Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Przed kilkoma tygodniami 11-letni Zvi Ben-David był z rodziną na wycieczce w Nahal HaBesor, gdy jego uwagę przykuł leżący na ziemi przedmiot. Okazało się, że to ceramiczna figurka przedstawiająca kobietę. Jego matka, Miriam Ben-David, która jest zawodowym przewodnikiem wycieczek, rozpoznała w figurce ważny obiekt i skontaktowała się z Orenem Shmuelim, okręgowym archeologiem działającym z ramienia Izraelskiego Urzędu ds. Starożytności. Shmueli odebrał od rodziny figurkę i dostarczył ją specjalistom. Teraz wraz Debbie Ben Ami, kuratorką zabytków okresu żelaza i okresu perskiego w Izraelskim Urzędzie ds. Starożytności poinformowali, że chłopiec odkrył coś niezwykłego. Figurka, którą znalazł Zvi,jest rzadka. W zbiorach Skarbów Narodowych mamy tylko jedną taką figurkę. Prawdopodobnie pochodzi ona z V lub VI wieku przed naszą erą, z okresu żelaza lub perskiego. Ma 7 centymetrów wysokości i 6 szerokości. Została wykonana w formie. Przedstawia ona kobietę w szalu, który skrywa jej głowę i szyję. Kobieta ma schematyczną twarz i duży nos. Ma też odsłonięte piersi i splecione pod nimi dłonie, mówią naukowcy. Uczeni wyjaśniają, że figurki kobiet z odsłoniętymi piersiami są znane z różnych epok historii Izraela, w tym z czasów Pierwszej Świątyni. Były powszechnie używane w domach i życiu codziennym, podobnie jak dzisiaj hamsa [przynoszące szczęście amulety – red.]. Figurki te prawdopodobnie były amuletami zapewniającymi ochronę, szczęście i pomyślność. Musimy pamiętać, że w starożytności medycyna była słabo rozwinięta. Była bardzo duża śmiertelność niemowląt, sięgająca ponad 30%. Niewiele wiedziano o higienie i płodności. Amulety dawały nadzieję i były ważnym sposobem starania się o pomyślność. « powrót do artykułu
  2. Co najmniej 30 000 firm i organizacji w USA padło ofiarami ataków, które zostały przeprowadzone dzięki czterem nowo odkrytym dziurom w oprogramowaniu do poczty elektronicznej microsoftowego Exchange Servera. Jak poinformował ekspert ds. bezpieczeństwa, Brian Krebs, chińscy cyberprzestępcy zarazili sieci setki tysięcy organizacji narzędziami,które dają napastnikowi całkowity zdalny dostęp do zarażonych systemów. Microsoft opublikował poprawki 2 marca i zachęca użytkowników Exchange Servera do ich pilnego zainstalowania. Jednocześnie jednak firma poinformowała, że pojawienie się poprawek sprowokowało chińskich cyberprzestępców – grupę, której nadano nazwę „Hafnium” – do zintensyfikowania ataków na niezałatane instalacje Exchange Servera. Eksperci ostrzegają, że przestępcy wciąż mają dostęp do serwerów zhakowanych przed zainstalowaniem łatek. Łatanie nie działa, jeśli serwery już wcześniej zostały skompromitowane. Ci, którzy wykorzystują  powinni sprawdzić, czy nie padli ofiarami ataku, oświadczył amerykański National Security Council. Brian Krebs Dodaje, że użytkownicy Outlook Web Access serwera powinni sprawdzić okres pomiędzy 26 lutego a 3 marca. To właśnie w tym czasie mogło dojść do ataków. Zaniepokojenie problemem i rosnącą liczbą ofiar wyraził też Biały Dom. Nowo odkryte błędy pozwalają przestępcom na zdalne wykonanie kodu. Do przeprowadzenia pierwszego ataku konieczna jest możliwość ustanowienia niezabezpieczonego połączenia z portem 443 Exchange Servera, informuje Microsoft. Wspomniane błędy odkryto w oprogramowaniu Exchange Server 2013, 2016 i 2019. Chińska grupa Hafnium, która przeprowadza wspomniane ataki najpierw wykorzystuje dziury typu zero-day lub ukradzione hasła, by dostać się do atakowanego systemu. Następnie instalowana jest tam powłoka, dająca przestępcom zdalny dostęp. Później system jest stopniowo infiltrowany i kradzione są z niego dane. Chiński rząd zapewnił, że nie stoi za atakami. « powrót do artykułu
  3. Prawie 560 zaobrączkowanych ptaków, rzadkie gatunki przy karmnikach – to podsumowanie ostatniego sezonu Akcji Karmnik z udziałem studentów Uniwersytetu w Białymstoku. W ramach akcji ptaki były dokarmiane ptaki i odławiane w ornitologiczne siatki, a po zaobrączkowaniu - wypuszczane. Zanotowano najwięcej dzwońców, bogatek i czeczotek, wśród "perełek" pojawiła się sóweczka i krogulec. Studenci prowadzili odłowy przez prawie 3 miesiące. Ptaki były regularnie dokarmiane, a co 2 tygodnie w soboty przy karmnikach rozstawiano ornitologiczne siatki. W ten sposób udało się zaobrączkować 559 ptaków. Studenci przyznają, że to zdecydowanie więcej niż w poprzednim sezonie - wtedy założyli obrączki 343 osobnikom. Podobne działania prowadzono równolegle w 20 miejscach w Polsce. Zebrane podczas Akcji Karmnik dane ornitologiczne trafią do Stacji Ornitologicznej Muzeum i Instytutu Zoologii PAN w Gdańsku, która pełni rolę krajowej centrali obrączkowania ptaków. Może to wynikać ze zmiany lokalizacji karmników i sieci, ponieważ w tym sezonie przenieśliśmy je w głąb terenu dawnych ogródków działkowych sąsiadujących z kampusem UwB. Na tym obszarze wciąż rośnie wiele krzewów owocowych, które razem z dostarczanymi przez nas ziarnami i słoninką tworzyły bogatą i zróżnicowaną ptasią stołówkę. Zdecydowanie bardziej sroga niż w ostatnich latach zima również mogła wpłynąć na większą aktywność ptaków w pobliżu karmników. Choć trzeba dodać, że ptasie zachowania często zaskakują, odbiegają od schematów. Dla przykładu, najwięcej ptaków zostało zaobrączkowanych podczas drugiego odłowu, gdy nie było jeszcze śniegu, a temperatury były dodatnie – mówi Adam Suprunowicz z sekcji ornitologicznej Koła Naukowego Biologów. Ze statystyki akcji wynika, że w sieci złapały się osobniki z 19 gatunków. Najczęściej obrączkowany w tym sezonie był dzwoniec, który minimalnie wyprzedził bogatkę, czyli gatunek, który był najczęściej odławiany w poprzednich sezonach. Trzecim najczęściej obrączkowanym w sąsiedztwie kampusu UwB gatunkiem była czeczotka – zaobrączkowano aż 97 osobników. W innych punktach obrączkowania na terenie kraju czeczotki są bardzo nieliczne. Teren naszego kampusu i jego najbliższa okolica - podobnie jak i całe województwo podlaskie – w pewnym sensie jest dla tego gatunku ostoją w skali kraju. Poza ptakami odwiedzającymi karmniki w licznych stadach, udało nam się zaobrączkować kilka ornitologicznych perełek. Zdecydowanie najciekawszym ptakiem była najmniejsza z europejskich sów - sóweczka. W odróżnieniu od innych gatunków sów jest aktywna głównie za dnia. Jest to jedna z nielicznych udokumentowanych obserwacji tego gatunku na terenie Białegostoku oraz pierwsza w historii badań w ramach Akcji Karmnik sóweczka stwierdzona przy zimowym karmniku w kraju – podkreśla Adam Suprunowicz. Jak relacjonują studenci, sóweczka nie była jedynym drapieżnikiem, który odwiedzał karmnik. Dwa tygodnie po niej studentom udało się odłowić krogulca. Jest to niewielki ptak drapieżny z rodziny jastrzębiowatych, polujący głównie na ptaki wróblowate. Uczestnicy Akcji Karmnik obrączkują ptaki pod okiem licencjonowanego obrączkarza, a także mierzą je i opisują. W ten sposób zbierają dane, które pozwalają na określenie składu gatunkowego oraz liczebności ptaków korzystających z karmników w różnych częściach Polski. Ważnym źródłem wiedzy o ptasich populacjach są też dla nas odłowione ptaki, które już posiadają obrączki. Jednym z nich był w tym sezonie dzięcioł średni – złapał się w sieci podczas szóstego odłowu. Osobnik ten został zaobrączkowany przez studentów z naszego koła naukowego w styczniu 2016 roku. Mimo upływu lat, ptak jest w dobrej kondycji i jak widać jest przywiązany do okolic kampusu – stwierdza Adam Suprunowicz. « powrót do artykułu
  4. Chemicy z UMK dzięki obserwacji chrząszcza pustynnego, który potrafi jednocześnie zbierać i odpychać wodę, chcą stworzyć takie membrany, które będą coraz lepiej transportować wodę i zatrzymywać sole oraz inne zanieczyszczenia. Coraz więcej publikacji naukowych inspiruje się zachowaniami natury. Przykładem powszechnie opisywanym w literaturze jest kwiat lotosu, który sam się oczyszcza. Naukowcy zaczęli zastanawiać się, dlaczego tak się dzieje i oglądać strukturę kwiatu lotosu pod mikroskopami. Doszli do wniosku, że jest silnie hydrofobowa, czyli unika wchłaniania kropel wody, która spływając zbiera pył i kurz. Oznacza to, że siły adhezji, czyli przyczepiania się wody do kwiatu, są bardzo małe, a jednocześnie brud łatwo nanosi się na kroplę wody, co daje efekt samooczyszczania. Dzięki tej obserwacji powstały samoczyszczące się powierzchnie, m.in. farby, dachówki czy tkaniny. Odmienną strukturę mają natomiast płatki róży. Dzięki hydrofobowej powierzchni kropla wody, która spadnie na płatek, przykleja się i nie spada (efekt płatka róży petal effect związany jest z wytworzeniem powierzchni hydrofobowej, ale o dużej adhezji). Ciekawym przypadkiem jest również żaba, chodząca po sufitach – tu pojawia się pytanie, dlaczego nie spada z sufitu o chropowatej powierzchni. Naukowcy postanowili sprawdzić, jak jest zbudowana jej łapka i spróbowali ją odtworzyć. Teraz podobne rozwiązanie możemy spotkać na tzw. kopertach samoprzylepnych. Mają one papierowy pasek, chroniący klej. Można go oderwać bez żadnego problemu, natomiast gdy klej trafi na inny rodzaj papieru i zamkniemy kopertę, nie da się jej otworzyć bez rozcinania. Natura stworzyła też bardziej złożone przypadki. Przykład? Struktura pancerza chrząszcza pustynnego ma dwoistą naturę. Jest jednocześnie hydrofobowa i hydrofilowa, a więc na pancerzu są obszary chłonące wodę i ją odpychające. Dzięki temu chrząszcze mogą przeżyć w tak trudnym środowisku, jakim jest pustynia - nic nie przylepia im się do pancerzyka, szczególnie wilgotny piasek, natomiast woda zbierana na obszarach hydrofobowych umożliwia im picie i przeżycie. Oglądałam film, jak chrząszcz staje rano na łapkach, gdy jest rosa i wychwytuje z tej mgiełki wodę – mówi dr hab. Joanna Kujawa, prof. UMK z Wydziału Chemii. Dzięki temu, że reszta powierzchni pancerza jest pokryta woskiem, woda spływa, a chrząszcz jest w stanie ją pić i przetrwać w tak trudnych warunkach. Naukowcy zaczęli się zastanawiać, jak to rozwiązanie przenieść z natury do laboratorium, bo takie zjawisko jest wykorzystywane w destylacji membranowej. Tam enzymy nanosi się przez absorpcję, czyli przyleganie powierzchniowe, a nie wiązania chemiczne – tłumaczy