od skóry. Chłodzimy się wydzielając pot, który odparowuje z powierzchni skóry. Przy takich warunkach jak wspomniane, odparowywanie potu staje się niemożliwe. Jak już wspomniano, tą śmiertelną granicą jest 35 stopni Celsjusza w połączeniu z duża wilgotnością. Jednak niższe temperatury też są niebezpieczne. Fala upałów, która w 2003 roku zabiła w Europie tysiące osób, nigdy nie przekroczyła 28 stopni Celsjusza TW. Dlatego też podczas obecnych badań pod uwagę wzięto zakres 27–35 stopni TW. Dotychczas sądzono, że na wyraźnie częstsze pojawianie się śmiercionośnej TW będzie trzeba poczekać do drugiej połowy obecnego wieku. Jednak założenia takie robiono przy badaniach biorących pod uwagę dość duże obszary. Naukowcy z Colin Raymond (Jet Propulsion Laboratory, Columbia University), Tom Matthews (Loughborough University) i Radley M. Horton (Columbia University) skupili się na analizie danych z 7000 stacji pogodowych. Analiza danych ze stacji pogodowych pokazuje, że w niektórych nadbrzeżnych obszarach subtropikalnych już zaczęłą pojawiać się TW wynosząca 35 stopni Celsjusza a ogólna częstotliwość występowania ekstremalnego gorąca i wilgotności zwiększyła się ponaddwukrotnie od 1979 roku. Ostatnie doniesienia o miejscowym przekraczaniu przez wody powierzchniowe oceanów temperatury 35 stopni tylko uwiarygadniają te dane, czytamy w pracy The emergence of heat and humidity too severe for human tolerance opublikowanej na łamach Science. Większość przypadków zbliżania się do niebezpiecznej granicy ma miejsce w Zatoce Perskiej, Indiach, Pakistanie i na południowym-zachodzie Ameryki Północnej. Natomiast w miejscach takich jak Jacobabad (Pakistan) i Ras al Khaimah (Zjednoczone Emiraty Arabskie) 35 stopni Celsjusza TW została przekroczona po raz pierwszy w historii. Na szczęście wydarzenia takie są wciąż krótkotrwałe, większość ludzi może więc uniknąć niebezpieczeństwa, tym bardziej, gdy można schronić się w pomieszczeniu. Jednak tego typu fale upałów będą miały miejsce częściej i nie tylko w tropikach. Część specjalistów zwraca uwagę, że nie powinniśmy przywiązywać się do granicy 35 stopni C TW, gdyż na różnych ludzi temperatura i wilgotność powietrza mają różny wpływ. Z pewnością bardziej zagrożone są osoby starsze i chore. Fale upałów będą wymagały zmiany sposobu funkcjonowania wielu ludzi. Coraz częściej będzie zdarzało się, że rolnicy czy robotnicy budowlani będą musieli – dla własnego bezpieczeństwa – poczekać z pracą aż temperatura spadnie. O tym, że nadmierne ciepło może być zabójcze niech świadczy fakt, że w USA, gdzie mieszkańcy mają powszechny dostęp do klimatyzacji, upały zabijają już więcej ludzi niż mrozy, powodzie czy huragany. « powrót do artykułu
  22. Naukowcy od dawna zastanawiali się, dlaczego u żebropławów z gatunku Mnemiopsis leidyi, zwanych orzechami morskimi, bardzo dużo larw pojawia się późnym latem, mimo że młode nie mają szans na przeżycie zimy. Rozwiązanie zagadki okazało się dość makabryczne. Mnemiopsis leidyi to zwierzę pochodzące z zachodnich części północnego Atlantyku. W ostatnich dekadach pojawiło się na europejskich wodach, w tym Zatoce Gdańskiej, gdzie zostało zawleczone w wodach balastowych statków. W zachodnich częściach Bałtyku gatunek intensywnie rozmnaża się pod koniec lata i sieje spustoszenie w tutejszej faunie, pożerając jaja i larwy ryb oraz małe skorupiaki. Jednak dorosłe osobniki potrzebują olbrzymiej ilości pożywienia, by przetrwać zimę. I tutaj dochodzimy do naszej zagadki, a raczej jej makabrycznego rozwiązania. Badania prowadzone w fiordzie w pobliżu Danii wykazały, że żebropławy po to produkują tak dużo larw pod koniec lata, by je pożreć. To dzięki kanibalizmowi mogą przetrwać zimę. Dzięki wysypowi larw, dorosłe osobniki mają olbrzymią ilość pożywienia na 2-3 tygodnie, dzięki czemu gromadzą w organizmach tak duże rezerwy energetyczne, że mogą w ogóle nie odżywiać się przez 80 zimowych dni. Naukowcy nie do końca rozumieją bilans energetyczny tego zjawiska. Mnemiopsis leidyi są obojniakami zdolnymi do samozapłodnienia, zatem te same osobniki, które dają początek młodym, żywią się młodymi. Posiadanie potomstwa wymaga wielkich nakładów energetycznych. Z pewnością jednak bilans kanibalizmu jest dodatni, gdyż larwy żyją przez jakiś czas i same się odżywiają, gromadząc energię, z której później korzystają dorosłe. Mnemiopsis leidyi został zawleczony przez człowieka i sieje spustoszenie w Bałtyku, Morzu Kaspijskim i Czarnym. « powrót do artykułu
