Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Największa na świecie swobodnie pływająca góra lodowa – A-68 – właśnie straciła kawałek swojego terytorium. Gigant o obecnej powierzchni około 5100 km2 oderwał się od Antarktyki w lipcu 2017 roku. Właśnie odłamał się od niego kawałek o powierzchni około 175 km2. Góra płynie obecnie na północ od Półwyspu Antarktycznego. Dotarła do cieplejszych wód, które niosą ją w kierunku południowego Atlantyku. Profesor Adrian Luckman, który śledzi A-68, uważa, że możemy być właśnie świadkami początku końca góry. Jestem zaskoczony, że coś tak cienkiego i delikatnego przetrwało tak długo na otwartym oceanie, mówi uczony. Sądzę, że właśnie rozpoczął się rozpad A-68, ale jej fragmenty pozostaną z nami przez całe lata, dodaje. Gdy góra oddzieliła się od Antarktyki w 2017 roku miała powierzchnię niemal 6000 km2, a jej średnia grubość wynosiła zaledwie 190 metrów. Jej wycielenie się stało się okazją do przeprowadzenia unikatowych badań dna morskiego. Przez wiele miesięcy wydawała się zakotwiczona do dna. Nie przesuwała się zbytnio. W końcu zaczęła przyspieszać i przesuwać się na północ. W końcu wypłynęła poza Morze Weddella. To ważne wydarzenie, gdyż została wystawiona na działanie znacznie silniejszych prądów morskich i fal. Obecnie góra mija Orkady Południowe, a prądy morskie powinny ją przesunąć w kierunku Georgii Południowej. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak szybko góra będzie się rozpadała. Niewątpliwie jednak jej fragmenty będą przez lata krązyły po oceanie. « powrót do artykułu
  2. W ciągu kilku miesięcy, wydaje się, że od grudnia 2019 aż po marzec br. włącznie, w Gwinei Bissau zginęło nawet ok. 2000 krytycznie zagrożonych sępów brunatnych. Najprawdopodobniej otruto je do celów rytualnych. Ze względu na niepokoje polityczne i pandemię COVID-19 reakcja na zdarzenia była opóźniona i niepełna, ale Vulture Conservation Foundation (VCF), Vulture Specialist Group (VSG) Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody i BirdLife International (BLI) nadal pracują nad sprawą. Władze Gwinei Bissau zareagowały bez zarzutu i zorganizowały dwie misje terenowe pod koniec marca i w kwietniu. By zapobiec kolejnym zgonom, konieczne są jednak dalsze działania. Wszystko zaczęło się od odkrycia na początku lutego śmierci 200 osobników. Z biegiem czasu sytuacja się pogarszała; do chwili obecnej potwierdzono zgon 1603 ptaków, głównie we wschodnich regionach kraju: w miastach Bambadinca, Bafatá i Gabú. Nie można określić precyzyjnych statystyk, bo dokładnie przeszukano tylko ograniczony obszar. Wiele ciał zapewne przeoczono lub zostały one szybko usunięte przez miejscowych. Mając to na uwadze, VCF i inni szacują, że zginąć mogło nawet ok. 2000 krytycznie zagrożonych Necrosyrtes monachus. W Gwinei Bissau żyje jedna z najzdrowszych populacji tego afrykańskiego gatunku. Niektóre szacunki sugerują, że w kraju tym występuje ponad 1/5 globalnej populacji. Wydarzenia na tę skalę będą mieć negatywny wpływ zarówno na krajową, jak i regionalną, zachodnioafrykańską, populację - podkreśla José Tavares, dyrektor VCF. Dowody zebrane podczas misji terenowych sugerują, że sępy zabito celowo za pomocą zatrutych przynęt. Zeznania świadków potwierdzają, że ptaki otruto celowo - wokół wiosek rozmieszczono zatrute przynęty. Części ciała sępów miały być wykorzystane do celów rytualnych. Zapotrzebowanie na nie łączy się z niestabilną sytuacją polityczną kraju. W niektórych regionach Afryki ludzie wierzą, że wejście w posiadanie głowy sępa zjednuje los lub że można w ten sposób zdobyć specjalne moce. W Gwinei Bissau znaleziono co najmniej 200 ciał sępów bez głów. Pojawiały się też doniesienia, że do opisanych zdarzeń doprowadziło zapotrzebowanie na części ciała sępów z sąsiednich krajów. By potwierdzić przyczynę zgonu, ciała ptaków wysłano do laboratorium w Portugalii. Zabrał je jeden z ostatnich samolotów, wylatujących podczas pandemii z Gwinei Bissau. Badania toksykologiczne są obecnie przeprowadzane na Uniwersytecie w Lizbonie. Niestety, masowe otrucia są w Afryce częste. Drastyczne spadki liczebności populacji różnych gatunków sępów mają wpływ także na środowisko, bo ptaki te są nieodzowne dla zdrowego, funkcjonującego ekosystemu. Poza tym zatrute przynęty i ciała sępów zabijają również innych padlinożerców. « powrót do artykułu
  3. Na stanowisku Chaizhuang w Jiyuanie odkryto pozbawiony głowy szkielet. Pochowano go w pozycji klęczącej w jamie ofiarnej. Wg specjalistów z Instytutu Zabytków Kulturowych i Archeologii prowincji Henan oraz Zespołu ds. Zabytków Kulturowych Miasta Jiyuan, datuje się on na późną dynastię Shang. Szczątki klęczącego są zwrócone na północ, a ręce zostały skrzyżowane z przodu. Wszystko to sugeruje, że człowiek ten został złożony w ofierze. Złożenie w ofierze potwierdza napis na kości wróżebnej - znak Kan. Podczas wykopalisk w Jiyuanie znaleziono dużą liczbę grobów z okresu późnej dynastii Shang. Na dobrze zachowanej ludzkiej kości [...] widać znak Kan - opowiada szef wykopalisk na stanowisku Chaizhuang - Liang Fawei. Liang dodaje, że badanie napisów na kościach wróżebnych z ruin miasta Yin - ostatniej stolicy dynastii Shang - ujawniło, że za czasów jej panowania składanie ofiar było częstą praktyką, a hieroglify takie jak "She," "Shi," "Tan" i "Kan" wykorzystywano do opisu praktyk ofiarnych podczas różnych rytuałów. Kan odnosi się do metody składania ofiar z ludzi i bydła w jamach. Wcześniej szczątki ofiar odkrywano głównie w pozycji leżącej. Eksperci założyli, że sposób składania ofiary oznaczony hieroglifem Kan sugeruje pochówek w pozycji wyprostowanej. Wg nich, forma ta musiała być bardziej rozpowszechniona niż pochówek w pozycji leżącej. Od 2019 r. archeolodzy zbadali 6 tys. m2 stanowiska. Wg ich oszacowań, Chaizhuang zajmuje 300 tys. m2. Dotąd odkryto m.in. studnie, drogi, popielniki, paleniska, a także ceramikę, kości, muszle oraz artefakty z żadu. « powrót do artykułu
  4. Lekarze donoszą o nieproporcjonalnie dużej liczbie zakrzepów u osób cierpiących na COVID-19, szczególnie u tych z ciężkim przebiegiem choroby. Tworzenie się skrzeplin to niebezpieczna sytuacja, gdyż jeśli się one oderwą i dotrą do serca lub płuc, mogą zabić pacjenta. Liczba problemów z zakrzepami, które obserwuję na oddziale intensywnej opieki medycznej, a wszystkie one są powiązane z COVID-19, jest bezprecedensowa, mówi doktor Jeffrey Laurence, hematolog z Weill Cornell Medicine w Nowym Jorku. Laurence wraz ze swoim zespołem przeprowadził autopsje dwóch pacjentów i odkrył u nich skrzepliny zarówno w płucach jak i bezpośrednio pod skórą. Znaleźli też podskórne skrzepliny u trzech żyjących pacjentów. Również doktor Kathryn Hibbert z Massachusetts General Hospital zauważyła, że niektórzy pacjenci zarażeni koronawirusem SARS-CoV-2 mają skłonność do wytwarzania skrzeplin. Tego typu doniesienia pochodzą nie tylko z USA. Holenderscy specjaliści piszą na łamach Trombosis Research [PDF], że COVID-19 może predysponować do wystąpienia zarówno żylnej jak i tętniczej choroby zakrzepowo-zatorowej, wywołanej stanem zapalnym, unieruchomieniem, hipoksją i zespołem rozsianego wykrzepiania wewnątrznaczyniowego. Z kolei w Journal of the American College of Cardiology właśnie ukazał się artykuł autorstwa naukowców z USA, Włoch, Chin, Hiszpanii, Francji, Grecji, Australii, Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii, Kanady, Niemiec i Danii, którzy również stwierdzają, że COVID-19 może predysponować pacjentów do pojawienia się wykrzepiania wewnątrznaczyniowego. Specjaliści rozważają tutaj, w jaki sposób należy opiekować się pacjentami z COVID-19, którzy już wcześniej cierpieli na zespół wykrzepiania wewnątrznaczyniowego oraz z tymi, u których pojawił się on w przebiegu nowej choroby. To jedna z najpilniejszych do rozwiązania kwestii związanych z COVID-19, mówi doktor Michelle Gong, szefowa wydziału medycyny ratunkowej w nowojorskim Montefiore Medical Centre. Gong informuje, że na jej oddziale wszyscy pacjenci z COVID-19 otrzymują niskie dawki antykoagulantów. Już sam pobyt na OIOM-ie, który jest przecież związany z poważnymi problemami zdrowotnymi i unieruchomieniem, jest przyczyną, dla której u pacjentów występują zakrzepy. Nawet przed epidemią obserwowaliśmy dużą liczbę skrzeplin u naszych pacjentów, mówi Gong. Jednak teraz przypadków takich jest bardzo dużo. W jednym z holenderskich badań stwierdzono, że u 184 pacjentów przebywających na OIOM-ach z powodu zapalenia płuc wywołanego COVID-19 skrzepliny stwierdzono u ponad 20% osób.  W Wuhan podobnej obserwacji dokonano u 25% z 81 pacjentów. Doktor Behnood Bikdeli, koordynator międzynarodowych badań nad tym problemem mówi, że to alarmujące liczby. Na razie nie wiadomo, jak sobie radzić z opisanym powyżej problemem. Podawanie niewielkich dawek antykoagulantów nie jest ryzykowne, ale może nie pomagać. Zwiększenie tych dawek grozi zaś pojawieniem się obfitego krwawienia i zgonem pacjenta. Tak czy inaczej bez przeprowadzenia szeroko zakrojonych badań nie będziemy wiedzieli, jak wielu pacjentów jest narażonych na zwiększone pojawianie się zakrzepów, dlaczego problem występuje i jak temu zaradzić. « powrót do artykułu