prof. dr hab. Wojciech Kujawski z Wydziału Chemii UMK. Jeśli jest to absorpcja fizyczna, to łatwo może nastąpić desorpcja, bo tam oddziałują słabe siły. Chodziło o to, żeby wzmocnić membrany, które dzięki połączeniom chemicznym są trwalsze, bo one też się z czasem degradują, ale na pewno wolniej niż te powstające tylko przez fizyczne nałożenie drugiej warstwy. Dobrym pomysłem okazało się wykorzystanie chitozanu, którego na świecie jest bardzo dużo. Chityna, którą łatwo można przekształcić w chitozan, występuje naturalnie w pancerzach m.in. krewetek. Pancerzyków owoców morza są hałdy i nie wiadomo co z nimi robić. Toruńscy naukowcy stwierdzili, że nie dość że jest możliwość skopiowania struktury pancerza chrząszcza, to do tematu można podejść kompleksowo i wykorzystać zalegający chitozan zgodnie z zasadami filozofii zero waste. Dzięki niemu woda będzie jeszcze łatwiej spływać, spełni on więc tę rolę, którą spełnia wosk u chrząszcza. Chemicy zdecydowali, by chitozan przyłączyć w miejscu hydrofilowych wysepek. To jest wymóg destylacji membranowej, że powierzchnia membrany musi być porowata i  hydrofobowa – wyjaśnia prof. Kujawa. - Można znaleźć wiele przykładów wykorzystania chitozanu w membranach, ale nikt wcześniej nie przyłączał go chemicznie. Dało nam to duże pole do popisu - jeśli przyłączymy chitozan chemicznie, to pozostanie na swoim miejscu. Będziemy mieli stabilne połączenie. Naukowcy najpierw modyfikowali chitozan i potem przyczepiali go chemicznie do membrany. Teraz natomiast zdecydowali się najpierw zmodyfikować membranę, a dopiero później dołączyć do niej chitozan. Dzięki temu membrana jest bardziej hydrofilowa, można przepuścić przez nią większy strumień wody. W literaturze nie ma podobnych prac, wiec trudno nam porównywać efekty z innymi – mówi prof. Kujawa. Tam, gdzie fizycznie aplikowano chitozan do zmodyfikowanej membrany, też obserwowano poprawę, ale nie w takim stopniu jak u nas. Dzięki temu możemy dostosowywać materiał do procesu, w którym chcemy go wykorzystywać. Membrana powstająca w trakcie modyfikacji fizycznej jest tak naprawdę „na raz”. Później chitozan przeważnie jest wymywany. Z ciekawości zrobiliśmy próbę stabilność modyfikowanych chemicznie membran do odsalania wody, w dziesięciu długich, kilkudniowych cyklach – zdradza prof. Kujawa. Zaobserwowaliśmy delikatne zmiany, ale nie na tyle znaczące, by nagle wszystko nam się rozpadło. Toruńscy chemicy testowali też odporność membran na zarastanie. Badania prowadzili na sokach owocowych. Przez oddziaływania pulpy owocowej z membraną resztki owoców zostawały na jej  powierzchni, zatykały pory i nie można było jej dłużej używać. Natomiast na powierzchni, mającej w składzie chitozan o dodatkowych właściwościach bakteriobójczych, występują zupełnie inne oddziaływania, pulpa owocowa nie przywiera, a jeśli już się to zdarzy, można bardzo łatwo ją zmyć strumieniem wody, bez dodatków środków chemicznych. Rozwiązanie naukowców z UMK ma szereg praktycznych zastosowań. Chemicy z UMK napisali artykuły na temat tych badań. Pierwszy o przyłączaniu zmodyfikowanego chitozanu do membrany ukazał się w Desalination, drugi o dłączaniu chitozanu do zmodyfikowanej membranie opublikowali w ACS Applied Materials and Interfaces. Badania są realizowane we współpracy z partnerem zagranicznym, prof. Samerem Al-Gharabli z Wydziału Farmacji i Inżynierii Chemicznej Niemiecko-Jordańskiego Uniwersytetu w Ammanie (Jordania). W ramach tej współpracy naukowcy prowadzą wspólne badania skupiające się na wytwarzaniu tzw. „smart materials” - inteligentnych materiałów separacyjnych o kontrolowanych właściwościach do szerokiego spektrum zastosowań. Dzięki swoim odkryciom chcą zrobić takie membrany, które coraz lepiej będą transportować wodę i jednocześnie zatrzymywać sole i inne zanieczyszczenia. Oczywiście to wszystko jest związane z brakiem wody pitnej na Ziemi – tłumaczy prof. Kujawski. W Polsce też będziemy musieli zmierzyć się z tym problemem i to znacznie szybciej, niż sądzą najwięksi pesymiści. Kilka lat temu byłem na seminarium w Jordanii, gdzie usłyszałem, że na problem braku wody należy patrzeć nie przez pryzmat całego kraju, ale poprzez pryzmat bardzo małej jednostki administracyjnej. Jeżeli się zaczyna dzielić kraj na coraz mniejsze kwadraty, to nagle się okazuje, że procent populacji o ograniczonym dostępie do wody gwałtownie rośnie. W Polsce mamy dostęp do wody wzdłuż rzek, ale gdy 20 lat temu byłem w Zakopanem, słyszałem „oszczędzajcie wodę, bo nasze strumienie wysychają”. Tam studnie się zanieczyszczają, źródeł świeżej wody nie ma, więc problem wysychania i obniżania się wód gruntowych zdecydowanie postępuje. Dlatego naukowcy szukają różnych sposobów produkcji wody pitnej. W tej chwili na świecie królują techniki membranowe, wśród których na pierwszy plan wysunęła się odwrócona osmoza. To taki odwrócony proces ciśnieniowy, w którym stosujemy membrany nieporowate i przykładając ciśnienia aż do 60 barów, przepychamy przez nie wodę – wyjaśnia prof. Kujawski. Nazywa się odwróconą osmozą, bo w typowym zjawisku osmozy woda jest zaciągana z roztworu rozcieńczonego do stężonego natomiast tutaj woda jest wypychana z roztworu stężonego przez membranę. Obecnie przepisy dotyczące ochrony środowiska wymagają, by producent czystej wody metodą odwróconej osmozy zagospodarował odrzut, czyli zagęszczoną solankę. Kiedyś instalacje stały nad brzegiem morza i od razu była ona wyrzucana z powrotem. Obecnie trzeba szukać innych metod wykorzystania solanki. Można np. jeszcze bardziej ją zagęścić, do takiego poziomu, żeby zaczęła krystalizować i wykorzystać powstałą w ten sposób sól w innych procesach przemysłowych, np. do produkcji chloru lub wodorotlenku sodowego. W okolicach Torunia chlor z solanki produkują dwa duże zakłady: we Włocławku i Inowrocławiu. Do przetwarzania solanki można też zastosować odwróconą destylację i to jest przykład naszych prac związanych z chrząszczami – mówi prof. Kujawski.  Stosujemy membrany hydrofobowe, porowate, przenoszące ciecz ze strony zasilającej na stronę odbierającą, a ponieważ sól jako taka jest nielotna, przez membranę przenosimy tylko ten składnik, który można odparować przez pory membrany. Chociaż odwrócona osmoza wysunęła się na czoło stosowanych obecnie technik membranowych, nie jest ona bezproblemowa. W trakcie procesu pojawia się ciśnienie osmotyczne, które potrafi być bardzo wysokie, a żeby zastosować odwróconą osmozę, ciśnienia muszą być wyższe od osmotycznego. Oznacza to, że już na starcie należy przyłożyć ciśnienie wyższe niż osmotyczne i to jest koszt, który trzeba włożyć w sam proces. Natomiast w destylacji membranowej wysiłek energetyczny jest zdecydowanie mniejszy, ponieważ cały proces polega na nieco innych właściwościach fizykochemicznych. Destylacja szczególnie sprawdza się w gorących krajach, takich jak Włochy, Hiszpania, Grecja, tam gdzie działają efektywne panele słoneczne.  Mając hotel na uboczu, do którego trzeba dostarczyć świeżą wodę, montuje się panel słoneczny na dachu, który podgrzewa wodę do destylacji membranowej. W efekcie z jednej strony mamy gorącą wodę, która płynie do układu, a z drugiej - chłodną wodę, która jest wykraplana. W ten sposób można tanio produkować wodę pitną, ale w niewielkich ilościach, podczas gdy przy odwróconej osmozie mówimy o milionach litrów dziennie. Dodatkowo w krajach mających dostęp do taniej energii elektrycznej można stosować tzw. elektrodializę, czyli wykorzystywać membrany specjalnego typu, ułatwiające transport jonów, a nie wody. W stronę katody przemieszczają się kationy, a w stronę anody - aniony i zostanie woda. Jest jeszcze tzw. osmoza naturalna, która też może służyć do oczyszczania ścieków i wyciągania wody. Przelatuje ona przez membranę z roztworu rozcieńczonego w kierunku stężonego. Później trzeba jeszcze z tego stężonego roztworu, który w trakcie procesu się rozcieńcza, odzyskać w jakiś sposób wodę, do czego potrzebna jest dodatkowa metoda. Destylacja membranowa jako zjawisko ma około 50 lat. Naukowcy zainteresowali się nią na początku lat 70. ubiegłego wieku, ale dopiero od kilkunastu lat powstają firmy budujące komercyjne instalacje o małej wydajności zaopatrujące w wodę pitną domki czy hotele. W Europie największe stanowisko badawcze nad destylacją membranową znajduje się w hiszpańskiej Almerii. Do napędzania różnych procesów wykorzystywana jest tam energia słoneczna – mówi prof. Kujawski. Hiszpanie mają gigantyczne zwierciadło, które zbiera promienie słoneczne, ono podgrzewa nie tylko wodę, ale też metale, ciepło wykorzystywane jest do ogrzewania, a przy okazji mają też kilka zestawów do destylacji membranowej i po prostu badają efektywność różnych konfiguracji. Miałem okazję kilka lat temu zwiedzić to centrum i muszę przyznać, że robi wrażenie. Chemicy zapewniają, że ludzie piją już wodę morską, może jeszcze nie w Polsce, ale np. w Izraelu już tak. Tam do jej produkcji wykorzystywany jest proces odwróconej osmozy, natomiast w hotelach na Malediwach – destylacji membranowej. W Ameryce są plemiona, które nadal prowadzą koczowniczy tryb życia – opowiada prof. Kujawski. Naukowcy jednego z uniwersytetów przystosowali autobus szkolny, ma panele słoneczne na dachu, w środku system do destylacji membranowej i oni jeżdżą i produkują koczownikom wodę m.in. dlatego, że oni przemieszczają się po obszarze, na którym woda jest zatruta pierwiastkami typu arsen. Trzeba pamiętać, że woda po destylacji membranowej, to woda destylowana więc tak naprawdę przed spożyciem trzeba ją zmineralizować. Naukowcy mówią żartobliwie: jest goła i trzeba ją ubrać. Trudno oszacować, czy produkcja wody pitnej z wody morskiej jest kosztowna. Wszystko zależy od tego, jakie ilości chcemy osiągnąć i z jakiej technologii skorzystać. Kraje leżące w Zatoce Perskiej stosowały metody termiczne, to były jedne z pierwszych metod do produkcji wody pitnej z morskiej, w których woda morska jest wielokrotnie odparowywana i skraplana. Potrzeba do tego dużo ciepła, ale te państwa miały czym grzać, więc grzały. Później, na początku lat 60. ubiegłego wieku wyprodukowano pierwsze membrany i chwile później zaczęto je wykorzystywać do filtracji. Trzeba też pamiętać, że jeżeli brakuje nam wody pitnej, to zapłacimy każdą cenę, żeby ją mieć – podsumowuje prof. Kujawski. « powrót do artykułu
