-
Liczba zawartości
37642 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
U.S. Nuclear Regulatory Commission (NRC) zatwierdziła projekt małego reaktora modułowego (SMR) firmy NuScale Power. To wielka chwila nie tylko dla NuScale, ale dla całego amerykańskiego sektora energetyki jądrowej, mówi dyrektor wykonawczy NuScale John Hopkins. Zwolennicy SMR od dawna mówią, że mogą stać się one realną alternatywą dla wielkich kosztownych elektrowni atomowych. Tym bardziej w czasach, gdy amerykańska energetyka jądrowa przeżywa kryzys spowodowany konkurencją ze strony gazu oraz energetyki odnawialnej. Zatwierdzenie projektu oraz związany z tym finalny raport oceny bezpieczeństwa (FSER) nie oznacza jeszcze, że NuScale może rozpocząć budowę małych reaktorów. Jednak pozwala to przedsiębiorstwom produkującym energię na składanie do NRC wniosków o pozwolenie na budowę i uruchomienie reaktora wykonanego według projektu NuScale. Co prawda USA pozostają największym na świecie producentem energii elektrycznej z elektrowni atomowych, jednak nowe reaktory powstałe po 1990 można policzyć na palcach jednej ręki. Obecnie trwa budowa 2 nowych reaktorów, budowę 2 innych wstrzymano. Jednocześnie na terenie USA są obecnie 23 wyłączone reaktory podlegające nadzorowi NRC, które znajdują się na różnych etapach likwidacji. W tej sytuacji pojawienie się małych reaktorów modułowych może ożywić ten rynek. NuScale rozwijało swój projekt dzięki pomocy Departamentu Energii, który sfinansował prace kwotą niemal 300 milionów USD. Reaktor ma moc 50 MW. To znacznie mniej niż obecnie stosowane duże reaktory, których może przekraczać 1000 MW. Reaktory NuScale można łączyć w grupy do 12 sztuk, co pozwala na osiągnięcie mocy do 600 MW, a to wystarczy do zasilenia miasta średniej wielkości. Ponadto sama NRC spodziewa się, że w roku 2022 NuScale poprosi o zatwierdzenie projektu 60-megawatowego reaktora. Przemysł jądrowy mówi, że SMR można budować szybciej i taniej niż standardowe reaktory. Główną zaletą małych reaktorów modułowych jest fakt, że można jest produkować w fabrykach i dostarczać na miejsce przeznaczenia. Standardowe reaktory budowane są na miejscu. Rozwiązanie takie jest bardziej elastyczne, gdyż odbiorca może zamawiać i łączyć ze sobą różną liczbę takich jednostek, w zależności od lokalnego zapotrzebowania. Zwolennicy SMR mówią, że to najlepsza możliwość szybkiego zbudowania infrastruktury potrzebnej do produkcji dużej ilości bezemisyjnej energii. Jej przeciwnicy zauważają, że wciąż pozostaje nierozwiązany problem radzenia sobie z odpadami, ponadto każda technologia wykorzystania energii jądrowej jest droga, a jej wdrożenie wymaga dużo czasu w porównaniu z energetyką odnawialną. NuScale wierzy jednak, że uda się jej uniknąć drożyzny i wieloletnich opóźnień, czyli problemów trapiących sektor tradycyjnej energetyki atomowej. Diana Hughes, wiceprezes firmy ds. marketingu twierdzi, że w latach 2023–2042 uda się sprzedać od 574 do 1682 SMR. Sprzedaż niemal 1700 reaktorów oznaczałaby, że uzyskiwano by z nich 80 GW, a to już blisko do obecnych 98 GW wytwarzanych przez amerykańską energetykę jądrową. Firma NuScale podpisała już umowy o możliwym rozpoczęciu współpracy z wieloma potencjalnymi partnerami z USA i zagranicy. Pierwszym projektem, który ma zostać zrealizowany jest umowa z Utah Associated Municipal Power Systems (UAMPS), organizacją, która dostarcza energię do niewielkich operatorów w kilku stanach. Pierwszy reaktor ma trafić do UAMPS w 2027, które realizuje zlecenie Idaho National Laboratory. Reaktor ma rozpocząć pracę w 2029 roku. Z kolei do roku 2030 ma zostać uruchomionych 11 połączonych ze sobą reaktorów, które będą wchodziły w skład 720-megawatowego projektu. Część energii z nich będzie kupował Departament Energii, reszta trafi do komercyjnych klientów UAMPS. Niektóre samorządy terytorialne, w obawie o wysokie koszty, wycofały się z tego projektu. Eksperci wyrażają powątpiewanie odnośnie bezpieczeństwa i kosztów NuScale SMR. Jednym z takich krytyków jest profesor M. V. Ramana, ekspert ds. energetyki atomowej z University of British Columbia. To, co oni planują jest ryzykowne i kosztowne, mówi uczony. Zauważa, że w ciągu ostatnich 5 lat szacunkowe koszty projektu realizowanego przez UAMPS wzrosły z około 3 do ponad 6 miliardów USD. Przypomina też, że początkowe plany NuScale mówiły, iż pierwszy SMR rozpocznie pracę w 2016 roku. Już w tej chwili wiemy, że opóźnienie przekroczy dekadę. Dobrze oddaje to problemy, z jakimi boryka się energetyka jądrowa. Ramana mówi, że cena energii produkowanej przez SMR może być dla konsumentów znacznie wyższa niż energii ze Słońca, wiatru czy innych źródeł odnawialnych. Pozostają też kwestie bezpieczeństwa. Jak przypomina Edwin Lyman z Union of Concerned Scientist, NuScale złożyło raport o bezpieczeństwie mimo zastrzeżeń wnoszonych zarówno przez ekspertów NRC jak i zewnętrznej komisji doradczej. W lipcu 2020 roku Shanlai Lu z NRC złożył raport, w którym opisywał problem znany jako rozcieńczenie boru, co może spowodować problemy z paliwem i doprowadzić do pojawienia się niebezpiecznej sytuacji. W jej wyniku, nawet jeśli zabezpieczenia zadziałają i reaktor zostanie wyłączony, reakcja może samodzielnie się rozpocząć i dojdzie do niebezpiecznego wzrostu mocy. W innym raporcie NRC’s Advisory Committee on Reactor Safeguards wspomina o innych ryzykach, ale rekomenduje NRC wydanie dokumentu o bezpieczeństwie. NRC zastrzega jednak, że te nierozwiązane kwestie będą podlegały ocenie na etapie wydawania zgody na budowę reaktorów w konkretnych miejscach. Pani Hughes zapewnia, że NRC i NuScale przyjrzały się problemowi rozcieńczania boru i uznały, iż projekt reaktora jest bezpieczny. NRC ponownie przyjrzy się projektowi, gdy NuScale złoży wniosek o zatwierdzenie 60-megawatowego reaktora. « powrót do artykułu
-
Pochodzący sprzed 80 tysięcy lat ząb neandertalczyka znaleziony w jaskini Stajnia ujawnia genetyczne i kulturowe powiązania między obszarem Polski a północnym Kaukazem Na podstawie nowych badań międzynarodowy zespół, tworzony między innymi przez naukowców z Uniwersytetu Wrocławskiego, donosi o najstarszym genomie mitochondrialnym neandertalczyka z Europy Środkowo-Wschodniej. Genom ten jest bliższy genetycznie populacji z Kaukazu niż genomowi neandertalczyków pochodzących z tego samego okresu z Europy Zachodniej. Byliśmy bardzo zaskoczeni, gdy analiza genetyczna ujawniła, że ząb ma co najmniej 80 tysięcy lat. Szczątki kopalne z tego okresu bardzo trudno znaleźć i przeważnie DNA nie jest dobrze w nich zachowane – mówią współautorzy pracy, dr Wioletta Nowaczewska z Katedry Biologii Człowieka, Wydziału Nauk Biologicznych Uniwersytetu Wrocławskiego i prof. Adam Nadachowski. Z początku sądziliśmy, że ząb jest młodszy, ponieważ znaleziono go w warstwie, pochodzącej z młodszych wiekowo osadów. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że stratygrafia jaskini Stajnia jest skomplikowana, a post-depozycyjne zaburzenia mrozowe doprowadziły do częściowego wymieszania artefaktów i kości między warstwami. Uzyskany przez nas wynik był miłą „niespodzianką”. Pod względem cech paleoantropologicznych, morfologia zęba jest typowo neandertalska, co potwierdziła analiza genetyczna. Starcie korony wskazuje, że należał on do osobnika dorosłego – dodaje współautor pracy, prof. Stefano Benazzi z Uniwersytetu w Bolonii. Znalezione na tym stanowisku narzędzia kamienne są analogiczne do znajdowanych na obszarach południowych, co wskazuje, że neandertalczyk żyjący w środowisku stepu mamuciego/tajgi mieli szerszy zasięg wędrówek niż wcześniej zakładano. Przypuszczalnie głównymi szlakami migracji z obszaru Polski w kierunku Kaukazu były doliny rzek Prutu i Dniestru. Około 100 tysięcy lat temu klimat gwałtownie się pogorszył i środowisko środkowo-wschodniej Europy zmieniło się z leśnego na bardziej otwarte, zwane stepem mamucim. Środowisko to sprzyjało rozprzestrzenianiu się mamuta, nosorożca włochatego i innych zimnolubnych gatunków. W tych warunkach ekologicznych neandertalczycy podlegali dramatycznym fluktuacjom o charakterze demograficznym. Na tereny znajdujące się powyżej 48° szerokości geograficznej powracali jedynie podczas ociepleń klimatu. Pomimo nieciągłości w zasiedleniu w Europie Środkowo-Wschodniej od początku tych zmian środowiskowych aż po wymarcie neandertalczyków przetrwała tradycja wykorzystywania specyficznych narzędzi bifacjalnych. Zespoły zawierające tego rodzaju narzędzia, zwane kulturą mikocką, rozprzestrzeniły się w zimnym środowisku obszarów rozciągających się od wschodniej Francji poprzez Polskę aż po Kaukaz. Poprzednie analizy genetyczne wykazały, że dwa główne wydarzenia związane z przemianami demograficznymi w historii neandertalczyków są powiązane z mikocką tradycją kulturową. Około 90 tysięcy lat temu zachodnioeuropejski neandertalczyk zastąpił lokalną populację ałtajską z Azji Środkowej. Następnie zachodnioeuropejscy neandertalczycy zastąpili lokalne grupy neandertalczyków na Kaukazie. Okres ten trwał co najmniej 45 tysięcy lat. Praca, opublikowana w czasopiśmie Scientific Reports przez badaczy z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej Maxa Plancka w Niemczech, Uniwersytetu Wrocławskiego i Instytutu Systematyki i Ewolucji Zwierząt PAN oraz Uniwersytetu w Bolonii, informuje o najstarszym potwierdzonym genetycznie genomie mitochondrialnym neandertalczyka znalezionym w środkowo-wschodniej Europie. Wiek molekularny około 80 000 lat plasuje ząb z jaskini Stajnia w ważnym okresie dla dziejów neandertalczyków, kiedy środowisko ulegało skrajnym zmianom sezonowym i niektóre grupy ludzi rozprzestrzeniły się w kierunku wschodnim do Azji Środkowej. Polska, leżąca na skrzyżowaniu szlaków między Niziną Zachodnioeuropejską i Uralem, jest obszarem kluczowym dla zrozumienia tych migracji i uzyskania odpowiedzi na pytanie o zdolność przystosowawczą i biologię neandertalczyka w środowisku peryglacjalnym. Ząb trzonowy o numerze katalogowym S5000 z jaskini Stajnia jest wyjątkowym, unikalnym znaleziskiem, które rzuca światło na problem szerokiego rozprzestrzenienia artefaktów mikockich – mówi dr Andrea Picin, pierwszy autor publikacji, z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej Maxa Plancka w Lipsku. Pozostałości neandertalczyka związane z kulturą mikocką są bardzo nieliczne, a informację genetyczną uzyskano jedynie ze szczątków z Niemiec, północnego Kaukazu i Ałtaju. Zdawaliśmy sobie sprawę z geograficznego znaczenia tego zęba jako źródła kolejnych danych chronologicznych na mapie dystrybucji informacji genetycznej neandertalczyków, mówi dr Mateja Hajdinjak z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej Maxa Plancka, współautor pracy. Stwierdziliśmy, że genom mitochondrialny z jaskini Stajnia S5000 był najbliższy genomowi neandertalczyka z jaskini Mezmaiskaya 1 na Kaukazie. Do określenia przybliżonego wieku użyliśmy molekularnego zegara genetycznego. Choć takie oceny bywają obarczone dużym błędem, połączenie tej informacji z zapisem archeologicznym pozwoliło na umiejscowienie szczątków na początku ostatniego zlodowacenia. Ząb odkryto w roku 2007 podczas badań terenowych prowadzonych pod kierunkiem dr. Mikołaja Urbanowskiego, współautora pracy. Został on znaleziony wśród kości zwierzęcych i kilku kamiennych narzędzi. Prace terenowe w stanowisku współprowadził dr Paweł Socha z Zakładu Paleozoologii, Uniwersytetu Wrocławskiego. Szczątki zwierząt z tego stanowiska opracowywali także dr hab. Krzysztof Stefaniak, dr hab. Adrian Marciszak z Zakładu Paleozoologii, a także prof. Adam Nadachowski z Instytutu Systematyki i Ewolucji Zwierząt PAN, współautorzy tej pracy. W opracowaniu znalezisk archeologicznych uczestniczył także współautor publikacji dr hab. Andrzej Wiśniewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Otwór jaskini był przypuszczalnie za wąski, by pozwalać na dłuższe zamieszkiwanie. Najprawdopodobniej pobyty neandertalczyków w tym stanowisku były krótkotrwałe. Mogło mieć ono charakter logistyczny i było zasiedlane podczas wypraw grup neandertalczyków na Wyżynę Krakowsko-Częstochowską. Jak jasno wynika z tych badań, interdyscyplinarne podejście jest zawsze najlepszym sposobem umieszczenia kontrowersyjnych stanowisk archeologicznych w odpowiednim kontekście. Wyniki dotyczące neandertalczyka z jaskini Stajnia są doskonałym przykładem efektywności zegara molekularnego przy ustalaniu dat starszych niż 55 000 lat – podsumowuje rezultaty badań prof. Sahra Talamo.. « powrót do artykułu
-
- neandertalczyk
- jaskinia Stajnia
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Jak wiemy z teorii kwantowej, cząstki mogą jednocześnie przyjmować dwa różne stany. To superpozycja. Podręczniki mówią, że akt obserwacji czy też pomiaru stanu cząstek, prowadzi do kolapsu funkcji falowej, czyli zniszczenia superpozycji, i cząstka zajmuje tylko jedną lokalizację. Fizycy spierają się, jak do tego dochodzi. Teraz jedno z najpowszechniej przyjętych wyjaśnień, które zakłada rolę grawitacji w kolapsie, otrzymało poważny cios w postaci badań przeprowadzonych w słynnym włoskim Laboratorium Narodowym Gran Sasso. Hipoteza o roli grawitacji bierze swoje początki w pracach dwóch węgierskich fizyków, Károlyházego Frigyesa w latach 60. i Lajosa Diósiego w latach 80. Podstawę ich teorii stanowi stwierdzenie, że pole grawitacyjne obiektu wykracza poza teorię kwantową. Gdy cząstka zostaje wprowadzona w superpozycję, jej pole grawitacyjne próbuje tego samego, lecz nie jest w stanie długo jej utrzymać. Dochodzi do kolapsu, który pociąga za sobą kolaps superpozycji cząstki. Wielkim zwolennikiem grawitacyjnego kolapsu – który rezygnuje z antropocentrycznej koncepcji obserwatora – jest wybitny matematyk Roger Penrose. Od dawna twierdzi on, że spontaniczne załamanie superpozycji, a więc lokalizacja cząstki, ma związek z geometrią czasoprzestrzeni, zatem z grawitacją. Stwierdził on wprost, że do załamania superpozycji dochodzi, gdy mamy do czynienia z sytuacjami, które w dostatecznym stopniu różnią się geometrią czasoprzestrzeni. Dotychczas jednak wydawało się, że nie jest możliwe przeprowadzenie badań dowodzących prawdziwości powyższej teorii. Sam Diosi, który jest jednym ze współautorów eksperymentu w Gran Sasso, mówi, że przez 30 lat był "krytykowany we własnym kraju za spekulacje na temat czegoś, czego nie można przetestować". Najnowsze osiągnięcia nauki umożliwiły jednak to, co do niedawna było niemożliwe. Naukowcy stwierdzili, że cząstka, która podlega kolapsowi, gwałtownie zmieni pozycję, co doprowadzi do ogrzania systemu, którego jest częścią. To tak, jakby dodatkowo ją popchnąć, mówi współautor badań Sandro Donadi. Jeśli taka cząstka ma ładunek, wyemituje ona foton. Jeśli zaś będziemy mieli całą grupę cząstek w superpozycji, dojdzie do zgodnej emisji. Grupa Diosiego, chcąc przetestować taką ideę, stworzyła detektor z dużego kryształu germanu, który miał wykrywać nadmiarową emisję promieniowania gamma oraz rentgenowskiego z jąder germanu. Kryształ został otoczony ołowianą osłoną, a eksperyment przeprowadzono w Gran Sasso, 1,4 kilometra pod powierzchnią ziemi, co miało osłonić całość od innych zakłóceń. W czasie 2 miesięcy badań detektor zarejestrował 576 fotonów. To niewiele więcej niż przewidywane dla tego eksperymentu 506 fotonów. Tymczasem model Penrose'a przewidywał, że pojawi się 70 000 takich fotonów. Powinniśmy zarejestrować kolapsy, ale ich nie odnotowaliśmy, zauważa biorąca udział w badaniach Cătălina Curceanu z Narodowego Instytutu Fizyki Jądrowej w Rzymie. To zaś wskazuje, że nie dochodzi do spontanicznego kolapsu pod wpływem samej tylko grawitacji. Jednak, jak zauważa Ivette Fuentes z University of Southampton, żeby potwierdzić uzyskane wyniki należy sztucznie stworzyć superpozycje, a nie polegać na naturalnie zachodzących procesach. Jej zespół pracuje obecnie nad stworzeniem superpozycji 100 milionów atomów sodu. Sam Penrose pochwalił eksperyment, jednak dodał, że nie jest on wystarczający do przetestowania prawdziwości jego modelu. Uczony zauważa, że nie jest zwolennikiem teorii o gwałtownej zmianie pozycji cząstki, gdyż może to powodować, że wszechświat zyskuje lub traci energię, co narusza podstawy fizyki. Penrose dodaje, że w czasie przerwy spowodowanej pandemią udoskonalał swój model. W jego wyniku nie powstaje ciepło czy promieniowanie, dodaje. Fizyk teoretyczny Maaneli Derakhshani z Rutgers University mówi, że nawet jeśli sama grawitacja powoduje kolaps, to cały proces jest bardziej złożony niż pierwotny model Penrose'a. Praca Underground test of gravity-related wave function collapse opublikowana została na łamach Nature Physics. « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
- superpozycja
- funkcja falowa
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kolibry żyjące wysoko w peruwiańskich Andach zapadają na noc w torpor. Ich temperatura spada nawet o 33°C. Przy swoim tempie metabolizmu ptaki te muszą jeść niemal nieustannie. Gdy jednak staje się zbyt zimno lub zbyt ciemno na żerowanie, podtrzymywanie normalnej temperatury ciała byłoby zbyt wyczerpujące energetycznie. Zamiast tego kolibry obniżają swoją temperaturę. Dzięki temu ich metabolizm spowalnia nawet o 95%, co zabezpiecza ptaki przed śmiercią głodową - podkreśla Blair Wolf z Uniwersytetu Nowego Meksyku w Albuquerque. Jak dodaje drugi z autorów badania opublikowanego na łamach Biology Letters, prof. Andrew McKechnie z Uniwersytetu Pretorii, [kolibry] nie byłyby w stanie zgromadzić na koniec dnia wystarczających rezerw tłuszczu, by zapewnić sobie ilość paliwa wystarczającą na całą noc. W stanie torporu kolibry pozostają w bezruchu i są niereagujące. Gdybyś ich nie podniósł, nie miałbyś pojęcia, że żyją. Są zimne jak kamień - mówi Wolf. Gdy jednak nadchodzi poranek i można znów żerować, szybko powracają do życia. Wolf i współpracownicy chcieli porównać, jak różne gatunki kolibrów wykorzystują torpor okołodobowy na większych wysokościach. W marcu 2015 roku naukowcy wybrali się więc na wysokość 3800 m n.p.m w peruwiańskich Andach. Schwytali 26 kolibrów należących do 6 gatunków, w tym 12-cm metaliki czarniawe (Metallura phoebe) oraz kolibry wielkie, zwane też gigancikami (Patagona gigas). Zespół umieszczał ptaki na co najmniej jedną noc bez pokarmu w miejscu w pobliżu obozowiska (kolibry doświadczały naturalnego wzorca zmian temperatury powietrza, Ta; niekiedy temperatura wynosiła jedynie 2,4°C). Do kloaki wkładano im odpowiednik termometru doodbytniczego. W ten sposób uczeni monitorowali temperaturę ciała (Tb, od ang. body temperature). Okazało się, że wszystkie gatunki kolibrów wchodziły w torpor; stało się tak w przypadku 24 z 26 ptaków. Temperatura jednego z metalików czarniawych spadła do rekordowej wartości 3,3°C. Warto dodać, że poprzedni rekord dla ptaków padł u lelkowca zimowego (Phalaenoptilus nuttallii) i wynosił 4,3°C. Średnio temperatura ciała kolibrów w torporze wynosiła 5-10°C, a to co najmniej 26°C różnicy, w porównaniu do okresu normalnej aktywności. Gatunki różniły się pod względem czasu trwania torporu. Giganciki spędzały w tym stanie średnio 5,7 godz., a metaliki czarniawe 10,6 godz/noc. Im dłuższy torpor, tym mniejsza nocna utrata wagi. Im bardziej Tb kolibra odpowiada temperaturze otoczenia, tym mniej energii musi on wydatkować na ogrzanie i podtrzymanie tętna. Jak wyjaśnia Wolf, o ile w locie serce tego ptaka może wykonywać do 1000-1200 uderzeń na minutę, o tyle w torporze spowalnia do zaledwie 50 uderzeń na minutę. W przyszłości Wolf chce sprawdzić, jak organizm kolibrów przystosowuje się do tak niskich temperatur. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- temperatura ciała
- torpor
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kosmologowie od dawna mają problem z jedną z podstawowych wartości opisujących wszechświat – tempem jego rozszerzania się. Różne pomiary przynoszą bowiem różne wartości. Teraz coraz wyraźniej widać kolejne pęknięcie w standardowym modelu kosmologicznym. Niedawno grupa naukowców wykazała, że wszechświat jest niespodziewanie rzadki. Materia nie gromadzi się w nim tak, jak się spodziewano. Podobne sygnały pojawiały się już wcześniej, tym razem jednak mamy do czynienia z najbardziej szczegółową analizą danych zbieranych przez 7 lat. Dane są na tyle wiarygodne, że niektórzy specjaliści zastanawiają się, czy nie wpadliśmy na trop czegoś nieznanego. Mamy już ciemną materię i ciemną energię. Mam nadzieję, że do wyjaśnień nie potrzebujemy kolejnej ciemnej rzeczy, mówi Michael Hudson, kosmolog z University of Waterloo, który nie był zaangażowany w najnowsze badania. Autorzy najnowszych badań, skupieni wokół inicjatywy Kilo-Degree Survey (KiDS), obserwowali około 31 milionów galaktyk, położonych w promieniu do 10 miliardów lat świetlnych od Ziemi. Na podstawie tych obserwacji wyliczyli średni rozkład niewidocznego gazu i ciemnej materii we wszechświecie. Odkryli, że jest jej niemal o 10% mniej niż przewiduje jeden z najpowszechniej uznawanych modeli kosmologicznych, Model Lambda-CDM. W ciągu ostatnich ośmiu lat pojawiło się kilkanaście badań, których autorzy – korzystając z różnych technik – dochodzili do wniosku, że materia nie gromadzi się zgodnie z przewidywaniami. Rozpatrywane osobno badania te nie mają większego znaczenia. Rozważane w nich kwestie są tak trudne do zbadania, że łato mogło