-
Liczba zawartości
37644 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Naukowcy ze Szpitala Akademickiego w Monachium-Bogenhausen odkryli DNA zarodźców malarii Plasmodium falciparum w dwóch mumiach z Teb. Tym samym udokumentowali najstarsze przypadki tej choroby w dziejach świata. Dr Andreas Nerlich i zespół przeanalizowali 91 próbek kości. Wszystkie pobrano z egipskich mumii i szkieletów, które datowano na okres między 3500 a 500 r. p.n.e. Patolodzy wykorzystali kilka różnych metod genetycznych, m.in. amplifikację DNA (gdzie reakcja łańcuchowa polimerazy powiela jakąś sekwencję, czyli wybrany wycinek genomu) i sekwencjonowanie. Teraz wiemy na pewno, że malaria powszechnie występowała w Egipcie. Do tej pory można było na ten temat jedynie spekulować na podstawie zapisów Herodota i słabych dowodów ze starożytnych egipskich papirusów. Od dawna podejrzewano, że ludzie chorowali na malarię (zimnicę) na długo przed tym, zanim Hipokrates, ojciec medycyny, opisał ją po raz pierwszy w 400 r. p.n.e. Przed odkryciem Niemców naukowcy tylko raz natrafili jednak na starożytne ślady Plasmodium falciparum. Pozostałości pierwotniaków wykryto u rzymskiego niemowlęcia, które zmarło w V wieku n.e. Ekipa Nerlicha zidentyfikowała DNA pierwotniaka w mumiach pochodzących z dwóch różnych kompleksów grobowych w zachodnich Tebach. Grzebano tam głównie przedstawicieli wyższych klas społecznych. Niemiecki patolog ubolewa, że o zainfekowanych mumiach można tak mało powiedzieć. Niestety, pochowano je w bezimiennych grobach. Wiadomo tylko, że byli to dorośli ludzie i występowały u nich łagodne objawy przewlekłej anemii (typowy symptom zakażenia P. falciparum). Mimo że najprawdopodobniej byli bogaci, nie uchroniło ich to przed malarią i niechybną śmiercią, w dodatku w młodym wieku; wcześniej monachijczycy wykazali, że pochowani tu ludzie mieli od 20 do 30 lat. Jako że z dużym prawdopodobieństwem natrafiono na prekursora patogenów malarii, badacze mają nadzieję, że dzięki temu uda się opracować nowe metody leczenia tej choroby.
-
- zarodziec
- Plasmodium falciparum
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Religijność człowieka nie jest monolitem. Można w niej wyróżnić kilka elementów. Joanna Maselko z Temple University postanowiła sprawdzić, czy któryś z nich – uczestnictwo w życiu zgromadzenia, dobrostan religijny lub dobrostan egzystencjalny – zmniejszają ryzyko depresji (Psychological Medicine). O ile wiadomo, na czym może polegać uczestnictwo w jakimś ruchu religijnym, o tyle psycholodzy musieli doprecyzować, czym są pozostałe dwie składowe. Dobrostan religijny to jakość związku z istotą wyższą, a dobrostan egzystencjalny – poczucie znaczenia i celu życia. Zespół porównał każdą z dziedzin religijności z ryzykiem depresji. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że osoby osiągające najwyższe wyniki w dobrostanie religijnym zapadały na depresję o 1,5% częściej od ludzi o słabym poczuciu związku z istotą wyższą. Wg Maselko, jednostki z depresją mają tendencję do wykorzystywania religii jako mechanizmu radzenia sobie z problemami. Zaczynają się wtedy więcej modlić i nawiązują bliższy kontakt z Bogiem. Osoby, które uczestniczyły w zbiorowych obrzędach, o 30% rzadziej chorowały na depresję. Takie zachowanie dawało im bowiem możliwość obcowania z innymi, zadzierzgania i podtrzymywania więzi. U ludzi z silnym poczuciem sensu życia depresję diagnozowano o 70% rzadziej niż u tych, którym go brakowało. Ci pierwsi znają swoje miejsce na Ziemi i są bardzo skoncentrowani emocjonalnie, co stanowi dobrą bazę. Choć nie da się uchylić od konieczności rozstrzygnięcia dylematu z rodzaju jajka i kury (co pojawia się pierwsze: depresja czy pewne formy religijności), nie da się zaprzeczyć, że obcowanie z innymi wyznawcami i życiowy spirytyzm oddalają widmo depresji skuteczniej od samodzielnego podtrzymywania więzi z istotą wyższą.
- 75 odpowiedzi
-
- depresja
- istota wyższa
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Co wpływa na wybór firmy, z którą łączymy swoje życie zawodowe? Wysokość pensji, kwalifikacje, atmosfera, szanse na awans, lokalizacja, a może coś bardziej ulotnego? Od jakiegoś czasu mówi się o efekcie inicjału. Ma on polegać na tym, że bardziej podobają nam się obiekty, których nazwa zaczyna się od tej samej litery, co nasze imię. Psycholodzy Frederik Anseel i Wouter Duyck z Uniwersytetu w Gandawie postanowili sprawdzić, czy zjawisko to wpływa też na wybór pracodawcy. Okazało się, że tak... Belgowie przeanalizowali bazę danych swoich rodaków, którzy pracowali w pełnym wymiarze godzin (cały etat). Na podstawie rachunku prawdopodobieństwa oszacowali, jak często powinno się zdarzać, że nazwa firmy i imię pracownika zaczynają się od tej samej litery. Następnie porównali to z wynikami przeszukiwania bazy. Zgodność między inicjałami firmowymi i osobistymi występowała o 12% częściej, niż wynikało to z wyliczeń matematycznych. Na tej podstawie psycholodzy stwierdzili, że w 1 na 9 przypadków takiego dopasowania na wybór pracodawcy rzeczywiście oddziałuje prosta zgodność liter. Efekt inicjału stwierdzano w odniesieniu do wszystkich liter alfabetu, ale był on słabszy w przypadku liter rzadszych.
- 4 odpowiedzi
-
- Frederik Anseel
- wybór
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Choć jest niezbędny do przeżycia komórki, ludzki genom wcale nie jest tak stabilny i niezmienny, jak mogłoby się wydawać. Od pewnego czasu wiadomo, że niektóre jego fragmenty posiadają wybitną zdolność do zmiany pozycji, lecz wyniki badań nad intensywnością tego procesu mogą zaskakiwać. Zaledwie około 2 procent genomu człowieka, czyli ogółu całości jego informacji genetycznej, to geny, czyli fragmenty niezbędne dla syntezy cząsteczek wytwarzanych w komórkach. Pozostałe fragmenty to tajemnicza mieszanina sekwencji, których pochodzenie i rola nie zostały dokładnie zdefiniowane. Najczęściej występującymi w tej grupie elementami są tzw. retrotranspozony Alu, zdolne do wstawiania kolejnych kopii samych siebie oraz otaczających je fragmentów do genomu określonej komórki. Sekwencje Alu, nazwane tak ze względu na zdolność bakteryjnego enzymu AluI do ich przecięcia, zostały odkryte kilkadziesiąt lat temu. Stanowią aż 10% genomu człowieka, a do tego ich liczba wciąż rośnie. Ze względu na fakt, że mogą one losowo wbudować się w dowolnym miejscu cząsteczki DNA, mogą stanowić poważne zagrożenie dla ludzkiego zdrowia. Jak tłumaczy badający je naukowiec, dr Scott Devine ze Szkoły Medycznej Uniwersytetu Emory, te elementy stanowią istotne zagrożenie dla naszej informacji genetycznej, ponieważ mogą uszkodzić geny, kiedy do nich wskakują. Prowadzą w ten sposób do zmiany cech genetycznych albo chorób, takich jak nowotwory. Ze względu na niebezpieczeństwo związane z występowaniem charakterystycznych sekwencji, badacze postanowili zmierzyć ich "ruchliwość". Aby tego dokonać, podzielili występujące w typowym genomie retrotranspozony Alu na rodziny, a następnie badali każdą z nich w warunkach laboratoryjnych. Klucz do rozróżnienia poszczególnych grup był prosty: badacze wyszli z założenia, że im dawniej dana sekwencja została wbudowana, tym więcej przeszła od tego czasu mutacji, a im więcej przeszła mutacji, tym większe jest prawdopodobieństwo, że utraciła zdolność do