  5. Naukowcy i inżynierowie z kanadyjskiej firmy Xanadu Quantum Technologies we współpracy z amerykańskim Narodowym Instytutem Standardów i Technologii, stworzyli programowalny, skalowalny kwantowy fotoniczny układ scalony, na którym można uruchamiać różne algorytmy. Szczegóły układu zostały opisane na łamach Nature. Naukowcy i firmy na całym świecie pracują nad praktycznymi komputerami kwantowymi. Maszyny takie byłyby w stanie wykonywać obliczenia, których za pomocą komputerów klasycznych nie da się przeprowadzić w rozsądnym czasie. Obecnie dominują dwie technologie – układy oparte na materiałach nadprzewodzących oraz na jonach złapanych w pułapkę. Obie mają swoje wady i zalety, a jedną z najpoważniejszych wad jest konieczność schłodzenia takich układów do bardzo niskich temperatur, co praktycznie wyklucza skalowanie takich rozwiązań i zastosowanie ich w większości miejsc, w których stosujemy obecne komputery. Znacznie mniej rozpowszechnione i mniej nagłośnione są technologie bazujące na fotonice. W tego typu układach trudniej jest bowiem uzyskać i przekazywać stany kwantowe. Z kolei olbrzymią zaletą takich układów jest fakt, że mogą pracować w temperaturze pokojowej. Teraz inżynierowie z Xanadu donoszą, że pokonali część problemów związanych z układami fotonicznymi i stworzyli działający chip, który można skalować i uruchamiać na nim różnego typu algorytmu. Firma ogłosiła, że moc obliczeniowa kość X8 zostanie komercyjnie udostępniona. Zainteresowani będą mogli skorzystać z 8- lub 12-kubitowego systemu. « powrót do artykułu
  6. Późną jesienią zeszłego roku członkowie Stowarzyszenia Mieszkańców Gminy Annopol Szansa prowadzili w okolicach Zawichostu (woj. świętokrzyskie) poszukiwania zabytków z wykorzystaniem detektorów metalu. Odkryli m.in. 3 wczesnośredniowieczne groty strzał do łuku. Przekazano je do sandomierskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Kielcach. We wszystkich trzech przypadkach są to groty z trzpieniem służącym do osadzania w drzewcu, czyli brzechwie strzały. Jest to typ szczególnie popularny w Europie Wschodniej i wśród ludów koczowniczych; w Europie Zachodniej, w tym na ziemiach polskich, przeważają zaś groty strzał z tulejkami. Jak poinformował Kopalnię Wiedzy dr hab. Marek Florek, dwa z grotów, o liściach deltoidalych, w przekroju poprzecznym mające kształt prostokąta, reprezentują typ grotów "przeciwpancernych", mogących przebijać zbroje (pancerze, kolcze). Ogólnym pokrojem najbardziej przypominają one egzemplarze typu 100, wg klasyfikacji grotów strzał z Europy Wschodniej A.F. Medvedeva, różniąc się jednak od nich trójkątnym, a nie płaskim zakończeniem ostrza. Wg Medvedeva, takie groty były rozpowszechnione na Rusi i wśród Bułgarów Nadwołżańskich od połowy XI do połowy XIII w. Miały wyjść z użycia po najeździe mongolskim na Ruś (w latach 40. XIII w.), ale nie można wykluczyć, że były wykorzystywane także później, w tym przez Mongołów. Dr Florek dodaje, że trzeci grot posiada płaski liść trójkątnego kształtu (jedno ze skrzydełek jest ułamane) i długi, dwuczęściowy trzpień, którego węższa część, wbijana w drzewce strzały, została odłamana. Analogie do niego również można znaleźć przede wszystkim wśród grotów używanych w XII i XIII w. w Europie Wschodniej, przede wszystkim na Rusi. Groty strzał z trzpieniem znajdowane na ziemiach polskich traktuje się przeważnie jako ślady najazdów ze wschodu. W XIII wieku Mongołów (Tatarów), a wcześniej Węgrów, Pieczyngów, Połowców (nazywanych też Komanami lub Kumanami) bądź Rusinów. Szczególnie na najazdy narażone były okolice Sandomierza, w tym sam Sandomierz oraz Zawichost, gdzie znajdowały się dogodne brody (przeprawy) przez Wisłę. Dlatego zastanawiająca jest znikoma liczba militariów pochodzenia wschodniego znana z okolic Sandomierza i Zawichostu. Z Kroniki halicko-wołyńskiej, jednego z najważniejszych pomników średniowiecznej ruskiej historiografii, wiadomo, że podczas oblężenia Sandomierza przez wojska mongolskie i ruskie w lutym 1260 r. gród był przez 4 dni tak intensywnie ostrzeliwany, że obrońcy nie byli w stanie wyjść zza przedpiersia wałów. Jak to jednak czasem bywa, latopisarze jedno, a badania archeologiczne drugie. Okazuje się bowiem, że badania przeprowadzone na sandomierskim Wzgórzu Zamkowym (w XIII w. znajdował się tu gród) zapewniły zaledwie 5 grotów - 3 groty żelazne, 1 kościany i 1 rogowy - które można łączyć z najazdami ze wschodu. Z okolic Zawichostu, gdzie znajdowała się najważniejsza przeprawa przez Wisłę, przez którą przechodziły, poza jednym, wszystkie najazdy mongolskie i ruskie na ziemie sandomierską w XIII w., dotychczas nie były znane żadne militaria typu wschodniego. Znalezione [...] grociki są pierwszymi - opowiada dr Florek. Kwestia nieobecnych grotów strzał stanowi jedną z większych zagadek. W XIII wieku Sandomierz i jego okolice były regularnie najeżdżane przez Mongołów, Rusinów i Litwinów. Najazd taki wiązał się ze zdobyciem lub próbą zdobycia miasta. Mimo to przez lata wykopalisk prowadzonych w różnych miejscach Sandomierza znaleziono zaledwie kilkanaście średniowiecznych militariów, w tym tylko kilka grocików strzał, które można wiązać z najazdami ze wschodu. Pytany przez nas o tę zagadkę doktor Marek Florek mówi, że jedynym sensowym wyjaśnieniem jest – jego zdaniem – zbieranie strzał po bitwie. Uczony przypomina tutaj relację duńskiego kronikarza Saxo Gramatyka, który w kronice Gesta Danorum informuje, że po oblężeniu Szczecina przez wojska duńskie w 1173 roku Duńczycy wyciągali z wałów grodu wystrzelone przez siebie strzały. Istnieją także doniesienia o podobnej praktyce stosowanej przez Słowian. Taka praktyka u Mongołów nie mogła zatem dziwić. Trzeba pamiętać, że wojownik wyruszał na wyprawę z ograniczoną liczbą strzał. O ile jeszcze drzewce mógł sobie wystrugać, to już żelaznego grotu, szczególnie tego najbardziej zaawansowanego, do przebijania pancerza, nie był w stanie samodzielnie wykonać. Zatem jedynym sposobem, aby dalej mieć czym walczyć, mogło być właśnie wyzbieranie strzał, grotów i innej broni, która pozostała po bitwie - stwierdził doktor Florek. Jeśli weźmie się pod uwagę najbardziej prawdopodobną chronologię grocików znalezionych przez członków Stowarzyszenia Mieszkańców Gminy Annopol Szansa, hipotetycznie można je połączyć z bitwą pod Zawichostem z 19 czerwca 1205 r. Rozegrała się ona między wojskami polskimi książąt Leszka Białego i Konrada Mazowieckiego (dowodzonymi przez wojewodę mazowieckiego Krystyna) a ruskimi księcia Romana Mścisławowicza. Poza przegraną bitwą pod Legnicą (1241 r.) była to jedna z najważniejszych batalii stoczonych przez wojska polskie w XIII w. Należy pamiętać, że bitwa pod Zawichostem należała do największych zwycięstw polskiego oręża w średniowieczu. Przyćmiła ją dopiero bitwa pod Grunwaldem. Dotychczas miejsce tej bitwy, poza tym, że stoczono ją pod Zawichostem, w pobliżu Wisły, nie było znane. Obecne znaleziska grotów strzał pozwalają na uściślenie jej lokalizacji, a co za tym idzie, zaplanowanie w tym miejscu badań archeologicznych. « powrót do artykułu
  7. W 2011 roku Marta Osypińska i jej koledzy z Polskiej Akademii Nauk prowadzili prace wykopaliskowe pod rzymskim wysypiskiem śmieci w starożytnym porcie Berenice na wybrzeżach Morza Czerwonego, gdy natrafili na intrygujące znalezisko. W 2017 roku informowali, że znaleźli szczątki około 100 zwierząt, głównie kotów, o które ludzie dbali. Stwierdzili, że to dowód na istnienie w Berenice bliższych relacji pomiędzy ludźmi a zwierzętami. Teraz okazuje się, że mamy tu do czynienia z czymś więcej. Najnowsze analizy wykazały, że mamy tutaj do czynienia z najstarszym znanym nam cmentarzem zwierząt domowych. Nie były to zwierzęta, które poświęcano, by towarzyszyły właścicielom po śmierci, nie złożono ich w ramach uroczystości religijnych. Był to taki cmentarz jakie istnieją współcześnie – miejsce pochówku domowych pupili, a właściwie członków rodziny. Nigdy nie widziałem takiego cmentarza, mówi Michael MacKinnon z University of Winnipeg, który badał rolę zwierząt w basenie Morza Śródziemnego. W starożytnej historii trudno jest znaleźć ślady wskazujące, by zwierzęta stanowiły część rodziny. Jednak myślę, że tutaj były one częścią rodziny. Psy i koty złożono w indywidualnych grobach, wyglądają jakby spały. Wiele z nich ma obroże i inne ozdoby. Widać, że ich właściciele dbali o nie, gdy były ranne i stare. Dotychczas znaleziono szczątki niemal 600 psów i kotów, a wraz z nimi dowody, że zwierzęta były cenione i kochane. Ostatniego pochówku dokonano około 2000 lat temu. Mamy tutaj do czynienia z cmentarzem zwierząt, a to oznacza, że takie podejście do domowych pupili, uznawanie ich za członków rodzin, nie było obce starożytnym. Szczegółowe analizy wykazały, że zwierzęta złożono do grobów delikatnie, miejsca pochówku zostały zaś wcześniej przygotowane. Wiele z pochowanych psów i kotów nakryto tkaninami lub przykryto szczątkami ceramiki, tworząc w ten sposób rodzaj sarkofagu, mówi Osypińska. Ponad 90% złożonych tu zwierząt stanowią koty. Wiele z nich ma żelazne obroże lub naszyjniki ozdobione szkłem i muszlami. Jeden z kotów został złożony na skrzydle dużego ptaka. Naukowcy nie znaleźli żadnych śladów mumifikacji, składania zwierząt w ofierze czy innych praktyk, jakie spotykamy na innych stanowiskach archeologicznych. Wydaje się, że przyczyną śmierci wielu zwierząt były urazy lub starość. Niektóre koty mają połamane kości, co mogło być spowodowane przez upadek z wysokości lub kopnięcie przez konia. Inne żyły krótko, a zabić je mogły choroby zakaźne. Psy, które stanowią około 5% pochówków, zwykle były w chwili śmierci starsze niż koty. Wiele z nich straciło większość zębów, cierpiało na paradontozę i zwyrodnienia stawów. Widzimy tutaj zwierzęta, które miały bardzo ograniczoną możliwość poruszania się. Takie zwierzęta muszą być karmione, by przeżyć. Czasem, jak na przykład w przypadku niemal bezzębnych zwierząt, musiał być to jakiś specjalnie przygotowany pokarm, wyjaśnia Osypińska. Niewielki odsetek pochowanych stanowią małpy. Sam fakt, że ludzie tak bardzo dbali o zwierzęta domowe, szczególnie w tym trudnym regionie, do którego niemal wszystkie zasoby trzeba było importować, oraz że chowali zmarłe zwierzęta z troską, wskazuje na silny emocjonalny związek pomiędzy ludźmi a ich domowymi pupilami. Nie robili tego dla bogów, ani dla osiągnięcia jakichś korzyści, stwierdza Osypińska. Uczona dodaje, że widoczna tutaj więź jest niezwykle podobna do więzi, jaką z psami i kotami nawiązują ludzie współcześni. Marta Osypińska ma nadzieję, że jej odkrycie przekona innych archeologów, że warto też badać domowych pupili. Początkowo niektórzy bardzo doświadczeni archeolodzy zniechęcali mnie do badań mówiąc, że zwierzęta domowe nie mają znaczenia dla badania życia ludzi w starożytności. Mam nadzieję, że wyniki moich badań pokazują, iż warto przyjrzeć się też tej kwestii. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach pisma World Archeology. « powrót do artykułu