dojść do pomyłek. Jednak coraz częściej pojawiają się głosy, że to nie statystycznie dopuszczalne niedoskonałości w badaniach, ale reguła. Gdy w wielu różnych zestawach danych zaczynasz dostrzegać tę samą rzecz, musisz wziąć pod uwagę, że coś w tym jest, stwierdza Hudson. Naukowcy muszą teraz pogodzić dwie sprzeczne ze sobą rzeczy. Z jednej strony, by określić tempo rozszerzania się wszechświata – w wiele wskazuje na to, że jest ono większe, niż sądzono – muszą znaleźć dodatkowy element, który go napędza. Z drugiej jednak strony skoro materia nie gromadzi się razem tak, jak przypuszczano, do siły na nią oddziałujące są słabsze, a nie mocniejsze, jak wymagałoby tego wyjaśnienie tempa rozszerzania się wszechświata. Julien Lesgourgues, kosmolog-teoretyk z Uniwersytetu Aachen mówi, że znalezienie satysfakcjonującego wyjaśnienia obu tych zjawisk będzie koszmarem. Podejmowane są pewne próby wyjaśnień wspomnianych zjawisk. Przyspieszenie ekspansji wszechświata można by wyjaśnić „ciemnym promieniowaniem”. Jednak trzeba by je zbilansować dodatkową materią, która by się grupowała. Aby osiągnąć obserwowane mniejsze grupowanie się, trzeba by wprowadzić dodatkowy element, który to uniemożliwia. Tutaj pojawia się próba wyjaśnienia w postaci zamiany ciemnej materii – która powoduje grupowanie się materii – w ciemną energię, powodującą jej oddalanie się od siebie. Można też przyjąć, że Ziemia znajduje się w jakimś wielkim bąblu rozrzedzonej materii, co zaburza nasze obserwacje. Lub też uznać, że szybkie tempo rozszerzania się wszechświata i mniejsze grupowanie się materii nie są ze sobą powiązane. Nie widzę obecnie żadnego satysfakcjonującego wyjaśnienia. Jeśli jednak byłbym teoretykiem byłbym bardzo podekscytowany, mówi Hudson. Wciąż też istnieje prawdopodobieństwo, że oba omawiane zjawiska lub przynajmniej jedno z nich, w rzeczywistości nie mają miejsca. Jednak by to stwierdzić, trzeba poczekać na inne dane. KiDS to jeden z trzech dużych projektów badawczych. Inne to międzynarodowy Dark Energy Survey prowadzony w Chile i japoński Hyper Suprime-Cam. W ramach każdego z nich skanowany jest inny fragment nieboskłonu na inną głębokość. W czasie ostatniej kampanii Dark Energy Survey przeskanowano obszar 5-krotnie większy niż badał KiDS. Wyniki powinny ukazać się w ciągu najbliższych miesięcy. Wszyscy na nie czekają. To kolejna wielka rzecz w kosmologii, mówi Daniel Scolnic, kosmolog z Duke University, który specjalizuje się w badaniu tempa rozszerzania się wszechświata. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- wszechświat
- model kosmologiczny
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W Daskylionie znaleziono piękną maskę Dionizosa sprzed 2400 lat
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Terakotowa maska Dionizosa sprzed 2400 lat to jedno z najbardziej interesujących tegorocznych odkryć, uważa archeolog Kaan Iren, który kieruje wykopaliskami w Daskylionie. To prawdopodobnie maska wotywna. Więcej dowiemy się po kolejnych badaniach, stwierdził naukowiec. Maskę znaleziony na dawnym akropolu. Noszenie takiej maski miało ponoć być sposobem na oddanie czci Dionizosowi, gdyż każdy, kto ją założył uwalniał się od tajemnych pragnień oraz poczucia winy. Piękna maska to nie jedyne znalezisko w Daskylionie. Kilka tygodni temu w odkrytej wcześniej kuchni znaleziono piwnicę. W piwnicy zaś odkryto pozostałości pitosów, dużych ceramicznych naczyń służących do przechowywania żywności. Pracujemy nad wydobyciem ziarna i innych szczątków organicznych z podłogi lidyjskiej kuchni i jej okolic, mówi Iren. Naukowcy chcą dzięki temu lepiej poznać zwyczaje kulinarne mieszkańców Lidii sprzed 2400 lat. Miesiąc wcześniej naukowcy odkryli zaś pozostałości ściany o długości 15 metrów i wysokości około 5,5 metra. Daskylion ma długą i niezwykłą historię. Miejscowość była zamieszkana już w epoce brązu, co potwierdzałoby doniesienia Dionizjusza z Halikarnasu, który wspomina o mieście w kontekście wojny trojańskiej. Z kolei Strabon pisze, że po wojnie trojańskiej miejscowość zasiedlili koloniści z Eolii. Później miasto zdobyli Frygijczycy którzy otoczyli je murem i postawili tam świątynię Cybele. Następnie władzę nad miastem sprawowali Lidyjczycy. Wedle legendy miejscowość nazwano Daskylionem od imienia Daskylosa, ojca Gigasa. Gigas, jak wiemy od Herodota, był kopijnikiem króla Kandaulesa, ostatniego z dynastii Heraklidów. Za namową żony Kandaulesa Gigas zabił króla i przejął władzę, zapoczątkowując dynastię Mermnadów, do której należał słynny Krezus. W roku 547 przed Chrystusem Persowie podbili Lidię, a Daskylion stało się siedzibą satrapii Frygii Hellosponckiej. Persowie założyli tam słynny w starożytności paradeisos, czyli zamknięty park i jednocześnie rewir łowiecki, gdzie zwierzynę chroniono na potrzeby królewskich polowań. Daskylion przez długi czas było zaginionym miastem. Odkryto je w 1952 roku i od tamtej pory prowadzone są tam prace wykopaliskowe. « powrót do artykułu -
Podczas gdy dorośli przetwarzają różne zadania w wyspecjalizowanych obszarach mózgu w jednej z półkul, niemowlęta i dzieci używają do tego celu obu półkul. To może być przyczyną, dla której dzieci znacznie łatwiej regenerują się po urazach mózgu niż dorośli. Autorzy najnowszych badań skupili się na języku i odkryli, że dzieci podczas przetwarzania języka mówionego używają obu półkul mózgu. To bardzo dobra wiadomość dla dzieci, które odniosły urazy mózgu. Użycie obu półkul zapewnia mechanizm kompensujący po urazie. Na przykład, jeśli w wyniku udaru zaraz po urodzeniu dojdzie do uszkodzenia lewej półkuli mózgu, dziecko nauczy się języka korzystając z prawej półkuli. Dziecko z mózgowym porażeniem dziecięcym, które uszkodzi tylko jedną półkulę, może rozwinąć wszystkie potrzebne zdolności poznawcze w drugiej półkuli. Nasze badania pokazują, jak to jest możliwe, mówi profesor Elissa L. Newport, dyrektor Center for Brain Plasticity and Recovery, które jest wspólnym przedsięwzięciem Georgetown University i MedStar National Rehabilitation Network. Niemal wszyscy dorośli przetwarzają mowę tylko w lewej półkuli. Potwierdzają to zarówno badania obrazowe jak i fakt, że po udarze, który dotknął lewą półkulę, ludzie często tracą zdolność do przetwarzania mowy. Jednak u bardzo małych dzieci uraz jednej tylko półkuli rzadko prowadzi do utraty zdolności językowych. Nawet, jeśli dochodzi do poważnego zniszczenia lewej półkuli, dzieci nadal potrafią korzystać z języka. To zaś sugeruje – jak zauważa Newport – że dzieci przetwarzają język w obu półkulach. Jednak tradycyjne metody obrazowania nie pozwalały na obserwowanie tego zjawiska. Nie było jasne, czy dominacja lewej półkuli w zakresie zdolności językowych jest widoczna już od urodzenia, czy rozwija się z wiekiem, stwierdza uczona. Teraz, dzięki funkcjonalnemu rezonansowi magnetycznemu udało się wykazać, że u małych dzieci żadna z półkul nie ma w tym zakresie przewagi. Lateralizacja pojawia się z wiekiem. Ustala się ona w wieku 10-11 lat. W najnowszych badaniach udział wzięło 39 zdrowych dzieci w wieku 4–13 lat, których wyniki porównano z 14 dorosłymi w wieku 18–29 lat. Obie grupy zmierzyły się z zadaniem polegającym na rozumieniu zdań. W czasie rozwiązywania zadania każdy z uczestników poddany był skanowaniu za pomocą fMRI, a wyniki potraktowano indywidualnie. Później stworzono mapę aktywności mózgu dla grup wiekowych 4–6 lat, 7–9 lat, 10–13 lat i 18–29 lat. Badacze stwierdzili, że wyniki uśrednione dla każdej z grup pokazują, iż nawet u małych dzieci występuje preferencja (lateralizacja) lewej półkuli mózgu w czasie przetwarzania mowy. Jednak znaczny odsetek najmłodszych dzieci wykazuje silną aktywację prawej półkuli mózgu. U osób dorosłych prawa półkula aktywuje się podczas rozpoznawania ładunku emocjonalnego niesionego z głosem. Natomiast u dzieci bierze ona udział i w rozpoznawaniu mowy i w rozpoznawaniu ładunku emocjonalnego. Naukowcy sądzą, że jeśli udałoby im się przeprowadzić podobne badania u jeszcze młodszych dzieci, to obserwowaliby jeszcze większe zaangażowanie prawej półkuli mózgu w przetwarzanie języka. Obecnie Newport i jej grupa skupiają się na badaniach przetwarzania mowy w prawej półkuli mózgu u nastolatków i młodych dorosłych, u których lewa półkula mózgu została poważnie uszkodzona podczas udaru zaraz po urodzeniu. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- mózg
- przetwarzanie języka
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Orka Tahlequah (J35), która w 2018 r. przepychała głową nieżywe młode przez co najmniej 17 dni (nie chcąc go porzucić, przebyła w ten sposób ponad 1600 km), urodziła kilka dni temu żywe cielę. J57, bo tak oficjalnie nazywają je badacze, przyszło na świat w Cieśninie Juana de Fuki. Wg Center for Whale Research, i 21-letnia matka, i młode czują się dobrze. Widziano, jak noworodek pływał energicznie u boku matki. Piątego września Center for Whale Research zareagowało na doniesienia kapitan Sarah McCullagh o bardzo małym cielęciu. Nasi badacze Dave Ellifrit i Katie Jones, którym towarzyszyła weterynarz Sarah Bahan, szybko zidentyfikowali matkę jako J35. Wieści o ciąży Tahlequah jako pierwsi przekazali w lipcu eksperci Sealife Response, Rehabilitation and Research (SR3), którzy zauważyli, że samica jest większa niż zwykle. Mamy nadzieję, że ludzie, którzy pływają po tutejszych wodach, mogą dać orkom SRKW [od ang. southern resident killer whales] dużo przestrzeni do żerowania w tak ważnym dla nich czasie. Przy tak małej populacji każdy udany poród jest bardzo istotny [...]. Dr Holly Fearnbach monitorowała SRKW z powietrza za pomocą drona. Mogła wydedukować liczbę ciąż, porównując zdjęcia wykonane na przestrzeni czasu. Oczywiste zmiany kształtów ujawniły ciężarne samice ze wszystkich 3 stad [składająca się ze stad J, K i L SRKW jest uznawana przez Służbę Połowu i Dzikiej Przyrody Stanów Zjednoczonych za zagrożoną] - napisało SR3 26 lipca. Gdy badacze z Center for Whale Research ujrzeli w sobotę Tahlequah, wyglądała na odseparowaną od reszty grupy. Zakończyliśmy więc spotkanie po kilku minutach i życzyliśmy im dobrej drogi [z samicą pływało młode i jej 10-letni syn J47]. Mamy nadzieję, że historia tego cielęcia zakończy się dobrze. Naukowcy nie wiedzą, kiedy dokładnie J57 przyszło na świat, ale określili datę urodzin na 4 września, bo w momencie spotkania 5 września płetwa grzbietowa noworodka była już wyprostowana. Wiemy zaś, że proces prostowania trwa ok. 2 dni (w łonie matki płetwa jest zagięta). Poza tym zespół napotykał stado J w cieśninie Haro zarówno 1, jak i 3 września i żadna z dwóch ciężarnych samic (J35 i J41) jeszcze wtedy nie urodziła. W 2018 r. wieść o Tahlequah, która nie chciała porzucić martwego cielęcia, obiegła media na całym świecie. Trasa przebyta przez samicę została nazwana przez Center for Whale Research Tour of Grief. Z nowym cielęciem w stadzie J liczebność populacji SRKW wzrosła obecnie do 73. « powrót do artykułu