  23. W Andach znajdują się jedne z najsłynniejszych i najlepiej przebadanych stanowisk archeologicznych na świecie. Dostarczają nam one wielu bezcennych informacji o rozprzestrzenianiu się rolnictwa czy budowie i upadku potęgi Inków. I mimo tego, że są tak dobrze poznane, wciąż potrafią zaskoczyć. Największe badania zachowanych starych genomów w Ameryce Południowej wykazały, że w regionie, w którym pojawiały się i znikały kolejne cywilizacje, przetrwali potomkowie wczesnych osadników. Badania te rzucają światło na region, który był domem jednych z najintensywniej badanych cywilizacji. Teraz zaczynamy rozumieć również jego historię biologiczną, mówi Jennifer Raff z University of Kansas, która nie była zaangażowana w najnowsze badania. Inkowie to najbardziej znana cywilizacja, jaka zamieszkiwała w Andach Centralnych. Jednak poprzedzały ich liczne inne rozwinięte cywilizacje jak Wari, Moche, Nasca czy Tiwanaku. Naukowcy z Uniwersytetu Harvarda, Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka, Francis Crick Institute, University of Cambridge, Uniwersytetu Kalifornijskiego i wielu innych prestiżowych instytucji, przeprowadzili analizę genetyczną 64 genomów osób, żyjących od około 9000 do około 500 lat temu, ze szczególnym uwzględnieniem okresów wzrostu i upadku cywilizacji. Genomy te porównali pomiędzy sobą oraz z 25 wcześniej zsekwencjonowanymi starożytnymi genomami. Dzięki badaniom dowiedzieli się, że dzisiejsza struktura genetyczna ludności tamtych regionów zaczęła ustalać się nie później niż 5800 lat temu po tym, jak doszło do dwustronnego przepływu genów pomiędzy górskimi regionami północy i południa oraz pomiędzy górami a wybrzeżem. W okresie pomiędzy 2000 a 500 lat temu dochodziło do minimalnego mieszania genów pomiędzy sąsiadującymi grupami. Jednocześnie jednak znaleziono dowody na to, że w samym sercu Tiahuanaco i imperium Inków mieszkali ludzie o różnym pochodzeniu oraz na przypadki długodystansowego przemieszczania się ludzi pomiedzy Andami i Argentyną oraz północno-zachodnimi Andami a basenem Amazonki. Widzimy tutaj zatem przeciwieństwo procesów, których doświadczyła w tym samym czasie Eurazja. Okres ostatnich 2000 lat to czas wielkich przepływów genów i wędrówek ludów na w Europie i Azji. Tymczasem w Andach Centralnych, pomimo powstawania i upadku kolejnych cywilizacji, ludność zachowała ciągłość genetyczną. Nie była przy tym izolowana. Jak mówi archeolog Luis Jaime Castillo, duże ośrodki Inków czy Tiahuanaco przypominały współczesny Nowy Jork, żyły tam obok siebie różne grupy ludności. Wyniki badań omówiono w artykule A Paleogenomic Reconstruction of the Deep Population History of the Andes opublikowanym na łamach Cell. « powrót do artykułu
  24. Naukowcy z Uniwersytetu Śląskiego oraz Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach zaprojektowali płetwy, które są ultralekkie, zbudowane z materiałów o właściwościach przeciwdrobnoustrojowych oraz bezpieczne dla stawów skokowych i kolanowych. Zostały one objęte ochroną patentową przyznaną przez Urząd Patentowy RP oraz ochroną wzoru przemysłowego na mocy certyfikatu przyznanego przez Urząd Unii Europejskiej ds. Własności Intelektualnej (EUIPO). Płetwy tego typu przeznaczone są do pływania rekreacyjnego, sportowego, rehabilitacyjnego lub nurkowania. Mogą znaleźć także zastosowanie w nauce pływania oraz w pływaniu amatorskim. Przeciwbakteryjny i przeciwgrzybiczny materiał Na ten jeden produkt składa się tak naprawdę kilka wynalazków i wzorów przemysłowych. Zależało nam przede wszystkim na tym, aby płetwy były wykonane z materiału o właściwościach przeciwbakteryjnych i przeciwgrzybicznych, co ma szczególne znaczenie na basenach czy w wypożyczalniach sprzętu pływackiego – mówi dr hab. Andrzej Swinarew, prof. UŚ, współautor chronionych rozwiązań. Na rynku dostępnych jest wiele takich akcesoriów, jednak brakuje bezpiecznych i higienicznych płetw dla użytkowników, które byłyby z jednej strony przyjazne dla skóry człowieka, a z drugiej – chroniły tę skórę przed bakteriami i grzybami. Naukowcy zaproponowali więc odpowiednie materiały, z których mogłyby być skonstruowane przede wszystkim