  8. Muzeum w Luwrze poinformowało o odzyskaniu pięknie zdobionej renesansowej zbroi pokrytej złotem i srebrem. Zbroję w 1922 roku podarowała muzeum rodzina Rotszyldów. Zabytek znajdował się w zbiorach przez 60 lat i... zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Zbroję wykonano prawdopodobnie w Mediolanie w latach 1560–1580. Jej odzyskanie stało się możliwe, dzięki ekspertowi, który został poproszony przez pewną rodzinę o ocenę zabytku. Ten nabrał podejrzeń, co do jej pochodzenia i zawiadomił policję. Gdy funkcjonariusze przejrzeli bazy danych ukradzionych przedmiotów okazało się, że jest to ta sama zbroja, która 31 maja 1983 roku zniknęła z Luwru w niewyjaśnionych okolicznościach. Obecnie prokuratura prowadzi śledztwo, by wyjaśnić, w jaki sposób zabytek trafił w ręce wspomnianej rodziny. Byłem pewien, że pewnego dnia zbroja ta gdzieś wypłynie, gdyż jest to bardzo charakterystyczny obiekt. Jednak nie spodziewałem się, że jest ona wciąż we Francji i wciąż w jednym kawałku, mówi Philippe Malgouyers, jeden z dyrektorów Luwru. To bardzo prestiżowe dzieło sztuki. Odpowiednik luksusowego samochodu w czasach dzisiejszych. W XVI wieku broń stała się przedmiotem bardzo luksusowym. Zbroje były bogato zdobione i nie używano ich do walki, dodaje. Jak poinformował Jean-Luc Martinez, ostatnia kradzież w Luwrze miała miejsce w 1998 roku. Zniknął wówczas XIX-wieczny portret autorstwa Jeana-Baptiste'a Camille Corota. « powrót do artykułu
  9. Perseverance wybrał się na pierwszą wycieczkę po powierzchni Marsa. Łazik przed kilkoma dniami łazik przejechał 6,5 metra. Był to przejazd testowy, jedna z najważniejszych prób, którym obecnie poddawane jest urządzenie. Od czasu wylądowania specjaliści z NASA sprawdzają wszystkie systemy Perseverance'a. Gdy już urządzenie podejmie normalną pracę, będzie jednorazowo przejeżdżał 200 metrów lub więcej. Jeśli chodzi o poruszanie się na kołach po innej planecie, zawsze trzeba przeprowadzić taki pierwszy test, w czasie których mierzy się kilka istotnych parametrów. Po raz pierwszy sprawdzaliśmy, jak sprawuje się napęd łazika na Marsie. Wszystkie sześć kół działało idealnie. Jesteśmy teraz pewni, że napęd działa i zabierze nas wszędzie, gdzie tylko w ciągu najbliższych dwóch lat zażyczą sobie naukowcy, mówi Anais Zarifian, która z zespołu inżynieryjnego odpowiedzialnego za napęd. Test trwał 33 minuty. Najpierw łazik pojechał 4 metry do przodu, następnie w miejscu zakręcił o 150 stopni w lewo, by później cofnąć się o 2,5 metra do nowego tymczasowego miejsca postoju. To nie jedyne prace, które przeprowadzono na Perseverance. Pod koniec lutego kontrola misji zaktualizowała oprogramowanie łazika. To, które były wykorzystywane podczas lądowania, zostało zastąpione programem potrzebnym do prowadzenia badań naukowych. Później sprawdzono działanie kilku instrumentów naukowych oraz wysunięto z masztu dwa czujniki wiatru. Bardzo ważnym elementem testu było sprawdzenie działania robotycznego ramienia. Naukowcy badali je przez dwie godziny, wyginając na różne strony wszystkie pięć przegubów. Test przebiegł pomyślnie, co oznacza, że łazik jest zdolny do pobierania próbek i umieszczania ich w urządzeniach badawczych. W najbliższym czasie inżynierowie będą przeprowadzali bardziej szczegółowe testy i dokonywali kalibracji urządzeń naukowych. Łazik będzie przebywał większe odległości oraz pozbędzie się osłon, które chroniły podczas lądowania system pobierania próbek oraz helikopter Ingenuity. Odbędzie się też test samego helikoptera, który będzie pierwszą w historii próbą lotu śmigłowego w atmosferze innej planety. Jednak Perseverance nie ogranicza się jedynie do testów. Łazik, wyposażony w najbardziej zaawansowane kamery, jakie człowiek dostarczył na Marsa, przesłał już około 7000 zdjęć Czerwonej Planety. Zdjęcia przesyłane są za pośrednictwem Deep Space Network, a niebagatelną rolę odgrywają orbitery krążące wokół Marsa. Ich pomoc jest nieoceniona. Gdy oglądamy piękne zdjęcia z Jezero, musimy zdawać sobie sprawę, że w ich przekazaniu brała udział cała gromada marsjan. Każda fotografia z Perseverance jest przesyłana za pomocą Trace Gas Orbiera Europejskiej Agencji Kosmicznej lub należących do NASA satelitów MAVEN, Mars Odyssey lub Mars Reconnaissance Orbiter. To bardzo ważni partnerzy w naszym programie eksploracji i odkryć, mówi Justin Maki, główny inżynier odpowiedzialny za wykonywanie zdjęć przez łazik. « powrót do artykułu
  10. Międzynarodowy zespół naukowy, który bada proces udomowienia wilka w Europie, przeanalizował skamieniałości psowatych znalezione w jaskini w południowo-zachodnich Niemczech. Badacze doszli na tej podstawie do wniosku, że to właśnie w tym regionie po raz pierwszy Europejczycy udomowili wilka. Przemiana wilków w psy dokonała się 16–14 tysięcy lat temu. Psy są uważane za pierwsze zwierzęta, które człowiek udomowił. Wciąż jednak nie wiemy, kiedy wilki zamieniły się w psy stróżujące. Szacunki naukowców wahają się od 15 do 30 tysięcy lat temu, mówi doktor Chris Baumann z Uniwersytetu w Tybindze. Również nie jest jasne, gdzie to się stało. Gnirshöhle to niewielka dwukomorowa jaskinia w południowej Badenii-Wirtembergii. Obok niej znajdują się dwie inne jaskinie, w które znaleziono ślady przedstawicieli kultury magdaleńskiej. Natomiast w Gnirshöhle odkryto kości psowatych, które poddano analizie. Połączyliśmy dane morfologiczne, genetyczne oraz badania izotopowe, dzięki czemu mogliśmy stwierdzić, że zwierzęta, których kości badamy, pochodziły z różnych linii genetycznych, a ich genomy pokrywają się z całym zakresem genetycznym od wilków po psy domowe, dodaje Baumann. Na tej podstawie naukowcy stwierdzili, że przedstawiciele kultury magdaleńskiej hodowali zwierzęta, która pochodziły z różnych linii genetycznych wilków. Bliskość tych zwierząt z ludźmi oraz dowody, na dość ograniczoną dietę, jaką się żywiły, wskazują, iż pomiędzy 16 a 14 tysięcy lat temu wilki były już udomowione i towarzyszyły ludziom, jak psy. Możemy więc stwierdzić, że europejskie udomowione psy pojawiły się w południowo-zachodnich Niemczech, dodaje Baumann. « powrót do artykułu
  11. Wystarczy jeden dzień kontaktu z powietrzem zanieczyszczonym przez spaliny samochodowe czy dymy z pożarów lasów, by nasze dziecko było w przyszłości narażone na większe ryzyko chorób serca i innych schorzeń. Badania przeprowadzone m.in. przez naukowców z Uniwersytetu Stanforda są pierwszymi, podczas których oceniono wpływ zanieczyszczenia powietrza na pojedyncze komórki, a jednocześnie zbadano jego wpływ na układy krążenia i odporności u dzieci. Badania te potwierdzają, że zanieczyszczone powietrze wpływa na sposób działania naszych genów w sposób, który ma negatywne długoterminowe skutki zdrowotne. Mamy tutaj wystarczające dowody, by powiedzieć pediatrom, że zanieczyszczenie powietrza wpływa nie tylko na astmę i choroby układu oddechowego, ale również na układy krwionośny i odpornościowy, mówi główna autorka badań, Mary Prunicki. Wygląda na to, że nawet krótkie wystawienie dziecka na oddziaływanie zanieczyszczonego powietrza zmienia regulację oraz ekspresję genów i być może ciśnienie krwi, kładąc w ten sposób podstawy pod zwiększone ryzyko chorób serca w późniejszym życiu. Naukowcy zbadali dzieci w wieku 6–8 lat mieszkające we Fresno w Kalifornii. Powietrze w tym mieście należy – ze względu na okoliczną działalność rolniczą, przemysłową, pożary lasów i inne czynniki – do najbardziej zanieczyszczonych w całych USA. Uczeni wykorzystali dane z monitoringu powietrza do oceny średniej ekspozycji na zanieczyszczenie, którą obliczono dla każdego z dzieci na 1 dzień, 1 tydzień oraz 1, 3, 6 i 12 miesięcy przed rozpoczęciem badań. Po raz pierwszy też przy takich badaniach wykorzystano spektrometrię mas do oceny komórek układu odpornościowego. Wnioski z badań są alarmujące. Okazało się, że wystawienie na oddziaływanie pyłu zawieszonego PM2.5, tlenku azotu oraz ozonu są powiązane ze zwiększoną metylacją DNA. To zmienia aktywność genów, a zmiana ta może być przekazywana kolejnym pokoleniom. Naukowców zauważyli też korelację pomiędzy zanieczyszczeniem powietrza a wzrostem liczby monocytów, które biorą udział w odkładaniu się blaszek miażdżycowych w naczyniach krwionośnych. To może narażać dziecko na większe ryzyko chorób serca w przyszłości. W badaniach brały udział przede wszystkim dzieci o hiszpańskich korzeniach. Z innych badań wiemy, że z jednej strony są one narażone na ponadprzeciętne poziomy zanieczyszczeń powietrza spalinami samochodowymi, z drugiej zaś, że dorośli o hiszpańskich korzeniach częściej niż inne grupy etniczne cierpią na nadciśnienie. Wiemy też, że choroby układu oddechowego każdego roku zabijają coraz więcej osób i są drugą najczęstszą przyczyną zgonów na całym świecie. To problem każdego z nas. Niemal połowa Amerykanów i większość ludzi na świecie oddycha niezdrowym powietrzem. Poradzenie sobie z tym problemem może ocalić życie wielu osobom, mówi profesor Kari Nadeau. « powrót do artykułu