-
W 1893 roku amerykański historyk Frederick Jackson Turner opublikował swoją najsłynniejszą pracę The Significance of the Frontier in American History. Stwierdził w niej, że pogranicze wyryło w amerykańskim charakterze szorstkość i siłę połączone z wrażliwością, bystrością i żądzą posiadania. Teraz po ponad 100 latach badacze z Uniwersytetu w Cambridge odkryli pozostałości osobowości pionierów wśród Amerykanów zamieszkujących niegościnne niegdyś górskie tereny, szczególnie w Midweście. Turner, który wykształcił całe pokolenie znanych amerykańskich historyków, stworzył tzw. teorię pogranicza, w której porównywał ludzi z europejskiego pogranicza (gęsto zaludnionego i ufortyfikowanego) z mieszkańcami amerykańskiego pogranicza (dzikich, trudno dostępnych wielkich wolnych przestrzeni) i argumentował, że to właśnie pogranicze ukształtowało amerykańską demokrację i amerykański charakter. Ze wszystkimi ich wadami i cechami pozytywnymi. Naukowcy z Cambridge postanowili sprawdzić, jak krajobraz wpływa na charakter ludzi. W tym celu przeanalizowali wyniki online'owego testu osobowości, który został wypełniony przez ponad 3,3 miliona Amerykanów. W wynikach analizy uwzględniono miejsce zamieszkania, nakładając ją na 33 227 kodów pocztowych. Naukowcy odkryli, że zarówno życie wyżej nad poziomem morza, jak i wyżej nad poziomem otoczenia, jest powiązane z unikatową mieszanką cech osobowości, która pasuje do teorii pograniczna Turnera. Górzysty trudny teren prawdopodobnie faworyzuje ludzi, którzy bardziej pilnują swoich zasobów i nie ufają obcym, a także podejmują ryzyko eksploracji terenu w celu powiększania terytorium i zdobywania żywności. Z czasem cechy takie wykształciły twardych polegających na tylko na sobie indywidualistów, którzy są solą amerykańskiego etosu pogranicza, stwierdził główny autor badań Friedrich Götz. Jeśli przyjrzymy się rozkładowi osobowości na terenie całych Stanów Zjednoczonych, zauważymy, że mieszkańcy terenów górzystych z większym prawdopodobieństwem mają mentalność ludzi pogranicza, dodaje. Badacze użyli „Wielkiej piątki”, czyli znanego z psychologii pięcioczynnikowego modelu osobowości, na podstawie którego określili podstawowe cechy milionów Amerykanów, którzy wypełnili test. Okazało się, że mieszkańcy terenów górskich są mniej ufni i mniej wybaczają. To cechy, które promują terytorialne, skoncentrowane na sobie strategie przetrwania. Cechuje ich mniejsza ekstrawersja, są samodzielnymi introwertykami, co ułatwia przetrwanie w niegościnnym terenie. Kolejną ich cechą jest niższy poziom „skrupulatności”, przez co są buntownikami niezważającymi na zasady. Wykazują również niższy poziom neurotyzmu, co wskazuje na stabilność emocjonalną i asertywność potrzebne na pograniczu. Najbardziej zaś wyraźną cechą ich charakteru jest otwartość na nowe doświadczenia. Otwartość ta to silny wskaźnik mobilności. Gotowość do zmiany miejsca zamieszkania, by osiągać założone cele życiowe, takie jaki zdobywanie majątku i osobistej wolności, to cechy, które napędzały wielu północnoamerykańskich osadników. Wszystkie te cechy razem to znak rozpoznawczy ludzi zamieszkujących tereny górskie. Może być to pozostałość po osobowości, która poszukiwała lepszego życia na nieznanych terenach, dodaje Götz. Naukowcy chcieli też odróżnić wpływ fizycznego otoczenia od wpływu socjoekonomicznego miejsca urodzenia. W tym celu sprawdzali, czy osobowość mieszkańca gór przetrwała u osób, które w takich regionach się urodziły i wychowały, ale później zmieniły miejsce zamieszkania. Analiza wykazała, że osoby, które w górach się wychowały, a później stamtąd wyprowadziły, pozostają mniej ekstrawertywne, wykazują mniejszą ufność i trudniej wybaczają oraz pozostają buntownikami. Jednak poziom neurotyzmu i otwartości ulegają u nich zmianie. Uczeni podzielili też USA na wysokości St. Louis, które stanowiło tradycyjną „bramę do Zachodu”, by sprawdzić, czy istnieją różnice w osobowości pomiędzy mieszkańcami historycznego pogranicza np. Gór Skalistych, a mieszkańcami wschodnich łańcuchów górskich, jak np. Appalachy. Z tak przeprowadzonej analizy wynika, że zamieszkiwanie terenów górskich pozostaje silnym wskaźnikiem osobowości, ale istnieją wyraźne różnice pomiędzy wschodnimi a zachodnimi, pogranicznymi, terenami. Ludzie zamieszkujący wschodnie łańcuchy górskie są bardziej ugodowi i otwarci, niż ludzie z zachodu. Czynnik otwartości na doświadczenie jest u mieszkańców zachodnich łańcuchów górskich aż 10-krotnie silniejszy, niż u mieszkańców gór ze wschodu. Spostrzeżenia takie sugerują, że o ile fizyczne otoczenie jest ważne dla kształtowania się osobowości, to jednak ważniejszą rolę odgrywają tutaj czynniki społeczno-ekonomiczne, takie jak postawy, zachowania, edukacja, opowieści z danych terenów. „Dziki Zachód” nadal odgrywa ważną rolę w formowaniu osobowości mieszkańców położonych na zachodzie USA łańcuchów górskich. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- Amerykanie
- pionierzy
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Na warszawskiej Białołęce archeolodzy odkryli pozostałości dużej osady kultury łużyckiej sprzed 3 tys. lat. Jednym ciekawszych znalezisk, spośród ok 1,5 tys. odkrytych na miejscu artefaktów, jest naczynie sitowate podobne do durszlaka, które mogło służyć do wyrobu twarogu i serów – informuje Fundacja Ab Terra. Badania zlecone przez Miasto St. Warszawa Dzielnicę Białołęka prowadzone przy ul. Ostródzkiej to tzw. archeologiczne badania ratownicze, które poprzedziły inwestycję budowy basenu. Badania – jak informuje prowadząca je Fundacja Ab Terra – zostały nakazane przez Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w związku ze znalezieniem na powierzchni gruntu fragmentów ceramiki pradziejowej. W trakcie prac archeolodzy odsłonili teren o powierzchni prawie pół hektara. Spodziewaliśmy się odkryć ślady niewielkiego sezonowego obozowiska, okazało się jednak, że trafiliśmy na pozostałości dużej osady kultury łużyckiej sprzed 3000 lat (tzw. późna epoka brązu). Osada ta była związana z niewielkim ciekiem wodnym współcześnie uregulowanym, lecz w pradziejach strumień płynął kilkadziesiąt metrów bliżej teraźniejszego terenu badań. Ślady po starorzeczu oraz wysokim poziomie wód gruntowych, udało się uchwycić w postaci wyraźnych śladów geologicznych. Na przebadanym terenie znajdowała się prawdopodobnie część produkcyjna osady, zaś część mieszkalna leży zapewne w niewielkiej odległości, lecz niestety już poza terenem inwestycji – informuje w przesłanym PAP komunikacie prasowym przedstawiciel Fundacji Ab Terra. W trakcie badań archeolodzy pozyskali około 1500 artefaktów. Zabytki znajdowane na piaszczystej wydmie stanowiska to głównie przedmioty ceramiczne. Reszta, jak przedmioty drewniane, skórzane itp. uległy rozkładowi. Z niemałym trudem i starannością wydobywamy więc maleńkie fragmenty, czyścimy i sklejamy z nich ceramiczne naczynia codziennego użytku. Bardzo ciekawym znaleziskiem jest np. tzw. naczynie sitowate. Jest podobne do współczesnego durszlaka, tylko że służyło zapewne do wyrobu twarogu i serów dwa i pół tysiąca lat temu. Różnica polega na materiale, z jakiego je wytworzono, a mianowicie wypalono je z gliny – czytamy w prasowym komunikacie. Warto zauważyć, że sama metoda produkcji twarogu z mleka nie zmieniła się do dziś. Wtedy jak i dziś przygotowywano zsiadłe mleko, a następnie odciskano przez kawałek tkaniny umieszczony w tymże naczyniu sitowatym. Gotowy twaróg był przekazywany do części mieszkalnej osady. Ponieważ paleniska w południowej części osady wydają się być chwilowe, należy mniemać, iż teren teraźniejszych badań nie służył do konsumpcji, lecz raczej do produkcji niezbędnych artykułów dla ludności pobliskiej części mieszkalnej – opisują archeolodzy. Prócz palenisk odkryto kilkaset tzw. obiektów archeologicznych czyli pozostałości po np. dołkach posłupowych i jamach zasobowych. Te ostatnie dziś można byłoby nazwać piwniczkami magazynowymi. W czasach, gdy na Kujawach kształtowało się grodzisko w Biskupinie, w Warszawie na Białołęce również rozwijało się bogate osadnictwo tej samej kultury łużyckiej. W niedalekiej odległości od ulicy Ostródzkiej znajduje się również wiele innych stanowisk archeologicznych jak np. pozostałości wielkiej osady łużyckiej oddalonej półtora kilometra w kierunku północnym. Ważne jest więc by te tereny badać zanim zostaną zalane betonem i ważne jest również by wiedza o nich docierała do mieszkańców Białołęki – zwraca uwagę przedstawiciel Fundacji. Prócz odkryć pozostałości po ludności łużyckiej na terenie badań znaleziono również ślady z innych czasów: np. kultury trzcinieckiej z wczesnej epoki brązu i ślady działań z II Wojny Światowej. Jednak to odkrycie osady łużyckiej ma największy wpływ na poznanie dziejów tych terenów. Obecnie naukowcy opracowują wydobyte znaleziska, przygotowują dokumentację i materiały do publikacji, która przybliży prahistorię tej części Mazowsza. « powrót do artykułu
-
- Warszawa
- osada kultury łużyckiej
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Współzałożyciel Arma: Nvidia chce kupić firmę, by ją zniszczyć