buty płetwy. Chodzi o elastomer termoplastyczny z domieszkami nanocząstek, dzięki którym autorzy wynalazków uzyskali interesujące właściwości przeciwdrobnoustrojowe. Zaprojektowany produkt może więc być z powodzeniem stosowany na basenach oraz w ośrodkach rehabilitacyjnych i sportowych, w tym w wypożyczalniach sprzętu pływackiego. To rozwiązanie zostało objęte ochroną patentową. Sprawność hydrodynamiczna Jestem pracownikiem Uniwersytetu Śląskiego, zajmuję się inżynierią biomedyczną, ale pracuję także na AWF-ie w Katowicach w Katedrze Sportów Indywidualnych. Wynalazki są przykładem łączenia kilku moich zainteresowań. Oprócz odpowiedniego materiału, równie ważne było więc poprawienie sprawności hydrodynamicznej takich płetw – mówi prof. Andrzej Swinarew. Płetwy są ultralekkie, składają się z buta z zastosowanym systemem zapięcia paskowego oraz specjalnie zaprojektowanym wyprofilowanym piórem, dzięki któremu naukowcom udało się poprawić sprawność hydrodynamiczną produktu. Zależało nam na tym, aby płetwy, pełniąc swoje podstawowe funkcje, były jednocześnie bardziej przyjazne dla naszego organizmu. Jestem pasjonatem pływania, uczę ludzi tego sportu, wiedziałem więc, jakich rozwiązań szukamy. Wspólnie z innymi naukowcami opracowaliśmy modele płetw, opierając się na naszej wiedzy i doświadczeniu – dodaje naukowiec z Uniwersytetu Śląskiego. Płetwy są więc elastyczne, dzięki czemu w mniejszym stopniu obciążają stawy skokowe oraz kolanowe. Mogą być używane także przez osoby, u których stwierdzono urazy tych stawów, nadają się do prowadzenia rehabilitacji kręgosłupa i wzmacniania mięśni głębokich (core). Dzięki odpowiednio zaprojektowanym piórom płetw zwiększa się prędkość i efektywność pływania, zarówno kraulem, żabką, jak i delfinem. Zaletą chronionych rozwiązań jest niski koszt zaproponowanych materiałów, z których wykonane mogą być poszczególne elementy płetwy, a cały proces produkcyjny nie wymaga stosowania skomplikowanych technik przetwórczych, co obniża koszty produkcji. Dzięki temu płetwy nadają się nawet do produkcji krótkoseryjnych. Naukowcy zaproponowali kilka różnych materiałów, z których mogą być wykonane tak zaprojektowane płetwy. Te rozwiązania również zostały objęte ochroną patentową. Przedmiotem pierwszego patentu jest zastosowanie poliuretanu o odpowiedniej twardości, przedmiotem drugiego – wykorzystanie kevlaru bądź jego mieszanki z innymi materiałami – dla uzyskania płetw o odpowiednich mechanicznych i fizycznych właściwościach zapewniających lepszą sprawność hydrodynamiczną tych produktów. Chroniony design Zaprojektowane przez naukowców płetwy mają także oryginalny, atrakcyjny wygląd, w związku z czym wzór przemysłowy został zgłoszony dodatkowo do Urzędu Unii Europejskiej ds. Własności Intelektualnej (EUIPO). Na mocy przyznanego właśnie certyfikatu design płetw jest chroniony na terenie całej Unii Europejskiej. Autorami chronionych rozwiązań są: dr hab. Andrzej Swinarew, prof. UŚ i Jadwiga Gabor z Wydziału Nauk Ścisłych i Technicznych UŚ oraz dr hab. Arkadiusz Stanula, prof. AWF z Akademii Wychowania Fizycznego im. Jerzego Kukuczki w Katowicach, a także: dr hab. Andrzej Ostrowski, prof. AWF, dr hab. Tadeusz Ambroży, prof. AWF oraz doc. dr Aleksander Skaliy. « powrót do artykułu
  25. Czternastego kwietnia Operational Land Imager (OLI) satelity Landsat 8 uwiecznił kwitnienie morza pozłotek kalifornijskich (zwanych też maczkami) w Antelope Valley California Poppy Reserve. A wszystko kilka mil na zachód od Centrum Badania Lotu imienia Neila A. Armstronga NASA. Naukowcy podkreślają, że zdjęcia wykonano w okolicach albo w samym szczycie kwitnienia. Pozłotki zakwitły po znaczących opadach w marcu i kwietniu. Tej wiosny w Lancaster spadło ok. 27 cm deszczu, ok. 10 cm powyżej średniej. Dodatkowe opady mogą spowodować, że kwiaty utrzymają się dłużej niż zwykle [...]. Intensywne kwitnienie maczków w Antelope Valley California Poppy Reserve przypada zazwyczaj na koniec zimy-wczesną wiosnę, czyli na okres od połowy lutego do połowy maja. Dokładny czas zależy od ilości opadów. Jak podkreślają strażnicy, w tym roku padać zaczęło z opóźnieniem. Nazwa parku nawiązuje do maczków, ale tutejsze łąki cieszą oko także innymi kwiatami, np. Castilleja exserta.   « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...