  12. W 2010 roku japońska ekspedycja naukowa wybrała się do Wiru Południowopacyficznego (South Pacyfic Gyre). Pod nim znajduje się jedna z najbardziej pozbawionych życia pustyń na Ziemi. W pobliżu centrum SPG znajduje się oceaniczny biegun niedostępności. A często najbliżej znajdującymi się ludźmi są... astronauci z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Tutejsze wody są tak pozbawione życie, że 1 metr osadów tworzy się tutaj przez milion lat. Centrum SPG jest niemal nieruchome, jednak wokół niego krążą prądy oceaniczne, przez które do centrum dociera niewiele składników odżywczych. Niewiele więc tutaj organizmów żywych. Japońscy naukowcy pobrali z dna, znajdującego się 6000 metrów pod powierzchnią, rdzeń o długości 100 metrów. Mieli więc w nim osady, które gromadziły się przez 100 milionów lat. Niedawno poinformowali o wynikach badań rdzenia. Tak, jak się spodziewali, znaleźli w osadach bakterie, było ich jednak niewiele, od 100 do 3000 na centymetr sześcienny osadów. Później jednak nastąpiło coś, czego się nie spodziewali. Po podaniu pożywienia bakterie ożyły. Ożyły i zaczęły robić to, co zwykle robią bakterie, mnożyć się. Dwukrotnie zwiększały swoją liczbę co mniej więcej 5 dni. Powoli, gdyż np. bakterie E.coli dwukrotnie zwiększają w laboratorium swoją liczbę co około 20 minut). Jednak wystarczyło to, by po 68 dniach bakterii było 10 000 razy więcej niż pierwotnie. Weźmy przy tym pod uwagę, że mówimy o bakteriach sprzed 100 milionów lat. O mikroorganizmach, które żyły, gdy planeta była opanowana przez dinozaury. Minęły cztery ery geologiczne, a one – chronione przed promieniowaniem kosmicznym i innymi wpływami środowiska przez kilometry wody – czekały w uśpieniu. Jeśli teraz uświadomimy sobie, że 70% powierzchni planety jest pokryte osadami morskimi, możemy przypuszczać, że znajduje się w nich wiele nieznanych nam, uśpionych mikroorganizmów sprzed milionów lat. Kolejną niespodzianką był fakt, że znalezione przez Japończyków bakterie korzystają z tlenu. Osady, z których je wyodrębniono, są pełne tlenu. Problemem w SPG nie jest zatem dostępność tlenu, a pożywienia. To jednak nie koniec zaskoczeń. Okazało się, że wydobyte z osadów bakterie nie tworzą przetrwalników (endosporów). Bakterie przetrwały w inny sposób. Jeszcze większą niespodzianką było znalezienie w jednej z próbek dobrze funkcjonującej populacji cyjanobakterii z rodzaju Chroococcidiopsis. To bakterie potrzebujące światłą, więc zagadką jest, jak przetrwały 13 milionów lat w morskich osadach na głębokości 6000 metrów. Z drugiej strony wiemy, że jest niektórzy przedstawiciele tego rodzaju są wyjątkowo odporni. Tak odporny, że niektórzy mówią o wykorzystaniu ich do terraformowania Marsa. Biorąc uwagę niewielkie przestrzenie z powietrzem wewnątrz osadów, brak endosporów i szybkie ożywienie, naukowcy przypuszczają, że bakterie pozostały żywe przez 100 milionów lat, jednak znacząco spowolniły swój cykl życiowy. To zaś może oznaczać, że... są nieśmiertelne. « powrót do artykułu
  13. Tkanina z Bayeux  to ręcznie tkane płótno pokryte haftem, przedstawiające podbój Anglii przez Wilhelma I Zdobywcę oraz bitwę pod Hastings (1066). Uznaje się ją za cenne ikonograficznie źródło historyczne, nic więc dziwnego, że w 2007 r. została wpisana na listę UNESCO Pamięć Świata. Tkanina ma długość prawie 70 m (68,38). Jej rozpoznawalność, technika wykonania i zastosowane materiały sprawiły, że stała się ona elementem zajęć pierwszego roku Konserwacji i Restauracji Tkanin Zabytkowych na wydziale o podobnie brzmiącej nazwie (Wydziale Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki) warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Studentki podjęły próbę odtworzenia tkaniny zgodnie z techniką oryginalnego haftu. Pierwszy rok specjalizacji jest czasem na naukę haftów historycznych w Pracowni Technologii i Technik Tkackich i Hafciarskich (przynależy ona do Katedry Konserwacji i Restauracji Tkanin Zabytkowych). W pierwszym semestrze studentki [jak dotąd specjalizację wybierają same kobiety] zapoznają się z historycznymi ściegami hafciarskimi, wykonując kompozycje hafciarskie przedstawiające naturalne surowce barwierskie. W następnym semestrze mogą już szlifować swój warsztat. Każda z adeptek tej sztuki ma do wykonania fragment jednej z czterech różnych kopii haftu historycznego, w tym tkaniny z Bayeux; tę ostatnią wybrano do kopiowania ok. 15 lat temu. Niestety, w naszych warunkach [kopii] nie da się [...] wykonać z oryginału – jest ona wykonywana ze zdjęć z dostępnych publikacji - podkreślają przedstawiciele uczelni. Pierwowzór haftowano głównie 3 ściegami: chorągiewnym, sznureczkiem i miejscowo rozłupanym. Gdy zna się technikę wykonania i dysponuje się zdjęciami, haft można odtworzyć bardzo wiernie. Zadanie studentek polega na obserwacji, analizie i wykonaniu wyznaczonego fragmentu haftu. Ważne jest, aby zaobserwować, jak w danym miejscu zbudowany jest ornament, przeanalizować układ ściegów, a  następnie naśladując wszelkie niuanse, jak również niedoskonałości, powtórzyć to w wykonywanym zadaniu. W tym celu stosujemy wełnę o zbliżonych parametrach, farbowaną na zajęciach z  farbiarstwa i odpowiednio dobieraną do danego miejsca na tkaninie. Na początku prace polegały na odtwarzaniu co ciekawszych scen na osobnych podłożach. Teraz wygląda to już nieco inaczej. Do haftowania przygotowano bowiem rolkę nieco szerszą od oryginału (panele średniowiecznej tkaniny mają szerokość 0,5 m). Nawinięto na nią ponad 5 metrów ręcznie tkanego lnianego płótna. Przez ostatnie 7 lat wykonano 51 cm, łatwo więc policzyć, że gdyby w tym samym tempie wykonywać kopię całej tkaniny, prace trwałyby, bagatela, prawie 250 lat. Nie chodzi o to, by na zajęciach skopiować coś od deski do deski, lecz by spróbować swoich sił w pracy z różnymi materiałami i zdobyć umiejętności techniczne pozwalające na jak największe zbliżenie się do oryginału. Wspomniane zdolności są niezbędne w późniejszym życiu zawodowym, jak również rozwijaniu pasji hafciarskich. « powrót do artykułu
  14. Wielkie pożary zagrażają jednemu z największych parków narodowych Indii. W Similipal National Park występuje aż 1076 gatunków roślin, w tym 96 gatunków orchidei, jest też zamieszkany przez 42 gatunki ssaków (m.in. tygrysy, lamparty i słonie), 242 gatunki ptaków, 30 gatunków gadów i liczną populację płazów. Pożary zaczęły wybuchać w izolowanych miejscach Parku już na początku lutego. Obecnie odnotowano je w ośmiu różnych rejonach Similipal. Rząd stanu Odisha zapewnia, że główna część Parku jest bezpieczna, ale lokalni aktywiści i obrońcy przyrody alarmują o możliwych dużych zniszczeniach flory i fauny. Potomkini lokalnej rodziny królewskiej wyraziła obawę o bezpieczeństwo melanistycznych tygrysów, z których znany jest Park. Z oficjalnych informacji wynika, że do walki z ogniem wysłano 1200 osób. Na razie nie zaobserwowano ponoć, by zginęło jakieś duże zwierzę. Similipal National Park obejmuje 4374 kilometry kwadratowe, z czego 845 km2 to część główna z rezerwatem tygrysów, 2129 km2 obejmuje strefa buforowa, a 1400 km2 obszar przejściowy. Urzędnicy mówią, że do pożaru przyczyniła się niezwykła susza i wczesne nadejście lata. Winni są też okoliczni mieszkańcy. Mieszkańcy zwykle podpalają liście pokrywające ziemię, by zebrać oleiste nasiona Madhuca longifolia oraz inne produkty. Panujący upał pomógł w rozprzestrzenianiu się ognia. Na szczęście na głównym obszarze parku nie odnotowaliśmy żadnych większych pożarów, mówi J.D.Pati zastępca dyrektora parku. Lokalne władze zapewniają, że kontrolują sytuację. Jej rozwojowi przyglądają się władze krajowe. « powrót do artykułu
  15. Atlantycka oscylacja wielodekadowa (AMO) to okresowe naprzemienne występowanie anomalii temperatury na powierzchni północnego Atlantyku. Zjawisko to odkryto ponad 20 lat temu. Teraz naukowcy – w tym jeden z najbardziej znanych klimatologów, Michael E. Mann – stwierdzili, że AMO to tylko artefakt wywołany przez wulkany i działalność człowieka. To ironia losu. Przed dwoma dekadami – bazując na dostępnych wówczas danych – zaprezentowaliśmy koncepcję AMO, argumentując, że jest to długoterminowa naturalna oscylacja klimatu nad Północnym Atlantykiem. Wielu klimatologów się z tym zgodziło. Teraz wykazaliśmy, że AMO to prawdopodobnie artefakt spowodowany naturalnym wymuszeniem w epoce przedprzemysłowej i działalnością człowieka w epoce przemysłowej, mówi Mann, twórca nazwy AMO. Już wcześniej udało się wykazać, że AMO obserwowane pod epoce przemysłowej to nie naturalna, trwająca od tysiącleci zmienność, ale jest spowodowane naprzemiennym wpływem ocieplenia wywoływanego zanieczyszczeniem atmosfery przez węgiel, a ochłodzenia, powodowanego przez emitowaną do atmosfery siarkę. Chłodzący wpływ siarki był najbardziej widoczny od lat 50. do 80. XX wieku, kiedy to zaczęto zdecydowanie redukować jej emisję. Jednak badania te pokazywały, że współczesne AMO to artefakt. Naukowcy zastanawiali się jednak, dlaczego widać AMO w danych sprzed rewolucji przemysłowej. Teraz Mann i jego zespół doszli do wniosku, że przed rewolucją przemysłową rzekome AMO było powodowane przez wulkany. Z ich badań wynika, że eksplozje wulkanów powodowały początkowe ochładzanie, a następnie powolny powrót do wcześniejszej temperatury. Zmiany takie zachodziły średnio co 50 lat. To przypomina AMO, które ma nieregularny ok. 60-letni cykl. W ostatnim czasie niektórzy specjaliści badający huragany argumentowali, że obserwowane w ostatnich dekadach zwiększenie siły huraganów na Atlantyku jest spowodowane większą siłą AMO. Nasze badania to gwóźdź do trumny tej teorii. To, co w przeszłości przypisywaliśmy AMO jest w rzeczywistości wynikiem działania czynników zewnętrznych, takich jak działalność człowieka w epoce przemysłowej i aktywność wulkaniczna w epoce przedprzemysłowej, wyjaśnia Mann. Zespół Manna doszedł do takich wniosków analizując najdokładniejsze modele klimatyczne, które pozwalają na dodatkowe analizowanie wpływu takich czynników jak wybuchy wulkanów czy antropogeniczna emisja CO2. Gdy przyjrzeli się Oscylacji Południowej El Nino (ENSO), która przebiega w cyklu od 3 do 7 lat, zauważyli, że jej pojawienie się nie jest zależne od dodatkowych czynników, jak wulkany czy działalność człowieka. Jednak gdy wykorzystali modele do analizy AMO okazało się, że oscylacja nie istnieje bez działalności wulkanicznej w czasach preindustrialnych oraz wpływu człowieka w czasach współczesnych. Dowiedzieliśmy się więc, że o ile Oscylacja Południowa El Nino jest czymś rzeczywistym, to AMO już nie, dodaje profesor Byron A. Steinamn z Univeristy of Minnesota. « powrót do artykułu