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Współzałożyciel Arma, Hermann Hauser, twierdzi, że Nvidia chce kupić tę firmę, by ją zniszczyć. Hauser wzywa brytyjski rząd, by do tego nie dopuścił. Obecnie właścicielem Arm jest japoński konglomerat SoftBank. Prowadzi on z Nvidią rozmowy na temat sprzedaży Arma. Zakup tej firmy może kosztować Nvidię nawet 42 miliardy USD. Żeby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego sprzedaż Arma wywołuje takie emocje, trzeba uświadomić sobie znaczenie tej firmy dla współczesnego rynku IT. Arm jest firmą projektującą procesory i udzielającą licencji na wykorzystanie swojej architektury. Architektura ARM jest obecna w większości smartfonów i innych urządzeń mobilnych na świecie. Aż 90% procesorów w urządzeniach przenośnych i 75% procesorów w przemyśle motoryzacyjnym to układy ARM. Rynkowa kapitalizacja Nvidii jest obecnie o ponad 50% wyższa niż Intela. Hauser uważa, że kupno Arma to dla Nvidii okazja by odebrać Intelowi koronę rynku procesorów. To firma, która może kupić Arm po to, by go zniszczyć. Jest to w ich interesie. Zyskają w ten ten sposób znacznie więcej niż te 40 mld., które zapłacą, uważa założyciel Arma. Jego zdaniem Nvidia, która również licencjonuje architekturę ARM, więc posiada wszystko czego potrzebuje bez potrzeby kupowania tej firmy, chce wejść w posiadanie ARM-a, by odciąć konkurencję od architektury ARM. W ten sposób firmy, które obecnie korzystają z architektury ARM, musiałyby opracować własną mikroarchitekturę. To zaś jest trudne i kosztowne, dałoby więc Nvidii olbrzymią przewagę. Inny z założycieli Arma, Tudor Brown, już wcześniej mówił mediom, że nie wyobraża sobie, po co inne przedsiębiorstwo IT miałoby kupować Arma jak nie po to, by uzyskać nieuczciwą przewagę nad konkurencją. Hauser zwraca uwagę na jeszcze inny problem. Jeśli Arm stałby się własnością amerykańskiej Nvidii, to przeszedłby pod jurysdykcję amerykańskiego Komitetu Inwestycji Zagranicznych (CFIUS). Komitet ten nadzoruje transakcje, w które zaangażowane są zagraniczne podmioty i może nie dopuszczać do przeprowadzenia transakcji zagrażających amerykańskiemu bezpieczeństwu narodowemu. Jeśli więc prezydent USA uzna, że Wielka Brytania nie zasługuje na procesory, może stwierdzić, iż Brytania nie może używać swoich własnych procesorów. Takie decyzje powinny zapadać na Downing Street, a nie w Białym Domu, mówi Hauser. Uważa on, że rząd brytyjski powinien interweniować. Wielka Brytania ma bowiem podobne regulacje jak USA. Rząd w Londynie ma pewną władzę nad brytyjskimi przedsiębiorstwami i może zdecydować, że w interesie kraju jest, by ARM pozostał brytyjską firmą. Co prawda, jak wspomnieliśmy, Arm należy do japońskiego konglomeratu, ale firma pozostaje obecnie niezależna. Hauser uważa, że rząd mógłby wspomóc SoftBank we wprowadzeniu Arma na giełdę. Mogliby wydać miliard lub dwa po to, by Arm był notowany na giełdzie londyńskiej i pozostał brytyjską firmą. Media jednak donoszą, że interwencja rządu w Londynie w tej sprawie jest mało prawdopodobna. Londyn blokuje przejęcia brytyjskich firm niemal wyłącznie z powodów bezpieczeństwa narodowego, a USA są sojusznikiem, więc sprzedaż Arma Nvidii nie zagraża Wielkiej Brytanii. SoftBank chce sprzedać Arma, gdyż szuka pieniędzy, by odbić sobie spowolnienie spowodowane pandemią. Firma słabo jednak zarządzała Armem. Jak mówi Brown, Japończycy popełnili błędy dywersyfikując linie produktów i inwestując zbyt dużo pieniędzy w Arm, szczególnie w produkty Internet of Things. Od 2016 roku, kiedy to SoftBank przejął Arm, przychody brytyjskiej firmy zwiększyły się z 1,2 do 1,9 miliarda USD. « powrót do artykułu -
Drużyna Impuls z Politechniki Świętokrzyskiej, która zwyciężyła dwie ostatnie edycje organizowanych od 2014 r. Europejskich Zawodów Łazików Marsjańskich (ERC), wycofała się z tegorocznej rywalizacji. Dwóch członków zespołu zostało bowiem skierowanych na kwarantannę. Finał ERC Space and Robotics Event odbędzie się 11-13 września na terenie Politechniki Świętokrzyskiej w Kielcach. Jak podkreślono na witrynie ERC, ERC 2020 to edycja wyjątkowa – pierwsza zorganizowana w formule hybrydowej. W zawodach robotów marsjańskich biorą udział drużyny z całego świata. Podobnie jak University Rover Challenge, ERC należy do Rover Challenge Series, ligi najbardziej prestiżowych zawodów robotycznych na świecie. Warto przypomnieć, że w zeszłym roku łazik studentów z PŚk wygrał University Rover Challenge. Musieliśmy się wycofać z zawodów, bo dwóch członków ekipy, w tym i ja, miało ostatnio kontakt z osobą zarażoną koronawirusem. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że i my zostaliśmy zarażeni tym wirusem. Zostaliśmy skierowani na kwarantannę – powiedział Kamil Borycki. Nie chcieliśmy ryzykować zdrowia innych członków zespołu. Co prawda teraz wszystkie konkurencje w zawodach są przeprowadzane zdalnie, ale do tej imprezy musimy się przecież przygotować. Konieczne są wspólne spotkania, a później podczas zawodów musimy podejmować wspólne decyzje. Niestety, nie jest to możliwe, bo mam obowiązkową kwarantannę do 14 września, a wtedy będzie już po zawodach. Członkowie zespołu Impuls podkreślają, że będą trzymać kciuki za inne drużyny, a w przyszłym roku będziemy chcieli znowu wygrać te zawody. « powrót do artykułu
-
- Impuls
- Politechnika Świętokrzyska
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Czy rośliny mogą pomóc w lokalizowaniu ludzkich zwłok?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
Botanicy sądowi chcą sprawdzić, czy rośliny mogą pomóc w odnalezieniu ciał. Artykuł dotyczący tego zagadnienia ukazał się właśnie w piśmie Trends in Plant Science. W mniejszych, otwartych krajobrazach patrole piesze mogą być skuteczne w odnajdowaniu zaginionych osób, jednak w bardziej zalesionych [...] rejonach świata, takich jak Amazonia, rozwiązania tego rodzaju nie są możliwe. Mając to na uwadze, zaczęliśmy patrzeć na rośliny jako wskaźniki rozkładu ludzkich zwłok. Powinno to prowadzić do szybszego [...] odnalezienia ciała - wyjaśnia prof. Neal Stewart Junior z Uniwersytetu Tennessee. Badania dot. związków między roślinami i rozkładem ludzkich zwłok zostaną przeprowadzone na tzw. trupiej farmie Uniwersytetu Tennessee. Oficjalnie jest ona nazywana Anthropology Research Facility. To tu naukowcy badają rozkład ludzkich ciał w różnych warunkach. W tym samym miejscu specjaliści będą sprawdzać, w jaki sposób wyspy rozkładu zwłok [ang. cadaver decomposition islands] - obszary w bezpośrednim otoczeniu zwłok - zmieniają stężenie substancji odżywczych w glebie i jak te zmiany manifestują się w pobliskich roślinach. Najbardziej oczywistym skutkiem wyspy będzie uwolnienie do gleby dużych ilości azotu, zwłaszcza latem, gdy rozkład zachodzi tak szybko. W zależności od tego, jak prędko rośliny reagują na napływ azotu, może to powodować zmiany barwy liści i współczynnika odbicia - podkreśla Stewart. Amerykanie dodają, że w miejscach, gdzie giną ludzie, mogą także umierać inne duże ssaki, np. jelenie. Wyzwaniem, z którym musi się więc zmierzyć zespół Stewarta, jest odkrycie związków specyficznych dla ludzkiego rozkładu. Ponieważ ludzka dieta zazwyczaj nie jest naturalna, mogą istnieć specyficzne metabolity, np. te związane z lekami czy konserwantami, które będą miały swoisty wpływ na wygląd roślin. Jeśli zaginęła osoba, która dajmy na to, bardzo dużo pali, być może jej ciało ma profil chemiczny, który wyzwala unikatową reakcję roślin i w ten sposób ułatwia odnalezienie. Naukowcy dodają, że gdy wpływ rozkładu zwłok zostanie lepiej poznany, specjaliści będą mogli wykorzystywać urządzenia rejestrujące obrazy, żeby skanować roślinność pod kątem specyficznych sygnałów fluorescencyjnych czy odbicia. Amerykanie wyjaśniają, że choć część rozwiązań technologicznych już istnieje, trzeba jeszcze ustalić, które gatunki roślin są najlepsze i jakiego sygnału należy poszukiwać. Zbudowaliśmy już urządzenie [...], które może analizować sygnatury fluorescencji. Nasze początkowe działania będą miały bardzo niedużą skalę. Przyjrzymy się poszczególnym liściom i zmierzymy zmiany dot. współczynnika odbicia czy fluorescencji, które zachodzą w czasie, gdy rośliny znajdują się w pobliżu zwłok. Gdy diagnostyczne spektra zostaną skompilowane, można będzie zacząć myśleć o przeskalowaniu technologii na potrzeby np. dronów, za pomocą których w krótkim czasie analizowano by większe obszary. Uczeni dodają, że choć taki scenariusz postępowania wydaje się bardzo ekscytujący, musi minąć kilka lat, nim będzie można wykorzystać rośliny jako narzędzia w misjach poszukiwawczych. W międzyczasie wielodyscyplinarny zespół botaników, antropologów i gleboznawców musi zaplanować i przeprowadzić na trupiej farmie swoje eksperymenty. Stewart i inni podkreślają, że na wyspach rozkładu zwłok sukcesja może faworyzować egzotyczne rośliny inwazyjne i chwasty. Rośliny inwazyjne często mają rozbudowany system korzeniowy i mogą szybko reagować na zmiany środowiskowe. Rośliny te mają potencjał, by w reakcji na napływ różnych substancji do gleby prędko zmieć swój skład chemiczny i komórkowy. « powrót do artykułu-
- poszukiwania
- zwłoki
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
„Uśmiechnięty” żółw birmański, Batagur trivittata, został ocalony przed zagładą. Gatunek jest jednak wciąż krytycznie zagrożony, a na wolności żyje prawdopodobnie jedynie 5 lub 6 samic i 2 samce. Do roku 2002 sądzono, że gatunek wyginął. We wspomnianym 2002 roku jednego z przedstawicieli gatunku kupił na chińskim targu amerykański kolekcjoner żółwi. Wtedy też świat dowiedział się, że Batagur trivittata jeszcze istnieje. Ten pochodzący z Mjanmy gatunek był niegdyś bardzo rozpowszechniony w tamtejszych rzekach. Jednak ludzie niemal doszczętnie go wytępili. Do tego stopnia, że uznano, iż wymarł. Gdy jednak okazało się, że pojedyncze sztuki przetrwały, rozpoczął się wielki wyścig z czasem. Teraz Wildlifa Conservation Society i Turtle Survival Alliance poinformowały, że w ośrodku hodowlanym we wsi Limpha w Mjanmie przebywa już niemal 1000 Batagurów trivittata. Jednocześnie ukazał się pierwszy w historii naukowy opis młodego przedstawiciela tego gatunku. Batagur trivittata wyróżnia wygląd jego głowy. Żółw wydaje się uśmiechać, ma zadarty nos i wytrzeszczone oczy. Samice tego gatunku są wyraźnie większe od samców. Mają przy tym znacznie przytłumione kolory. Samce są bardziej kolorowe, szczególnie w czasie sezony godowego, gdy chwalą się jasnym zielono-niebieskim i żółtym ubarwieniem. Mimo tego, że w ostatnich latach w ośrodku hodowlanym na świat przyszły setki żółwi, przyszłość gatunku wciąż jest bardzo niepewna. Na wolności pozostały pojedyncze sztuki. Trwa obecnie walka o zachowanie dzikiej populacji Batagura trivittata. Naukowcy spróbują też wypuścić część z hodowanych żółwi na wolność i będą sprawdzali, jak zwierzęta sobie poradzą. Niestety, w wyniku działalności człowieka nad wieloma gatunkami żółwi wisi widmo zagłady. Wiemy, że spośród 356 gatunków i 122 podgatunków żółwi od roku 1500 wyginęło 7 gatunków i 3 podgatunki. Obecnie aż połowa gatunków uznawana jest za zagrożone wyginięciem. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- Batagur trivittata
- żółw