  5. Astronomowie poinformowali o zniknięciu planety wchodzącej w skład niezwykłego układu potrójnego Fomalhaut. Odkryta w 2008 roku planeta Fomalhaut b nagle przestała się pokazywać. Uczeni nie podejrzewają jednak, że spotkał ją ten sam los co platentę Supermana Krypton, która eksplodowała. Proponują znacznie prostsze wyjaśnienie. Jedna z hipotez zakłada, że obiekt, który po raz pierwszy sfotografowano w 2004 roku, nie był planetą, a wielką rozszerzającą się chmurą pyłu pochodzącą ze zderzenia dwóch wielkich obiektów w pobliżu gwiazdy. Takie zderzenia są niezwykle rzadkie i mielibyśmy wielkie szczęście, gdybyśmy ja zaobserwowali. Sądzimy, że Hubble przeprowadził właściwe obserwacje we właściwym miejscu, dzięki czemu mogliśmy obserwować tak niezwykłe wydarzanie, stwierdza Andras Gaspar z University of Arizona. Obiekt Fomalhaut b został odkryty w 2008 roku na podstawie danych zebranych w roku 2004 i 2006. Przez lata obserwowano go za pomocą Teleskopu Hubble'a. W przeciwieństwie do wielu innych planet pozasłonecznych, Fomalhaut b można było obserwować bezpośrednio. Jednak już od samego początku domniemana planeta stanowiła sporą zagadkę dla specjalistów. W przeciwieństwie bowiem do innych bezpośrednio obserwowanych planet, obiekt ten był niezwykle jasny w świetle widzialnym, ale nie można było wykryć żadnej emisji w podczerwieni, która by z niego pochodziła. Astronomowie stwierdzili wówczas, że niezwykła jasność pochodzi z otaczającej planetę olbrzymiej chmury pyłu. Również orbita Fomalhaut b była nietypowa. Nasze badania, w ramach których przeanalizowaliśmy wszystkie archiwalne dane z Hubble'a dotyczące tego obiektu, wskazywały, że ma on pewne cechy, które połączone razem wskazywały, iż taka planeta może nie istnieć, dodaje Gaspar. Gwoździem do trumny dla planety okazały się zdjęcia wykonane przez Hubble'a w 2014 roku. Okazało się, że Fomalhaut b zniknął. Naukowcy sądzą, że na krótko przed pierwszymi obserwacjami doszło do do zderzenia dwóch dużych obiektów. Powstała rozszerzająca się chmura pyłu, która składa się z drobinek wielkości 1 mikrometra. Obecnie jest ona niewykrywalna dla Hubble'a. Z obliczeń wynika, że obecnie może być ona większa niż obszar zakreślony orbitą Ziemi wokół Słońca. Zdaniem Gaspara, obiekty, które się zderzyły tworząc Fomalhaut b to dwie komety o średnicy około 200 kilometrów każda. Modele obliczeniowe, na podstawie których wysnuł taką hipotezę, wykazały, że zgadza się ona ze wszystkimi charakterystykami Fomalhaut b, od tempa rozszerzania się, po zniknięcie i trajektorię chmury. Z obliczeń wynika też, że do takiego zderzenia dochodzi w systemie Fomalhaut nie częściej niż raz na 200 000 lat. Naukowcy już zapowiadają, że w przyszłości mają zamiar wykorzystać Teleskop Kosmiczny Jamesa Webba (JWST) do obserwacji systemu Fomalhaut. Dzięki temu będą w stanie bezpośrednio obrazować wewnętrzne regiony systemu, obserwować pas asteroid w tym systemie oraz poszukać w nim naprawdę istniejących planet. « powrót do artykułu
  6. Kontakt z marihuaną w wieku nastoletnim może ułatwiać uzależnienie się od kokainy. Naukowcy z Columbia University i włoskiego Uniwersytetu w Cagliari jako pierwsi przeprowadzili badania na poziomie molekularnym obserwując, jak wczesne wystawienie na działanie marihuany wpływa na późniejszą reakcję mózgu na kontakt z kokainą. W ramach badań na gryzoniach uczeni obserwowali, jakie zmiany zachodzą w mózgach młodych (odpowiadających nastoletnim ludziom) i dorosłych osobników. I jednym i drugim podawano syntetyczne kannabinoidy, a następnie kokainę. Naukowcy zaobserwowali, że po podaniu narkotyków w mózgach młodych zwierząt – ale nie dorosłych – dochodziło do zmian molekularnych i epigenetycznych. Odkrycie pozwala dokładniej przyjrzeć się temu, w jaki sposób używanie kannabinoidów w wieku nastoletnim może zwiększyć podatność na kokainę i ułatwiać uzależnienie od tego narkotyku. Nasze badania na szczurach są pierwszymi, podczas których zmapowano epigenetyczny i molekularny mechanizm, za pomocą którego kokaina oddziałuje na mózgi już wcześniej wystawione na działanie kannabinoidów. To daje nam lepsze pojęcie na temat biologicznych podstaw mechanizmów, które mogą zwiększać ryzyko nadużywania i uzależnienia się od narkotyków, mówi współautor badań, laureat nagrody Nobla, doktor Eric Kandel. Nie od dzisiaj wiadomo, że ludzie – i zwierzęta – różnie reagują na pierwszy kontakt z narkotykiem, a ta pierwsza reakcja pozwala przewidzieć dalsze zachowanie. Na przykład, jeśli pierwsze zetknięcie się człowieka z kokainą będzie odczuwane pozytywnie, to z większym prawdopodobieństwem ponownie zażyje on kokainę, czas do drugiego zażycia będzie krótszy i z większym prawdopodobieństwem się uzależni, czytamy w artykule opublikowanym na łamach PNAS. Mamy też coraz więcej dowodów łączących używanie kannabinoidów w wieku nastoletnim ze zwiększonym ryzykiem późniejszego używania kokainy oraz ze zwiększonym jej oddziaływaniem na człowieka. Również testy na zwierzętach pokazały, że kannabinoidy mogą uwrażliwiać na kokainę. Zwierzęta, które zetknęły się z kannabinoidami częściej samodzielnie podają sobie kokainę. Z badań epidemiologicznych wiemy, że wiele osób, które są uzależnione od kokainy, wcześniej używały marihuany, a ich pierwsze doświadczenie z narkotykami może mieć olbrzymi wpływ na to, czy będą ich nadal używali. Jednak wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Dotyczą one na przykład wpływu konopi na mózg, mówi współautorka badań, doktor Denise Kandel. Dotychczas dysponowaliśmy danymi behawioralnymi, jednak nie mieliśmy neurobiologicznych dowodów wskazujących, że kannabinoidy mogą wpływać na reakcję mózgu na zetknięcie się z kokainą. Dotychczasowe badania ujawniły chemiczną stronę wpływu obu narkotyków na mózg. Badania nad uzależniającymi właściwościami kokainy koncentrowały się na mezolimbicznym szlaku dopaminergicznym. Odgrywa on ważną rolę w odczuwaniu nagrody i przyjemności. Jako, że marihuana zwiększa aktywność tego szlaku w sposób podobny do kokainy, wpływa też na cały rozległy system neurochemiczny zwany układem endokannabinoidowym. To kluczowy system dla rozwoju mózgu, który to proces wciąż trwa w wieku nastoletnim, dodaje doktor Philippe Melas. W ostatnich latach pojawiły się badania wskazujące, że rozwój uzależnienia od kokainy ma związek z układ glutaminianergiczny, a z kolei marihuana wpływ na przebieg sygnałów w tym układzie. Dlatego też włosko-amerykański zespół naukowy postanowił zbadać potencjalny związek pomiędzy oboma narkotykami. Uczeni sprawdzali, jak mózgi szczurów reagują najpierw na podanie syntetycznego kannabinoidu WIN, a następnie na podanie kokainy. Okazało się, że mózgi młodych szczurów, którym podano WIN mocniej reagowały na pierwszy kontakt z kokainą, niż mózgi szczurów, które z WIN się nie zetknęły. Co istotne, zjawisko to zaobserwowaliśmy u młodych szczurów, ale nie u dorosłych, mówi Melas. Gdy uczeni bliżej przyjrzeli się temu zagadnieniu, okazało się, że gdy młode szczury zetknęły się z kannabinoidem, to sposób, w jaki działała na nie następnie kokaina był związany z kluczowymi zmianami molekularnymi. Dotyczyły one zarówno zmian w receptorach glutaminergicznych, jak i znaczących zmian epigenetycznych. Co ciekawe, zespół z Columbia Univeristy wcześniej prowadził podobne badania nad epigenetycznymi zmianami dotyczącymi reakcji dorosłych mózgów na kontakt z nikotyną i alkoholem. Zmiany takie zaobserwowano. Tym razem jednak okazało się, że w przypadku marihuany zmiany takie zachodzą tylko w młodych mózgach. Występują one w korze przedczołowej, która odgrywa kluczową rolę w takich zadaniach jak planowanie długoterminowe czy samokontrola i jest jednym z ostatnich obszarów mózgu, który osiąga dojrzałość. Wyniki najnowszych badań sugerują, że wystawienie wciąż rozwijającego się mózgu na działanie kannabinoidu wpływa na wywoływaną przez kokainę hiperacetylację histonów w dorosłej korze przedczołowej. Jako, że acetylacja histonów zwiększa dostępność do chromatyny, powstało pytanie, czy zmiany obserwowane w młodym mózgu przekładają się na szeroką dostępność do chromatyny. Okazało się, że hiperacetylacja histonów nie prowadziła do ogólnych szerokich zmian w dostępności do chromatyny w skali całego genomu. Okazało się jednak, że powoduje to zwiększony dostęp do chromatyny i alternatywny splicing niektórych genów. W podsumowaniu badań naukowcy stwierdzili, że wystawienie na działanie kannabinoidów w wieku nastoletnim prowadzi do zmian w ekspresji genów wywołanych oddziaływaniem kokainy, pojawieniem się alternatywnego splicingu w genach powiązanych z receptorami neuroprzekaźników oraz zwiększonym wpływem kokainy na fosforylację protein. Innymi słowy, używanie marihuany w wieku nastoletnim większa prawdopodobieństwo, że pierwsze doświadczenie takiej osoby z kokainą będzie pozytywne, co z kolei może wzmocnić jej predyspozycję do używania i uzależnienia się od kokainy. « powrót do artykułu
  7. W ruinach Czerwienia, jednej z głównych twierdz i ośrodków administracyjnych oraz ekonomicznych drugiego państwa bułgarskiego (1185–1396), znaleziono nieznany dotychczas kościół z XIV wieku, a na jego murach odsłonięto grafikę przedstawiającą scenę ze świętymi-wojownikami. Chociaż największe znaczenie Czerwień zyskał w czasie drugiego państwa, to samo osadnictwo w tym miejscu jest znacznie starsze. Dotychczas odsłonięto tam pozostałości po osadnictwie trackim, fort z czasów Bizancjum oraz dowody na osadnictwo z okresu pierwszego państwa bułgarskiego (680–1018). Dotychczas na terenie Czerwienia znaliśmy 15 kościołów. Teraz archeolodzy odsłonili 16., poinformowało Regionalne Muzeum Historii w położonym niedaleko mieście Ruse. Ruse – którego historia rozpoczęła się w I wieku przed Chrystusem od rzymskiego portu Sexantaprista – również w przeszłości nazywało się Czerwień. Jednak miejscowości tych nie należy mylić. W odsłoniętym właśnie kościele odkryto zachowaną warstwę murali na ścianach świątyni. Ocalałe fragmenty to część większej całości. Widzimy tam częściową scenę ze świętymi-wojownikami, informują przedstawiciele Muzeum. Kościół o długości 13 i szerokości 7 metrów miał jedną apsydę skierowaną na wschód. Ocalało około 12 metrów kwadratowych murali, których powstanie specjaliści datują na pierwsze dekady XIV wieku. Część fresku została zdjęta i przeniesiona do pracowni, gdzie specjaliści podjęli prace konserwatorskie. Po ich zakończeniu będzie ją można oglądać w muzeum w Ruse. Obok wspomnianego kościoła trwają też prace nad odsłonięciem nekropolii i średniowiecznej ulicy. Dalsze prace pozwolą nam lepiej zrozumieć sposób rozplanowania Czerwienia, wydarzenia związane z jego zdobyciem przez Turków oraz historię miasta za czasów Imperium Osmańskiego, stwierdzili naukowcy. Co ciekawe, w Czerwieniu znaleziono dotychczas 80 średniowiecznych inskrypcji odnoszących się do darczyńców tamtejszych kościołów. To więcej niż w Wielkim Tyrnowie, stolicy drugiego państwa bułgarskiego, gdzie takich inskrypcji odkryto 60. To pokazuje, jak ważnym ośrodkiem był w średniowieczu Czerwień. Po uwolnieniu się Bułgarów z zależności od Bizancjum i założeniu drugiego państwa bułgarskiego Czerwień przeżywał szybki wzrost, którego szczyt nastąpił w XIV wieku. Był on centrum chrześcijaństwa, siedzibą metropolity oraz centrum rzemiosła. W 1388 roku miasto zostało zdobyte przez Turków. Przez krótki czas zachowało jeszcze funkcje administracyjne, jednak szybko straciło na znaczeniu i przestało być miastem. Nieliczni jego ocaleli mieszkańcy opuścili je i osiedlili się w pobliżu zakładając istniejącą do dzisiaj wieś Czerwień. Pierwsze prace archeologiczne na terenie Czerwienia podjął w 1910 roku jeden z najważniejszych bułgarskich historyków i archeologów, Wasyl Zlatarski. Regularne wykopaliska są prowadzone od 1961 roku. Dotychczas znaleziono tam ruiny wielkiego feudalnego pałacu, mury obronne o grubości dochodzącej do 3 metrów, dwa podziemne źródła wody, kościoły, budynki mieszkalne, administracyjne, warsztaty i ulice. Najsłynniejszym zabytkiem jest w pełni zachowana XIV-wieczna baszta. « powrót do artykułu