  16. Wiemy, że ćwiczenia fizyczne są korzystne dla osób cierpiących na parkinsona. Jednak oddaje się im niewystarczająca liczba osób. Golf to najbardziej popularny sport wśród osób powyżej 55. roku życia. Może on zachęcić ludzi do uprawiania sportu. Zdecydowaliśmy się na porównanie golfa z tai chi, ponieważ tai chi to złoty standard, jeśli chodzi o ćwiczenia poprawiające równowagę i zapobiegające upadkom wśród parkinsoników, wyjaśnia Anne-Marie A. Wills z Massachuetts General Hospital Boston. W badaniach wzięło udział 20 osób z umiarkowanie zaawansowaną chorobą Parkinsona. Każdej z nich zaoferowano 10-tygodniowy program, w ramach którego raz w tygodniu przez godzinę oddawali się golfowi lub tai chi. Do grupy z golfem przypisano losowo 8 osób, a 12 ćwiczyło tai chi. Na początku i na końcu badań uczestnicy zostali poddani testom, za pomocą których sprawdzano równowagę, umiejętność chodzenia oraz ryzyko upadku. Test polegał na tym, że osoba siadała na krześle, następnie wstawała, szła 3 metry, wracała do krzesła i siadała. Okazało się, że po 10 tygodniach ćwiczeń osoby zajmujące się golfem kończyły test średnio o 0,96 sekundy wcześniej niż poprzednio, a osoby ćwiczące tai chi były o 0,33 sekundy wolniejsze niż przy pierwszym teście. Wyniki w grupie golfowej są zadziwiające. Jednak należy pamiętać, że badania prowadziliśmy na niewielkiej grupie i przed dość krótki czas. Potrzebnych jest więcej badań, na większych grupach i trwających dłużej, zastrzega Wills. Naukowcy zauważyli również, że satysfakcja z uprawiania sportu była w obu grupach podobna, jednak o ile w grupie golfowej aż 86% uczestników zadeklarowało, że będzie nadal uprawiało ten sport, to podobną deklarację złożyło 33% osób z grupy tai chi. Szczególnie cieszy nas odkrycie, że golfiści z większym prawdopodobieństwem chcą kontynuować zajęcia. Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo badania wskazują na korzyści z aktywności fizycznej, to tych korzyści nie będzie, jeśli wszystko zostanie na papierze, dodaje Wills. Grupa golfowa skarżyła się na ból mięśni. Poza tym nie zauważono żadnych różnic pomiędzy obiema grupami. « powrót do artykułu
  17. Pewien miłośnik antyków zauważył na wyprzedaży garażowej w stanie Connecticut porcelanową miseczkę, która przykuła jego uwagę. Wydał 35 dolarów na jej zakup i, chcąc zweryfikować swoje podejrzenia co do przedmiotu, skontaktował się z ekspertami z domu aukcyjnego Sotheby's. Najpierw przesłał im zdjęcia, a gdy ci wyrazili chęć bliższego zbadani miseczki, zawiózł ją do zbadania. Okazało się, że to zaledwie jedna z 7 takich miseczek z czasów dynastii Ming, które przetrwały do naszych czasów. Od razu stało się dla nas jasne, że patrzymy na coś naprawdę bardzo, bardzo wyjątkowego, mówi Angela McAteer, ekspert od chińskiej ceramiki. Styl malowania, kształt miseczki i kolor są charakterystyczne dla chińskiej porcelany z początku XV wieku, wyjaśnia. Eksperci stwierdzili, że miseczka o średnicy 16 centymetrów powstała na zamówienie dworu cesarza Yongle, trzeciego władcy z dynastii Ming, który rządził w latach 1402–1424. Ostatnio taka miseczka pojawiła się na rynku w 2007 roku. To zaś oznacza, że gdy ten egzemplarz trafi 17 marca na aukcję można liczyć na olbrzymie zainteresowanie ze strony kolekcjonerów i muzeów. W muzeach zresztą znajduje się 5 takich miseczek: dwie na Tajwanie, dwie w Londynie i jedna w Teheranie. Eksperci z Sotheby's szacują, że miseczka zostanie sprzedana za 300 do 500 tysięcy dolarów. Tajemnicą pozostaje, w jaki sposób tak cenny zabytek trafił na wyprzedaż garażową. Można tylko podejrzewać, że był przekazywany w tej samej rodzinie z pokolenia na pokolenie. W XIX wieku na Zachodzie panowała moda na Chiny i wiele przedmiotów z Państwa Środka trafiło wówczas do USA. To niesamowite, że takie rzeczy wciąż się zdarzają, że odkrywa się takie skarby. Dla nas, ekspertów, to zawsze ekscytujące wydarzenie, gdy nagle znikąd pojawia się tak cenny przedmiot, o istnieniu którego nie mieliśmy pojęcia, dodaje McAteer. « powrót do artykułu
  18. SpaceX przeprowadziła kolejny test rakiety Starship. Tym razem prawie się udało. SN10 wystartował, wylądował, niestety niedługo później doszło do eksplozji. Wybuch miał miejsce około 8 minut po lądowaniu. Start rakiety miał miejsce dzisiaj o godzinie OO:15. Pojazd wzbił się na wysokość 10 kilometrów, przeprowadził wszystkie przewidziane manewry i 6 minut 20 sekund po starcie dokonał udanego pionowego lądowania. To trzeci tego typu test autorstwa SpaceX, ale pierwszy udany. Poprzednie rakiety, SN8 i SN9, efektownie rozbiły się w czasie  lądowania. Niestety ta beczka miodu została wkrótce zaprawiona łyżką dziegciu. Zaraz po lądowaniu u podstawy rakiety pojawiły się płomienie. O godzinie 00:30 doszło zaś do eksplozji, w wyniku której rakieta została wyrzucona w powietrze i spadła na ziemię. Rakiety Starship mają w przyszłości wozić ludzi i ładunki na orbitę okołoziemską i Księżyc. Docelowo zastąpią one wykorzystywane obecnie Falcony oraz kapsuły Dragon. Mają być to pojazdy wielokrotnego użytku, co ma pozwolić na obniżenie kosztów, skrócenie czasu pomiędzy startami oraz spowodowanie, że osadnictwo na Marsie stanie się możliwe. W ciągu najbliższych miesięcy powinniśmy być świadkami kolejnych testów, gdyż już budowane są następne rakiety. Musk utrzymuje, że jeszcze w bieżącym roku Starship trafi na orbitę, a od 2023 roku rakiety te będą regularnie wynosiły ludzi w przestrzeń komiczną. Japoński miliarder Yusaku Maezawa już zamówił w SpaceX lot dookoła Księżyca i szuka teraz innych chętnych, którzy dołączą do niego w planowanej na 6 dni podróży.   « powrót do artykułu
  19. Mamy coraz więcej dowodów na to, że dieta odgrywa ważną rolę w poprawieniu zdrowia psychicznego, jednak wszyscy mówią o zdrowej diecie. Musimy brać pod uwagę całe spektrum diet i stylów życia, w zależności od płci czy wieku. Nie istnieje jedna zdrowa dieta, która jest dobra dla wszystkich, mówi główna autorka najnowszych badań, profesor Lina Begdache z Binghamton University. Uczona wraz ze swoim zespołem prowadziła przez 5 lat badania na 2600 ochotnikach, którzy okresowo wypełniali kwestionariusze dotyczące diety, aktywności fizycznej, stylu życia i stanu psychicznego. Z przeprowadzonych przez nią badań wynikają cztery najważniejsze wnioski. Pierwszy z nich jest taki, że kobiety w wieku 18–29 lat – chcąc dbać o swoje zdrowie psychiczne – powinny jeść śniadania, oddawać się od umiarkowanej po intensywną aktywność fizyczną, spożywać niewiele kofeiny oraz zrezygnować z fast-foodów. Z kolei w przypadku kobiet po 30. roku życia ważne jest codzienne jedzenie śniadań, aktywność fizyczna, spożywanie dużych ilości owoców oraz ograniczenie spożycia kawy. Mężczyźni wieku 18–29 lat powinni często być aktywni fizycznie, spożywać sporo mięsa, ale mało produktów mlecznych, ograniczyć kofeinę oraz unikać fast-foodów. Mężczyźni powyżej 30. roku życia powinni zaś spożywać umiarkowane ilości orzechów. U młodych dorosłych wciąż dochodzi do budowania struktur mózgu, potrzebują więc więcej energii i składników odżywczych, mówi Bagdache. Dlatego też młodzi ludzie, którzy spożywają produkty o niskiej wartości odżywczej – jak np. fast-foody – ryzykują pogorszeniem stanu zdrowia psychicznego. Wiek jest również przyczyną, dla której młodzi ludzie powinni unikać kofeiny. Kofeina jest metabolizowane przez ten sam enzym, który metabolizuje hormony płciowe, a młodzi dorośli mają wysoki poziom tych hormonów. Gdy młode kobiety i mężczyźni spożywają dużo kofeiny, pozostaje ona w ich organizmach przez długi czas, stymuluje układ nerwowy, co prowadzi do jego nadmiernego pobudzenia, wyjaśnia Begdache. Naukowcy przyjrzeli się też różnicom pomiędzy płciami. W czasie wielu przeprowadzonych dotychczas badań zauważyłam, że dieta w mniejszym stopniu wpływa na zdrowie psychiczne mężczyzn niż kobiet. Mężczyznom do zachowania dobrego zdrowia psychicznego wystarczy nieco zdrowej diety. Problemy pojawiają się u nich dopiero wtedy, gdy w dużej mierze żywią się fast-foodami. Kobiety zaś naprawdę muszą spożywać całe spektrum zdrowych pokarmów i uprawiać aktywność fizyczną, by zachować dobrostan psychiczny, wyjaśnia uczona. Begdache podkreśla, że obecne zalecenia dietetyczne są konstruowane wyłącznie pod kątem zdrowia fizycznego, brak jest zaleceń dla zdrowia psychicznego. Uczona ma nadzieję, że im więcej będzie badań podobnych do tych, jakie ona przeprowadziła, zalecenia będą korygowane pod kątem zachowania zdrowia psychicznego. Szczegóły badań opublikowano na łamach Nutrients. « powrót do artykułu
  20. Naukowcy z NASA sporządzili pierwszą globalną mapę zmian poziomu powierzchniowych wód słodkich. Chcieli w ten sposób zbadać wpływ człowieka na zasoby słodkowodne. Dzięki najnowszym osiągnięciom technologicznym możliwe było uwzględnienie zbiorników, które jeszcze niedawno uznawano za zbyt małe, by badać je za pomocą satelitów. Badania zostały przeprowadzone przez ICESat-2 (Ice, Cloud and land Elevation Satelite-2), który ostrzeliwuje powierzchnię Ziemi 10 000 impulsami laserowymi w ciągu sekundy. Po odbiciu od powierzchni i odebraniu przez satelitę, światło lasera zapewnia niezwykle precyzyjne pomiary wysokości. Biorąc pod uwagę prędkość satelity (6,9 km/s) oraz częstotliwość pracy lasera łatwo wyliczyć, że poszczególne punkty pomiarowe były oddalone od siebie o 70 centymetrów. Dokładność pojedynczego pomiaru wynosi ok. 10 cm, zaś po uśrednieniu jest jeszcze większa. W ten sposób w ciągu 22 miesięcy, jakie upłynęły od wystrzelenia ICESat-2 w 2018 roku naukowcy zmierzyli poziom wody w 227 386 sztucznych i naturalnych zbiornikach słodkiej wody. Badania wykazały, że średnio pomiędzy porami roku poziom wody w zbiornikach naturalnych waha się o 22 centymetry. W tym samym czasie w zarządzanych przez człowieka zbiornikach sztucznych dochodzi do wahań rzędu 86 centymetrów. Jako, że liczba zbiorników naturalnych jest 24-krotnie większa niż sztucznych, specjaliści wyliczyli, że zbiorniki sztuczne odpowiadają za 57% globalnej zmienności poziomu wód słodkich. Zrozumienie zmienności i odnalezienie jej wzorców pozwala stwierdzić, jak bardzo wpływamy na globalny cykl hydrologiczny. Okazuje się, że wpływ człowieka jest większy, niż sądziliśmy, mówi główna autorka badań, hydrolog Sarah Cooley z Uniwersytetu Stanforda. Naukowcy zauważyli też regionalne różnice w zmienności poziomu wody w zbiornikach. Otóż w zbiornikach sztucznych największe wahania poziomu wód mają miejsce na Bliskim Wschodzie, na południu Afryki oraz na zachodzie USA. W zbiornikach naturalnych do największych wahań dochodzi w tropikach. Uzyskane wyniki przydadzą się do przyszłych badań nad związkiem pomiędzy działalnością człowieka i zmianami klimatu a dostępnością wody pitnej. Dzięki nim w przyszłości będziemy mogli obserwować, jak zmienia się w czasie zarządzanie wodą przez człowieka oraz w jakich obszarach pojawiają się największe wyzwania, gdzie może dojść do zagrożeń źródeł wody pitnej. To bardzo cenne dane dla określenia wpływu człowieka na globalny obieg wody, dodaje Cooley. W swoich badaniach naukowcy wykorzystali dane z satelitów Landsat. To trwający od dziesięcioleci wspólny projekt NASA i U.S. Geological Survey, w ramach którego tworzone są mapy powierzchni naszej planety. Dzięki nim można było zidentyfikować sztuczne i naturalne zbiorniki wody słodkiej na potrzeby misji ICESat-2. Do dwuwymiarowych map misji Landsat dodano teraz trzecią warstwę danych – informacje o zmianach poziomu wód w zbiornikach. Głównym celem ICESat-2 są pomiary pokryw lodowych na Ziemi. « powrót do artykułu