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Chiny prawdopodobnie przeprowadziły w tajemnicy testy pojazdu kosmicznego wielokrotnego użytku. Eksperci interesujący się chińskim programem kosmicznym zauważyli, że rankiem 4 września w okolicach kosmodromu Jiuquan na Pustyni Gobi obowiązywały ograniczenia w ruchu powietrznym. Uznali, że mimo braku wcześniejszych zapowiedzi, chiny wystrzeliły rakietę Długi Marsz 2F. Po jakimś czasie agencja Xinhua potwierdziła, że start miał miejsce, a na pokładzie rakiety znajdował się eksperymentalny pojazd wielokrotnego użytku, który miał przetestować w czasie lotu technologie wielokrotnego użytku przydatne podczas pokojowego wykorzystania przestrzeni kosmicznej. Dwa dni później, 6 września, agencja poinformowała, że pojazd bezpiecznie wylądował. Udostępnione dotychczas dane wskazują, że pojazd wprowadzono na orbitę na wysokości 550 kilometrów. To podobna wysokość, na jakiej odbywały się dotychczasowe chińskie lody załogowe. Chiny trzymają jednak większość informacji w tajemnicy. Nie wiemy, jak duży był pojazd, co robił na orbicie ani jak długo jest w stanie na niej przebywać. Wiadomo, że Chiny od co najmniej dekady pracują nad technologią jakiegoś rodzaju samolotu kosmicznego. W 2017 zapowiedziano, że testowy lot takiego pojazdu może odbyć się w roku 2020. Dotrzymanie terminów zaskoczyło ekspertów. Chińczycy mogli rzeczywiście zrealizować swoje plany gdyż, jak mówi Andrew Jones, dziennikarz interesujący się chińskim programem kosmicznym, ostatnio zmodyfikowano stanowisko startowe i pojawiły się plakietki misji z potencjalnym wizerunkiem nowego pojazdu. Jean Deville, analityk zajmujący się chińskim programem kosmicznym, mówi, że samolot kosmiczny mógłby w znacznym stopniu wspomóc chiński program i plany budowy stacji kosmicznej. Pojazd wielokrotnego użytku byłby bardzo przydatny, tym bardziej, gdyby był to właśnie samolot, gdzie przyspieszenia mogłyby być znacznie mniejsze niż w np. w promach kosmicznych, zatem łatwiejsze do zniesienia dla astronautów. Inna możliwość jest taka, że chiński pojazd bardziej przypomina tajny amerykański X-37B, niewielki bezzałogowy prom kosmiczny, który odbył dotychczas kilka tajnych misji, pozostając na orbicie przez wiele miesięcy. Niezależnie jednak od tego, co naprawdę Chińczycy wystrzelili, wskazuje to na zwiększające się możliwości Państwa Środka. « powrót do artykułu
-
- Chiny
- pojazd kosmiczny
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Podczas rozbudowy drogi nr 885 z Przemyśla przez Hermanowice do granicy polsko-ukraińskiej, odkryto m.in. piece do wypalania ceramiki. Zabytki odkopano na znanym wcześniej stanowisku archeologicznym z okresu neolitu znajdującym się we wsi Malhowice. Wcześniej na stanowisku tym dokonano licznych interesujących odkryć. Teraz doszły kolejne. Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Przemyślu poinformował, że w sumie znaleziono 130 obiektów archeologicznych. Wśród nich znajduje się 29 jam gospodarczych, 1 palenisko otwarte, 2 piece garncarskie z jamami przypiecowymi i 1 pochówek kultury mierzanowickiej. Archeolodzy odkryli też liczne fragmenty ceramiki, głównie toczonej na kole. Szczególną uwagę przyciągają fragmenty amfory importowanej w terenu Cesarstwa Rzymskie, zapinka z brązu, aplikacja kościana z nawierconym otworkiem pochodząca z wczesnej epoki brązu, dwa częściowo zachowane kościane grzebienie z okresu wpływów rzymskich oraz fragmenty noża i sierpa. Jak informują archeolodzy, prowadzone obecnie badania potwierdzają, że stanowisko Malhowice 9 jest związane z okresem wpływów rzymskich i znajdują się tam pojedyncze elementy kultury mierzanowickiej. « powrót do artykułu
-
W gdańskim kościele św. Mikołaja trwa msza święta, w czasie której odbędzie się uroczysty pochówek ludzkich szczątków znalezionych w czasie prac konserwatorskich pod podłogą kościoła. Podczas dwóch niezależnych wykopalisk, prowadzonych w roku 2018 i 2020 natrafiono na tysiące różnej wielkości kości. Pierwsze kości wydobyto podczas prac konserwatorskich w 2018 roku, gdy badano okolice zachodniej i południowej ściany świątyni. Kolejnych odkryć dokonano w roku 2020, gdy prowadzono prace w związku z grożącą kościołowi katastrofą budowlaną. Archeolodzy mówią, że trudno określić dokładny wiek szczątków, gdyż w przeszłości były one naruszone. Najprawdopodobniej doszło do tego w XIX wieku podczas remontu kościoła. Znalezione jednak przy zmarłych przedmioty świadczą o tym, że pochówków dokonano w epoce nowożytnej. Największą niespodzianką była duża liczba drobnych kości, które zwykle sie nie zachowują. Znaleźliśmy głównie kości rąk, stóp, elementy kręgosłupa, kości przedramion i wiele innych, mówi doktor Aleksandra Pudło. Odkryto też kości nienarodzonych dzieci, co wskazuje, że pochowano też kobiety w zaawansowanej ciąży. Naukowcy mówią, że takich pochówków było co najmniej 6. Po zbadaniu ponad 2600 kości doktor Pudło stwierdziła, że szczątki należały do co najmniej 64 osób. Były wśród nich dzieci, osoby młodociane oraz dorośli w wieku 20–70 lat. Na podstawie tych kości można określić wzrost gdańszczan. W średniowieczu kobiety mierzyły około 160 centymetrów, mężczyźni byli o około 10 centymetrów wyżsi. W późniejszych stuleciach w mieście zaczęło robić się ciasno, występowały często epidemie, zatem warunki życia były gorsze, dlatego też mężczyźni i kobiety byli nieco mniejsi. Cechy antropologiczne wskazują też na pochodzenie dawnych mieszkańców Gdańska. Osoby pochowane w średniowieczu w kościele św. Mikołaja pochodziły głównie z okolicznych ziem, a także z Kujaw, Wielkopolski, a nawet centralnej Polski. Zauważalny jest także niewielki napływ ludności ze Skandynawii, mówi uczona. « powrót do artykułu
-
- kościół św. Mikołaja
- Gdańsk
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Naukowcy z Uniwersytetu Illinois w Chicago odkryli powiązania między zaburzonym snem a podwyższonym ciśnieniem i zmianami mikroflory jelit. Wyniki ich badań ukazały się w piśmie Physiological Genomics. Zespół chciał sprawdzić, czy 28-dniowy okres zaburzonego (pofragmentowanego) snu zmieni mikrobiom jelitowy szczurów. Ponieważ szczury są zwierzętami nocnymi, eksperymenty zaprojektowano w taki sposób, by zaburzać ich sen w dzień. Wyodrębniono także grupę kontrolną, która mogła spokojnie spać. Gryzoniom mierzono ciśnienie i tętno. Badano także odchody. Pomysł na badania wziął się stąd, że kilku badaczy pracowało w służbie zdrowia, co wiązało się z dyżurami na nocną zmianę. Kiedy szczurom zaburzano sen, następował wzrost ciśnienia. Ciśnienie pozostawało podwyższone nawet wtedy, gdy zwierzęta mogły z powrotem normalnie spać. To sugeruje, że dysfunkcyjny sen upośledza organizm przez dłuższy okres - podkreśla dr Katherine A. Maki. Niepożądane zmiany nastąpiły także w przypadku mikroflory jelit. Wbrew początkowym założeniom, zmiany te nie nastąpiły jednak od razu. Takie reakcje, jak nierównowaga między różnymi rodzajami bakterii, w tym wzrost organizmów związanych ze stanem zapalnym, pojawiły się po tygodniu. Gdy kończyło się zaburzanie snu, nie obserwowano natychmiastowego powrotu do normy. Nasze badanie wskazuje na istnienie złożonego systemu [zależności] z licznymi czynnikami patologicznymi. Z artykułu możemy się dowiedzieć, że naukowcy analizowali parametry z kilku okresów: wstępnego (od dnia -4. do -1.), wczesnej fragmentacji snu (dni 0.-3.), zaawansowanej fragmentacji snu (dni 6.-13.), późnej fragmentacji snu (dni 20.-27.) oraz regeneracji/odpoczynku (dni 28.-34.). Okazało się, że mniejsza ilość snu na godzinę w czasie fragmentacji snu wiązała się ze wzrostem średniego ciśnienia tętniczego. Analizy społeczności jelitowych i metabolitów pokazały, że w fazie zaawansowanej-późnej fragmentacji snu i regeneracji liczebność domniemanych bakterii produkujących krótkołańcuchowe kwasy tłuszczowe (ang. short-chain fatty acids, SCFA) była inna u zwierząt kontrolnych i poddawanych interwencji. Etap zaawansowanej fragmentacji snu cechowały również niższa różnorodność alfa (wewnątrz społeczności), wzrost względnej liczebności proteobakterii (Proteobacteria) czy niższy stosunek Firmicutes do Bacteroidetes. Uzyskane wyniki ujawniają zależności między fragmentacją snu, średnim ciśnieniem tętniczym i metabolomem mikroflory oraz dają pewien wgląd w powiązania między zaburzonym snem a chorobami sercowo-naczyniowymi. Ponieważ w badaniu przyglądano się wielu zmiennym, na potrzeby raportu sen REM i NREM traktowano łącznie jako sen. Dr Maki napisała w przesłanym nam mailu, że w przygotowywanym dopiero artykule analizuje bardziej szczegółowo fazy snu. Trzeba na niego jednak poczekać jeszcze parę miesięcy. Gdy zapytaliśmy, czy niższy stosunek F:B może być interpretowany jako zmiana pozytywna (z innych badań wiadomo w końcu, że wyższy stosunek F:B jest typowy dla otyłości), dr Maki odpowiedziała, że wbrew pozorom sprawa nie jest wcale prosta, gdyż na stosunek [ten] może wpływać zmiana jednej lub obu zmiennych (wzrost/spadek Firmicutes lub Bacteriodetes). W dyskusji w naszym artykule odnotowaliśmy, że badania dotyczące nadciśnienia, które zestawiały podwyższone ciśnienie ze stosunkiem F:B, wskazywały zarówno na spadki, jak i wzrosty tego stosunku. W mojej opinii stosunek F:B nie powinien więc być prosto interpretowany jako "dobry" czy "zły". Może za to być wykorzystywany jako miara oceny globalnych zmian społeczności bakteryjnej mikrobiomu jelitowego. Uważam, że kolejne badania rzucą nieco światła na to, w jakich przypadkach obniżony bądź podwyższony stosunek F:B może być wskaźnikiem stanów chorobowych. Oprócz tego [należy nadmienić], że wiele bakterii będących domniemanymi producentami SCFA pochodzi z typu Firmicutes, dlatego więc uznaliśmy spadki F:B za zmianę odzwierciedlającą ustalenia dot. spadków w zakresie niższej liczebności domniemanych producentów SCFA. W przyszłości akademicy chcą się lepiej przyjrzeć zjawiskom zachodzącym w mikrobiomie jelitowym (np. metabolitom produkowanym przez bakterie). Zespół zamierza też przeanalizować zmiany cech snu. Amerykanom zależy również na określeniu, jak długo utrzymują się zmiany dot. ciśnienia krwi i mikrobiomu. Później uczeni sprawdzą, jak ich ustalenia przekładają się na ludzi. Przez obowiązki zaburzające sen ludzie zawsze będą narażeni na problemy zdrowotne [choroby sercowo-naczyniowe]. Chcielibyśmy potrafić zmniejszyć to ryzyko, obierając na cel ich mikrobiom (za pomocą nowych terapii albo zmian dietetycznych) - podsumowuje dr Anne M. Fink. « powrót do artykułu
-
- mikrobiom
- mikroflora jelit