  8. Nie chcąc złapać kleszcza, lepiej nie brać ze sobą telefonu na piknik w parku czy bieganie po lesie. Najnowsze badania polsko-słowackie pokazują, że kleszcze - zwłaszcza będące nosicielami groźnych patogenów - są przyciągane przez promieniowanie elektromagnetyczne o częstotliwości 900 MHz. Od dziesięcioleci na obszarze Europy i nie tylko obserwuje się rozszerzanie zasięgu występowania wielu gatunków kleszczy. Spotyka się je nawet w samym środku dużych miast, gdzie na terenach zielonych czekają na ludzi i ich pupili. Za zwiększenie liczebności kleszczy odpowiadają przede wszystkim zmiany klimatu i przekształcanie krajobrazu. Z najnowszych badań zespołu polsko-słowackiego wynika jednak, że za rozszerzanie zasięgu występowania kleszczy może być też odpowiedzialne coraz powszechniejsze w środowisku promieniowanie elektromagnetyczne (EMF), którego źródłem są stacje radiowe, telewizyjne, telefonii komórkowej i liczne urządzenia mobilne - informuje Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu. Wiele osób nie rozstaje się ze smartfonem i innymi urządzeniami elektronicznymi przez niemal całą dobę. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę z tego, że emitowane przez nie EMF nie pozostaje obojętne dla organizmu - podkreślono w informacji przesłanej PAP. Jak przypomniano, dotychczas naukowcy odkryli negatywny wpływ promieniowania elektromagnetycznego na dziesiątki gatunków bakterii, zwierząt i roślin. EMF oddziałuje na komórki, jak i całe organizmy zwierząt i ludzi, powodując m.in. aktywację stresu oksydacyjnego, zmianę metabolizmu komórkowego, zakłócanie aktywności niektórych enzymów, zmianę odpowiedzi immunologicznych, wpływanie na ekspresję DNA oraz zakłócanie funkcji układu nerwowego, sercowo-naczyniowego i rozrodczego. Utworzono nawet określenie „zanieczyszczenie elektromagnetyczne”, mające podkreślać wszechobecność tego czynnika w środowisku i jego wpływ na organizmy. Najnowsze badania naukowe udowodniły, że pole elektromagnetyczne oddziałuje również na kleszcze, przyciągając je niczym magnes. Co ciekawsze, zakażenie niebezpiecznymi bakteriami sprawia, że EMF jest dla kleszczy jeszcze bardziej atrakcyjne. Wyniki badań na ten temat opublikowano właśnie w specjalistycznym czasopiśmie Ticks and Tick-borne Diseases. Pierwszą autorką pracy jest Martyna Frątczak, studentka weterynarii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. W jej powstanie było zaangażowanych osiem osób z sześciu instytucji naukowych (wspomniany Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu, Uniwersytet Szczeciński i Uniwersytet Zielonogórski – po stronie polskiej, oraz Uniwersytet Szafarika, Uniwersytet Techniczny i Uniwersytet Weterynaryjny ze słowackich Koszyc). Badane zagadnienie jest niezwykle interdyscyplinarne, stąd niezbędna była współpraca przedstawicieli wielu dyscyplin: lekarzy weterynarii, parazytologów, inżynierów – elektryków i wreszcie biologów znających się na zaawansowanych statystykach – podsumował prof. Piotr Tryjanowski z UPP. Autorzy badań sprawdzali, jak EMF wpływa na zachowania kleszcza pospolitego Ixodes ricinus, znanego przede wszystkim z przenoszenia boreliozy (za co odpowiadają bakterie z rodzaju Borrelia), ale także riketsjozy (powodowana przez bakterie z rodzaju Rickettsia), czy odkleszczowego zapalenie mózgu (powodowane przez wirusy). Przeprowadzone analizy wykazały, że kleszcze są wręcz przyciągane przez promieniowanie o częstotliwości 900 MHz. To długość promieniowania standardowo wykorzystywana w większości urządzeń mobilnych, w tym smartfonach. Co jeszcze bardziej zaskakujące, w kierunku promieniowania EMF podążają chętniej kleszcze zainfekowane bakteriami z rodzajów Borrelia oraz Rickettsia – donoszą naukowcy. Dlaczego kleszcze w ogóle reagują na promieniowanie elektromagnetyczne? Najprawdopodobniej związane jest to z posiadaniem przez nie zmysłu magnetycznego – powszechnego w świecie zwierząt szóstego zmysłu, który wyewoluował w odpowiedzi na ziemskie siły pola geomagnetycznego. Sztuczne promieniowanie elektromagnetyczne może ten zmysł zaburzać i zwiększać ruchliwość kleszczy. Ponadto podejrzewa się, że naturalne promieniowanie elektromagnetyczne – które jest w pewnym, drobnym stopniu wytwarzane przez każdy żywy organizm – pomaga kleszczom wykrywać odpowiednich żywicieli – sugerują naukowcy. Nie wiadomo jednak, na ile mogłaby być to przydatna funkcja, kleszcze opierają się bowiem w wyborze żywiciela głównie na wskazówkach węchowych, wykrywając również wilgoć, ciepło i dwutlenek węgla nadchodzącego potencjalnego gospodarza. Sami autorzy badania przyznają, że kolejną zagadką jest wpływ bakterii, których nosicielami są kleszcze, na reakcję na promieniowanie elektromagnetyczne. Początkowo może się to wydawać absurdalne, warto jednak zauważyć, że kleszcze ko-ewoluują ze swoimi patogenami od tysięcy lat. Wiele patogenów kleszczy potrafi swoimi gospodarzami odpowiednio manipulować, zmieniając ich metabolizm, płodność, a nawet wpływać na preferencje środowiskowe. Najwidoczniej więc niektóre z nich wpływają na odpowiedź kleszczy na bodźce elektromagnetyczne - sprawiając, że kierują się do nich jeszcze chętniej, niż zazwyczaj – napisali. To z pewnością zła wiadomość dla osób nie rozstających się z telefonem nawet na łonie natury. Ale dobra dla tych, którzy twierdzą, że dla pełnego wypoczynku warto pozostawić telefon w domu czy samochodzie, a w lesie cieszyć się szumem drzew i śpiewem ptaków, nie zaś dźwiękiem przychodzących wiadomości – podsumowują autorzy badania. « powrót do artykułu
  9. W lutym humbaki karmią swoje młode u wybrzeży wyspy Maui. Ostatnio naukowcom z Uniwersytetu Hawajskiego udało się zdobyć jedyne w swoim rodzaju nagranie ssących cieląt. Poza tym uzyskali cenne dane dot. częstości i czasu trwania karmienia. Projekt jest realizowany dzięki współpracy specjalistów z Programu Badania Ssaków Morskich (MMRP) Uniwersytetu Hawajskiego w Mānoa, Laboratorium Goldbogena ze Stacji Morskiej Hopkinsa Uniwersytetu Stanforda, a także Freidlander Lab Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz. [Dzięki ujęciom z perspektywy humbaków] widzimy i doświadczamy tego samego, co te zwierzęta - podkreśla Lars Bejder, dyrektor MMRP. W ciągu 10 dni Bejder i doktoranci Martin van Aswegen oraz Will Gough oznakowali 7 cieląt długopłetwców tagami ze ssawkami. Były one wyposażone w kamery, czujniki ciśnienia czy przyspieszeniomierze. Nagrania z kamer pozwoliły badaczom prześledzić rzadko oglądane karmienia (w tym ich częstość i czas trwania) oraz kontakty społeczne. Dzięki danym z przyspieszeniomierzy można było z kolei zbadać np. odpoczynek czy wzorce oddychania. Naukowcy posłużyli się też dronami wyposażonymi w wysokościomierze i kamery. Loty nad humbakami pozwoliły określić ich długość i stan zdrowia (dotyczyło to ok. 120 osobników w różnym wieku). Bejder jest specjalistą od uwieczniania rzadko obserwowanych zachowań i zdarzeń z życia długopłetwców. W zeszłym roku u wybrzeży Maui jego ekipa nagrała matkę i noworodka w ciągu pierwszych minut życia cielęcia, a także, tym razem u wybrzeży południowo-wschodniej Alaski, technikę polowania zwaną bubble-net feeding, która polega na okrążaniu ofiar i wydychaniu powietrza, tak by utworzyć sieć drobnych pęcherzyków. Tworzą one barierę, która pozwala skupić pokarm w danym miejscu. Zestawianie danych zebranych w obszarach żerowania i rozrodu humbaków pokazuje nam, jak ważne są dla nich te różne habitaty.     « powrót do artykułu
  10. Eksperci od Tajlandii po Florydę informują o zaobserwowaniu większej niż zwykle liczby żółwich gniazd na plażach. Wystarczyło kilka tygodni nieobecności ludzi, by zwierzęta zyskały szansę na posiadanie większej liczby potomstwa. Sezon lęgowy na Florydzie rozpoczął się przed zaledwie 2 tygodniami, a już na jednym tylko 15-kilometrowym odcinku Juno Beach specjaliści z Loggerhead Marine Life Center zauważyli i oznaczyli 76 gniazd zagrożonego wyginięciem żółwia skórzastego. To znaczący wzrost w porównaniu z rokiem ubiegłym. Naukowcy mają nadzieję, że stwierdzą też większą liczbę gniazd również zagrożonych karett, które wkrótce powinny zacząć składać jaja. Jak mówi David Godfrey, zamknięcie ludzi w domach przynosi żółwiom morskim korzyści na kilka różnych sposobów. Zmniejsza się ryzyko przypadkowego zabicia żółwia przez człowieka. Mniej ludzi na plażach, to również mniej śmieci trafiających do środowiska morskiego. Zaplątanie się w plastikowe odpady czy ich połknięcie to główne przyczyny uszkodzeń ciała u żółwi morskich. Podczas ubiegłorocznego sezonu lęgowego, który zakończył się w 31 października, na całym wybrzeżu Florydy (1360 km długości), odnotowano obecność około 400 000 żółwich gniazd. Przeżywa tylko 1 na 1000 młodych, a naukowcy od dawna wiedzą, że im bardziej uczęszczana plaża, tym mniejsze szanse mają młode żółwie na przeżycie. Teraz mają nadzieję, że obecny sezon będzie obfity. Mamy nadzieję, że tysiące małych żółwików, które zwykle zostają zdezorientowane przez sztuczne światła i nie potrafią trafić do oceanu, tym razem odnajdą wodę i przeżyją, dodaje Godfrey. Żółwie nie są jedynymi zwierzętami morskimi, które zyskały na ograniczeniu obecności ludzi na Florydzie. Już teraz wiadomo, że aż o 9% zmniejszyła się liczba manatów zabitych przez łodzie motorowe. Dobre wieści napływają nie tylko z Florydy. Również naukowcy i obrońcy środowiska z Tajlandii informują o rekordowo dużej liczbie żółwich gniazd. Dyrektor Phuket Marine Biological Centre, Kongkiat Kittiwatanawong, mówi, że 11 gniazd zaobserwowanych od listopada to największa ich liczba od 20 lat. To bardzo dobry znak, gdyż wiele miejsc gniazdowania zostało zniszczonych przez ludzi, stwierdza. Przez ostatnich pięć lat eksperci z tego ośrodka nie znaleźli ani jednego żółwiego gniazda. Żółwie nie były w stanie założyć gniazd, gdyż ginęły w sieciach rybackich i były zabijane przez ludzi przebywających na plażach. Żółwie starają się składać jaja w bezpiecznych cichych miejscach. Takich jest jednak coraz mniej. « powrót do artykułu
  11. Dotychczas sądzono, że struktury w naszym mózgu, które umożliwiły rozwój mowy, pojawiły się w nim przed 5 milionami lat. Teraz międzynarodowy zespół naukowy przesunął ten termin i to znacznie. Europejscy i amerykańscy uczeni twierdzą, że początków takich struktur należy szukać co najmniej 25 milionów lat temu. Odkrycie opisano na łamach Nature. Znalezienie takiej struktury jest dla neurologów jak znalezienie skamieniałości, która rzuca nowe światło na ewolucję. Musimy jednak pamiętać, że mózgi nie ulegają fosylizacji. Dlatego też eksperci muszą próbować odtwarzać ewolucję mózgu porównując mózgi obecnie żyjących naczelnych i człowieka. Kluczową strukturą dla rozwoju mowy jest pęczek łukowaty (AF). To wiązka włókien kojarzeniowych rozciągających się od płata skroniowego po płat czołowy. Zespół z USA, Wielkiej Brytanii i Niemiec wykorzystał ogólnodostępne skany mózgu człowieka, szympansa i makaka królewskiego, a następnie przeprowadził analizę odpowiednich obszarów. Uczeni odkryli istnienie homologicznej struktury rozpoczynającej się w korze słuchowej. Wiadomo, że szympansy posiadają strukturę homologiczną (czyli mającą wspólne z człowiekiem pochodzenie ewolucyjne) do ludzkiego pęczka łukowatego, ale istnieją już spory co do tego, że podobna struktura występuje u makaków. Ostatnie dowody naukowe wskazują, że różnicowanie się pęczka łukowatego jest związane z rozrastaniem się zakrętu skroniowego środkowego (MTG). To wyróżniająca się struktura u ludzi, która jest wyraźnie widoczna też u szympansów, ale nie stwierdzono jej u nieczłowiekowatych. Autorzy najnowszych badań postanowili sprawdzić, czy struktura homologiczna do AF może u nieczłowiekowatych istnieć pomimo braku u nich MTG. Mogliśmy tylko przypuszczać, ale nie byliśmy pewni, czy u nieczłowiekowatych istnieją homologiczne struktury, co u człowieka. Przyznam, że byłem zaskoczony ich odkryciem, mówi profesor Chris Petkov z Newcastle University. Badania te rzucają nowe światło na ewolucyjne początku AF. Wskazują na fragment AF związany ze zmysłem słuchu i dowodzą istnienia homologicznej struktury u szympansów i makaka królewskiego, czytamy w opublikowanej pracy. Okazało się też, że o ile u małp nieczłowiekowatych AF jest dość symetryczna, to u ludzi występuje silna asymetria, z bardziej rozwiniętą lewą stroną struktury, która odgrywa zasadniczą rolę w rozwoju mowy. Biorąc pod uwagę fakt, że asymetria taka występuje też u szympansów, można stwierdzić, że struktury w mózgu potrzebne do pojawienia się mowy zaczęły przybierać ostateczną formę u wspólnego przodka człowieka i małp człowiekowatych, z późniejszym jeszcze różnicowaniem u naszych bezpośrednich przodków. Jednak obecne badania wskazują, że wspólni przodkowie małp i małp człekokształtnych posiadali symetryczną strukturę łączącą części płata skroniowego odpowiedzialne za słuch z dolną częścią płata czołowego. U ludzi w tych obszarach znajdują się dwie niezwykle ważne dla rozwoju mowy struktury – ośrodek Wernickiego i ośrodek Broki. Nasze badania przesunęły pojawienie się prototypu AF odpowiedzialnego za rozpoznawanie mowy do czasu ostatniego wspólnego przodka ludzi i makaków (około 25 milionów lat temu), podczas gdy do niedawna sądzono, że początków tych struktur należy szukać u ostatniego wspólnego przodka ludzi i szympansów sprzed około 5 milionów lat, stwierdzili autorzy odkrycia. Nasze obserwacje zgadzają się też z hipotezą, że zdolność do przetwarzania języka rozwinęła się ze struktur odpowiedzialnych za słuch, dodają. « powrót do artykułu
  12. W niedzielę 19 około godziny 19.30 jeden z mieszkańców Kopytkowa zauważył uciekające łosie, a następnie unoszący się słup dymu. Rozpoczął się potężny pożar Biebrzańskiego Parku Narodowego – największego parku narodowego w Polsce. Sytuacja jest coraz bardziej dramatyczna, a pożaru dotychczas nie udało się opanować. Park co roku zmaga się z pożarami, jednak nie przekraczają one 200 hektarów. Obecnie spłonęło już ponad 1400 ha. Z pożarem walczą Ochotnicze Straże Pożarne, Państwowa Straż Pożarna, Lasy Państwowe użyczyły samolotów gaśniczych, jednak pożar zagraża kolejnym bezcennym terenom. Dramatyzm sytuacji najlepiej oddaje oświadczenie dyrektora Biebrzańskiego Parku Narodowego, Andrzeja Gregoruka. Dziś płonie największy polski park narodowy, jedne z najlepiej zachowanych torfowisk w Europie. To ptasi raj. Tysiące gęsi, kaczek, wiele batalionów, rycyków, kulików zatrzymywało się tu na wiosennych migracjach, by się wzmocnić przed dalszą wędrówką. W nieprzebytych bagiennych lasach są ostoje rzadkich dzięciołów, sów, bielików, czy orlików grubodziobych - najrzadszych orłów Europy. Odnotowano tu ponad 280 gatunków ptaków, w tym wiele rzadkich i gdzie indziej ginących, takich jak dubelt, cietrzew, wodniczka. To miejsce, gdzie mogliśmy podziwiać łosie, bo tu właśnie jest ich najwięcej w całym kraju i tutaj przetrwały okres nadmiernych polowań. Żyją tu rysie, kilka rodzin wilków...nie czas wszystko wymieniać... Mszyste torfowiska tworzyły się tu powoli od tysięcy lat, tworząc mokrą, bagienną gąbkę, dającą najlepszy, bo naturalny magazyn retencyjny, w tak suchych ostatnio latach. To przyrodnicza perła, bo w ostatnim stuleciu osuszono aż 86% wszystkich torfowisk Polski. Rzadkimi roślinami zachwycają się naukowcy całej Europy. Biebrza fascynuje ogromem przestrzeni i otwartym krajobrazem. Ten, kto choć raz przeszedł biebrzańskim szlakiem, chce tu wracać. Tymczasem ten tragiczny pożar trawi wszystko... dziś rano miał powierzchnię blisko 1,5 tys. ha, to prawie tyle, co 2 tysiące boisk piłkarskich! A tak bardzo się powiększył. Ptaki tracą w ogniu swoje lęgi! Pisklętom grozi głód, bo ich żerowiska pełne do niedawna drobnych zwierząt, po przejściu żywiołu będą pustynią. Park organizuje zbiórkę na walkę z żywiołem i doposażenie dla Ochotniczych Straży Pożarnych. Wzruszeni jesteśmy Państwa postawą podczas pożaru i zrozumieniem, że Biebrzański Park Narodowy to nasze narodowe dobro. By je uratować potrzebujemy wsparcia. Nasze środki zabezpieczane na wypadek pożarów (150 tys. w tym dofinansowanie z Funduszu leśnego Lasów Państwowych) skończyły się już wczoraj. Pożary nękają nas co roku, zwykle mają jednak powierzchnię do 200 ha rocznie, tymczasem spalony tylko w kwietniu ogniem obszar to blisko 2 tys. ha! teraz intensywnie staramy się o dodatkowe wsparcie i dotacje na pokrycie kosztów nalotów samolotami gaśniczymi, jeden kurs to koszt ok. 10 tys.zł A tych kursów było wiele, końca nie widać... Prosimy o Państwa finansowe wsparcie, by lepiej wyposażyć GASZĄCYCH OBECNIE POŻAR DRUHÓW OCHOTNICZYCH STRAŻY POŻARNYCH Z POBLISKICH WSI I MIASTECZEK. Ochotnicy są na każde wezwanie, dniem i nocą z narażeniem życia walczą z ogniem w dolinie Biebrzy. Ale rozmiar tragedii i ilość wyjazdów powoduje zużycie najpotrzebniejszych sprzętów do gaszenia. Zebrane środki przeznaczone zostaną na zakup: - tłumic do ręcznego gaszenia, - małych motopomp, które można przenosić w niedostępny teren, służących do pobierania i gaszenia wodą z bagien, cieków wodnych, - paliwa na dojazdy, niezbędnych kosztów gaszenia pożarów. Darowizny na doposażenie ochotniczych straży pożarnych i gaszenie pożarów w Biebrzańskim Parku Narodowym można wpłacać na specjalne konto Bank BGK 31 1130 1059 0017 3397 2620 0016 wpłaty tytułem: "darowizna pożar 2020"   « powrót do artykułu
  13. W ciągu ostatnich 16 000 lat jedynie 50 ludzi odwiedziło Dolną Galerię systemu jaskiń La Garma. Dzięki temu zachowało się tam wyjątkowe podłoże z okresu paleolitu, które od 25 lat jest przedmiotem badań paleoantropologicznych. Dzięki nowoczesnej technologii już teraz możemy zwiedzać tę wyjątkową jaskinię. Zespół jaskiń La Garma to naprawdę niezwykłe miejsce. Składa się ono z pięciu poziomów jaskiń, które były używane przez ludzi od 175 000 lat temu po późne średniowiecze. W La Garma A (80 m.n.p.m.) znajdują się warstwy z okresu kultury oryniackiej, graweckiej, solutrejskiej, magdaleńskiej oraz z mezolitu, neolitu, chalkolitu (miedzi), epoki brązu oraz średniowiecza. W położonej nieco głębiej La Garma B (70 m.n.p.m.) znaleziono warstwy z chalkolitu i epoki brązu. Z kolei nad La Garma A znajdują się La Garma C i D, z pochówkami z epoki chalkolitu. W skład kompleksu wchodzi też jaskinia Truchiro, w której odkryto warstwy z mezolitu i chalkolitu, w tym zwłoki sprzed około 7500 lat pochowane w dębowej trumnie. Z dotychczasowych badań wiemy, że w już w neolicie ludzie coraz rzadziej korzystali z La Garma jako miejsca zamieszkania, w od epoki miedzi po epokę brązu system jaskiń był wykorzystywany głównie jako miejsce pochówku. Szczególnie interesującym znaleziskiem są pochowane tam szczątki pięciu młodych Wizygotów. Jednak tym, co najcenniejsze, najbardziej interesujące i niedostępne dla osób postronnych w La Garma jest Dolna Galeria. Znajduje się ona poniżej La Garma B, na wysokości 59 metrów nad poziomem morza i ma około 300 metrów długości. Odkryto ją przed 25 laty. Dzięki temu, że około 16 000 lat temu doszło do osunięcia się skał, które zamknęły dostęp do tej części jaskiń, zachowały się tam nietknięte paleolityczne zabytki i oryginalne podłoże z okresu kultury magdaleńskiej. To jeden z najlepiej zachowanych zabytków tego typu na świecie. Na podłodze znajdują się tysiące kości zwierzęcych oraz muszli. Na ścianach znaleziono rysunki naskalne pochodzące jeszcze sprzed okresu kultury magdaleńskiej jak i ze środkowego okresu tej kultury. Udało się też bezpośrednio datować jeden z rysunków. Przedstawia on bizona, a datowanie pokazało, że został on namalowanych 16.512–17.238 lat temu. Znaleziono tam też szczątki lwa jaskiniowego oraz liczna wytwory sztuki. Jednym z najważniejszych jest przedstawienie oglądającego się za siebie koziorożca wyrzeźbione na łopatce z żebra bawoła. Inne znalezione tam zabytki to m.in. bâton de commandement – charakterystyczne dla kultury magdaleńskiej narzędzia, których przeznaczenie pozostaje nieznane – wisiorki czy dekorowane kamienne plakietki. Dolna Galeria jest niedostępna dla zwiedzających, jednak możemy ją zwiedzać dzięki dwóm krótkim filmom dokumentalnym oraz wirtualnej rzeczywistości. Memoria: Stories of La Garma, to wirtualna wycieczka, którą możemy odbyć dzięki serwisowi Viveport. Narratorem jest Geraldine Chaplin, która opowiada nam niezwykłą historię grupy ludzi z paleolitu, którzy po powrocie z polowania odkryli, że w jaskini, w której mieszkali, doszło do osunięcia się skał. Powstała niezwykła kapsuła czasu, w której przez 16 000 lat przechowały się rysunki naskalne, kości zwierzęce, muszle i rzeźby. Film jest kompatybilny z większością urządzeń do wirtualnej rzeczywistości i zapewnia niezwykłe doświadczenia. Dzięki laserowym skanerom i fotogrametrii Dolna Galeria została odwzorowana z dokładnością co do milimetra. Mamy możliwość przyjrzenia się mieszkańcom jaskini, zobaczenia lwa, który zakończył tu życie, możemy podnosić i oglądać różne przedmioty. Użytkownik może wykupić dostęp do samej La Garma lub też opłacić abonament i korzystać z całej oferty Viveport.       « powrót do artykułu
  14. Być może już wkrótce belgijskie gofry staną się bardziej przyjazne dla środowiska. A wszystko za sprawą naukowców z Uniwersytetu w Gandawie, którzy eksperymentują z tłuszczem z larw owadów i zastępują nim część masła w gofrach, ciastkach i ciastach. Jak podkreślają, to lepsze rozwiązanie niż wykorzystanie nabiału. Najpierw larwy lwinkowatych, owadów z rzędu muchówek, są umieszczane w naczyniu z wodą. Potem miksuje się je blenderem, a na koniec papka trafia do wirówki, która oddziela tłuszcz. Podczas eksperymentów przygotowywano 3 wersje każdego z produktów: 1) normalną, zawierającą wyłącznie masło, 2) taką, w której 1/4 masła zastąpiono tłuszczem owadzim i 3) wersję zawierającą pół na pół masła i tłuszczu owadziego. Wszystkie 3 wersje serwowano panelowi sędziów i pytano, czy potrafią wyczuć różnicę. Ciasto z 1/4 tłuszczu lwinkowatych (ang. black soldier fly larvae fat, BSF LF) przeszło testy: panel nie zauważył, że wykorzystano coś innego niż masło. W przypadku gofrów sędziowie nie zauważyli obecności tłuszczu larw nawet wtedy, gdy zastąpiono nim połowę masła. Co ważne, w porównaniu do wersji maślanej, tekstura i kolor prawie nie uległy zmianie. Ślad ekologiczny owadów jest o wiele mniejszy, w porównaniu do zwierzęcych źródeł pokarmu [zajmują one mniejszy obszar czy wykazują większą efektywność przetwarzania pokarmu]. Poza tym możemy hodować w Europie dużą liczbę owadów, co dodatkowo zmniejsza wpływ środowiskowy transportu (tłuszcz palmowy jest importowany spoza Europy) - wyjaśnia Daylan Tzompa-Sosa. Naukowcy zwracają też uwagę na prozdrowotne właściwości tłuszczu z owadów. Tłuszcz owadzi [...] zawiera kwas laurynowy, który [...] jest lepiej trawiony niż masło [tłuszcz mleczny]. Poza tym kwas ten ma właściwości antybakteryjne, antydrobnoustrojowe i przeciwgrzybiczne. Czy wkrótce będzie można kupić produkty z tłuszczem owadów w sklepie? To możliwe. Ze względu na produkcję na małą skalę, obecnie cena jest nadal za wysoka. Musimy [też] przeprowadzić badania konsumenckie na szerszą skalę. Produkty z owadów, takie jak burgery, na razie nie okazały się wielkim sukcesem. Produkty piekarnicze mają [jednak] większe szanse na docenienie, bo owady stanowią jedynie zastępnik tłuszczu - podsumowuje Joachim Schouteten. Ze szczegółowymi wynikami badań można się zapoznać na łamach pisma Food Quality and Preference. « powrót do artykułu
  15. Tempo rozwoju raka skóry i wątroby – w oparciu o unikatowa na skalę światową hodowlę myszy laboratoryjnych – zbada biolog z Uniwersytetu w Białymstoku. Pomoże to określić, czy szybkość, z jaką zużywamy energię, ma istotny wpływ na powstawanie zmian nowotworowych. Które organizmy są najbardziej narażone na choroby nowotworowe? Jakie mechanizmy sprzyjają ich powstawaniu? Kiedy będziemy w stanie skutecznie z nimi walczyć? Na te pytania odpowiedzi szuka dr Sebastian Maciak z Wydziału Biologii Uniwersytetu w Białymstoku. Nasze badania będą polegały na obserwacji tempa rozwoju oraz kierunków zmian dwóch typów nowotworowych: raka skóry i wątroby. Przeprowadzimy również molekularną analizę wybranych genów, mogących odpowiadać za powstawanie tych chorób – tłumaczy naukowiec. Na swoje badania otrzymał pod koniec ubiegłego roku blisko 450 tys. zł z NCN. Będzie je prowadził we współpracy z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku. Każdy z nas w swoim najbliższym otoczeniu ma z pewnością kogoś, kto choruje lub zmarł na raka. Stąd naturalne wydają się pytania powtarzane w mediach, na ulicy, czy przy rodzinnym stole: kiedy naukowcy odkryją lek na choroby nowotworowe lub czy w ogóle będziemy w stanie zapobiegać ich rozwojowi? Szczególnie interesuje mnie to drugie pytanie – mówi dr Sebastian Maciak z Wydziału Biologii UB. Badania będą prowadzone na unikatowej hodowli myszy laboratoryjnych. Myszy te są sztucznie selekcjonowane pod względem tempa metabolizmu podstawowego - wysokiego i niskiego. Zwierzęta różnią się od innych myszy m.in. wielkością komórek budujących ich organizmy, ale też i innymi cechami, bezpośrednio związanymi z metabolizmem. Jest to m.in. zdolność do odpowiedzi immunologicznej czy podatność na zatrucie substancjami szkodliwymi, co z kolei przekłada się na tempo starzenia się komórek i możliwość powstawania raka. Zróżnicowanie tempa metabolizmu, czyli szybkość, z jaką zużywamy energię, jest cechą charakterystyczną wielu zwierząt, w tym ludzi. Proponowane do badań zwierzęta stanowią zatem interesujący model do testowania zmian rakowych ze względu na istotne podobieństwo tych nowotworów do ich odpowiedników występujących u ludzi – wyjaśnia dr Sebastian Maciak. Naukowiec zamierza określić, czy szybkość z jaką zużywamy energię ma istotny wpływ na powstawanie zmian nowotworowych. Sprawdzi również, jakie cechy naszych komórek predysponują je do wzrostu lub blokowania rozwoju raka. Badania dają nam unikalną szansę na precyzyjną analizę istotnych, do dziś pomijanych, czynników ekofizjologicznych, pełniących kluczową rolę w procesie nowotworzenia. Uzyskane rezultaty mają ogromny potencjał poznawczy. Mogą wskazać na mechanizmy odpowiedzialne za powstawanie i rozwój obecnie najbardziej śmiertelnych chorób na świecie – ocenia dr Maciak. Jego zdaniem prowadzone w Białymstoku badania mogą w praktyce przełożyć się na odpowiednio dobrane diety żywieniowe czy terapie farmakologiczne regulujące tempo metabolizmu u pacjentów chorych na raka albo osób z predyspozycjami do rozwinięcia się zmian nowotworowych. « powrót do artykułu
  16. W 2009 r. rodzina Asfuroğlu zaczęła budowę luksusowego hotelu na terenie miasta Antakya. Szybko okazało się jednak, że znajdują się tu ruiny z czasów Antiochii. Grupa Asfuroğlu poradziła sobie z tym, stawiając obiekt "unoszący się" nad stanowiskiem archeologicznym. W ten sposób powstał Museum Hotel Antakya. Najpierw prowadzono 2-miesięczne wstępne wykopaliska, a gdy ziemia zaczęła ujawniać swoje tajemnice, pracami objęto cały obszar o powierzchni 17.132 m2. Przez 8 miesięcy (między majem a grudniem 2010 r.) zajmowała się tym 200-osobowa ekipa, w tym 35 archeologów i 5 konserwatorów. Znaleziska robiły wrażenie. Spośród nich warto wymienić choćby największą na świecie mozaikę podłogową (ma ona powierzchnię 1,050m² i pochodzi z IV w.) i pierwszą na świecie nietkniętą marmurową rzeźbę Erosa. W sumie zespół odkrył 35 tys. artefaktów, np. monety czy biżuterię. Na witrynie internetowej hotelu można przeczytać, że znalezienie 70-cm figurki Erosa z ok. II w. n.e. to pierwsze ważne odkrycie na stanowisku. Gdy go zobaczyliśmy, nasze serca zadrżały. Był jak posłaniec, który zawiódł nas wprost do Pegaza - mozaiki Pegaza, na której przestawiono nie tylko skrzydlatego konia przygotowywanego przez nimfy do ślubu Bellerofona, ale i Apolla czy 9 muz. Wykorzystano w niej aż 160 odcieni naturalnie barwionych kamieni. To najgłębiej - bo 8,5 m pod powierzchnią gruntu - położone znalezisko datuje się na II w. Odsłonięto także termy rzymskie z V w.: caldarium, tepidarium i frigidarium. Holy Soul and Wildlife Mosaic zdobiła zapewne podłogę V-w. rzymskiej willi. Widniała na niej Megalopsychia w otoczeniu ptaków, m.in. pawi i bażantów. Wielu deweloperów by się poddało, rodzina Asfuroğlu postanowiła jednak zintegrować opisane skarby z hotelem. Projektowaniem unoszącego się nad muzeum (Necmi Asfuroğlu Archaeology Museum) hotelu zajął się słynny turecki architekt Emre Arolat. Ponieważ projekt uwzględniał ok. 20 tys. t ręcznie spawanej w fabryce w pobliżu Stambułu strukturalnej stali oraz precyzyjne umieszczenie 66 kolumn podporowych, przedsięwzięcie kosztowało ponad 4-krotnie więcej niż pierwotnie zakładano, bo aż 120 mln dolarów. By zminimalizować potencjalny wpływ budowli, Arolat wykorzystał konstrukcję modułową. Koniec końców hotel zarówno otacza, jak i chroni stanowisko archeologiczne. Nazwa Necmi Asfuroğlu Archaeological Museum to hołd oddany nestorowi rodu. Ponieważ Asfuroğlu oznacza "ptak", w wielu miejscach hotelu znajdują się reminescencje mozaiki z ptakami; w pokojach dla gości nad wezgłowiem łóżka umieszczono np. jej reprodukcje. Ze względu na pandemię 200-pokojowy hotel zamknął swoje podwoje niedługo po otwarciu i na razie przyjmuje rezerwacje na drugą połowę roku. Czas pokaże, czy goście będą się mogli zjawić w tym terminie...   « powrót do artykułu