wykonywania kolejnych "skoków". Jak tłumaczy dr Devine, chcieliśmy sprawdzić, jaki czynnik decyduje, czy dany element Alu będzie ruchomy. W ten sposób moglibyśmy przewidywać, które kopie Alu mają większą zdolność do niszczenia naszej informacji genetycznej. Informacja ta będzie bardzo istotna, ponieważ wkraczamy w epokę spersonalizowanej genomiki, która pozwala nam na przewidywanie naszego zdrowia w przyszłości. Aby zbadać właściwości poszczególnych rodzin, przedstawiciel każdej z nich został umieszczony w niedużej kolistej cząsteczce DNA zwanej plazmidem. Zaraz obok niego ulokowano, dzięki metodom inżynierii genetycznej, gen kodujący białko zapewniające komórkom oporność na jedną z toksyn. Przygotowane w ten sposób cząsteczki wbudowano do komórek hodowanych w laboratorium. Zgodnie z założeniami eksperymentu, "przeniesienie się" fragmentu Alu z plazmidu do genomu komórki powinno spowodować, że przesunie się wraz z nim gen oporności na truciznę. Powinno to oznaczać, że im bardziej aktywny jest dany retrotranspozon, tym więcej komórek przeżyje ekspozycję na szkodliwy związek. Z wykonanych obliczeń wynika, że w ludzkim genomie istnieje około 37000 aktywnych elementów Alu, z czego aż 10000 to fragmenty bardzo aktywne, które mogą zostać w każdej chwili przeniesione do dowolnego innego miejsca w cząsteczce DNA. Oznacza to, że każdy z nich może w dowolnym momencie zmienić swoją pozycję i uszkodzić istotny dla komórki gen, prowadząc do katastrofalnych konsekwencji. Zdolność sekwencji Alu do zmiany własnej pozycji w genomie jest zależna od innego retrotranspozonu, zwanego L1. Jak tłumaczy dr Devine, uzależnienie ich "ruchliwości" od fragmentów L1 sprawia, że Alu to tak naprawdę pasożyty pasożytów. Badania pokazują, że oba elementy są wspólnie "przepisywane", bardzo podobnie do genów, na cząsteczki RNA (proces ten nazywamy transkrypcją), lecz zawarte w nich unikalne sekwencje sprawiają, że mogą zostać "przepisane" z powrotem na DNA dzięki zjawisku odwrotnej transkrypcji. Powstała w ten sposób niewielka cząsteczka DNA może włączyć się do genomu w losowym miejscu, powodując cały szereg konsekwencji. Obecnie nie wiadomo dokładnie, jak powstały tajemnicze struktury, ani jakie czynniki decydują o ich aktywności. Zrozumienie tego procesu może być jednak bardzo istotne dla zwiększenia naszej wiedzy o ludzkiej informacji genetycznej. Jak tłumaczą badacze, średnio co dwudzieste dziecko rodzi się z nowym elementem Alu w swoim genomie, a konsekwencje tego zjawiska mogą mieć kolosalny wpływ na życie i zdrowie ludzi. Badania dr. Devine'a przeprowadzono we współpracy z Instytutem Biologii Rozwoju wchodzącym w skład Instytutu Maxa Plancka. Wyniki studium publikuje czasopismo Genome Research.
- 5 odpowiedzi
-
- L1
- skaczące geny
-
(i 6 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Świetny słuch, wybitna ruchliwość, umiejętność pracy w zespole... Te cechy przydadzą się nie tylko tancerzowi. Równie chętnie korzystają z nich niektóre gatunki delfinów, gdy tylko udają się na polowanie. Dzięki badaniom przeprowadzonym przez specjalistów z Uniwersytetu Stanu Oregon oraz Uniwersytetu Hawajskiego uzyskaliśmy nowe dane na temat tych niezwykłych ssaków. Zebrane informacje rzucają nowe światło na życie delfinów długoszczękich (Stenella longirostris). Używając do orientacji w przestrzeni wyłącznie słuchu, zwierzęta te wykonują skomplikowany taniec, a zaraz potem atakują z zabójczą skutecznością. Pływacy synchroniczni nie mogą się nawet równać z delfinami długoszczękimi, twierdzi główna autorka badań, Kelly Benoit-Bird. Prezentowany przez nie stopień synchronizacji jest niesamowity, szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że robią to w nocy, kilka metrów pod wodą, nie widząc ofiary ani siebie nawzajem. Do niedawna istniało wiele przypuszczeń na temat taktyki stosowanej przez delfiny podczas polowań. Wykonywanie badań nad ich zachowaniami było jednak wyjątkowo trudne ze względu na dynamiczny rozwój wydarzeń oraz fakt, że przedstawiciele S. longirostris polują głównie w nocy. Rozwój nowoczesnych technologii z zakresu akustyki pozwolił jednak na "oglądanie" ssaków z wykorzystaniem dźwięków. Co ważne, zastosowany system odpowiedzialny za wykonywanie pomiarów był całkowicie pasywny, tzn. odbierał dźwięki, lecz nie wysyłał ich. Umożliwiło to przeprowadzenie badań bez wywierania jakiegokolwiek wpływu na zachowanie zwierząt. Badania prowadzono podczas polowania na ryby z rodziny świetlikowatych. Eksperyment wykazał, że zdobywanie pokarmu przez delfiny długoszczękie opiera się na niezwykle skomplikowanej, lecz bardzo "wydajnej" technice. Zwierzęta zbierają się w grupie około dwudziestu osobników i płyną, jeden obok drugiego, aż znajdą na swojej drodze ławicę ryb. Zbliżają się wówczas do ofiar na odległość około pięciu metrów i okrążają je, pływając jednocześnie na zmianę w górę i w dół. Istnieją dwie hipotezy na temat tego charakterystycznego sposobu poruszania się: albo delfiny tworzą w ten sposób obszar o zmienionym ciśnieniu, albo zwyczajnie wprowadzają chaos w ławicy. Jedno jest pewne: ryby są zdezorientowane, a dzięki temu - znacznie łatwiejsze do złapania. Przestraszone ofiary skupiają się w ciasną grupę, najprawdopodobniej z myślą o odstraszeniu przeciwnika. Okazuje się jednak, że delfinom jest to na rękę. Natychmiast zacieśniają krąg wokół ryb, a następnie parami wpływają do jego wnętrza, wychwytują możliwie wiele pokarmu, i wracają do formacji. Dopiero wtedy do akcji wkracza kolejna para. Cały proces trwa około pięciu minut, a każda dwójka ma dwie szanse na upolowanie własnej porcji ryb. Gdy pierwsza faza polowania zakończy się, zwierzęta udają się na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza. Ani na chwilę nie wymykają się jednak ze zwartego szeregu. Zamiast tego już po chwili znikają pod powierzchnią i przystępują do kolejnego ataku. Zaskoczeniem dla naukowców była nie tylko sprawność delfinów, lecz także stosowany przez nie niezawodny system komunikacji. Dzięki zastosowaniu czułych hydrofonów zaobserwowano, że podczas polowania delfiny długoszczękie używają podczas polowania zupełnie innych dźwięków, niż w innych okolicznościach. Zamiast charakterystycznego "gwizdania" o zmiennej częstotliwości, ssaki korzystają z dźwięków przypominających raczej klikanie. Dlaczego? Odpowiedź, zdaniem pani Benoit-Bird, jest prosta: gwizdy są wielokierunkowe, zupełnie jak włączenie żarówki w pomieszczeniu. Klikające dźwięki są z kolei kierunkowe, tak jak światło lasera. Myślimy, że strategia może polegać na tym, by komunikować się wyłącznie wewnątrz grupy, ale nie przekazywać informacji innym drapieżnikom polującym na świetlikowate. Tuńczyki i włócznikowate poszukują tego samego pokarmu i mogą usłyszeć gwizdy, lecz nie kliknięcia, ponieważ dźwięk jest zbyt wysoki i zbyt ukierunkowany. Zdaniem badaczy, badania naukowców z Oregonu i Hawajów mogą być bardzo istotne dla zrozumienia procesów zachodzących w ekosystemach wodnych. Przeprowadzone studium jest jednym z pierwszych, w których wykorzystano na szeroką skalę tak doskonały sprzęt, pozwalający na śledzenie zachowań zwierząt bez wywierania na nie jakiegokolwiek wpływu. Otwiera to nowe możliwości prowadzenia jeszcze lepszych i jeszcze bardziej szczegółowych badań nad zachowaniem zwierząt wodnych.