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Profesor Nishant Malik z Rochester Institute of Technology opracował model matematyczny, który dowodzi, że to zmiany klimatyczne były prawdopodobną przyczyną rozkwitu i upadku cywilizacji doliny Indusu. Ta pierwsza wysoko rozwinięta cywilizacja na terenie subkontynentu indyjskiego, zwana też kulturą Mohendżo Daro lub kulturą harappańską (od Harappy), istniała równocześnie z cywilizacją starożytnego Egiptu i Mezopotamii. Jak twierdzi Malik, zagładę przyniosły jej zmiany wzorca monsunów. Malik stworzył nowy model matematyczny służący do pracy z danymi paleklimatycznymi. Informacje na temat klimatu z przeszłości możemy zdobyć badając np. obecność izotopów. Na przykład do odtworzenia ostatnich 5700 lat historii klimatu w regionie, że rozwijała się cywilizacja Mohendżo Daro, naukowcy wykorzystują izotopy obecne w stalagmitach Azji Południowej. Na ich podstawie można bowiem odtworzyć wzorce opadów. Malik zauważył, że narzędzia matematyczne używane obecnie do analizowania takich danych są bardzo niedoskonałe. Zwykle otrzymujemy krótkie serie danych, pełne różnego typu zakłóceń i obarczonych sporym marginesem niepewności, mówi uczony. Klimat i pogoda to systemy dynamiczne. Jednak matematyczną teorię systemów dynamicznych trudno jest zastosować do danych paleklimatycznych. Nowa metoda pozwala uzupełnić luki pomiędzy krótkimi seriami dostępnych danych, stwierdza uczony. Istnieje kilka różnych teorii dotyczących upadku cywilizacji Doliny Indusu. Mówi się o inwazji, trzęsieniach ziemi, zmianach klimatu. Ta ostatnia przyczyna jest uważana za najbardziej prawdopodobną, jednak to dopiero badania Malika dostarczają pierwszego matematycznego dowodu na jej prawdziwość. Przeprowadzone przez niego analizy wykazały, że do zmian wzorca monsunów doszło bezpośrednio przed pojawieniem się tej cywilizacji, a bezpośrednio przed jej upadkiem wzorzec monsunów ponownie uległ zmianie. Opracowana przez Malika metoda łączy w sobie trzy różne sposoby analizy nielinearnych serii danych: układów rekurencyjnych (recurrence plot), eigenmaps Laplace'a oraz informacji Fishera. Metodę tę zastosowano do danych paleoklimatycznych z Azji Południowej, obejmujących okres ostatnich 5700 lat. Jednym z najbardziej istotnych wydarzeń, jakie miały miejsce w tym czasie było pojawienie się i upadek cywilizacji doliny Indusu. Rozkwitała ona mniej więcej w latach 3300–1300 przed Chrystusem. Jest ona znana z infrastruktury miejskiej czy opracowania zaawansowanych systemów pomiaru długości i masy. Ostatnie badania wskazują, że mogła ona obejmować 5 milionów osób i rozciągała się od północno-wschodniego Afganistanu po północno-zachodnie Indie. Ewolucję tej cywilizacji można podzielić na trzy fazy: wczesną (3300–2600 p.n.e.), dojrzałą (2600–1900 p.n.e.) oraz późną (1900–1300 p.n.e.). Lata 1300–700 p.n.e. to okres postharappański po całkowitym upadku cywilizacji doliny Indusu. Na załączonej grafice widać, jak zmieniała się liczba osad w poszczególnych okresach i do jak dramatycznego spadku doszło w okresach końcowych. Specjaliści wymieniają trzy możliwe przyczyny upadku cywilizacji doliny Indusu. Są to inwazja plemion indo-aryjskich, trzęsienia ziemi oraz zmiana klimatu. Na inwazję nie mamy zbyt wielu dowodów, jednak istnieją dowody na trzęsienia ziemi, które mogły zmienić bieg systemów rzecznych zapewniających istnienie cywilizacji. Ostatnio jednak zaczęło pojawiać się coraz więcej dowodów wskazujących na zmiany klimatyczne jako przyczynę jej upadku. Malik i jego zespół podkreślają, że większość osad cywilizacji doliny Indusu było zlokalizowanych w systemie rzecznym Ghaggar-Hakra, który jest zasilany przez monsun. Dlatego też zmiany klimatu od dawna były brane pod uwagę jako przyczyna upadku cywilizacji. Brakowało jednak na to jednoznacznych dowodów. Dzięki nowej analizie danych paleoklimatycznych naukowcom udało się wykazać, że około 1500 lat przed naszą erą (± 88 lat) doszło do radykanej zmiany wzorca monsunów. Zmiana ta zbiega się w czasie z upadkiem cywilizacji. Jednak to nie wszystko. Wcześniej, bo około 3259 lat przed Chrystusem (± 88 lat) również zaszła zamiana. Ona z kolei zbiega się z pojawieniem się badanej cywilizacji. Wszystko wskazuje więc na to, że cywilizacja Mohendżo Daro pojawiła się i rozwijała pomiędzy dwiema zmianami wzorca monsunów, które zasilały system Ghaggar-Hakra. Co więcej, uczeni zaobserwowali też trzy zestawy danych odpowiadające trzem różnym dynamikom monsunu i różnym etapom ewolucji cywilizacji doliny Indusu. Jako, że opady monsunowe są wrażliwe na albedo Ziemi, naukowcy sądzą, że do pierwszej zmiany monsunów, która umożliwiła powstanie cywilizacji, przyczynił się koniec holoceńskiego optimum klimatycznego. Koniec ocieplania się klimatu spowodował pojawienie się korzystnego wzorca monsunów. Przez kolejnych 2000 lat monsuny były silniejsze i zasilały system rzeczny, nad którym rozwinęła się cywilizacja. Po tym czasie, prawdopodobnie z powodu zmian w zasięgu lodowców, monsuny osłabły, dolina Indusu zaczęła wysychać i nie była w stanie utrzymać dużej cywilizacji rolniczej. Badania Malika zostały opisane w artykule pt. Uncovering transitions in paleoclimate time series and the climate driven demise of an ancient civilization. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- zmiany klimatyczne
- cywilizacja doliny Indusu
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dotąd oszacowana była tylko długość kopalnego rekina megalodona. Autorzy nowych badań z Uniwersytetów w Bristolu i Swansea ujawnili jednak ostatnio rozmiary reszty ciała olbrzyma, w tym płetwy grzbietowej, która była tak duża, jak dorosły człowiek. Naukowcy podkreślają, że ludzie są zafascynowani określaniem gabarytów największych rekinów. W przypadku form kopalnych, kiedy specjaliści dysponują samymi zębami, nie jest to łatwe zadanie. W oparciu o skamieniałości zębów i dane dot. żarłacza białego wyliczono, że maksymalna długość całkowita megalodona wynosiła ok. 15-18 m (takie wyniki otrzymywali autorzy prac, które ukazały się od 1996 do 2019 r.). Był on więc ponad 2-krotnie dłuższy od żarłacza. Jack Cooper z Uniwersytetu w Bristolu i jego współpracownicy z Uniwersytetów w Bristolu i Swansea poszli o krok dalej i posłużyli się metodami matematycznymi, by określić rozmiary i proporcje kopalnego rekina. Bazowali przy tym na porównaniach do żyjących krewnych, wykazujących ekologiczne i fizjologiczne podobieństwa do megalodona. Projekt był nadzorowany przez ekspertkę od rekinów - dr Catalinę Pimiento z Uniwersytetu w Swansea i przez paleontologa z Bristolu - prof. Mike'a Bentona. Wyniki badań opublikowano w piśmie Scientific Reports. Zawsze byłem zafascynowany rekinami. Podczas licencjatu nurkowałem z żarłaczami białymi w RPA (chroniła mnie, oczywiście, metalowa klatka). [...] Rekiny są pięknymi i świetnie przystosowanymi zwierzętami i stanowią atrakcyjny obiekt badań - podkreśla Cooper. Projekt związany z megalodonem był marzeniem Coopera, lecz badanie zwierzęcia jako całości jest trudne, zważywszy, że tak naprawdę mamy tylko wiele izolowanych zębów. Wcześniej kopalny rekin - Otodus megalodon - był porównywany jedynie do żarłacza białego (Carcharodon carcharias), jednak zespół Coopera jako pierwszy rozszerzył tę analizę, by zawrzeć w niej aż 5 gatunków współczesnych rekinów: wspomnianego żarłacza białego, ostronosa atlantyckiego (Isurus oxyrinchus), ostronosa długopłetwego (Isurus paucus), lamnę dwustępkową (Lamna ditropis) i lamnę śledziową (Lamna nasus). Nim mogliśmy cokolwiek zrobić, musieliśmy stwierdzić, czy dorastając, rekiny te zmieniają proporcje. Gdyby były, na przykład, jak ludzie, w przypadku których dzieci mają duże głowy i krótkie nogi, mieliśmy pewne trudności z przewidywaniem dorosłych rozmiarów dla tak dużego wymarłego rekina - wyjaśnia prof. Benton. Byliśmy jednak zaskoczeni i odczuliśmy ulgę, gdy odkryliśmy, że w rzeczywistości młode wszystkich tych współczesnych drapieżnych rekinów rozpoczynają [życie] jako miniwersje dorosłych i nie zmieniają proporcji, gdy stają się większe. To zaś oznacza, że mogliśmy po prostu przyjąć krzywe wzrostu 5 współczesnych form i szacować ogólny pokrój podczas wzrostu, aż do osiągnięcia długości 16 metrów - dodaje Cooper. Wyniki sugerują, że 16-metrowy O. megalodon miał głowę o długości ok. 4,65 m, płetwę grzbietową o wysokości 1,62 cm i płetwę ogonową o szerokości (wysokości) 3,85 m. Długość płetw piersiowych także robiła wrażenie; oszacowano, że wynosiła co najmniej 3 metry. Rekonstrukcja rozmiarów części ciała megalodona stanowi ważny krok naprzód w kierunku zrozumienia fizjologii tego giganta. « powrót do artykułu
-
Przenośna konsola, która umożliwia nieograniczenie długą rozgrywkę, bez potrzeby wymiany czy ładowania akumulatora, to marzenie wielu graczy. Urządzenie takie powstało właśnie dzięki współpracy naukowców z amerykańskiego Northwestern University i holenderskiego Uniwersytetu Technologicznego w Delft. Prototyp konsoli podobnej do Game Boya to model badawczy, który posłuży do dalszych prac nad elektroniczną rozrywką bez baterii czy akumulatorów. Akumulatory i baterie są kosztowne i niezwykle szkodliwe dla środowiska naturalnego. Stąd też pomysł, by z nich zrezygnować. Twórcy wspomnianego prototypu postanowili wykorzystać energię słoneczną oraz energię dostarczaną przez samego użytkownika. To pierwsze nieposiadające baterii urządzenie interaktywne, które czerpie energię z działań użytkownika. Gdy naciskasz przycisk, urządzenie zmienia twoje działanie w energię, którą się zasila, mówi współautor badań, Josiah Hester z Northwestern. Zrównoważona rozrywka elektroniczna będzie kiedyś oczywistością, a my – pozbywając się akumulatorów – uczyniliśmy ważny krok w tym kierunku, dodaje Przemysław Pawelczak z Delft. Naukowcy zmodyfikowali Game Boyja dodając wokół ekranu panele fotowoltaiczne. Drugim źródłem energii jest sam użytkownik i naciskane przez niego przyciski. Zaprojektowane od podstaw urządzenie pozwala na uruchomienie dowolnej klasycznej gry zapisanej na kartridżach Game Boya. W momencie gdy urządzenie przełącza się pomiędzy źródłami energii, doświadcza krótkotrwałej utraty zasilania. Naukowcy, by upewnić się, że czas gry pomiędzy takimi wyłączeniami będzie akceptowalnie długi, zaprojektowali swoją konsolę tak, by jak najbardziej oszczędzała ona energię. Stworzyli też nową technikę zapisywania stanu gry w pamięci nieulotnej, dzięki której zminimalizowali koszty układu pamięci oraz skrócili czas ponownego ładowania gry po odzyskaniu zasilania. Użytkownik nie musi naciskać przycisku „zachowaj”. Stan gry zapisywany jest dokładnie w momencie, w którym doszło do utraty zasilania. Gdy dzień nie jest zbyt pochmurny, a gra wymaga co najmniej średniej liczby naciśnięć przycisków, utrata zasilania przydarza się rzadziej niż co 10 sekund i trwa około sekundy. Naukowcy stwierdzili, że jest to wystarczające rozwiązanie, by cieszyć się takimi grami jak szachy, pasjans czy Tetris. Z pewnością jednak będzie to przeszkadzało przy bardziej dynamicznych grach. Oczywiście przed naukowcami jeszcze bardzo długa droga, zanim z tak prostego prototypu uczynią wygodną w użyciu pozbawioną akumulatorów i baterii przenośną konsolę pozwalającą na korzystanie z dowolnych gier. Uczeni mają jednak nadzieję, że ich prace zwiększą świadomość konsumentów w obliczu szybko rozwijającego się Internet of Things. Otaczamy się coraz większą liczbą niewielkich gadżetów, zużywając przy tym coraz więcej baterii i akumulatorów, które w końcu trafiają na wysypiska śmieci, zanieczyszczając glebę, wodę i powietrze. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- konsola do gier