  21. Bogata w tlen atmosfera utrzyma się na Ziemi jeszcze przez około miliard lat, twierdzi para naukowców z Toho University i NASA Nexus for Exoplanet Systems Science. Na łamach Nature Geoscience Kazumi Ozaki i Christopher Reinhard opisali wyniki swoich symulacji dotyczących przyszłości naszej planety. Wiemy, że z czasem tracące masę Słońce zacznie się powiększać, pochłonie Merkurego i Wenus, a jego zewnętrzne warstwy sięgną Ziemi. Jednak życie na naszej planecie przestanie istnieć na długo przed tym. Ozaki i Reinhard twierdzą, że za około 1 miliard lat Słońce stanie się się bardziej gorące niż obecnie. Będzie emitowało więcej energii przez co na Ziemi dojdzie do spadku zawartości dwutlenku węgla w atmosferze, który będzie absorbował tę energię i się rozpadał. Spalona zostanie też warstwa ozonowa. Spadek poziomu CO2 zaszkodzi roślinom, które będą przez to wytwarzały mniej tlenu. Po około 10 000 lat takiego procesu poziom dwutlenku węgla w atmosferze będzie tak niski, że życie roślinne przestanie istnieć. Bez produkujących tlen roślin nie przetrwają zaś zwierzęta i inne formy życia. Symulacja wykazała, że dojdzie również do wzrostu poziomu metanu, co dodatkowo zaszkodzi organizmom żywym potrzebującym tlenu. Zatem za około miliard lat na Ziemi pozostaną jedynie organizmy beztlenowe. Nasza planeta zacznie przypominać samą siebie z okresu przed pojawieniem się roślin i zwierząt. Jeśli Ozaki i Reinhard mają rację, to kres życia na Ziemi, a przynajmniej życia bardziej złożonego niż organizmy beztlenowe, nastąpi szybciej niż dotychczas zakładano. Przeprowadzone przez nich badania mogą pomóc w poszukiwaniu życia na innych planetach. « powrót do artykułu
  22. Zespół studentów AGH przeprowadzi serię eksperymentów w ramach wygranego przez siebie konkursu „Drop Your Thesis!” organizowanego przez Europejską Agencję Kosmiczną (ESA). Celem projektu o nazwie Black Spheres jest opracowanie metody wyłapywania śmieci kosmicznych z orbity okołoziemskiej. Doświadczenie będzie polegać na opracowaniu algorytmu analizującego ruch i sposób przemieszczania się tego typu obiektów. Eksperyment zostanie wykonany na wieży zrzutowej Uniwersytetu w Bremie. Problem śmieci kosmicznych staje się coraz poważniejszy ze względu na wzrastającą liczbę wysyłanych na orbitę okołoziemską obiektów, które mogą zderzyć się z działającymi satelitami. W wyniku takiej kolizji powstaje chmura tysięcy nowych śmieci kosmicznych i szansa na kolejne zderzenia staje się o wiele większa. Michał Błażejczyk, Kamil Switek, Kacper Synowiec oraz Kamil Maraj, studenci Automatyki i Robotyki na Wydziale Elektrotechniki, Automatyki, Informatyki i Inżynierii Biomedycznej, postanowili przyjrzeć się bliżej metodom wyłapywania śmieci kosmicznych. Stanowi to duże wyzwanie ze względu na niewielkie rozmiary obiektów, wysokie prędkości i duże rozproszenie. Potencjalnie najskuteczniejszym sposobem jest złapanie obiektu za pomocą ramienia robotycznego. Pozwala ono na przechwycenie uszkodzonego satelity bez wyrządzenia szkód i przeprowadzania operacji naprawczych, a co za tym idzie – na odzyskanie kosztownych elementów. W eksperymencie, który w marcu przeprowadzą studenci, rolę uszkodzonego satelity odegra wydrukowana na drukarce 3D kula o średnicy 88 milimetrów i wadze 250 gramów, wykonana ze specjalnej żywicy oraz zawierająca w sobie mechanizm z odważnikiem lub – w innej konfiguracji – masę na sprężynie. W każdej z pięciu serii doświadczenia zostaną wypuszczone dwie kule, a ich ruch będzie obserwowany za pomocą sześciu kamer rozmieszczonych wewnątrz kapsuły. Wieża zrzutowa w Bremie pozwala na osiągnięcie warunków mikrograwitacji na około 9 sekund. Kapsuła, w której będą znajdować się kule, zostanie wystrzelona na 130 m i od momentu wystrzału przyspieszenie wewnątrz kapsuły będzie zerowe, ponieważ jej ruch kompensuje grawitację. Projekt studentów AGH skupia się na obserwacji uszkodzonego satelity i automatycznym przewidywaniu jego pozycji i orientacji. Celem jest m.in. przetestowanie metody przewidywania ruchu w mikrograwitacji. Eksperymenty pozwolą na zebranie danych dotyczących ruchu obiektów ze zmiennym rozkładem masy. Dodatkowym elementem projektu jest również popularyzacja problemu zaśmiecenia orbity okołoziemskiej. Opiekun projektu Black Spheres, dr inż. Paweł Zagórski podkreśla: Sukces studentów w wieloetapowym procesie konkursowym przetarł ścieżkę dla naszych kolejnych podopiecznych w podobnych inicjatywach Europejskiej Agencji Kosmicznej. Dzięki projektowi udało się nawiązać cenne kontakty z ekspertami ESA. Tematyka badań rozszerza prowadzone dotąd w Katedrze Automatyki i Robotyki prace w dziedzinie pomiaru orientacji satelitów. Mamy nadzieję, że uzyskane podczas eksperymentów wyniki pomogą w rozwiązaniu pilnego i narastającego problemu, jakim są kosmiczne śmieci. To kolejna ciekawa inicjatywa z obszaru przemysłu kosmicznego, w którym chcielibyśmy się zaangażować, szczególnie jako Europejski Uniwersytet Kosmiczny, którym AGH jest od zeszłego roku. Konkurs dla studentów „Drop Your Thesis” jest organizowany corocznie przez Europejską Agencję Kosmiczną. Zwycięskie zespoły realizują swoje projekty w profesjonalnych obiektach, których na co dzień używają naukowcy ESA. Inicjatywa ta daje także możliwość studentom do napisania pracy magisterskiej lub doktorskiej na podstawie przeprowadzonych eksperymentów. « powrót do artykułu
  23. Ostatnie działania gigantów IT, takich jak Google, oraz koncernów farmaceutycznych sugerują, że pierwszym naprawdę przydatnym zastosowaniem komputerów kwantowych mogą stać się obliczenia związane z pracami nad nowymi lekami. Komputery kwantowe będą – przynajmniej teoretycznie – dysponowały mocą nieosiągalną dla komputerów klasycznych. Wynika to wprost z zasady ich działania. Najmniejszą jednostką informacji jest bit. Reprezentowany jest on przez „0” lub „1”. Jeśli wyobrazimy sobie zestaw trzech bitów, z których w każdym możemy zapisać wartość „0” lub „1” to możemy w ten sposób stworzyć 8 różnych kombinacji zer i jedynek (23). Jednak w komputerze klasycznym w danym momencie możemy zapisać tylko jedną z tych kombinacji i tylko na jednej wykonamy obliczenia. Jednak w komputerze kwantowym mamy nie bity, a bity kwantowe, kubity. A z praw mechaniki kwantowej wiemy, że kubit nie ma jednej ustalonej wartości. Może więc przyjmować jednocześnie obie wartości: „0” i „1”. To tzw. superpozycja. A to oznacza, że w trzech kubitach możemy w danym momencie zapisać wszystkie możliwe kombinacje zer i jedynek i wykonać na nich obliczenia. Z tego zaś wynika, że trzybitowy komputer kwantowy jest – przynajmniej w teorii – ośmiokrotnie szybszy niż trzybitowy komputer klasyczny. Jako, że obecnie w komputerach wykorzystujemy procesory 64-bitowe, łatwo obliczyć, że 64-bitowy komputer kwantowy byłby... 18 trylionów (264) razy szybszy od komputera klasycznego. Pozostaje tylko pytanie, po co komu tak olbrzymie moce obliczeniowe? Okazuje się, że bardzo przydałyby się one firmom farmaceutycznym. I firmy te najwyraźniej dobrze o tym wiedzą. Świadczą o tym ich ostatnie działania. W styczniu największa prywatna firma farmaceutyczna Boehringer Ingelheim ogłosiła, że rozpoczęła współpracę z Google'em nad wykorzystaniem komputerów kwantowych w pracach badawczo-rozwojowych. W tym samym miesiącu firma Roche, największy koncern farmaceutyczny na świecie, poinformował, że od pewnego czasu współpracuje już z Cambridge Quantum Computing nad opracowaniem kwantowych algorytmów służących wstępnym badaniom nad lekami. Obecnie do tego typu badań wykorzystuje się konwencjonalne wysoko wydajne systemy komputerowe (HPC), takie jak superkomputery. Górną granicą możliwości współczesnych HPC  są precyzyjne obliczenia dotyczące molekuł o złożoności podobne do złożoności molekuły kofeiny, mówi Chad Edwards, dyrektor w Cambridge Quantum Computing. Molekuła kofeiny składa się z 24 atomów. W farmacji mamy do czynienia ze znacznie większymi molekułami, proteinami składającymi się z tysięcy atomów. Jeśli chcemy zrozumieć, jak funkcjonują systemy działające według zasad mechaniki kwantowej, a tak właśnie działa chemia, to potrzebujemy maszyn, które w pracy wykorzystują mechanikę kwantową, dodaje Edwards. Cambridge Quantum Computing nie zajmuje się tworzeniem komputerów kwantowych. Pracuje nad kwantowymi algorytmami. Jesteśmy łącznikiem pomiędzy takimi korporacjami jak Roche, które chcą wykorzystywać komputery kwantowe, ale nie wiedzą, jak dopasować je do swoich potrzeb, oraz firmami jak IBM, Honeywell, Microsoft czy Google, które nie do końca wiedzą, jak zaimplementować komputery kwantowe do potrzeb różnych firm. Współpracujemy z 5 z 10 największych firm farmaceutycznych, wyjaśnia Edwards. Bardzo ważnym obszarem prac Cambridge Quantum Computing jest chemia kwantowa. Specjaliści pomagają rozwiązać takie