- 1 odpowiedź
-
Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley opracowano nową metodę tworzenia układów scalonych, która znacząco zwiększa możliwości obecnie wykorzystywanej litografii. Akademicy połączyli metalowe soczewki skupiające światło dzięki pobudzonym elektronom (plazmonom) z "latającą głowicą" przypominającą głowicę zapisująco/odczytującą dysku twardego. Już obecnie za pomocą takiego urządzenia naukowcy są w stanie tworzyć linie szerokości 80 nanometrów z prędkością 12 metrów na sekundę. Twierdzą przy tym, że uda im się zwiększyć rozdzielczość urządzenia. Dzięki nanolitografii plazmonowej będziemy w stanie 10-krotnie zmniejszyć powierzchnię obecnie wykorzystywanych procesorów, jednocześnie znacząco zwiększając ich wydajność. Technologia ta może również zostać wykorzystana do tworzenia ultragęstych dysków twardych, które przechowają od 10 do 100 razy więcej danych, niż dzisiejsze dyski - mówi profesor Xiang Zhang, szef zespołu badawczego. Współczesne procesy litograficzne są bardzo podobne do procesu tworzenia fotografii. Pokryty światłoczułym materiałem plaster krzemowy poddaje się działaniu światła przepuszczonego przez maskę, która jest wzorcem przyszłego układu scalonego. Następnie naświetlony plaster poddaje się obróbce chemicznej, w wyniku której wzorzec pokrywa się odpowiednią siecią połączeń i podzespołów. Magister Liang Pan, który współpracuje przy wspomniany projekcie z profesorami Zhangiem i Davidem Bogym, wyjaśnia: Litografia optyczna, zwana też fotolitografią, umożliwia tworzenie złożonych wzorców na krzemowym podłożu. Jednak możliwości tej techniki ogranicza fundamentalna natura światła. W celu uzyskania coraz mniejszych elementów, musimy używać światła o coraz krótszej fali, co dramatycznie zwiększa koszty produkcji. Ponadto istnieje też limit dyfrakcji, ograniczający stopień skupienia światła. Przy obecnych technikach litograficznych tą granicą jest 35 nanometrów. Opracowana przez nas technologia pozwala na osiągnięcie znacznie większej rozdzielczości stosunkowo niewielkim kosztem. Naukowcy z Berkeley, by pokonać limit dyfrakcji, postanowili wykorzystać fakt, że na powierzchni metali znajdują się wolne elektrony, które po wystawieniu na działanie światła zaczynają oscylować. Ten proces oscylacji, podczas którego światło jest absorbowane i generowane, jest znany jako fala zanikająca, a jej długość jest znacznie mniejsza niż długość fali światła. Specjaliści stworzyli srebrne plazmonowe soczewki składające się z koncentrycznych kręgów, dzięki którym światło skupia się w centrum soczewki i jest emitowane na drugą stronę przez umieszczoną w jej centrum dziurę. W prototypowych soczewkach dziury miały średnicę mniejszą niż 100 nanometrów, ale, teoretycznie, możliwe jest stworzenie otworów o średnicy 5-10 nanometrów. Zestaw takich soczewek został następnie umieszczony na "latającej plazmonowej głowicy", czyli wspomnianej wcześniej głowicy poruszającej się w czasie procesu litograficznego nad światłoczułą powierzchnią. Eksperci z Berkeley mówią, że na takiej głowicy można umieścić nawet 100 000 soczewek, znacznie zwiększając jej wydajność. Cały proces przypomina nieco odtwarzanie płyt winylowych, gdzie ramieniem z igłą jest głowica plazmonowa, a płytą - obracający się plaster krzemowy. Jako że emitowane przez plazmony światło zanika po przebyciu około 100 nanometrów, głowica musi znajdować się blisko plastra, na którym tworzy układ scalony. Jest ona utrzymywana w odległości 20 nanometrów od plastra przez powietrze, którego ruch wywołany jest obracaniem się samego plastra. Naukowcy udowodnili, że dzięki swojemu urządzeniu są w stanie drukować ścieżki z prędkością od 4 do 12 metrów na sekundę. O tym, jak precyzyjnie działa całość, niech świadczy porównanie profesora Zhanga, który stwierdził, że to tak, jakby Boeing 747 leciał na wysokości 2 milimetrów nad ziemią. Co więcej, odległość wspomnianych 20 nanometrów jest stała i utrzymuje się bez względu na nierówności powierzchni plastra. Obecnie pojedyncza maszyna do litografii kosztuje 20 milionów dolarów, a zestaw masek - milion dolarów. Przechodzenie na kolejny etap procesu produkcyjnego, czyli zmniejszanie skali np. z 60 do 45 nanometrów, wymaga zastosowania kolejnych bardzo kosztownych luster i soczewek. Inżynierowie z Berkeley mówią, że dzięki ich technologii urządzenia do litografii, które muszą powstać, by można było nadal zmniejszać poszczególne elementy układu scalonego, będą kosztowały wielokrotnie mniej, niż przy zastosowaniu tradycyjnej technologii. Istnieją, oczywiście, rozwiązania alternatywne dla propozycji z Berkeley - elektronolitografia czy rentgenolitografia - jednak, w porównaniu z nanolitografią plazmonową proces tworzenia układów scalonych jest w tych przypadkach znacznie wolniejszy. Profesor Zhang mówi, że opracowana przez jego zespół technologia powinna trafić na rynek w ciągu 3-5 lat.
-
- układ scalony
- światło
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Drzewa makadamii akumulują więcej dwutlenku węgla niż pozostałe rośliny i można je wykorzystać do radzenia sobie z efektem cieplarnianym – twierdzą naukowcy z Australii. W 1857 roku roślina została odkryta w stanie Queensland przez Waltera Hilla. Nazywając ją makadamią, botanik upamiętnił przyjaciela Johna McAdama. Zespół profesora Grahama Jonesa z Centrum Studiów nad Regionalną Zmianą Klimatu na Southern Cross University zauważył, że drzewa z rodzaju Macadamia przechowują 4 tony CO2 na hektar rocznie, podczas gdy w tym samym czasie różne gałęzie przemysłu emitują "tylko" 0,5 t zanieczyszczeń gazowych na hektar. Możliwości makadamii ośmiokrotnie przewyższają więc aktualne zapotrzebowanie. Ponieważ w Queensland i na północy Nowej Południowej Walii 900 rolników uprawia makadamie na łącznej powierzchni 17 tysięcy hektarów, w ciągu 12 miesięcy są one w stanie unieszkodliwić aż 68 tysięcy dwutlenku węgla. Badania prowadzono na 38 drzewach (wszystkie mają 23 lata). Dostarczył je Greg James z farmy Deenford koło Balliny. Okazy zmierzono, zważono, przeanalizowano skład drewna oraz możliwości absorbowania CO2.
- 8 odpowiedzi
-
- klimat
- akumulacja
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Światowy kryzys okazał się niestraszny dla Apple'a. Firma Jobsa poinformowała o najlepszym kwartale w swej historii. Przed miesiącem, 27 września, zakończył się dla Apple'a IV kwartał roku finansowego 2008. Trzymiesięczne wpływy firmy wyniosły 7,9 miliarda dolarów, a zysk netto - 1,14 miliarda USD. W analogicznym okresie roku ubiegłego koncern Jobsa zanotował wpływy rzędu 6,22 miliarda i zysk w wysokości 904 milionów dolarów. W ciągu trzech miesięcy Apple sprzedało 2 611 000 komputerów, czyli o 21% więcej, niż przed rokiem. Ponadto klienci kupili 11 052 000 iPodów, co oznacza 8-procentowy wzrost. Jednak głównym motorem wzrostu Apple'a była rekordowo wysoka sprzedaż iPhone'ów. W ostatnim kwartale roku podatkowego 2007 nabywców znalazło 1 119 000 tego typu urządzeń. W bieżącym roku liczba ta zwiększyła się do 6 892 000 telefonów.
- 2 odpowiedzi
-
- wyniki finansowe
- iPhone
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dzięki badaniom włoskich naukowców, w przyszłości osoby z usuniętą tarczycą nie będą prawdopodobnie musiały zażywać tabletek z hormonami. Wystarczy bowiem umieścić zdrowy fragment gruczołu w innej tkance, by odnowić jego funkcje. Rocco Bellantone i zespół z Rzymskiego Uniwersytetu Katolickiego przeprowadzili eksperymenty na 13 świniach. Próby zakończyły się pomyślnie. Przeszczepianą tkankę osadzano w mięśniówce jamy brzusznej. Wkrótce potem zaczynała ona wytwarzać tyroksynę i trójjodotyroninę. Zapewniało to stały dopływ hormonów, mimo że nowa tarczyca znajdowała się z dala od swojej pierwotnej lokalizacji. Resekcję tarczycy przeprowadza się dużo częściej u kobiet niż u mężczyzn (9:1). Dzieje się tak, ponieważ guzy i innego rodzaju zmiany pojawiają się u nich po urodzeniu dziecka i w okresie menopauzy.