  17. Jeden z zespołów NASA rozwija koncepcję zbudowania na niewidocznej stronie Księżyca największego radioteleskopu w Układzie Słonecznym. Na razie pomysł znajduje się na bardzo wczesnym etapie rozwoju, ale jeśli radioteleskop powstanie, pozwoli on na badanie przestrzeni kosmicznej w nieosiągalny dotychczas sposób i może zarejestrować sygnały pochodzące z wieków ciemnych, czyli epoki, która rozpoczęła się około 400 000 lat po Wielkim Wybuchu. Niewidoczna strona Księżyca ma olbrzymie zalety z punktu widzenia radioastronomii. Srebrny Glob stanowi świetną osłonę przed zakłóceniami z Ziemi. Izolowałby teleskop nie tylko od zakłóceń generowanych przez człowieka, ale też od zakłóceń jonosfery, satelitów krążących wokół naszej planety, a w czasie księżycowej nocy, również od zakłóceń ze strony Słońca. Wielki radioteleskop mógłby prowadzić obserwacje sygnałów o częstotliwości poniżej 30MHz (długość fali większa niż 10 metrów). Takich obserwacji praktycznie nie można prowadzić z powierzchni Ziemi, gdyż fale o tej długości są zakłócane przez atmosferę. Nawet teleskopy kosmiczne mają problem z poradzeniem sobie z zakłóceniami z naszej planety. Nie mówiąc już o tym, że nie jesteśmy w stanie zbudować i wysłać w przestrzeń kosmiczną zbyt dużego radioteleskopu. Dlatego też inżynier Saptarshi Bandyopadhyay z Jet Propulsion Laboratory proponuje wybudowanie za pomocą robotów DuAxel w 3,5-kilometrowym kraterze radioteleskopu o średnicy 1-kilometra. Jak czytamy w złożonej propozycji Lunar Crater Radio Telescope (LCRT) byłby największym radioteleskopem w Układzie Słonecznym! LCRT umożliwiłby dokonanie niezwykłych odkryć w dziedzinie kosmologii obserwując sygnały z wczesnego wszechświata w paśmie 10–50 metrów (6–30Hz), które dotychczas nie było badane przez człowieka. Bandyopadhyay przedstawił swój projekt w ramach rozpisanego przez NASA Innovative Advanced Concepts Program. Uznano go za na tyle interesujący, że przeszedł przez 1. z trzech faz programu. Inżynier i jego zespół otrzymali dofinansowanie w wysokości 125 000 USD. To pieniądze przeznaczone na obmyślenie projektu mechanicznego LCRT, wyszukanie odpowiednich kraterów na Księżycu oraz porównanie spodziewanych korzyści i wydajności LCRT z innymi pomysłami zaproponowanymi w literaturze fachowej. Jak mówi sam Bandyopadhyay, wszystko to oznacza, że jego pomysł znajduje się na bardzo wczesnym etapie rozwoju. Jeśli jednak doszłoby do realizacji projektu, LCRT miałby być budowany przez grupę robotów zdolnych do wspinania się po ścianach krateru. W propozycji pada nazwa DuAxel. Bandyopadhyay posługuje się tutaj terminologią zaproponowaną przed 8 laty przez innych ekspertów z Jet Propulsion Laboratory. Jak czytamy w pracy Axel and DuAxel rovers for the sustainable exploration of extreme terrains łazik Axel to sterowany za pomocą kabla dwukołowy robot zdolny do przemierzania w dół stromych zboczy i jazdę po trudnym terenie. Łazik DuAxel to czterokołowy robot zbudowany z dwóch łazików Axel, który swobodnie – bez kabla – porusza się po ekstremalnie trudnym terenie. Nie ma żadnej gwarancji, że pomysł Bandyopadhyaya będzie realizowany. Ma on bowiem silną konkurencję. O fundusze stara się wiele zespołów naukowych, które proponują m.in. nowatorskie materiały do budowy żagla słonecznego, skaczące próbniki eksplorujące ciała niebieskie, metody pozyskiwania wody na Księżycu czy systemy napędowe do eksploracji głębokiego kosmosu. Obecnie największym radioteleskopem jest chiński FAST o średnicy 500 metrów, który pracuje w zakresie od 70MHz do 3GHz « powrót do artykułu
  18. Niemieccy archeolodzy zbadali starożytny pałac w Iraku, do którego dostęp uzyskali dzięki temu, że Państwo Islamskie wysadziło meczet, który stał na jego ruinach. Ekstremiści dokonali olbrzymich zniszczeń, ale dzięki temu zyskaliśmy wgląd w to, co było pod meczetem, mówi profesor Peter Miglus z Uniwersytetu w Heidelbergu. W 2014 roku islamiści zdobyli Mosul i wysadzili meczet znajdujący się na wzgórzu nad grobem biblijnego proroka Jonasza. Meczet stał w miejscu, w którym w przeszłości znajdował się pałac z okresu Imperium Asyryjskiego. Po wysadzeniu świątyni islamiści wykopali w jej miejscu setki metrów tuneli. W 2017 roku miasto zostało odbite z rąk Państwa Islamskiego. Tunele się zachowały, a wraz z nimi odsłonił się dostęp do pałacu. Władze Iraku poprosiły naukowców z Heidelbergu o zbadanie zabytku. Okazało się, że islamiści uzyskali dostęp do sali tronowej, która w przeszłości liczyła 55 metrów długości. Częściowo pałac jest dobrze zachowany, mówi profesor Miglus. W tunelach znaleziono liczne złote przedmioty, w tym egipski pierścień ze skarabeuszem i niewielkie berło z symbolem ankh (krzyż egipski). Zdaniem Miglusa, fakt, że terroryści przeoczyli te zabytki świadczy o tym, że ukradli o wiele więcej. Artefakty zostały przez nich sprzedane na czarnym rynku. Kradzież i sprzedaż zabytków była drugim, po przemycie ropy naftowej, najważniejszym źródłem dochodów ISIS. Archeolodzy próbowali już w XIX i XX wieku prowadzić prace wykopaliskowe w miejscu pałacu, jednak plany się nie powiodły, gdyż obawiano się naruszenia meczetu i obrażenia miejscowej ludności. Islamscy terroryści nie mieli taki obaw, zniszczyli świątynię i złupili pałac. Współczesny Mosul częściowo stoi na ruinach Niniwy, która przez kilkadziesiąt lat, do złupienia w 612 roku przed naszą erą, była największym miastem na Ziemi. « powrót do artykułu
  19. W 2018 r. australijski rząd przeznaczył sporą kwotę na badania i analizy w ramach Programu Odnowy i Przystosowania Wielkiej Rafy (Reef Restoration and Adaptation Program, RRAP). Biorą w nim udział australijskie uniwersytety, agencje badawcze czy organizacje/fundacje. Spośród 160 prawdopodobnych interwencji 43 uznano za warte dalszej eksploracji (wzięto pod uwagę korzyści, koszty i skalę). Ze względu na cele funkcjonalne, proponowane rozwiązania podzielono na 7 kategorii: 1) ochładzanie i ocienianie, 2) struktury rafy i stabilizacja, 3) rozmnażanie, 4) biokontrola, 5) terapia (podawanie po negatywnych zdarzeniach probiotyków, leków czy preparatów odżywczych), 6) zaszczepianie koralowcami z istniejących zasobów; dzięki ich korzystnym cechom ma się poprawić stan zdrowia i tolerancja, a także 7) zaszczepianie koralowcami z zasobów pozyskanych dzięki inżynierii. Niektóre rozwiązania zaczęto już testować. W ten sposób naukowcy ustalą, które z nich sprawdzają się na pojedynczych rafach. Później trzeba będzie jeszcze sprawdzić, czy da się je przeskalować, tak by ochronić całą Wielką Rafę Koralową. W opublikowanym latem zeszłego roku 5-letnim raporcie Great Barrier Reef Marine Park Authority stwierdziła, że głównym zagrożeniem dla rafy są rosnące temperatury morza. Nic zatem dziwnego, że 3 z zaprezentowanych pomysłów koncentrują się właśnie na obniżeniu letnich temperatur. Proponowano np. rozpylanie wody morskiej nad rafą, by nasilić odbijanie promieni słonecznych przez chmury. Wspominano także o tworzeniu sztucznej mgły nad pojedynczymi rafami i/lub w całym regionie (ograniczałby to ilość ciepła i promieni docierających do powierzchni wody) i tworzeniu na powierzchni oceanu cienkiej warstwy węglanu wapnia, który odbijałby promienie słoneczne. Pompowanie wody z większych głębokości odrzucono jako niepraktyczne ze względu na konieczną skalę (nawet w przypadku niewielkich priorytetowych raf). Szef komitetu wykonawczego RRAP dr Paul Hardisty powiedział w wywiadzie udzielonym ABC, że nigdzie na świecie nie realizowano niczego w skali, jaka nas interesuje. W marcu zespół z Instytutu Nauk Morskich w Sydney i Uniwersytetu Krzyża Południa testował prototyp systemu (turbiny) do rozświetlania chmur. Naukowcy wyjaśniali, że chodzi o to, by krople wody morskiej związały się z warstwą graniczną i nieco rozświetliły chmury. Obniżenie temperatury wody na całe lato mogłoby bowiem powstrzymać bielenie koralowców. Inne pomysły dotyczą stabilizacji rafy; proponowano instalowanie specjalnych ram czy dodawanie chemicznych czynników wiążących. W innych przypadkach skupiano się za to na naturalnych wrogach koralowców (biokontroli). Naukowcy uważają, że mimo ryzyka zmniejszenia różnorodności, warto zająć się hodowlą odporniejszych odmian koralowców, zwłaszcza tych z naturalnie cieplejszych wód. Poza tym mowa jest także o inżynierii genetycznej. Ostatnio rozwinięte techniki edycji genów pozwalają specjalistom zmienić kod genetyczny, by zwiększyć tolerancję stresu lub zmienić inne pożądane cechy u koralowców i symbiontów. Wg RRAP, interwencje powinny przyjąć postać 3-etapowego podejścia: 1) ochładzania i ocieniania, by pomóc w ochronie przed zmianą klimatu, 2) asystowania gatunkom rafowym w ewolucji i przystosowaniu do zmiany środowiska oraz 3) odtwarzania uszkodzonych i zdegradowanych raf. Choć trudno określić koszty, dr Hardisty podkreśla, że analizy wykonalności dały pewne przybliżenie. Rozświetlanie chmur to koszt ok. 158 mln dolarów australijskich rocznie, ocienianie za pomocą mgły - 50 mln AUD, ocienianie przez pompowanie oleistego aerozolu - 25 mln AUD, zaś zastosowanie ultracienkiej warstwy na wodzie - 30 mln AUD. Obsiewanie uszkodzonych fragmentów rafy przystosowanymi do gorąca "wyedytowanymi" koralowcami kosztowałoby zaś 300 mln AUD rocznie. Modelowanie potencjalnych korzyści wynikających z wdrożenia tych interwencji wskazało na 10,7-773 mld AUD w ciągu 60 lat. Raport Deloitte Access Economics z zeszłego roku ujawnił, że roczny wkład Wielkiej Rafy Koralowej w ekonomię Australii wynosi 6,4 mld dolarów. Ocienianie lub sianie koralowców na niewielką skalę można by wdrożyć w ciągu 5 lat. Wszystko na skalę powyżej kilku hektarów zajmie jednak o wiele więcej czasu. W przypadku większości technologii RRAP mówi o rozwijaniu przez okres rzędu 8-20 lat. Hardisty dodaje, że żaden ze wspomnianych pomysłów nie ma być substytutem obniżenia emisji gazów cieplarnianych.   « powrót do artykułu
  20. Od ponad 40 lat naukowcy przypuszczali, że w naszych organizmach istnieją „metabolony”, zgrupowania enzymów, ułatwiające przeprowadzanie różnych procesów w komórkach. Teraz naukowcom z Penn State jako pierwszym udało się zaobserwować metabolony. Odkrycie może doprowadzić do pojawienia się nowych terapii przeciwnowotworowych. Uczeni z Pennsylvania State University połączyli spektrometrię mas z nowatorską metodą obrazowania i obserwowali metabolony zaangażowane w tworzenie puryn. Nasze badania wskazują, że enzymy, nie są przypadkowo rozmieszczone w komórkach, ale występują w formie klastrów, czyli metabolonów, które spełniają konkretne funkcje metaboliczne. Nie tylko dowiedliśmy, że metabolony istnieją, ale odkryliśmy również, że ten konkretny metabolon występuje w pobliżu mitochondriów komórek nowotworowych, mówi profesor Stephen Benkovic. Uczeni poszukiwali metabolonu, nazwanego „purynosomem”, o którym sądzono, że przeprowadza syntezę puryn de novo. To proce, w którym powstają puryny, tworzące DNA i RNA. Poszukiwania prowadzono w komórkach HeLa. To linia komórkowa z komórek raka szyjki macicy, pobranych w 1951 roku od Henrietty Lacks. To jedne z najważniejszych linii komórkowych w badaniach medycznych. Uważane są za „nieśmiertelne”, gdyż mogą rozmnażać się w nieskończoność. Wykazaliśmy, że szlak biosyntezy puryn de novo (DNPB) jest przeprowadzany przez purynosomy składające się z co najmniej 9 enzymówi działających synergicznie, dzięki czemu ich całkowita aktywność wzrasta co najmniej 7-krotnie, wyjaśnia profesor Vidhi Pareek. Purynosomy, o średnicy mniejszej niż mikrometr, zostały zobrazowane za pomocą nowatorskiej technologii opracowanej przez profesora Nicholasa Winograda. Technika wykorzystuje spektrometrię mas jonów wtórnych z profilowaniem wiązką klastrów jonów (GCIB-SIMS) w celu wykrycia biomolekuł i pozwala na chemiczne obrazowanie pojedynczej komórki. To niezwykle istotne, gdyż mamy tu do czynienia z bardzo małą koncentracją molekuł w indywidualnych komórkach nowotworowych, wyjaśnia profesor Hua Tian. Profesor Winograd, który od 35 lat pracuje nad rozwojem nowych technik obrazowania, pozwalających na uzyskanie informacji o procesach chemicznych toczących się wewnątrz pojedynczej komórki, stwierdził: Teraz, pod koniec mojej kariery naukowej w końcu mogę zobaczyć, jak ta technika ujawnia obecność purynosomów i, być może w następnym etapie badań, będziemy mogli obserwować, który z leków przeciwnotoworowych wnika do purynosomów, gdzie może być najbardziej skuteczny. Bardzo ważnym spostrzeżeniem jest odkrycie, że niewielka odległość między purynosomami a mitochondriami wywołuje efekt tunelowania i ułatwia wykorzystanie substratów generowanych w mitochondriach w procese syntezy puryn. Nasze eksperymenty pokazały, że efektywność biosyntezy puryn de nowo jest zwiększona dzięki tunelowaniu, a obecność purynosomów w pobliżu mitochondriów jest bardzo ważna dla tego procesu. To odkrycie otwiera drzwi do badań nad nową klasą leków przeciwnowotworowych, na przykład molekuły, która oddalałaby purynosomy od mitochondriów, stwierdza Benkovic. Odkrycie szczegółowo opisano na łamach Science. « powrót do artykułu
  21. Rozpoczyna się nowa era załogowej eksploracji kosmosu. Amerykańscy astronauci ponownie wystartują za pomocą amerykańskiej rakiety z amerykańskiej ziemi, oznajmiła NASA. Pierwszy od 9 lat start misji załogowej z terenu USA przewidziano na 27 maja. Wtedy to rakieta Falcon 9 wyniesie kapsułę Crew Dragon wraz z załogą, która poleci na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Misja Demo-2 ma wystartować o godzinie 22:32 czasu polskiego. Demo-2 będzie ostatecznym testem całego systemu lotów załogowych SpaceX, od stanowiska startowego, rakiety, kapsuły załogowej po jej zdolności operacyjne. To jednocześnie pierwszy test systemu w przestrzeni kosmicznej z udziałem załogi. W pierwszą załogową misję Falcona 9 i SpaceX polecą Robert Behnken i Douglas Hurley. Behnken trafił do Korpusu Astronautów NASA w 2000 roku. W marcu 2008 wziął udział w misji wahadłowca STS-123, a w lutym 2010 w misji STS-130. W ramach każdej z nich odbył trzy spacery w przestrzeni kosmicznej. W czasie Demo-2 będzie on odpowiedzialny za zbliżenie do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, dokowanie, operacje po dokowaniu oraz odłączenie kapsuły od Stacji. Douglas Hurley również jest członkiem Korpusu Astronautów od 2000 roku.  Był pilotem w czasie misji STS-127 w lipcu 2009 roku oraz ostatniej misji wahadłowców, STS-135, w lipcu 2011 roku. W czasie Demo-2 do jego obowiązków będzie należał start misji, lądowanie oraz operacje związane z podjęciem kapsuły po wylądowaniu. Przez 24 godziny po starcie będą trwały testy systemu kontroli środowiska wewnętrznego Crew Dragona, systemu kontroli i wyświetlaczy, systemu manewrowego i wielu innych. Po tym czasie Crew Dragon będzie gotów do spotkania z MSK. Pojazd ma dokować automatycznie, jednak w razie jakichkolwiek kłopotów astronauci przejmą nad nim kontrolę. Później Behnken i Hurley wejdą na pokład Stacji Kosmicznej. Tam będą prowadzili kolejne testy Crew Dragona oraz badania naukowe we współpracy z pozostałymi członkami Expedition 63. Crew Dragon wykorzystany w Demo-2 ma pozostać przy stacji przez około 100 dni, ale ostateczna decyzja zostanie podjęta w zależności od zapotrzebowania na kolejny start. Już w ramach zwyczajowych misji załogowych Crew Dragon ma pozostawać na orbicie, o ile NASA sobie tego zażyczy, przez co najmniej 210 dni. Po zakończeniu Demo-2 kapsuła automatycznie odłączy się od Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i powróci na Ziemię z dwoma astronautami na pokładzie. Wyląduje na Atlantyku u wybrzeży Florydy, skąd zostanie p odjęta przez statek Go Navigator firmy SpaceX i dostarczona na Przylądek Canaveral. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem Crew Dragon uzyska certyfikat NASA upoważniający SpaceX do prowadzenia długoterminowych misji na MSK. « powrót do artykułu
  22. Rzadka figurka karzącego boga, brązowa statuetka cielęcia, dwie pieczęcie oraz zdobiona kananejska i filistyńska ceramika z XII wieku przed Chrystusem – znalezieniem takich artefaktów mogą pochwalić się studenci i naukowcy z australijskiego Macquarie University, którzy pracują na stanowisku Khirbet el-Rai w Izraelu. Karzący bóg to Baal, gotów uderzyć w swoich wrogów. Nosi on wysokie nakrycie głowy, jego prawe ramię było wzniesione, a lewe wysunięte do przodu – bóg prawdopodobnie trzymał w nim włócznię lub podobną broń. Z kolei cielak, przywodzi na myśl biblijnego złotego cielca. Badania prowadzone są we współpracy z naukowcami z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Profesor Yossi Garfinkel przyznaje, że współpraca z Australijczykami pozwoliła na przeprowadzenie badań na szerszą skalę niż zwykle. Większość odkryć dokonaliśmy dzięki współpracy z Macquarie University. Naukowcy pracujący na Khirbet el-Rai twierdzą, że w miejscu tym stało biblijne miasto Filistynów Siklag. Z Biblii dowiadujemy się, że Akisz, król Gat, oddał Siklag Dawidowi, pogromcy Goliata. Dawid rozważał w swym sercu: Mogę wpaść któregoś dnia w ręce Saula. Lepiej będzie dla mnie, gdy się schronię do ziemi Filistynów. Wtedy Saul zaprzestanie ścigania mnie po całym kraju izraelskim, i w ten sposób ujdę z jego rąk. Powstał więc Dawid i wraz z sześciuset ludźmi, którzy mu towarzyszyli, udał się do Akisza, syna Maoka, króla Gat. Dawid przebywał przy Akiszu ze swymi ludźmi oraz ich rodzinami: Dawid z dwiema żonami, Achinoam z Jizreel i Abigail, [dawną] żoną Nabala z Karmelu. Kiedy doniesiono Saulowi, że Dawid schronił się w Gat, przestał go ścigać. Dawid poprosił Akisza: „Jeżeli darzysz mnie życzliwością, wyznacz mi miejsce w jednym z miast kraju, abym się tam osiedlił. Na cóż bowiem sługa twój będzie pozostawał przy tobie w stolicy królestwa?” Akisz więc oddał mu w tym dniu Siklag. Dlatego właśnie Siklag należy do królów judzkich aż do dnia dzisiejszego. (1Sm 27:1-6) Od wieków nie wiedziano, gdzie znajdowało się Siklag. Być może teraz zostało odnalezione.Dotychczasowe prace ujawniły istnienie wielu warstw pochodzących z XII-X wieku przed naszą erą. Widzimy w nich dowody, że miasto zostało założone przez Kananejczyków, rządzili nim Filistyni, a następnie należało do Królestwa Judy. Znaleziono też dowody na potężny pożar, który wybuchł w mieście, a jego termin zgadza się z biblijną informacją o zdobyciu i złupieniu Siklag przez Amalekitów (1Sm 30:1). Dotychczas wskazywano 12 różnych miejsc, w których mogło znajdować się Siklag. Jednak australijsko-izraelski zespół twierdzi, że znalezione dotychczas dowody wskazują właśnie na Khirbet el-Rai. Chronologia tego miejsca wskazuje, na właściwe umiejscowienie w czasie, a gdy dokonane tutaj odkrycia wskazały, jak było ważne z politycznego, ekonomicznego i geograficznego punktu widzenia, podjęliśmy próby jego identyfikacji z miejscami biblijnymi. Sądzę, że nasza identyfikacja jest prawidłowa. Szczególnie w porównaniu z innymi proponowanymi lokalizacjami, gdyż w każdym z nich jest jakiś problem archeologiczny, chronologiczny bądź geograficzny. Dotychczas w Khirbet el-Rai znaleziono liczną kananejską ceramikę, w tym naczynia do przechowywania oliwy i wina, inskrypcje, lampy oliwne, przenośny ołtarzyk oraz dużą włócznię z brązu. Odkryto też pozostałości po wielu monumentalnych budowlach oraz budynkach prywatnych. Najstarsze z monumentalnych budynków zostały celowo zniszczone. Pozostało w nich wiele spalonych kości i obiektów kultu, z których niektóre pochodziły z Cypru. Inne znaleziska wskazują, że mamy tu do czynienia z miejscowością o rozbudowanym społeczeństwie i szerokich kontaktach międzynarodowych. « powrót do artykułu
  23. Do fotosyntezy potrzebne jest nie tylko światło, ale i ciepło - dowodzą naukowcy z Lublina. Rośliny odzyskują część ciepła, które powstaje w fotosyntezie, i używają go ponownie do zasilania reakcji napędzanych światłem, w tym – do produkcji tlenu – tłumaczy prof. Wiesław Gruszecki. Naukowcy mają nadzieję, że wiedzę dotyczącą gospodarowania strumieniami energii w aparacie fotosyntetycznym roślin uda się wykorzystać np. w rolnictwie, by zwiększyć plony. Energia niezbędna do podtrzymywania życia na Ziemi pochodzi z promieniowania słonecznego. Wykorzystanie tej energii możliwe jest dzięki fotosyntezie. W ramach fotosyntezy dochodzi do przetwarzania energii światła na energię wiązań chemicznych, która może być wykorzystana w reakcjach biochemicznych. W procesie tym rośliny rozkładają też wodę, wydzielając do atmosfery tlen, potrzebny nam do oddychania. Do tej pory sądzono, że w fotosyntezie rośliny korzystają tylko z kwantów światła. Zespół z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej i Instytutu Agrofizyki PAN w Lublinie wskazał jednak dodatkowy mechanizm: do fotosyntezy potrzebna jest również energia cieplna, która - jak się wydawało - powstaje w tym procesie jako nieistotny skutek uboczny. Tymczasem z badań wynika, że ten „recykling energii” jest niezbędny w procesie wydajnego rozkładania wody do tlenu. Wyniki ukazały się w renomowanym czasopiśmie Journal of Physical Chemistry Letters. Wydajność energetyczna fotosyntezy jest niewielka – mówi w rozmowie z PAP prof. Wiesław Gruszecki z UMCS. Wyjaśnia, że roślina zamienia w biomasę najwyżej 6 proc. energii słonecznej, którą pobiera. Natomiast około 90 proc. energii pochłanianej ze światła jest oddawana do środowiska w postaci ciepła. Dotąd uważaliśmy, że frakcja oddawana do środowiska w postaci ciepła, z punktu widzenia wydajności energetycznej tego procesu, jest nieodwracalnie stracona. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się jednak, że aparat fotosyntetyczny w roślinach jest na tyle sprytny, że potrafi jeszcze wykorzystywać część energii rozproszonej na ciepło – mówi. Naukowiec podkreśla, że są to badania podstawowe. Jego zdaniem mają one jednak szansę znaleźć zastosowanie choćby w rolnictwie. Jeśli procesy produkcji żywności się nie zmienią, to w połowie XXI wieku, kiedy Ziemię może zamieszkiwać nawet ponad 9 mld ludzi, nie starczy dla wszystkich jedzenia, tym bardziej przy niepokojących zmianach klimatycznych – alarmuje naukowiec. Badania jego zespołu są częścią międzynarodowych działań naukowców. Badają oni, co reguluje przepływy i wiązanie energii w procesie fotosyntezy. W powszechnym przekonaniu wiedza ta umożliwi inżynierię bądź selekcję gatunków roślin, które dawać będą większe plony. Gdyby produkować rośliny, w których ścieżka odzyskiwania energii cieplnej będzie jeszcze sprawniejsza – uważa badacz – to fotosynteza przebiegać będzie efektywniej, a roślina produkować będzie więcej biomasy. To zaś przekłada się bezpośrednio na większe plony. Zdaniem prof. Gruszeckiego kolejnym miejscem, gdzie można zastosować nową wiedzę, jest produkcja urządzeń do sztucznej fotosyntezy. Prace nad nimi trwają już w różnych miejscach na Ziemi, również w Polsce. Naukowiec wyjaśnia, na czym polegało odkrycie jego zespołu. Z badań wynika, że wśród struktur w chloroplastach, w których zachodzi fotosynteza, znajdują się kompleksy barwnikowo-białkowe. Pełnią one funkcję anten zbierających światło. Okazuje się, że kompleksy te grupują się spontanicznie w struktury zdolne do recyklingu energii rozproszonej w postaci ciepła. Anteny te przekazują również energię wzbudzenia uzyskaną z ciepła do centrów fotosyntetycznych, w których zachodzą reakcje rozszczepienia ładunku elektrycznego (w szczególności do Fotosystemu II). Proces ten wpływa na wzrost wydajności energetycznej fotosyntezy. I umożliwia wykorzystanie w tym procesie promieniowania o niższej energii (również z obszaru bliskiej podczerwieni). Wydaje się mieć to szczególne znaczenie w warunkach niskiej intensywności światła słonecznego. « powrót do artykułu
  24. Zespół naukowy pod kierownictwem dr hab. inż. Joanny Krakowiak pracuje nad autorską konstrukcją ogniwa baterii przepływowej, jak również nad nowymi typami elektrolitów do zastosowania w bateriach tego typu. Obydwa projekty otrzymały dofinansowanie z projektu Inkubator Innowacyjności 2.0, prowadzonego na Politechnice Gdańskiej przez uczelniane Centrum Transferu Wiedzy i Technologii. Tematyka ogniw przepływowych jest stosunkowo nowym zagadnieniem, które cieszy się wciąż rosnącym zainteresowaniem świata nauki jak i przemysłu. Baterie przepływowe (redox flow cell) pełnią rolę magazynów energii elektrycznej, która zamieniana jest w energię chemiczną, dzięki odpowiednim reakcjom chemicznym. Ten typ baterii cechuje dobra sprawność (na poziomie ok. 80%), długa żywotność (ok. 20 lat) oraz uniwersalny i bardzo bezpieczny system funkcjonowania. Coraz więcej firm zainteresowanych jest rozwojem i produkcją akumulatorów przepływowych, ze względu na ograniczenia powszechnie używanych baterii litowo-jonowych. Celem naszych badań jest zmniejszenie kosztu budowy baterii i/lub poprawa działania jej kluczowych elementów. Obecnie skupiamy się na modyfikacji elektrod w celu usprawnienia parametrów kinetycznych i termodynamicznych ogniwa. Z drugiej strony będziemy starali się znaleźć sposób na zwiększenie stężenia substancji biorących udział w konwersji energii, by tym samym zwiększyć ilość energii, którą możemy magazynować w tej samej objętości elektrolitu – tłumaczy mgr inż. Miłosz Murawski, doktorant z zespołu profesor Krakowiak. Kolejnym kluczowym aspektem jest dobór właściwej membrany, dla danego układu elektroda - elektrolit, która zapobiega mieszaniu się obydwu elektrolitów. Z tego względu prace nad akumulatorami przepływowymi mają ściśle interdyscyplinarny charakter. W prace konstrukcyjne nad ogniwem zaangażowani są nie tylko naukowcy z Wydziału Chemicznego.  Dzięki współpracy z pracownikami z Wydziału Mechanicznego, zamierzamy zoptymalizować pewne elementy ogniwa, tak by dostosować je do parametrów testowanego elektrolitu – tłumaczy profesor Joanna Krakowiak. Dzięki inicjatywie CTWT został nawiązany kontakt z dr inż. Pekka Peljo z Aalto University w Finlandii, gdzie również prowadzone są prace badawcze nad ogniwami przepływowymi. W wyniku rozmów Miłosz Murawski odbył w lutym b.r. staż na Aalto University, podczas którego prowadził badania nad baterią przepływową w technologii bromowo-antrachninonowej. Dotychczasowe badania prowadzone przez niego koncentrowały się na elektrolitach nieorganicznych (wanadowych), dlatego bardzo wartościowa okazała się możliwość porównania ich z nowym typem elektrolitu. Dr inż. Pekka Peljo z Aalto University zgodził się zostać drugim promotorem pana Miłosza, więc zakładamy, że wiele się od niego w trakcie tej współpracy nauczymy. W związku z tym, że nasz zespół na Politechnice Gdańskiej ma dużo mniejsze doświadczenie i zaplecze, ustaliliśmy na razie, iż badania prowadzone przez nas będą uzupełniającymi, do tych które prowadzi zespół w Finlandii – komentuje profesor Krakowiak. Równolegle opracowujemy zmiany konstrukcyjne ogniwa już istniejącego, wykorzystywanego przez nas w badaniach laboratoryjnych,  jednak czy uda nam się uzyskać rozwiązanie lepsze od poprzedniego dowiemy się dopiero, gdy wrócimy do normalnego trybu pracy, po zakończeniu pandemii koronawirusa « powrót do artykułu
  25. W Instytucie Biologii Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie powstał roślinny filtr ochronny, który może być stosowany w maseczkach. Jego twórcy, prof. dr hab. Mohamed Hazem Kalaji, światowej sławy specjalista w dziedzinie fotosyntezy, i dr inż. Jacek Mojski, który specjalizuje się w wertykalnej uprawie roślin, od lat pracują nad zastosowaniem roślin do oczyszczania powietrza. Jakiś czas temu opracowali filtr, który można stosować w maseczkach, a który – jak wykazały badania – zatrzymuje prawie 100% wirusów grypy. Ostatnio, w związku z pandemią COIVD-19, naukowcy rozpoczęli badania swojego filtra w kierunku skuteczności zatrzymania koronawirusa SARS-CoV-2. Uczeni chcą stworzyć tanią maseczkę wielokrotnego użytku. Jest ona zbudowana tak, by rośliny mogły przeprowadzać proces fotosyntezy. Uczeni zapewniają, że do skutecznego działania maseczki wystarczy nawet minimalna ilość światła sztucznego. Ponadto maska skutecznie działa przez kilkanaście godzin w ciemności. Wynalazek obu naukowców posłuży nie tylko jako środek ochrony osobistej. Ten sam filtr można skutecznie stosować w systemach oczyszczania powietrza. Zarówno w tych do użytku domowego, jak i większych, używanych w szpitalach, laboratoriach, szkołach czy firmach. Obecnie naukowcy szukają partnerów z sektora medycyny, biologii i biotechnologii, którzy byliby zainteresowani przetestowaniem filtra pod kątem skuteczności działania przeciwko SARS-CoV-2. Starają się też o finansowanie ze środków publicznych i prywatnych. Zdobyte pieniądze pozwolą na dokończenie badań oraz opatentowanie innowacyjnego filtra. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...