problemy jak znalezieniem molekuł, które najmocniej będą wiązały się z danymi białkami, określenie struktury krystalicznej różnych molekuł, obliczanie stanów, jakie mogą przyjmować różne molekuły w zależności od energii, jaką mają do dyspozycji, sposobu ewolucji molekuł, ich reakcji na światło czy też metod metabolizowania różnych związków przez organizmy żywe. Na razie dysponujemy jednak bardzo prymitywnymi komputerami kwantowymi. Są one w stanie przeprowadzać obliczenia dla molekuł składających się z 5–10 atomów, tymczasem minimum, czego potrzebują firmy farmaceutyczne to praca z molekułami, w skład których wchodzi 30–40 atomów. Dlatego też obecnie przeprowadzane są obliczenia dla fragmentów molekuł, a następnie stosuje się specjalne metody obliczeniowe, by stwierdzić, jak te fragmenty będą zachowywały się razem. Edwards mówi, że w przyszłości komputery kwantowe będą szybsze od konwencjonalnych, jednak tym, co jest najważniejsze, jest dokładność. Maszyny kwantowe będą dokonywały znacznie bardziej dokładnych obliczeń. O tym, jak wielkie nadzieje pokładane są w komputerach kwantowych może świadczyć fakt, że główne koncerny farmaceutyczne powołały do życia konsorcjum o nazwie QuPharm, którego zadaniem jest przyspieszenie rozwoju informatyki kwantowej na potrzeby produkcji leków. QuPharm współpracuje z Quantum Economic Development Consortium (QED-C), powołanym po to, by pomóc w rozwoju komercyjnych aplikacji z dziedziny informatyki kwantowej na potrzeby nauk ścisłych i inżynierii. Współpracuje też z Pistoia Alliance, którego celem jest przyspieszenie innowacyjności w naukach biologicznych. Widzimy zainteresowanie długoterminowymi badaniami nad informatyką kwantową. Firmy te przeznaczają znaczące środki rozwój obliczeń kwantowych, zwykle zapewniają finansowanie w dwu-, trzyletniej perspektywie. To znacznie bardziej zaawansowane działania niż dotychczasowe planowanie i studia koncepcyjne. Wtedy sprawdzali, czy informatyka kwantowa może się do czegoś przydać, teraz rozpoczęli długofalowe inwestycje. To jest właśnie to, czego ta technologia potrzebuje, dodaje Edwards. « powrót do artykułu
  24. W Dębianach w woj. świętokrzyskim archeolodzy odkryli 7 kilkudziesięciometrowych grobowców megalitycznych sprzed ok. 5,5 tys. lat. Ich odkrywcy uważają, że to jedno z największych cmentarzysk tego typu w naszym kraju. Tłumacząc, jak doszło do odkrycia, krakowski archeolog Jan Bulas podkreśla, że analizując jakiś czas temu zdjęcia satelitarne (archeolodzy postępują tak regularnie w celu wyszukiwania stanowisk z różnych epok), specjaliści natrafili na bardzo ciekawy monumentalny obiekt - a w zasadzie jego ślady objawiające się innym poziomem wegetacji roślin. Był to kwadratowy obiekt o długości ramienia ok. 50 m. Ze względu na tę obserwację przeprowadziliśmy kolejne badania obejmujące zdjęcia lotnicze, badania powierzchniowe i prospekcję z użyciem magnetometru. Koniec końców doprowadziły one do serii ciekawych odkryć. Wspomniane na początku grobowce kultury pucharów lejkowatych, megaksylony (od greckiego mega - wielki i ksylon - drewno), miały kształt mocno wydłużonego trapezu i były skonstruowane z kamieni, drewna i ziemi. Pod nasypami w kształcie wydłużonego trapezu z dłuższymi ścianami wzmocnionymi palisadami znajdowały się groby, z których część miała postać komór z głazów wapiennych. W rozmowie z PAP jeden z odkrywców, Marcin M. Przybyła, dodał, że krótkie ściany wschodnie zawierały wejście do swego rodzaju kaplicy grobowej – przedsionka. Po palisadzie do dziś zachowały się tylko dołki posłupkowe. Za niektórymi grobowcami znajdowały się podłużne rowy; stamtąd wydobyto ziemię do budowy nasypów. Pod nasypami znajdowała się różna liczba pojedynczych pochówków. W jednym z grobowców odkryliśmy [na przykład] opróżnioną i zniszczoną komorę kamienną - w której w zasadzie na pewno kiedyś znajdował się szkielet - ale także odkryliśmy jeden pochówek bez komory, znajdujący się w pewnym oddaleniu od tego miejsca. Dotąd potwierdzono wykopaliskowo 7 megaksylonów. Jeśli przyjmiemy, że na pozostałej części cmentarzyska gęstość zabudowy grobowcami jest zbliżona (na obszarze, na którym archeolodzy spodziewali się dwóch takich konstrukcji, znaleźli aż sześć), łącznie może być ich kilkanaście. Biorąc pod uwagę obszar, na jakim występują, nie jest [też] jednak wykluczone, że liczba ta może być nawet większa - powiedział w rozmowie z Kopalnią Wiedzy Jan Bulas. Na pierwsze megaksylony natrafiono w miejscu założenia obronnego, które dostrzeżono na zdjęciu satelitarnym. Kolejne grobowce odkryto zarówno na północ, jak i na południe od tej fortyfikacji. Tego typu konstrukcje możemy dość nieprecyzyjnie datować na circa połowę 4. tysiąclecia p.n.e. Jeszcze w okresie funkcjonowania cmentarzyska usunięto większość szczątków zmarłych i wyposażenia. Stanowisko było użytkowane przez długi czas przez różne grupy ludności. Wzorem poprzedników wykorzystywały je one jako cmentarzysko czy miejsce kultu. Świadczy o tym m.in. fakt, że oprócz megaksylonów archeolodzy odkryli także ciekawe cmentarzysko kultury ceramiki sznurowej. W grobach niszowych znaleziono szkielety z bronią, ozdobami i naczyniami. Na razie odkryto dwa takie groby. Były one wkopane w okolice wejść do grobowców kultury pucharów lejkowatych i miały formę pionowego szybu, od którego w bok odchodziła nisza/komora. Cmentarzysko z okresu kultury mierzanowickiej jest najsłabiej zachowane, bo ludność ta dość płytko zakopywała zmarłych. Archeolodzy natrafili również na pochówki zwierzęce kultury trzcinieckiej, w tym na pochówek dwóch koni z niezwykle rzadkim znaleziskiem - kościaną pobocznicą wędzidła. Na uwagę zasługuje z pewnością obiekt odkryty na zdjęciach satelitarnych - czworokątny szaniec. Jest on dużo młodszy od zabytków opisanych wcześniej.  Wstępna analiza znalezisk z jego wypełniska wskazuje, że może być on datowany na okres wczesnego średniowiecza - około IX-X w. - opowiada Bulas i dodaje, że dokładniejsze datowanie będzie możliwe po przeprowadzeniu analiz spalonej konstrukcji drewnianej z dna tego prawie 3-m rowu. Jego funkcja pozostaje na razie jedną z największych zagadek stanowiska. Archeolodzy mają nadzieję, że uda się ją rozwikłać w przyszłych sezonach badawczych. Wg nich, struktura nie była stale zamieszkana. Mogła pełnić rolę obozu wojskowego czy obiektu powiązanego z rytuałami (społecznymi bądź religijnymi). Co ważne, stanowisko w Dębianach znajduje się w okolicy jednego z największych wczesnośredniowiecznych grodzisk w Polsce - grodziska w Stradowie (zajmuje ono obszar ok. 25 ha; ok. 1,5 ha przypada na otoczony wałem i fosą gród właściwy, reszta to fortyfikowane podgrodzia). Wydaje się więc, że te miejsca są ze sobą w jakiś sposób związane, gdyż użytkowane były prawdopodobnie w tym samym czasie. Dwa sezony wykopalisk były finansowane przez Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Kielcach i organizatorów ekspedycji. Ze względu na wagę znalezisk będą one na pewno kontynuowane. Zachęcamy do obejrzenia krótkiego filmu prezentującego badania w Dębianach w 2020 r.   « powrót do artykułu
  25. Naukowcy poszukujący „wyspy stabilności” odkryli nowy izotop darmsztadu i nowy stan wzbudzony kopernika-282. Stwierdzili jednocześnie, że „wyspy” należy szukać nie tam, gdzie przewidywały wcześniejsze teorie, ale nieco dalej. Wyprawa do wyspy stabilności obrała nowy kurs, stwierdził Anton Såmark-Roth z Uniwersytetu w Lund. W latach 60. pojawiły się teorie dotyczące możliwego istnienia superciężkich pierwiastków. Stwierdzono wtedy, że w okolicy nieznanego jeszcze wówczas pierwiastka o liczbie atomowej 114 powinna istnieć „wyspa stabilności”, gdzie superciężkie pierwiastki będą trwały dłużej. Najcięższym występującym w naturze pierwiastkiem jest uran, którego jądro zawiera 92 protony i 146 neutronów. Jądra cięższych pierwiastków, z powodu wzrastającej liczby protonów, są coraz bardziej niestabilne. Rozpadają się więc coraz szybciej, w ułamku sekundy. Jeśli jednak w jądrze pojawi się „magiczna liczba” protonów i/lub netronów, jądro takie staje się stabilne. Niedawno informowaliśmy, że CERN bada magię liczby 32. Pod koniec lat 60. fizycy teoretyczni przewidywali, że taka wyspa stabilności powinna istnieć wokół pierwiastka o liczbie atomowej 114. Obecnie najcięższym znanym nam pierwiastkiem jest zsyntetyzowany w 2002 roku oganeson. Jego liczba atomowa to 118. Bardzo trudno jest go uzyskać, a jeszcze trudniej badać, gdyż czas półrozpadu tego pierwiastka to około 1 milisekundy. To Święty Graal fizyki atomowej. Wielu naukowców marzy o odkryciu czegoś tak egzotycznego, jak długotrwały, a może nawet stabilny, superciężki pierwiastek, mówi Anton Såmark-Roth. Wszedł on w skład międzynarodowego zespołu pracującego pod kierunkiem profesora Dirka Rudolpha z Uniwersytetu w Lund. Naukowcy wzięli na warsztat pierwiastek flerow o liczbie atomowej 114, a konkretnie jego dwa lżejsze izotopy flerow-288 i flerow-286. W niemieckim Centrum Badań nad Ciężkimi Jonami (GSI Helmholtzzentrum für Schwerionenforschung) uczeni użyli synchrotronu, za pomocą którego przyspieszali do 10% prędkości światła atomy wapnia-48 i bombardowali nimi pluton-244. W ten sposób otrzymywali pojedyncze atomy flerowa i obserwowali ich rozpad. W czasie 18-dniowego eksperymentu zaobserwowali kilkadziesiąt takich rozpadów. W czasie badań zauważyli nowe, nieznane dotychczas drogi rozpadu tego pierwiastka. Szczególnie interesujące były dwie. Pierwsza z nich, w ramach której flerow-288 rozpadał się do kopernika-284, a ten do nieznanego wcześniej darmstadu-280. W drugim interesującym łańcuchu zaobserwowano rozpad flerowu-286 do wzbudzonego kopernika-282, który zawierał parzystą liczbę protonów i parzystą neutronów. Nigdy wcześniej nie zauważono takiego zjawiska we wzbudzonym superciężkim jądrze. Obserwacja obu tych łańcuchów oraz istnienie wzbudzonego kopernika-282 pozwala na opracowanie nowych modeli teoretycznych dotyczących zarówno flerowa-298, jak i wyspy stabilności. To były trudne, ale bardzo udane badania. Teraz wiemy, że wyspy stabilności powinniśmy poszukiwać nie w okolicach 114., ale 120. pierwiastka, który jeszcze nie został odkryty, mówi Såmark-Roth. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...