- 4 odpowiedzi
-
- Rocco Bellantone
- hormony
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Pamiętaj, tylko nie kłam. To źle, nieładnie itp., itd. Każdego dnia powtarzamy to naszym dzieciom. Gdy jednak przedstawiciele witryny The Baby Website zbadali 3 tys. rodziców z Wielkiej Brytanii, okazało się, że przeciętna mama albo tato okłamują swoją pociechę przynajmniej raz dziennie. Robią to, by nakłonić ją do postępowania w określony sposób. Są to właściwie kłamstewka, ale jednak... Oto trójka, która zajęła miejsca na podium: 1) Mikołaj/Gwiazdor przychodzi tylko do grzecznych dzieci, które wcześniej posłusznie położą się spać (84%), 2) od za długiego oglądania telewizji oczy robią się kwadratowe; to samo w przypadku, gdy siedzi się za blisko odbiornika (60%), 3) od jedzenia szpinaku rosną mięśnie (48%). Ku zdziwieniu większości dorosłych okazuje się także, że melodyjka wygrywana przez klaksony samochodów obwoźnych sprzedawców sygnalizuje całkowite wyprzedanie towaru! Pod żadnym pozorem nie wolno robić zeza, bo jeśli w tym momencie ktoś uderzy cię w głowę lub, jak w Zjednoczonym Królestwie, zmieni się wiatr, tak już zostanie (39%). Perspektywa mało zachęcająca. Aż 66% rodziców ucieka się do kłamstewek, gdy wszystko inne zawodzi. Powtarzamy dzieciom to, co wiele lat temu usiłowali nam wmówić nasi rodzice, a im najprawdopodobniej dziadkowie. W tym kontekście ciekawi, jak zinterpretować twierdzenie, że gdy się kłamie, za rozmijającym się z prawdą delikwentem unosi się dym... Na szczęście dzieci przestają wierzyć w te okropne niekiedy teorie, np. w usychanie rąk od bicia starszych, gdy skończą 8 lat. Wcześniej jednak rozpowszechniają je wśród rówieśników i członków rodziny, najprawdopodobniej chroniąc ich przed niebezpieczeństwami świata, a z drugiej strony pomagając w realizacji pomyślnego scenariusza wydarzeń. Wiara w androny plecione przez dorosłych ma związek z etapem myślenia magicznego, który przypada na okres myślenia przedoperacyjnego (3.-7. rok życia). Nie wszyscy rodzice rozmijają się z prawdą, chcąc nakłonić dziecko do określonego działania. Ośmiu na dziesięciu chroni w ten sposób swoje pociechy przed prawdą, a 46% posługuje się sloganami z własnego dzieciństwa, nie znając odpowiedzi na zadane pytanie.
- 58 odpowiedzi
-
- myślenie magiczne
- dzieci
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Powstał pierwszy wstępny standard dotyczący 450-milimetrowych plastrów krzemowych. Organizacja Sematech, skupiająca firmy produkujące plastry i urządzenia do tworzenia układów scalonych zdecydowała, że grubość plastrów będzie wynosiła 925 mikrometrów, plus minus 25 mikrometrów. Obecnie wykorzystywane 300-milimetrowe plastry mają grubość 775 mikrometrów. W listopadzie Sematech zbierze się ponownie, by zdecydować o "testowej grubości plastra". Obecnie określona grubość, to bowiem pewien teoretyczny cel. "Grubość testowa" ma być już praktycznym standardem. Najprawdopodobniej jednak nie będzie on odbiegał od określonych właśnie 925 mikronów. W ciągu najbliższych lat powstaną też testowe fabryki, w których będą sprawdzane przyszłe linie produkcyjne. Ekspertów czeka sporo pracy, chociażby dlatego, że 450-milimetrowe plastry będą ważyły 330 gramów i mogą wyginać się pod własnym ciężarem. Obecnie używane linie produkcyjne muszą więc zostać przerobione tak, by nie dopuścić do wyginania. Pomimo rozpoczętych już prac nad standardami, wiele przedsiębiorstw nie chce się w nie angażować. Twierdzą, że przejście na 450-milimetrowe plastry krzemowe jest zbyt drogie, a obecnie wykorzystywana technologia 300-milimetrowych plastrów wystarczy do większości zastosowań. Ich zdaniem przemysł powinien skupić się na udoskonalaniu obecnie stosowanych rozwiązań, a nie na pracach nad nowymi.
- 2 odpowiedzi
-
- Sematech
- 450 milimetrów
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Hiszpańscy naukowcy z Estación Experimental de Zonas Aridas (Stacja Baadawcza Stref Suchych) dowiedzieli się, dlaczego niektóre samice pająków zjadają samców i czemu ten kanibalizm służy. Okazuje się, że dzięki pożarciu samca potomstwo jest liczniejsze i silniejsze niż młode tej samicy, która nie zjadła przedstawiciela swojego gatunku. Dotychczas próbowano kwestię tę badać w laboratorium, jednak nie uzyskano jednoznacznych wyników. Uczeni przypuszczają, że pająki były zestresowane lub nie miały dostępu do odpowiedniego pożywienia. Hiszpanie obserwowali więc w naturze śródziemnomorskie tarantule. Sprawdzali w jakich okolicznościach dochodziło do pożarcia samca, w ramach badań ratowali też samce ze szczęk samic. Obalili przy okazji teorię mówiącą, że samce poświęcają się dla dobra swojego potomstwa. Z ich badań wynika bowiem, że samica przeważnie pożera te samce, które spotka po zapłodnieniu, a nie pożera tego, który ją zapłodnił. Nie sprawdziła się też inna teoria,mówiąca, że samice, które pożerają samców, są po prostu bardziej agresywne i lepiej przystosowane, więc mogą znaleźć więcej pożywienia, z czego korzysta ich potomstwo. Okazało się bowiem, że jeśli uczeni uratowali samca ze szczęk samicy, to jej potomstwo nie było większe i liczniejsze. Wszystko wskazuje więc na to, że samce są po prostu istotnym źródłem pożywienia, a z kanibalizmu matki korzyści czerpie jej potomstwo.
-
- tarantula
- kanibalizm
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
O tym, że premiera najnowszego Bonda zbliża się wielkimi krokami, świadczy rosnąca liczba reklam z gadżetami w sam raz dla agenta Jej Królewskiej Mości. Po telefonach komórkowych i perfumach dla dziewczyny 007 przyszła kolej na kuloodporną chusteczkę wkładaną do butonierki lub kieszonki na piersi. Chusteczki wytwarza się z kevlaru. Na razie powstało ich tylko 10. Wszystkie są żółte (odcień kanarkowy). Obrębiono je surowym jedwabiem albo cytrynową bawełną francuską. Wynaleziony w 1965 roku w laboratoriach DuPonta kevlar jest używany w kamizelkach kulooodpornych, hełmach i trampolinach, wzmacnia się też nim kable światłowodowe oraz umieszcza w obuwiu czy odzieży. Gadżet kosztuje 120 euro. Powstał dzięki islandzkiemu projektantowi Sluli Rechtowi, który zaznacza, że nie bierze odpowiedzialności za śmiałków i głupców, którzy zachcą sprawdzić, czy materiał rzeczywiście zatrzyma wystrzelony pocisk. Recht postanowił chyba zabezpieczyć współczesnych elegantów, ponieważ umieszczana na sercu chusteczka nie jest jego pierwszym kevlarowym elementem ubioru. Wcześniej opracował płaszcz. Na razie jego działania nie zagrażają jednak pozycji potentata, choć to chyba złe słowo na określenie właściciela małego butiku w mieście Meksyk, na rynku kuloodpornej odzieży dla modnisiów. Krawiec Miguel Caballero sprzedaje koszule i kurtki uszyte z sekretnego materiału. Black, najdroższą, a zarazem najlżejszą jego wersję, można zmiąć jak zwykły papier. Meksykanin prowadzi też program lojalnościowy dla klientów o wyjątkowo wymownej nazwie Klub Ocalałych (The Survivors' Club). W Ameryce Łacińskiej porwania biznesmenów i bogatych dzieci znajdują się na porządku dziennym, więc drzwi sklepu praktycznie się nie zamykają.
- 28 odpowiedzi
-
- kuloodporna
- Sluli Recht
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Co można zrobić za pomocą taśmy klejącej? Zlepić ze sobą niesforne kartki, zapakować prezent czy ulepić kulkę do zabawy dla kota. Okazuje się też, że podczas odrywania jej fragmentów powstaje wystarczająca dawka promieni X, by wykonać zdjęcie kości palca lub całej dłoni. Naukowcy upatrują w tym szansy na stworzenie aparatu rentgenowskiego, który nie wymagałby dostępu do elektryczności. Odkrycie to stało się udziałem zespołu fizyków z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, którzy pracowali pod przewodnictwem Carlosa Camary. Panowie zainteresowali się tym zagadnieniem, gdy usłyszeli, że już w latach 50. radzieccy naukowcy twierdzili, że jeśli taśmę klejącą odrywa się z odpowiednią prędkością, emitowane są pulsy promieni rtg. By się przekonać, czy jest tak rzeczywiście, Amerykanie wykorzystali maszynę odrywającą i standardową taśmę Photo Safe 3M Scotch Tape (19 mm x 25,4 m). Oddzielano ją od zwoju z prędkością 3 centymetrów na sekundę. Maszynę ustawiono w komorze próżniowej. W ten sposób łatwiej zmierzyć ilość promieniowania X, wystarczającą do wykonania zdjęcia. Na początku cały zespół odnosił się do eksperymentu bardzo sceptycznie. Wszyscy zmienili jednak zdanie, gdy wykonano zdjęcie ręki jednego z fizyków Setha Puttermana. Kliszę umieszczano za palcem, a aparat odrywający taśmę stał przed nim. Wolny koniec taśmy przytwierdzano do cylindra, połączonego uprzednio z silnikiem obrotowym. Sam Camara mówi, że zjawisko jest tajemnicze. Wyjaśnia je tzw. tryboluminescencją (ang. triboluminescence), podczas której światło powstaje podczas deformacji, czyli np. ścierania lub łamania, danego ciała fizycznego. Dwie wchodzące ze sobą w kontakt powierzchnie przesuwają się względem siebie. Zgodnie z tą teorią, podczas odrywania spodnia (pokryta akrylem) część taśmy zostaje naładowana dodatnio, podczas gdy rolka polietylenowa ujemnie. W warunkach obniżonego ciśnienia atmosferycznego (tutaj 10-3 tora) rozdzielanie dwóch powierzchni prowadzi do wytworzenia pola elektrycznego, a następnie wyładowań. Tuż po oderwaniu elektrony z dużą prędkością przeskakują na taśmę, co wyzwala na bilionową część sekundy puls promieniowania rtg. o mocy 100 miliwatów. Aparat, który można by stworzyć na bazie tego zjawiska, byłby tańszy i bezpieczniejszy od obecnie stosowanych. Do jego obsługi nie trzeba by też zatrudniać licznego personelu. Co więcej, taśmę można wielokrotnie rozwijać i zwijać, bez szkody dla jej zdolności emitowania promieni rtg. Aby wykonać zdjęcie metodą tradycyjną i "taśmową", potrzeba podobnej jego dawki. Nie należy się obawiać zagrożenia ze strony leżącej na biurku rolki taśmy klejącej. Jak już wspomnieliśmy, eksperyment przeprowadzano w próżni, gdzie elektronom nie przeszkadzały cząsteczki gazów wchodzących w skład powietrza. W takich warunkach osiągają wyższą energię. Przelatując między atomami tlenu i azotu, mają jej zaledwie na tyle, by wygenerować słabe niebieskie światło, a nie promieniowanie X. Zaobserwować to zjawisko możemy też w domu, otwierając w ciemności koperty.
- 16 odpowiedzi
-
- taśma klejąca
- promieniowanie X
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Może to zabrzmieć zaskakująco, ale osoby otyłe odczuwają podczas jedzenia... mniej intensywną przyjemność. Jak twierdzi odkrywca tego zjawiska, osoby te zjadają więcej, by zrekompensować utracone doznania, a efektem tego jest wzrost masy ciała. Odkrycia dokonali naukowcy z Instytutu Naukowego stanu Oregon. Badacze zaprosili do udziału w badaniu czterdzieści trzy studentki w wieku 18-22 lat oraz trzydzieści trzy nastolatki w wieku 14-18 lat. Poszczególne kobiety posiadały bardzo różny wskaźnik masy ciała, od wskazującego na wyraźną niedowagę aż po wartości charakterystyczne dla osób otyłych. Zasadnicza część testu polegała na analizie aktywności ciała prążkowanego kresomózgowia - jednejgo z obszarów mózgu intensywnie wydzielającego dopaminę, jeden z neuroprzekaźników wywołujących uczucie przyjemności. Jako bodziec stymulujący układ nerwowy wykorzystano słodki koktajl mleczny, zaś do oceny aktywacji ciała prążkowanego wykorzystano technologię rezonansu magnetycznego. Badacze zaobserwowali, że osoby otyłe odczuwały znacznie mniejszą radość z wypicia koktajlu. Zdaniem prowadzącego eksperyment dr. Erika Stice'a efektem tego zjawiska jest próba kompensacji utraconej przyjemności poprzez przyjmowanie większej porcji pokarmu. Istotny wpływ na ograniczenie przyjemności ze spożywania słodkiego napoju może mieć także czynnik genetyczny. Głównym "podejrzanym" jest gen nazwany Taq1, a dokładniej mówiąc: jego wariant opisywany jako Taq1A1. Od pewnego czasu wiadomo, że nosicielstwo tej wersji genu wiąże się ze zmniejszeniem liczby receptorów dopaminy na komórkach nerwowych, przez co przyjemne doznania są znacznie osłabione. Jak ocenia jeden z czołowych ekspertów w dziedzinie badań nad dopaminą, dr Nora Volkow, udowodnienie związku pomiędzy genem Taq1 oraz aktywacją ciała prążkowanego może być istotne z punktu widzenia poszukiwania przyczyn otyłości. Zdaniem badaczki eksperyment przeprowadzony przez naukowców z Oregonu jest ważny, gdyż pomaga zrozumieć przyczyny podatności na otyłość oraz zmiany w funkcjonowaniu mózgu prowadzące do niekontrolowanego wzrostu masy ciała. Zidentyfikowanie osób odczuwających zmniejszoną przyjemność płynącą z jedzenia mogłoby pozwolić na objęcie ich specjalną kontrolą lekarską. Jedną z form opieki nad takimi pacjentami mogłoby być poszukiwanie alternatywnych metod pobudzania ciała prążkowanego, np. z wykorzystaniem aktywności fizycznej. Jak ocenia dr Stice, jest to bardzo istotne, gdyż pozwala na uniknięcie uzależnienia od spożywania nadmiernych ilości pożywienia. Szczegółowych informacji o badaniu wykonanym przez naukowców z Oregonu dostarcza czasopismo Science.
- 6 odpowiedzi
-
- ciało prążkowane
- przyjemność
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Odpowiednie wykorzystanie pojedynczego białka występującego w mózgu pozwala na selektywne usuwanie pojedynczych wspomnień - dowiedli naukowcy z Medical College of Georgia. Eksperyment, który doprowadził do odkrycia, przeprowadzono na genetycznie zmodyfikowanych myszach. Dzięki odpowiednim manipulacjom możliwe było uzyskanie kontroli nad intensywnością syntezy białka zwanego kinazą alfa zależną od kalmoduliny II (ang. alpha-CaM kinase II). Proteina ta jest kluczowym elementem szlaku sygnalizacji wewnątrzkomórkowej odpowiedzialnego za procesy zapamiętywania oraz długoterminowego przechowywania wspomnień, co czyni ją atrakcyjnym obiektem dla wielu badań z zakresu neurobiologii. Głównym autorem odkrycia jest dr Joe Tsien. Naukowiec od kilku lat bada fizjologię mózgu ze szczególnym uwzględnieniem opisywanej proteiny. Jego najnowszy eksperyment polegał na wywoływaniu u myszy wspomnień przy jednoczesnym zwiększeniu aktywności genu kodującego kinazę. Okazało się, że przeprowadzone doświadczenie kończyło się trwałym i wybiórczym usunięciem przywoływanego w danej chwili wspomnienia. Aby udowodnić rolę omawianej cząsteczki, wykonano prosty eksperyment. Polegał on na odtwarzaniu określonego dźwięku i wysyłaniu krótkiego impulsu elektrycznego do łapek zwierząt. Po pewnym czasie doszło do "zakodowania" w mózgu gryzonia informacji o zagrożeniu towarzyszącym przebywaniu w klatce oraz sygnałowi akustycznemu. Po miesiącu zwierzęta przeniesiono do innej klatki, zupełnie innej od tej, w której przebywały poprzednio. Co więcej, w ich mózgach podniesiono stężenie opisywanej kinazy. Spowodowało to istotną zmianę zachowań myszy. Okazało się bowiem, że gdy odtworzono dźwięk użyty podczas poprzedniej serii badań, gryzonie nie prezentowały objawów strachu. Po pewnym czasie poziom badanego białka w mózgu został przywrócony do naturalnych wartości, a gryzonie przeniesiono do tej samej klatki, w której rażono je wcześniej prądem. Okazało się, że nawet samo przebywanie w klatce powodowało u zwierząt strach. Świadczy to o tym, że dzięki podniesieniu stężenia kinazy alfa zależnej od kalmoduliny II udało się wybiórczo usunąć wyłącznie to wspomnienie, które było w określonym momencie przywoływane. Jak określa sam autor odkrycia, rzeczą, która naprawdę nas zaintrygowała, jest fakt, że dokonaliśmy selektywnego usunięcia [informacji z pamięci - red.]. Jak podkreśla dr Tsien, usunięcie tego wycinka pamięci zaszło bardzo szybko i było spowodowane samym faktem przywołania okreslonego wspomnienia. Jeżeli zaobserwowane u myszy zjawisko zostanie wykryte także u ludzi, może okazać się bardzo istotne dla ofiar zaburzeń psychicznych wywołanych obecnością przykrych wspomnień. Wydaje się, że nowy typ terapii mógłby pomóc np. ofiarom gwałtów i fobii oraz byłym żołnierzom cierpiącym na tzw. "syndrom pola walki". Ich leczenie jest obecnie wyjątkowo żmudne i długotrwałe, gdyż wymaga wielostopniowego oswajania się z przywoływanym wspomnieniem. Gdyby udało się wymusić na ludzkim mózgu zmianę poziomu omawianej kinazy, mogłoby to znacznie pomóc w rozwiązaniu wielu problemów natury psychologicznej. Choć wizja leczenia niektórych zaburzeń może wydawać się bardzo atrakcyjna, dr Tsien ostrzega, że badaczy wciąż czeka wiele pracy nim będzie to możliwe: ludzka pamięć jest niezwykle skomplikowana, a my jesteśmy dopiero u podnóża góry.
- 23 odpowiedzi
-
- gwałt
- syndrom pola walki
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Duńscy artyści z grupy N55 z Kopenhagi nawiązali współpracę z naukowcami z MIT. Razem zbudowali chodzący dom, który może się przemieszczać na 6 hydraulicznych nogach. Wg wynalazców, to świetne rozwiązanie w obliczu zbliżającej się powodzi czy uciążliwych sąsiadów. I od jednego, i od drugiego można uciec... Dom ma 3,5 m wysokości i jest zasilany energią słoneczną oraz wiatrową. Podobno poradzi sobie ze wszystkimi rodzajami terenu. W środku wydzielono salon, kuchnię oraz miejsce na kominek, łóżko, kompozytową toaletę i komputer typu mainframe, który kontroluje pracę nóg. W najbliższy czwartek (23 października) konstrukcja zostanie wypróbowana w Wysing Arts Centre w Bourn. Jeden z przedstawicieli N55, Oivind Slaatto, twierdzi, że zainspirowali go Cyganie spotkani w hrabstwie Cambridgeshire. W przyszłości zamierza zamieszkać w zbudowanym międzynarodowym wysiłkiem domu w stolicy Danii. Budowa prototypu pochłonęła 49 tys. dolarów. Cena obejmuje zarówno materiały, jak i robociznę. Wszyscy mają nadzieję, że koszty uda się jeszcze obniżyć. Dom, który z daleka przypomina przeszkloną kapsułę lub metalową stonogę, w godzinę przebywa 60 metrów. Waży 1200 kg, może w nim mieszkać do 4 osób. Meble są wbudowane w konstrukcję, nie przesuną się więc podczas wędrówki. Każda noga działa niezależnie, ma też odrębne zasilanie. By zachować stabilność, w każdym momencie na podłożu stoją 3 z nich. Moduły można łączyć w większą całość. W ten sposób powstają większe domy, a nawet chodzące wioski czy miasteczka. Duńczycy i Amerykanie pracowali nad domem ok. 2 lat. Wyposażono go w system zbierania deszczówki, inny układ ją podgrzewa, wykorzystując do tego energię słoneczną. Mała szklarnia zapewnia sporą część potrzebnego lokatorom pożywienia. Mamy więc do czynienia z kreatywnym połączeniem cygańskiego wozu i magicznego stoliczka, który nakrywa się wyjątkowo ekologicznie.
- 3 odpowiedzi
-
- Oivind Slaatto
- Cyganie
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Microsoft wywołał furię w Chinach po tym, jak uruchomił w Państwie Środka swój mechanizm WGA (Windows Genuine Advantage). WGA działa również w krajach Zachodu. Program ten ma pomóc w walce z piractwem. Jego celem jest wykrywanie nielegalnych kopii Windows i informowanie o tym użytkownika. W zachodnich wersjach Windows XP mogliśmy zobaczyć, po uruchomieniu WGA, odpowiednią informację wyświetlaną na ekranie startowym komputerów. W Chinach, które są jednym z krajów z najbardziej rozpowszechnionym piractwem, WGA zmienia tapetę pirackiego systemu operacyjnego na całkowicie czarną. Wywołało to wściekłość użytkowników. Dong Zhengwei, 35-letni prawnik z Pekinu nazwał nawet Microsoft "największym hakerem w Chinach". Twierdzi on, że podmiana tapety powoduje "poważne zakłócenie funkcjonalności komputera" i w związku z tym Microsoft może zostać pozwany o włamanie. Szanuję prawo Microsoftu do ochrony swojej własności intelektualnej, ale podjęto niewłaściwe działania przeciwko niewłaściwym osobom. Powinno się ścigać producentów i sprzedawców pirackiego oprogramowania, a nie użytkowników - mówi prawnik. Protestują też użytkownicy. Dlaczego Microsoft automatycznie połączył się z moim komputerem? Komputer jest mój - napisał jeden z nich. Pojawił się też stary argument mówiący, że gdyby ceny legalnego oprogramowania były niższe od pirackiego, nikt nie kupowałby pirackiego.
- 5 odpowiedzi
-
- Windows Genuine Advantage
- WGA
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Jeszcze pół roku temu Microsoft oferował 33 dolary za akcje Yahoo!. Decyzja zarządu o odrzuceniu oferty Microsoftu nie przyniosła, jak dotychczas, firmie żadnych korzyści. Wręcz przeciwnie, jej akcje są obecnie warte 12 dolarów, a Yahoo! zapowiedziało właśnie, że zwolni około 1500 pracowników. Pracę straci więc co 10. zatrudniony. Przyczyną podjęcia takiej decyzji jest fakt, iż w trzecim kwartale bieżącego roku dochody Yahoo! spadły o 64%. Wyniosły one 54,3 miliona dolarów, czyli 4 centy na akcję. Tymczasem w III kwartale ubiegłego roku było to 151,3 miliona USD, czyli 11 centów na akcję. Redukcja zatrudnienia stała się więc koniecznością. Krok taki chwali analityk Derek Brown z Cantor Fitzgerald, który zauważa jednak, że to "wydaje się, iż trzeba jeszcze wykonać dużo więcej pracy" w celu uzdrowienia sytuacji. Dzięki zwolnieniu 1500 osób, zamknięciu części biur w USA i przeniesieniu części operacji do krajów o tańszej sile roboczej, Yahoo! zaoszczędzi w przyszłym roku 400 milionów USD. Obecnie roczne koszty działalności firmy wynoszą 3,9 miliarda dolarów. Jednak prezes Yahoo! Jerry Yang i popierający go dyrektorzy wciąż muszą udowodnić inwestorom, że słusznie zrobili odrzucając propozycję Microsoftu. Jak pamiętamy, koncern z Redmod, oferując 33 dolary za akcję chciał zapłacić za Yahoo! około 50 miliardów USD. Yang twierdził wówczas, że firma jest warta więcej. Obecnie jej rynkowa kapitalizacja wynosi mniej niż 17 miliardów dolarów. Jednocześnie zmniejszono prognozy dotyczące przychodów. Jeszcze przed trzema miesiącami władze Yahoo! twierdziły, że tegoroczne przychody wyniosą od 7,35 do 7,85 miliarda dolarów. Obecnie uważają, że będzie to kwota od 7,18 do 7,38 miliarda. Yahoo! nie jest jedyną firmą, która zwalnia pracowników. Podobny ruch zapowiedział eBay, który chce się pozbyć 1600 osób. Nawet Google, który dotychczas dość beztrosko wydawał pieniądze, chce wprowadzić pewne oszczędności. Firma ta jest jednak w świetnej kondycji, a w trzecim kwartale bieżącego roku zanotowała 26-procentowy wzrost dochodu. Oczywiście, nie ma mowy o zwalnianiu któregokolwiek z pracowników.
-
Bycie uświadomionym ekologicznie człowiekiem to, oczywiście, duży plus, ale i w przyjazności dla środowiska można się posunąć za daleko. Amerykańscy psychiatrzy zaczynają już nawet wspominać o pokoleniu karborektyków (od ang. carbon lub łac. carboneum, czyli węgiel). Najnowszy sondaż ujawnił, że aż 7% mieszkańców USA uprawia "czarną ekologię". Można to uznać za odpowiednik czarnego PR-u lub czarnej magii, a więc za zniekształconą wersję czegoś skądinąd pozytywnego. Tacy ludzie mają bzika na punkcie recyklingu i osobistego odcisku węglowego. Specjaliści twierdzą, że stąpają po cienkiej linii oddzielającej poczucie odpowiedzialności za siebie i Ziemię od zaburzenia obsesyjno-kompulsywnego (ZOK), znanego lepiej jako nerwica natręctw. W artykule opublikowanym w New York Timesie opisano zachowania, które można uznać za karboreksję. Spośród nich warto wymienić wlewanie do baku samochodu zużytego oleju roślinnego, kąpanie się na trawniku, by oszczędzić wodę (to typowe dwa w jednym: człowiek nie tylko usuwa z siebie brud, ale i jednocześnie podlewa rośliny) czy spanie wzorem naszych przodków lub zwierząt w zbitej masie (lepiej ogrzewać się nawzajem niż włączyć ogrzewanie lub zainwestować w lepszą kołdrę). Amerykański dziennikarz przytacza też przykład Sharon Astyk, rolnik ze stanu Nowy Jork, która za punkt honoru postawiła sobie obniżenie zużycia prądu przez jej rodzinę do zaledwie 10% średniej krajowej. Sąsiedzi farmerzy zwykli nazywać Astyków energetycznymi anorektykami, ale zmienili ponoć zdanie po wzroście cen prądu. Anita Lavine i Joe Turcotte, para z Seattle, przez rok używają tej samej plastikowej torebki z żyłką. Kalifornijczyk Jay Matsueda zasila swojego Mercedesa wyłącznie zużytym olejem z okolicznych restauracji. Daje ludziom w prezencie bambusowe sztućce, by nie musieli korzystać z plastikowych na wynos. David Chameides, kamerzysta z Los Angeles, przez okrągły rok gromadzi wytwarzane przez siebie śmiecie w piwnicy i opisuje wszystko na blogu. Psychiatrzy alarmują, że w głowie konkretnego człowieka lub osób z jego najbliższego otoczenia powinna się zapalić czerwona lampka, gdy okazuje się, że nie może mieć w domu czegoś, co nie jest ekologiczne czy ciągle krytykuje znajomych i przyjaciół za niewłaściwe podejście do sprawy. Dr Jack Hirschowitz, nowojorski psychiatra, uważa, że sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy kwestie ekologiczności wypierają wszystko inne. Cała uwaga i wysiłki delikwenta skupiają się tylko i wyłącznie na nich. Nie da się ukryć, że skrajny nurt zerowej konsumpcji może niektórym ludziom zaszkodzić niemal tak samo, jak ograniczanie do minimum spożycia kalorii w przypadku chorych na anoreksję.
- 6 odpowiedzi
-
- zaburzenie obsesyjno-kompulsywne
- nerwica natręctw
- (i 3 więcej)
-
Nadmierna prędkość jest niebezpieczna nie tylko na drodze. Okazuje się bowiem, że szybkie jedzenie dwukrotnie zwiększa ryzyko nadwagi. Twierdzenie to jest prawdziwe zarówno w odniesieniu do kobiet, jak i do mężczyzn. Do takiego wniosku doszli naukowcy z Uniwersytetu w Osace po zbadaniu zwyczajów żywieniowych ok. 3 tys. osób. Japończycy skupili się na relacjach między prędkością jedzenia, uczuciem sytości i nadwagą. Nieco mniej niż połowa ochotników przyznała się do pochłaniania swoich porcji w mgnieniu oka. W porównaniu do osób jedzących wolniej, mężczyźni z wilczym apetytem o 84% częściej uskarżali się na nieprawidłową masę ciała. W przypadku kobiet ryzyko nadwagi wzrastało 2-krotnie. Wolontariusze, którzy nie tylko jedli szybko, ale też za dużo, 3-krotnie częściej zaliczali się do kategorii podwyższonego BMI. Co ważne, związek pomiędzy zachowaniem obserwowanym podczas jedzenia a nadwagą utrzymywał się niezależnie od tego, ile konkretnie kalorii spożyto wraz z posiłkiem. Dr Elizabeth Denney-Wilson, która komentowała w artykule wstępnym na łamach British Medical Journal wyniki badań kolegów z Kraju Kwitnącej Wiśni, zaznacza, że ludzie często nie potrafią wykorzystać pochodzących z ich własnego organizmu wskazówek na temat sytości. Skupiają się raczej na tym, co widzą i dysponując dużą porcją, pochłaniają jak najwięcej. Takie zachowanie mogło być przystosowawcze w przeszłości, gdy w sytuacji braku pokarmu należało "napchać się" jak najszybciej na zapas. Wtedy konkurencja nie mogła odebrać smacznego kąska, a żołądek przestawał na jakiś czas dawać o sobie znać. Teraz jednak jedzenie na czas prowadzi najczęściej do spożycia większej liczby kalorii, niż organizm jest w stanie zużyć. A to prosta droga do nadwagi i otyłości. Specjaliści twierdzą, że najczęściej nieprawidłowe nauki żywieniowe są czymś wyuczonym. Dzieci karmione piersią umieją przecież regulować we własnym zakresie ilość wyssanego pokarmu (a więc i zapotrzebowanie energetyczne). Potem jednak stale stykają się z solidnymi porcjami, a we współczesnych czasach dostęp do pokarmu jest niemal nieograniczony. Profesor Ian McDonald z Uniwersytetu w Nottingham uważa, że szybkie jedzenie zaburza pracę układu sygnalizującego sytość w dość prosty sposób. Zwyczajnie nie zdąży on wysłać sygnału zwrotnego, zanim żołądek będzie już całkowicie zapełniony. Eksperci zalecają, by pozwalać dzieciom jeść tyle, ile same chcą. Wszystkim sugerują, by dokładnie przeżuwać każdy kęs.
-
Po niemal 30 latach posądzania o hipochondrię, brak odpowiedniej higieny osobistej i docinków ze strony otoczenia 41-letnia Australijka, od której bije odór gnijących ryb, dowiedziała się, że cierpi na trimetyloaminurię (ang. trimethylaminuria, TMAU). To uwarunkowane genetycznie rzadkie zaburzenie metaboliczne. Choroba wpływa na zapach potu, moczu oraz na jakość oddechu. Jest, niestety, nieuleczalna, ale istnieją grupy wsparcia, w tym internetowe, zrzeszające osoby z identyczną przypadłością. Profesor John Burnett z Uniwersytetu Zachodniej Australii podkreśla, że historia kobiety z Perth powinna stanowić ostrzeżenie dla lekarzy lekceważących lekkie z pozoru dolegliwości, które w znacznym stopniu upośledzają psychiczne funkcjonowanie jednostki, obniżając np. jej samoocenę. Australijka po raz pierwszy udała się do specjalisty, gdy skończyła 17 lat. Dodajmy, że okres nauki w szkole nie był dla niej, delikatnie mówiąc, łatwy. Próbę uzyskania pomocy ponowiła po dwóch latach. Potem w ciągu 20 lat odwiedziła gabinety jeszcze czterech lekarzy. Kiedy już wreszcie wie, co jej dolega, zdecydowała się na konsultacje genetyczne. W organizmie osoby z trimetyloaminurią znajduje się za dużo trimetyloaminy (TMA), czyli związku występującego także w rybach. Określone pokarmy, leki i hormony nasilają przykre dolegliwości. W normalnych okolicznościach TMA jest rozkładana przez monooksydazę zawierającą flawinę 3. Gdy jednak kodujący ją gen (FMO3) nie działa prawidłowo lub dochodzi do niedoboru enzymu, organizm nie potrafi przekształcić trimetyloaminy w tlenek trimetyloaminy (TMAO). Pierwsze naukowe studium przypadku osoby z TMAU zamieszczono w 1970 roku w prestiżowym czasopiśmie medycznym The Lancet. Wcześniej wzmianki na ten temat pojawiały się od kilku wieków w literaturze, w tym u Szekspira. W jego Burzy znalazła się np. adnotacja o rybnym zapachu Kalibana. O trimetyloaminurii napomykają też jeszcze starsze dzieła, m.in. Mahabharata, a więc jeden z najsędziwszych poematów epickich świata, który powstawał w starożytnych Indiach od ok. IV w. p.n.e. do IV w. n.e. Została tam opisana urodziwa dziewczyna, do której przylgnęła nieprzyjemna woń ryb.
- 1 odpowiedź
-
- FMO3
- trimetyloamina
-
(i 7 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Profesor Gianfranco Tarsitani uspokoił dziennikarzy zebranych w Bibliotece Ambrozjańskiej (Pinacoteca Ambrosiana) w Mediolanie: kartki Kodeksu Atlantyckiego Leonarda da Vinci nie zostały przeżarte przez pleśń. Dzieło jest największym zbiorem notatek i rysunków renesansowego naukowca, które powstawały w latach 1478-1519. Badania mikrobiologiczne dokumentu ujawniły, że zeszłoroczne obawy części specjalistów były na szczęście bezpodstawne. Przedstawiciele biblioteki zapewniają, że ponad 1000-stronicowy Kodeks jest przechowywany w klimatyzowanej komorze, gwarantującej stałą temperaturę i odpowiednią wilgotność względną. Czarne plamy, które tak przestraszyły ekspertów, to efekt zastosowania dezynfekujących soli rtęci. Miały chronić m.in. przed pleśnią, a pomylone je właśnie z nią. Zabrudzenia nie pojawiły się też na samym Kodeksie, ale na zewnętrznej warstwie papieru, którą dodano jako wzmocnienie w latach 1970-73. Ostatnio Kodeks Atlantycki udostępniono zwiedzającym bibliotekę w 1998 roku. Na kolejną taką okazję trzeba poczekać do 8 grudnia przyszłego roku, gdy sławetna instytucja będzie świętować 400. rocznicę swojego powstania. Potem zaszczyt ujrzenia go przypadnie w udziale uczestnikom i gościom wystawy Milan Expo w 2015 r.
- 1 odpowiedź
-
- Biblioteka Ambrozjańska
- Gianfranco Tarsitani
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nowy rodzaj zastawek serca, wytwarzanych z własnych tkanek pacjenta, został opracowany przez niemieckich naukowców. Jeżeli technologia, dziś będąca w fazie testów, zostanie udostępniona na szeroką skalę, może nas czekać prawdziwa rewolucja w tej dziedzinie. Autorem naturalnego implantu jest prof. Axel Haverich, kardiochirurg pracujący w Hanowerskiej Szkole Medycyny. W badaniach wspiera go dwóch innych naukowców: dr Serghei Cebotari oraz dr Michael Harder. Badacze pracują wspólnie nad udoskonaleniem nowego modelu zastawki serca, wytwarzanej z wykorzystaniem "rusztowania" złożonego ze składników własnej tkanki pacjenta lub tkanki dawcy ludzkiego lub zwierzęcego. Implant jest przygotowywany w laboratorium, a następnie wszczepiany z powrotem do organizmu biorcy. Opracowywana metoda jest tworzona głównie z myślą o dzieciach. Obecnie w samej Europie przeprowadza się u nich około 1200 zabiegów przeszczepu tych delikatnych, płatkowatych przegród zapobiegających cofaniu się krwi podczas skurczu serca. Zabieg bez wątpienia zwiększa komfort pacjenta, niejednokrotnie ratując mu nawet życie, lecz tradycyjnie stosowane technologie mają wiele wad. Zastosowanie materiału pochodzenia biologicznego pozwala na uniknięcie wielu komplikacji związanych ze stosowanymi obecnie technologiami. Zastawki mechaniczne, obecnie używane zdecydowanie najczęściej, mają tendencję do wywoływania nadmiernego osadzania się skrzepów krwi na ich powierzchni, przez co wymagana jest dożywotnia terapia obniżająca krzepliwość. Jedyna dostępna obecnie alternatywa, czyli zastawki pobierane od zwierząt (najczęściej są to krowy i świnie), budzi z kolei wątpliwości natury etycznej. Problemem jest także ograniczona trwałość implantu pochodzenia zwierzęcego. Wiele wskazuje na to, że jeśli pomysł niemieckich badaczy zostanie zrealizowany i wdrożony na szeroką skalę, problemy te zostaną rozwiązane. Zespół prof. Havericha proponuje pobranie zastawki od samego pacjenta lub od dawcy ludzkiego albo zwierzęcego. Kolejnym etapem terapii jest usunięcie z niej wszelkich komórek, a następnie wykorzystanie pozostałego materiału, złożonego głównie z białek strukturalnych, jako "rusztowania" dla wytworzenia nowej zastawki. Powstaje ona dzięki kolonizacji komórkami pochodzącymi od biorcy, który w tym momencie staje się jednocześnie dawcą. Jak informują eksperci, "wyhodowanie" implantu zajmuje kilka tygodni. Zaproponowane rozwiązanie ma szereg zalet w porównaniu do metod stosowanych obecnie. Po pierwsze, zastawka jest wytworzona niemal w całości z materiału pochodzącego od biorcy, przez co ryzyko odrzucenia przeszczepu jest niemal zerowe. Co więcej, implant nowego typu jest tworem ożywionym, dzięki czemu może dojrzewać i powiększać się wraz z dojrzewającym sercem dziecka. Jest on także całkowicie bezobsługowy, gdyż jakiekolwiek ubytki jego struktury są uzupełniane dzięki naturalnym mechanizmom regeneracyjnym. Obecnie prowadzone są testy kliniczne, których zadaniem jest ocena jakości wytwarzanych zastawek. Pierwsze dwie z nich wszczepiono sześć lat temu, a mali pacjenci, którzy w momencie zabiegu mieli 9 i 10 lat, dorastają obecnie bez większych komplikacji zdrowotnych. Od tamtego czasu procedurę przeszło łącznie szesnaścioro dzieci. Zebrane informacje pozwalają wierzyć, że "żywe przeszczepy" są doskonałą metodą leczenia wad serca. Niemieccy naukowcy otrzymali niedawno od prezydenta Horsta Köhlera nagrodę w wysokości ćwierć miliona euro za wybitne osiągnięcia w dziedzinie inżynierii i kreowania innowacyjnych technologii. Trwają także dalsze badania związane z realizacją ich nowatorskiego pomysłu. Jeżeli nic nie stanie na przeszkodzie, istnieje duża szansa na dopuszczenie tej nowatorskiej metody leczenia do powszechnego użycia w kardiochirurgii.
-
- inżynieria tkankowa
- zastawki
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Z morza zatrważających informacji o zanieczyszczeniu środowiska udało nam się wydobyć chociaż jedną dobrą wiadomość: w spożywanej przez ludzi wodzie spada stężenie pestycydów. Badanie, dzięki któremu dowiedzieliśmy się o tym fakcie, przeprowadzono w ponad trzystu studniach w Stanach Zjednoczonych. Testy wykazały, że podziemne zbiorniki wody pitnej nie zatrzymują pestycydów na długi czas, dzięki czemu ryzyko ekspozycji na te szkodliwe substancje jest znacznie obniżone. Stosowanie chemicznych środków owadobójczych od dziesięcioleci jest ściśle związane z kontrowersjami i obawami o ludzkie zdrowie. Niektóre z tych substancji okazały się na tyle szkodliwe, że zakazano całkowicie ich stosowania, lecz w ich miejsce pojawiły się nowe. Dotychczas niewiele było wiadomo na temat długotrwałego wpływu tych związków na zdrowie i życie ludzkie. Wielką niewiadomą była także zdolność wód podziemnych oraz gleby do akumulowania pestycydów. Choć trudno w to uwierzyć, przeprowadzone testy są pierwszymi tak szeroko zakrojonymi badaniami wykrywającymi obecność tych szkodliwych związków w wodzie pitnej. Ich autorami są eksperci z U.S. Geological Survey - organizacji wchodzącej w skład amerykańskiego Departamentu Zasobów Wewnętrznych. Analizę przeprowadzono w ramach finansowanego przez rząd USA programu Narodowego Badania Jakości Wody (National Water-Quality Assessment - NAWQA). Wyniki tego studium są pocieszające z punktu widzenia stanu wód gruntowych w przyszłości, ze szczególnym uwzględnieniem pestycydów, ocenia główna autorka badania, Laura Bexfield. Badaczka dodaje: pomimo długotrwałego używania wielu popularnych pestycydów oraz wprowadzania nowych, zebrane wyniki nie wskazują na wzrastającą retencję lub stężenie [pestycydów - red.] w płytkich wodach gruntowych oraz wodzie pitnej w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Pierwsze testy w ramach NAWQA przeprowadzono w latach 1993-1995. Uzyskane wyniki porównano następnie z rezultatami analizy próbek uzyskanych w latach 2001-2003. Prowadzone analizy pozwalały na wykrycie dawek aż tysiąckrotnie niższych od tych uznawanych za dozwolone w przypadku wód pitnych. Spośród osiemdziesięciu poszukiwanych związków zaledwie sześć wykryto w co najmniej dziesięciu studniach. Co więcej, żaden z nich nie występował w stężeniu przekraczającym 10% maksymalnej dozwolonej koncentracji w wodzie pitnej. Testy prowadzone przez U.S. Geological Survey trwają nadal. Dokładne zrozumienie procesów obiegu i akumulacji chemicznych środków ochrony roślin są bez wątpienia istotne dla zdrowia ludzi. Miejmy nadzieję, że zaprezentowane wyniki nie są ostatnimi optymistycznymi informacjami na temat otaczającego nas środowiska.
- 10 odpowiedzi