- zasilanie
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Słonie, podobnie jak szympansy i psy, zarażają się ziewaniem od ludzi, których znają. Są więc bardziej do nas podobne, niż się wydaje. Do takich wniosków doszła Zoe Rossman i jej zespół z University of New Mexico, którzy prowadzili badania na słoniach z parku Knysna w RPA. Naukowcy prosili opiekunów słoni, by ziewali w ich obecności i zauważyli, że zwierzęta z większym prawdopodobieństwem również ziewały w reakcji na takie zachowanie człowieka niż w reakcji na jakikolwiek inny ruch ludzkich ust. Spontaniczne ziewanie jest rozpowszechnione wśród kręgowców. Jednak zarażanie się ziewaniem zaobserwowano dotychczas u niewielu gatunków. Rossman i jej koledzy wybrali się do parku Knysna, gdzie przebywają osierocone i uratowane słonie. Jako, że zwierzęta te – mimo iż nigdy nie zostały udomowione – mają długą bogatą historię interakcji z człowiekiem – uczeni chcieli sprawdzić, czy zarażają się od nas ziewaniem. Przed kilku laty uczona Rossman przeprowadziła bowiem badania, w których zauważyła, że zarażają się ziewaniem od innych słoni. Do badań zaangażowano 10 słoni afrykańskich. Ich opiekunowie ziewali naprawdę, udawali ziewanie, otwierali usta lub też w ogóle nie ruszali ustami. Słonie z większym prawdopodobieństwem ziewały, gdy opiekun też ziewał lub udawał ziewanie. Uczona uważa, że również dzikie słonie zarażają się od siebie ziewaniem. Czynność ta pobudza bowiem mózg i wzmaga czujność całego stada. Chociaż nasze dane pochodzą od słoni żyjących w niewoli, jest to dobrze zintegrowana grupa o dynamice podobnej do dzikich stad. Stado odnosi korzyści z szybkiego rozprzestrzeniania się w nim stanu wzmożonej czynności w reakcji na impuls, który pochodzi od jednego czy kilku członków, mówi. « powrót do artykułu
-
Właścicieli kotów można przypisać do pięciu różnych kategorii pod względem ich stosunku do takich zachowań kota jak wychodzenie z domu i polowanie. Naukowcy z University of Exeter przyjrzeli się właścicielom kotów i stwierdzili, że wachlarz ich postaw wobec pupili rozciąga się od „świadomego opiekuna”, który przejmuje się wpływem kota na dziką przyrodę i czuje się za wpływ ten odpowiedzialny, po „obrońcę wolności”, który sprzeciwia się nakładaniu jakichkolwiek ograniczeń na kota. Trzy pozostałe wyodrębnione typy właścicieli kotów to: – „troszczący się obrońca”, dla którego najważniejszym elementem jest bezpieczeństwo kota, – „tolerancyjny strażnik”, któremu nie podoba się, że kot poluje, ale to akceptuje, – „wolnościowy pan na włościach”, który generalnie nie ma żadnej wiedzy o potencjalnych skutkach swobodnego przemieszczania się i polowania kota. Organizacje ochrony przyrody od dawna alarmują, że koty mogą czynić duże szkody w dzikiej przyrodzie. Co prawda większość kotów zabija niewiele dzikich zwierząt, jeśli w ogóle mają okazję do polowania, jednak biorąc pod uwagę dużą liczbę kotów żyjących w brytyjskich domach (a jest ich około 10 milionów) oraz ich zagęszczenie, to skutki polowań na ptaki, małe ssaki czy gady mogą być niepokojące. Większość właścicieli kotów ma co najmniej raz w życiu do czynienia ze zwierzęciem zabitym i przyniesionym przez ich pupila. Rozwiązanie problemu niekorzystnego wpływu kotów na dziką przyrodę jest trudne ze względu na bardzo różne postawy ich właścicieli. Dlatego też naukowcy z Exeter rozpoczęli projekt badawczy „Cats, Cat Owners and Wildlife” (Koty, właściciele kotów i dzika przyroda), w ramach którego chcą opracować akceptowalne dla wszystkich strategie, które mają z korzyścią dla kotów ograniczyć liczbę zabijanych przez nie dzikich zwierząt. Opisywane tutaj badania to krok w kierunku zrozumienia postaw właścicieli oraz zidentyfikowania metod dotarcia do nich. Naukowcy podkreślają, że potrzebne są różne strategie, uzależnione od postawy samego właściciela kota. Mimo istnienia różnych postaw, większość brytyjskich właścicieli kotów ceni sobie możliwość wypuszczenia kota z domu i sprzeciwia się pomysłowi trzymania zwierząt cały czas w mieszkaniach, by uniemożliwić im polowanie, mówi główna autorka badań, doktor Sarah Crowley. Z tego też powodu nakazy trzymania kotów w domach raczej nie znajdą poparcia u właścicieli zwierząt. Uczona zauważa jednocześnie, że tylko jeden z typów właścicieli postrzega polowania podejmowane przez kota jako coś pozytywnego. A to oznacza, że właściciele należący do innych kategorii mogą być zainteresowani jakąś metodą ograniczenia polowań przez ich pupili. Jeśli chcemy opracować efektywne strategie radzenia sobie z tym problemem, to muszą być one zgodne z poglądami właścicieli i okolicznościami, w jakich żyją. Pojawiają się sugestie, by wolno chodzące koty były wyposażane w jaskrawe opaski. Niektórzy właściciele przyczepiają też swoim kotom dzwonki. Naukowcy badają obecnie skuteczność tych i innych rozwiązań. Jeśli chcemy, by przyroda wygrała, a gatunki zagrożone przetrwały, musimy opracować pragmatyczne podejście, w którym uwzględnimy poglądy właścicieli kotów, mówi Tom Treeter, przewodniczący organizacji SongBird Survival. Z opinią tą zgadza się doktor Sarah Ellis z organizacji skupiającej miłośników kotów. Odkrycie, że wielu brytyjskich właścicieli kotów przywiązuje wielką wagę do ochrony przyrody i do wpływu ich zwierząt na nią sugeruje, że część z nich będzie skłonna zastosować przyjazne kotom rozwiązania ograniczające polowania. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- właściciel kota
- rodzaj właściciela kota
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Perła mauretańskiej architektury rajem dla płazów
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Alhambra, warowny zespół pałacowy w Grenadzie, jest jednym z najczęściej odwiedzanych zabytków świata. Fotograf Ugo Mellone patrzy jednak na wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO obiekt w nieco inny sposób. Mauretańska architektura z XIII w. obfituje bowiem w liczne fontanny, sadzawki i arterie wodne, które zapewniają miejsce do życia różnym zwierzętom, głównie płazom. Z zainteresowania nimi wziął się projekt Mellonego Dzika Alhambra (Wild Alhambra). Istnieją dowody, że w Alhambrze i Generalife - letniej rezydencji z ogrodami - od setek lat występowały żaby i traszki. Alhambrę zamieszkuje 5 gatunków płazów. Ropucha szara (Bufo spinosus) i żaba pirenejska (Pelophylax perezi) są najliczniejsze i ławo je wypatrzeć. Do rzadszych należą traszka Waltla (Pleurodeles waltl), pętówka Alytes dickhilleni i krągłojęzyczka zachodnioiberyjska (Discoglossus galganoi). Traszka Waltla była kiedyś rozpowszechniona w Alhambrze. Po reintrodukcji jej populacja ponownie się rozrasta. Jakiś czas temu z wysychających okolicznych stawów uratowano setki kijanek. Zostały one wypuszczone w zbiornikach Alhambry. Po kilku takich akcjach obecnie P. waltl rozmnażają się w swoim nowym domu. W ramach monitoringu i działań mających na celu ochronę zamontowano w Alhambrze specjalne minirampy, po których traszki mogą się przemieszczać. Specjaliści podkreślają, że traszki trafiły również do sztuki. W Muzeum Alhambry znajduje się np. misa ozdobiona ich wizerunkami. W zbiornikach wodnych Alhambry żyje też wąż polujący na płazy - zaskroniec żmijowy (Natrix maura). Ugo Mellone urodził się w 1983 r. w Lecce we Włoszech. Zainteresowanie przyrodą sprawiło, że zajął się fotografią natury i biologią (pierwszą lustrzankę kupił w 1999 r.). Po 10 latach badań terenowych nad migracją ptaków drapieżnych w 2013 r. uzyskał stopień doktora. Obecnie pracuje jako wolny strzelec: przyjmuje zlecenia związane z fotografią, badaniami i dokumentami przyrodniczymi. Mellone podkreśla, że mieszkał już w 4 krajach (Włoszech, Hiszpanii, Szwecji i Argentynie) i podróżował do wielu innych. Obecnie mieszka w Grenadzie i zajmuje się projektami dotyczącymi basenu Morza Śródziemnego i Afryki Północnej. « powrót do artykułu -
Analiza roślinności na jednej z wysp Morza Beringa wykazała, że zasięg lodu pływającego na tym akwenie jest obecnie najmniejszy od 5500 lat. Badania, opublikowane na łamach Science Advances, opisują, w jaki sposób rdzeń torfowy z Wyspy Św. Mateusza pozwala zbadać przeszłość klimatu. Pobrany rdzeń pozwolił na cofnięcie się w czasie o 5500 lat i ocenę zmian zasięgu lodu pływającego. To niewielka wyspa na środku Morza Beringa. Jest na niej zapis tego, co działo się w atmosferze i na morzu wokół niej, mówi główna autorka badań Miriam Jones ze Służby Geologicznej Stanów Zjednoczonych i University of Alaska Faribanks. Pani Jones prowadzi swoje badania od 2012 roku. Dane na temat lodu pływającego można odczytać ze względnego stosunku izotopów tlenu-16 do tlenu-18. Stosunek tych izotopów względem siebie zmienia się w zależności od opadów, co odzwierciedla zmiany w atmosferze i oceanie. Więcej tlenu-18 oznacza obecność większych opadów, a rosnący tlen-16 to znak, że opady były lżejsze. Na potrzeby swoich badań naukowcy przeanalizowali też dane z modelu cyrkulacji powietrza i stwierdzili, że bardziej intensywne opady nadchodzą z północnego Pacyfiku, a lżejsze opady są zapoczątkowywane nad Arktyką. Uczeni przyjrzeli się też zbieranym od 1979 roku danym satelitarnym na temat zasięgu lodu pływającego i stwierdzili, że okresy bardziej intensywnych opadów związane są z mniejszym zasięgiem lodu pływającego, a mniej intensywne opady – z większym jego zasięgiem. Analizy te znajdują potwierdzenie w przeprowadzonych w przeszłości badaniach mikroorganizmów obecnych w rdzeniach. Po przeprowadzeniu analizy izotopów we wspomnianym na początku rdzeniu torfowym stwierdzono, że obecny zasięg lodu pływającego na Morzu Beringa jest wyjątkowo mały. To, co obserwujemy obecnie nie ma precedensu w ciągu ostatnich 5500lat. W tym czasie zasięg lodu pływającego na Morzu Beringa nigdy nie był tak mały jak obecnie, mówi współautor badań Matthew Wooller, dyrektor Alaska Stable Isotope Facility, gdzie były prowadzone analizy rdzenia. Jones dodaje, że analizy potwierdzają, iż zmniejszenie zasięgu lodu pływającego na Morzu Beringa nie jest związane wyłącznie z rosnącą temperaturą. Większe znaczenie mają tutaj – wywołane zmianami klimatu – zmiany cyrkulacji atmosferycznej i oceanicznej. Tutaj w grę wchodzi znacznie więcej czynników niż tylko rosnące temperatury. Obserwujemy zmiany wzorców cyrkulacji w atmosferze i oceanie, stwierdza Jones. Z artykułem High sensitivity of Bering Sea winter sea ice to winter insolation and carbon dioxide over the last 5500 years można zapoznać się na łamach Science Advances. « powrót do artykułu
-
- Morze Beringa
- lód pływający
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami: