Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37642
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Podczas badań na myszach odkryto nowy mechanizm redystrybucji krwi, który ma kluczowe znaczenie dla właściwego funkcjonowania dorosłej siatkówki. Po raz pierwszy zidentyfikowaliśmy strukturę komunikacyjną między komórkami, która jest konieczna dla koordynowania dostaw krwi w żywej siatkówce - podkreśla prof. Adriana di Polo ze Szpitalnego Centrum Badawczego Uniwersytetu w Montrealu. Wiedzieliśmy, że aktywowane obszary siatkówki otrzymują więcej krwi niż rejony nieaktywowane, ale dotąd nikt nie wiedział, jak te dostawy krwi są precyzyjnie regulowane. Siatkówka wykorzystuje tlen i składniki odżywcze z krwi. Do wymiany między krwią a tkanką dochodzi dzięki naczyniom włosowatym (kapilarom). Gdy dostawy krwi ulegają drastycznemu zmniejszeniu lub zostają odcięte, siatkówka nie otrzymuje potrzebnego tlenu. W takich warunkach komórki zaczynają umierać, a siatkówka przestaje prawidłowo funkcjonować. Wokół kapilar "oplatają się" perycyty (ich wypustki otaczają komórki śródbłonka). Dzięki właściwościom kurczliwym perycyty regulują przepływ krwi przez naczynia. Wykorzystując do zwizualizowania zmian naczyniowych u żywych myszy technikę mikroskopową, wykazaliśmy, że perycyty posługują się cienkimi rurkami, zwanymi międzyperycytowymi nanorurkami tunelującymi [ang. inter-pericyte tunnelling nanotubes], by komunikować się z innymi perycytami w odległych kapilarach. Za pośrednictwem tych nanorurek perycyty mogą ze sobą "rozmawiać", by dostarczać krew tam, gdzie jest najbardziej potrzebna - wyjaśnia dr Luis Alarcon-Martinez. Gdy tunelujące nanorurki zostają uszkodzone [...], kapilary tracą zdolność do kierowania krwi w miejsce, gdzie jest potrzebna. Brak dostaw krwi ma szkodliwy wpływ na neurony i ogólną funkcję tkanki - dodaje doktorantka Deborah Villafranca-Baughman. Wyniki badań ukazały się w piśmie Nature. « powrót do artykułu
  2. Na neolitycznym stanowisku Beisamoun w Dolinie Jordanu w Izraelu odkryto najstarszy znany przypadek kremacji świeżych zwłok na Bliskim Wschodzie. Zabytek datowany jest na lata 7031–6700 przed Chrystusem. Znamy przykłady starszych spalonych zwłok z Bliskiego Wschodu, jednak najczęściej palono kości zmarłych, a w wielu przypadkach nie można wykluczyć, że zwłoki miały przypadkowy kontakt z ogniem. W Beisamoun mamy zaś do czynienia z typową celową kremacją świeżych zwłok. Pochówek z Beisamoun pochodzi sprzed 9000 lat. W niewielkim dole spalono zwłoki młodego mężczyzny. Wiemy, że wcześniej padł on ofiarą przemocy, ale przeżył. W górnej części jego łopatki wciąż tkwi fragment miotanego pocisku, wokół którego zagoiła się kość. Strzelec musiał znajdować się z tyłu lub z lewej strony ofiary. Rana prawdopodobnie spowodowała rozdarcie mięśnia, ból i obfite krwawienie, jednak niekoniecznie upośledziła funkcję ramienia. Jednak, jako że doszło do całkowitego zagojenia się, które musiało trwać od 6 tygodni do kilku miesięcy, mężczyzna przeżył postrzał. Nic też nie wskazuje, by przyczynił się on do jego śmierci, gdyż na kościach nie widać śladów infekcji. Zwłoki przed spaleniem zostały starannie ułożone. Ułożenie kości względem siebie wskazuje, że zmarłego położono na osi północ-południe z górną połową ciała opartą o południową ścianę wykopu, prawdopodobnie z podkulonymi nogami, w pozycji siedzącej. Nie można też wykluczyć, że podczas kremacji zwłoki znajdowały się na jakiejś palecie ponad dołem i spalone szczątki doń spadły. Paliwem było drewno, ale znaleziono też dowody na wykorzystanie roślin z rodziny turzycowatych. Nie można wykluczyć, że ciało zostało nimi owinięte. Podczas pochówku wykorzystano też trzciny. Nie wiemy jednak, czy stanowiły one paliwo, upleciono rodzaj całunu, czy też stworzono z nich platformę, na której posadowiono zwłoki. Uczeni zidentyfikowali też kwiaty, które były powiązane ze znalezionymi szczątkami roślinnymi, co wskazuje, że pochówek odbył się w porze kwitnienia, późną zimą lub wiosną. Ważnym odkryciem jest też znalezienie śladów fitolitów z łusek pszenicy. Prawdopodobnie wskazuje to na rytuał, w ramach którego wraz ze zmarłym złożono pożywienie. Jednak i tutaj interpretacja nie jest jednoznaczna, gdyż równie dobrze łuski te mogły być obecnie w odpadach, których użyto jako podpałki. Stanowisko Beisamoun znajduje się na wybrzeżu dawnego Jeziora Hula. To jedno z najważniejszych stanowisk badawczych okresu przejściowego pomiędzy późnym okresem neolitu preceramicznego do wczesnego neolitu ceramicznego w południowym Lewancie. Stanowisko było nieprzerwanie zamieszkane od co najmniej 7200 roku p.n.e. do 6400/6200 p.n.e. Pod koniec tego okresu na terenach tych zaczęto po raz pierwszy wytwarzać ceramiczne naczynia. Ze szczegółami badań możemy zapoznać się na łamach PLOS ONE w artykule pt. Emergence of corpse cremation during the Pre-Pottery Neolithic of the Southern Levant: A multidisciplinary study of a pyre-pit burial autorstwa Fanny Boucquentin, Marie Anton, Francesco Berna i innych. « powrót do artykułu
  3. Międzynarodowa grupa naukowców opracowała bioaktywny kompozyt polimerowo-ceramiczny, który można zastosować np. do naprawiania defektów kostnych czy mocowania sztucznych stawów (endoprotez) i implantów. W jego skład wchodzi związek pozyskiwany ze skorupek jaj. Chirurdzy ortopedzi wykorzystują poli(metakrylan metylu), PMMA, jako cement kostny. Z natury jest on jednak biopasywny, przez co cechują go słabe chemiczne i biologiczne interakcje z żywymi tkankami. Naukowcy aktywnie badają PMMA, by zoptymalizować go pod kątem szerszej gamy zastosowań w różnych dziedzinach biomedycznych, np. w zakresie mocowania sztucznych stawów (endoprotez) i implantów, zamykania defektów czaszkowych związanych z urazami itp. Zespół z Centrum Materiałów Kompozytowych Narodowego Badawczego Uniwersytetu Technicznego MISiS zmodyfikował PMMA za pomocą diopsydu (jest on znany z braku toksyczności dla żywych komórek, biodegradowalności, a także zdolności do stymulowania osteogenezy, czyli tworzenia tkanki kostnej na swojej powierzchni). By poprawić jakość życia pacjentów z chorobami kości, wybraliśmy rentowną metodę recyklingu bioodpadów. Do produkcji kompozytu wykorzystano diopsyd pozyskany ze skorupek jaj - wyjaśnia Inna Bulygina. Warto przypomnieć, że proszek ze skorupek jaj jest skutecznym suplementem wapnia, bo w ok. 94% składa się z węglanu wapnia. Do innych aktywnych składników należą fosforan wapnia (1%) czy węglan magnezu (1%). [...] Porowaty materiał kompozytowy PMMA/diopsyd [który pełni funkcję rusztowania] otrzymano metodą odlewania z roztworu. Podczas eksperymentów wypróbowaliśmy różne proporcje diopsydu - 25, 50 i 75% - dodaje Rajan Choudhary. Próbki zawierające 50% diopsydu dawały najlepsze rezultaty - stwierdzono 4-krotny wzrost wytrzymałości na ściskanie. Po 4 tygodniach testów in vitro zaobserwowano również dobre wyniki w zakresie odkładania minerałów kości [apatytu] na ich powierzchni. Odkryliśmy, że właściwości mechaniczne porowatych kompozytów odpowiadają właściwościom ludzkich kości gąbczastych. Wg specjalistów, do produkcji materiału chirurgicznego można by wykorzystać odpady przemysłu rolniczego i spożywczego. Ze szczegółowymi wynikami badań można się zapoznać na łamach Journal of Asian Ceramic Societies. « powrót do artykułu
  4. Od poniedziałku w Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu można oglądać wydrukowaną trójwymiarową kopię szczątków kobiety sprzed 2 tysięcy lat. Pochówek został przypadkiem odkryty w XIX wieku, a badania wykazały, że kobieta zmarła nie później niż w 30 roku naszej ery. Przy zmarłej znaleziono wiele ozdób z brązu – zapinkę, bransolety czy kościaną szpilę. Na znalezisko natrafiono przypadkiem. Szczątki oraz drewniana kłoda pełniąca rolę trumny, wyłoniły się w 1898 roku z nadmorskiego klifu. Pochówek znajdował się 300 metrów na zachód od skrajnych północnych zabudowań Bagicza. Wyłonił się z 7-metrowego klifu. Kłoda, na której spoczęła kobieta, była ułożona na liniii północ-południe, z czaszką skierowaną na północ. Bogate wyposażenie grobu wskazuje, że był to uprzywilejowany pochówek, wyodrębniony z głównej nekropolii. Od tamtej pory były przechowywane w Szczecinie. Badania przeprowadzone zaraz po II wojnie światowej wykazały, że zmarła miała około 30 lat i była bardzo niska. Jej wzrost to zaledwie 145cm. Przed kilkoma laty metodą radiowęglową określono ich wiek, a w ubiegłym roku firma WOLF 3D zeskanowała kości zmarłej i rozpoczęła druk wiernej kopii jej szczątków. Od 2017 roku zabytek był prezentowany w Muzeum Miasta w Kołobrzegu. Po dwóch latach eksponat wrócił do Szczecina. Ze względu na dużą popularność oraz fakt, że znalezisko jest mocno związane z dziejami naszego miasta, zapadła decyzja o wykonaniu jego wiernej kopii. Firma WOLF 3D wykonała bezpłatnie wysokiej jakości, trójwymiarowy druk kości. Pracownik muzeum, Marcin Bojanowski, wyrzeźbił z dębowego kloca trumnę, zgodną z oryginałem. Dzięki temu kołobrzeżanie oraz goście ponownie mogą go podziwiać, oświadczyło Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu. Specjaliści planują też rekonstrukcję twarzy zmarłej.   « powrót do artykułu
  5. Rozpada się ostatni nietknięty kanadyjski lodowiec szelfowy. Pomiędzy 30 a 31 lipca północna część Milne Ice Shelf zaczęła pękać. Jak poinformowali naukowcy z Carleton University, od lodowca oddzieliła się góra o powierzchni 81 kilometrów kwadratowych. Do 3 sierpnia i ona zaczęła się rozpadać. Powstały z niej dwie duże góry o powierzchni 55 i 24 km2 oraz kilka mniejszych. Grubość więszych gór wynosi od 70 do 80 metrów. Na Milne Ice Shelf pojawia się coraz więcej pęknięć. Lodowiec znajduje się na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy Ellesmera w prowincji Nunavut. Jego wiek jest oceniany na 4000 lat. O rozpadaniu się lodowca jako pierwsza poinformowała Adrienne White, analityka z Canadian Ice Service, Environment and Climate Change Canada. Niedługo później Canadian Ice Service udostępniło zdjęcia satelitarne z tego procesu, pisząc, że wyższe niż normalne temperatury powietrza, wiatry oraz otwarte wody obmywające lodowiec to przepis na jego rozpadnięcie się. Rozpad lodowca był szybki i niespodziewany. W miejscu pęknięcia znajdował się obóz naukowy, którego uczestnicy badali lodowiec. Straciliśmy obóz i instrumenty badawcze. Szczęśliwie nikogo nie było na lodowcu, gdy to się stało, mówi profesor Derek Mueller z Carelton University. Wyspa Ellesmere traci pokrywę lodową od ponad wieku. Jeszcze 100 lat temu była ona pokryta pojedynczym lodowcem o powierzchni 8600 km2. Do roku 2000 pozostało 1050 km2 lodu podzielonego pomiędzy sześć dużych lodowców oraz wiele małych. Od roku 2003 na wyspie doszło do 5 wielkich epizodów cielenia się lodowców. Jak mówi Luke Copland dyrektor katedry glacjologii z University of Ottawa, nie ma najmniejszych wątpliwości, że za zjawiska te odpowiada ocieplający się klimat. Region, w którym znajduje się wyspa, ogrzewa się nawet 3-krotnie szybciej niż średnia globalna. Milne i inne lodowce nie utrzymają się. Znikną w ciągu najbliższych dekad, mówi Copland. Globalne ocieplenie rekordowo szybko usuwa lód z powierzchni wyspy. W 2017 roku naukowcy oceniali, że dwie duże czapy lodowe, które istnieją na wyspie, znikną w ciągu 5 lat. Niedawno NASA opublikowała zdjęcia, na których już ich nie ma. Lód zniknął w 3 lata. Obecnie dwie duże góry lodowe oderwane od Milne Ice Shelf dryfują w pobliżu wybrzeży wyspy. Canadian Ice Service monitoruje je, by sprawdzić, czy mogą one zagrozić statkom lub platformom wydobywczym. « powrót do artykułu
  6. Piotr Grzempowski – z wykształcenia inżynier Inżynierii Środowiska i technik weterynarii, zawód wykonywany związany jest z branżą szkoleniową. Z pasji miłośnik podglądania natury. W każdym miejscu: w lesie, w mieście, na działkach, nad rzeką. „Każdą wolną chwilę chcę spędzać na łonie przyrody. Ale gdy tego czasu tam nie spędzam, to i tak o niej rozmyślam i wiem, że za chwilę spędzę”. Fotografia jest dla niego dodatkiem tego zauroczenia, rejestratorem. Choć czasami formą twórczości i wizji. Pochodzi z Wielkopolski, od prawie 30 lat mieszkaniec Wrocławia, ale sercem cały czas w Dolinie Baryczy. Nie jest Pan zawodowym fotografem. Czym się Pan na co dzień zajmuje i skąd u Pana zamiłowanie do fotografii? Dlaczego akurat zwierzęta? Na co dzień działam w branży szkoleniowej, prowadzę z siostrą firmę szkoleniową. I bardzo to lubię, gdyż cała psychologia zarządzania jest ciekawa i kryje wiele tajemnic. Stąd być może wzięła się ta pasja do obserwowania zwierząt, ich zachowań i podziwiania całej przyrody. Wydaje mi się, że wszystko zaczęło się już w dzieciństwie. Pochodzę z miejscowości Gostyń w Wielkopolsce. Gdy byliśmy mali z siostrą i bratem, rodzice zabierali nas do lasu, na łąki i pola oraz na działkę. Co prawda wtedy częściej pracowaliśmy: zbieraliśmy grzyby, pokrzywy, zioła uprawne, głóg, dziką różę, tarninę, na działce warzywa i owoce itp. To były lata 70/80. Z niektórych produktów robiliśmy posiłki, część szła do punktu sprzedaży, z innych tata robił wino. Nie wszystkie czynności tak młodemu człowiekowi się podobały. Ale kontakt z naturą mieliśmy prawie codziennie. To były też inne czasy, przebywaliśmy na świeżym powietrzu, nie mieliśmy komórek przed oczami. Następnie dochodziły kolonie, obozy harcerskie, wędrowne, wszystko w otoczeniu przyrody. Częściej biegaliśmy po lesie, wchodziliśmy na drzewa, ganialiśmy z psami po polach, niż przebywali w mieście, wśród betonów. Pierwszy aparat otrzymałem chyba na komunię. Stałem się posiadaczem słynnej Smieny. Robiłem zdjęcia jak szalony, wszystkiego. Żałuję, że nie mam pamiątek fotograficznych z tamtego okresu. Wciągało mnie to, więc przyszedł czas na Zenita 11. Apetyt rósł w miarę jedzenia, więc będąc nastolatkiem zainwestowałem zaskórniaki w Zenita XP, który na tamte czasy wydawał się zaawansowanym sprzętem. Fotografia u mnie szła zawsze równolegle z przyrodą, ale przez wiele lat nie mogły się ze sobą dogadać. Gdy latami jeździłem w Bieszczady, to nie zabierałem ciężkiego aparatu. Gdy wychodziłem z aparatem na miasto (już we Wrocławiu), nie było tam zbyt wiele przyrody. Będąc na studiach zrobiłem kilka zdjęć na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu i wysłałem je na Konkurs Urzędu Miejskiego pt. „Wrocław w oczach krasnoludka”. Zająłem wtedy II miejsce. W kolejnych latach nadal tak sobie pstrykałem beztrosko na mieście, gdzie się dało. Zwierzęta. Od zawsze je lubiłem. W dzieciństwie hodowaliśmy chomiki, szczury, rybki. Potem Technikum Weterynaryjne we Wrześni. Ale nie czułem powołania w tym zawodzie, stąd następnie studia techniczne. Do zwierząt zawsze mnie ciągnęło, tak niewytłumaczalnie. Lubiłem psy, konie. Zawsze chciałem spotkać wilka i niedźwiedzia w Bieszczadach, nie udało się. Przy koniach miałem przyjemność trochę się pokręcić, w Dusznikach Zdrój. Większość psiaków lubi się do mnie przytulać, więc jakaś energia między nami jest. Jednak prawdziwa eksplozja nastąpiła w Dolinie Baryczy. Gdy zajechałem tam pierwszy raz ponad 10 lat temu moje serce eksplodowało. Rezerwaty przyrody, tysiące ptaków, piękne stawy, przestrzenie, łąki, pola, lasy i ta zwierzyna dzika!!! Tam odnalazłem swój sens. Tam zobaczyłem to, co oglądałem na filmach przyrodniczych. Codzienność tam to bieliki, żurawie, błotniaki, jelenie, lisy, dziki, bardzo wiele unikalnych gatunków, niespotykanych w innych częściach kraju, wilki też po cichu już wyją. Wymieniać można połowę katalogu. I tam pokochałem to wszystko jeszcze bardziej, między innymi jelenie i zimorodki. I tutaj fotografia z przyrodą wreszcie się połączyły. Pomijając wszelkie aspekty artystyczne, ekspozycyjne, gdy teleobiektyw powiększa przyrodę, dostrzegamy to, czego oko nie widziało. Dostrzegamy detale, które niesamowicie zachwycają i ukazują, jaka przyroda jest zróżnicowana i jaka potrafi być piękna. Sami sporo chodzimy i jeździmy rowerami po lasach. Są to jednak szlaki turystyczne, drogi pożarowe i inne drogi leśne. Niemal nie spotykamy tam zwierząt. Co więc trzeba zrobić, gdzie wejść, by je zobaczyć? Ja również takimi trasami głównie chodzę. Najczęściej nic nie trzeba robić. Wystarczy się zatrzymać i zaczekać. Ja poruszam się podobnymi ścieżkami, nie wchodzę w ostoje zwierzyny, w rezerwaty, nie staram się o zgody na wejścia w miejsca niedostępne i chronione. 90% moich zdjęć jest robiona właśnie z takich dróg i ścieżek. Sporadycznie schodzę z nich i idę w dziki las, czasami na skraj łąki. Pamiętajmy, że zwierzęta boją się człowieka. Gdy się poruszamy po lesie widzą nas, słyszą i przede wszystkim czują z dużej odległości. Jeżeli wieje niekorzystny wiatr, czyli od nas w stronę zwierzęcia, to są małe szanse, że nam się ukaże. Wracając do pytania. Są regiony, gdzie zwierząt jest bardzo dużo i są różnorodne. Są takie, gdzie fauna jest uboższa. Ale tak naprawdę wszędzie ona jest. W jednym miejscu będą dominowały jelenie, w innym sarny, w jeszcze innym ptactwo wodne, gdzieś daniele. Ale taką wiedzę nabywamy po dłuższych pobytach i obserwacjach terenu. Warto się zatrzymać, mieć ze sobą jakieś krzesełko lub usiąść pod drzewem i czekać. Ideałem jest zamaskowanie, przykrycie siatką maskującą, gałęziami i jedyną rzeczą nad którą musimy pracować, to cierpliwość. Warto przyglądać się śladom na ziemi, wydeptanym szlakom spacerowym w trawach, zaroślach i już wiemy, w których miejscach najczęściej zwierzęta się przemieszczają. Wtedy można w pewnej odległości skryć się gdzieś na uboczu, czekać i obserwować, unikać gwałtownych ruchów, które są szybko rejestrowane przez wszystkich mieszkańców lasu. Najważniejsza jest w tym wszystkim anielska cierpliwość. Zachęcam do jeszcze jednego, do odbycia wycieczki o świcie. Wtedy jest największy ruch w lesie, najpiękniejsze światło i dźwięki natury, które nam wielokrotnie wynagrodzą lekkie niedospanie. « powrót do artykułu
  7. "Krzemienne Dziedzictwo" to pierwszy od czasów "Prastarego skarbu" (1972 r.) film prezentujący Krzemionki, rezerwat archeologiczny chroniący zespół neolitycznych kopalni krzemienia pasiastego. Prapremiera filmu miała miejsce 19 lipca na IX Krzemionkowskich Spotkaniach z Epoką Kamienia. Była to 98. rocznica odkrycia Krzemionek przez geologa i paleontologa Jana Samsonowicza. Jak napisano w komunikacie Muzeum Historyczno-Archeologicznego w Ostrowcu Świętokrzyskim, rejon dawnej wsi Krzemionki koło Ostrowca Św. jest jedynym w swoim rodzaju dziedzictwem przeszłości. Prehistoryczne pola górnicze w Krzemionkach, Borowni, Koryciźnie oraz relikty osady na wzgórzu Gawroniec w Ćmielowie jako Krzemionkowski Region Prehistorycznego Górnictwa Krzemienia Pasiastego zostały w roku 2019 [6 lipca] wpisane Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wcześniej w 1994 r. zarządzeniem prezydenta RP Krzemionki uznano za pomnik historii Polski. W 1995 r. na terenie kopalni i w jego otoczeniu utworzono Rezerwat przyrody Krzemionki Opatowskie; jest on częścią Obszaru Chronionego Krajobrazu Doliny Kamiennej. Film "Krzemienne Dziedzictwo" powstał dzięki współpracy Muzeum i Świętokrzyskiego Stowarzyszenia Dziedzictwa Przemysłowego. Scenariusz w formie narracji przygotował dr Jerzy Tomasz Bąbel - archeolog, badacz Krzemionek i emerytowany pracownik Muzeum Historyczno-Archeologicznego w Ostrowcu Świętokrzyskim. Za uzupełnienia, konsultację i reżyserię odpowiadają dyrekcja i pracownicy Muzeum (pojawiają się komentarze dr. Andrzeja Przychodni, Artura Jedynaka i Kamila Kaptura). W filmie wystąpili rekonstruktorzy, którzy współpracują przy realizacji wspomnianych wcześniej Krzemionkowskich Spotkań z Epoką Kamienia. Autorami zdjęć do "Krzemiennego Dziedzictwa" są Krzysztof Pęczalski, Krzysztof Dziewięcki i Andrzej Przychodni. Muzyką i udźwiękowieniem zajął się Paweł Piotrowski. Film ma charakter popularnonaukowy. Zawiera zarówno mapy, obrazy LIDAR, zdjęcia archiwalne, lotnicze czy przedstawiające eksponaty, jak i sceny fabularyzowane, prezentujące życie codzienne neolitycznych górników krzemienia pasiastego.   « powrót do artykułu
  8. Łowca planet, teleskop kosmiczny TESS zakończył swoją podstawową misję. W czasie dwóch lat pracy urządzenie odkryło 66 potwierdzonych egzoplanet  oraz niemal 2100 kandydatów na egzoplanety, których istnienie musi jeszcze zostać potwierdzone. Obecnie TESS pracuje w ramach przedłużonej misji, która zakończy się we wrześniu 2022 roku. TESS dostarcza nam olbrzymią ilość danych o wysokiej jakości. Dotyczą one wielu różnych zagadnień nauki. Misja, która wchodzi w kolejny etap, już teraz jest olbrzymim sukcesem, mówi Patricia Boyd odpowiedzialna za kwestie naukowe TESS. Instrument naukowy TESS to zestaw czterech identycznych kamer oraz jednostka przetwarzania danych. W skład każdej z kamer wchodzi siedem soczewek oraz czujnik składający się z czterech matryc CCD i oprzyrządowania. Pole widzenia każdej z kamer wynosi 24x24 stopnie, a efektywna średnica soczewki to 100 milimetrów. Kamery rejestrują światło o długości fali od 600 do 1000 nanometrów, wykorzystując w tym celu 16,8-megapikselowe czujniki CCID-80 wykonane w MIT Lincoln Lab. Teleskop obserwował 200 000 najjaśniejszych gwiazd w pobliżu Słońca i szukał sygnałów, że na ich tle przeszła planeta. Gwiazdy badane przez TESS są od 30 do 100 razy jaśniejsze niż gwiazdy badane za pomocą Teleskopu Keplera. To ułatwia prowadzenie badań. Ponadto TESS obserwuje obszar 400-krotnie większy niż ten obserwowany przez Keplera. W ramach misji TESS prowadzony jest też program Guest Investigator, w ramach którego naukowcy niezatrudnieni przy misji mogą poprosić o przeprowadzenia badań dodatkowych 20 000 obiektów. W czasie 2-letniej podstawowej misji TESS zbadał 75% nieboskłonu. W czasie rozszerzonej misji teleskop będzie robił to samo, co wcześniej. Przez pierwszych 12 miesięcy zajmie się badaniem nieboskłonu południowego, a później przez rok będzie obserwował nieboskłon północny. W drugim obserwowane będą też obszary w płaszczyźnie ekliptyki. Naukowcy pracujący przy TESS mają nadzieję, że dzięki wprowadzonym w ciągu ostatnich dwóch lat udoskonaleniom, rozpoczęty właśnie etap misji przyniesie więcej odkryć. Aparaty TESS pracują obecnie w nowym szybkim trybie, w którym wykonują pełen obraz co dziesięć minut, czyli trzykrotnie szybciej niż w czasie misji podstawowej. Jak zapewniają specjaliści z NASA nowy tryb pozwala na wykonywanie co 20 sekund pomiarów jasności tysięcy gwiazd. W wraz z dotychczasowymi metodami gromadzenia danych będziemy mogli co 2 minuty zebrać informacje o dziesiątkach tysięcy gwiazd.   « powrót do artykułu
  9. W poniedziałek (10 sierpnia) pękł jeden z kabli podtrzymujących konstrukcję odbiornika radioteleskopu Obserwatorium Arecibo. Wskutek tego w czaszy radioteleskopu powstało 30-metrowe pęknięcie. Spadający kabel uszkodził ok. 6-8 paneli anteny typu Gregorian (Gregorian Dome). Doszło także do wygięcia platformy dostępowej. Nie wiadomo, czemu kabel pękł. Oceną sytuacji zajmuje się zespół ekspertów - powiedział dyrektor obserwatorium Francisco Cordova. Skupiamy się na zapewnieniu bezpieczeństwa naszym pracownikom, ochronie obiektu oraz sprzętu, a także na jak najszybszym naprawieniu uszkodzeń, tak by radioteleskop mógł znów służyć naukowcom z całego świata. Obserwatorium dopiero się otworzyło po przerwie związanej z huraganem Izajasz (huragan ten, wtedy będąc jeszcze burzą tropikalną, przechodził nad Portoryko 30 lipca). Jak napisano na stronie internetowej jednego z operatorów teleskopu, Uniwersytetu Środkowej Florydy, obiekt przetrwał wiele huraganów, burz tropikalnych i trzęsień ziemi. Naprawy związane z huraganem Maria z 2017 r. nadal trwają. Radioteleskop w Arecibo korzysta z czaszy o średnicy 305 metrów. Jest ona zbudowana z niemal 40 000 perforowanych aluminiowych paneli. Całość podtrzymywana jest za pomocą sieci kabli nad lejem krasowym. Niemal 140 metrów nad czaszą zawieszono 900-tonową platformę mocowaną do 18 lin przyczepionych do 3 żelbetonowych słupów. Głównym elementem platformy jest stożek z dwureflektorową anteną typu Gregorian, którą można precyzyjnie sterować za pomocą ruchomego ramienia. Całość przemieszczana jest za pomocą 26 silników elektrycznych, dzięki czemu naukowcy mogą z milimetrową precyzją kontrolować położenie urządzeń, a zatem i punkt nieboskłonu, z którego odbierane są sygnały. W stożku umieszczono też radar o mocy 1 MW, który umożliwia wysyłanie sygnałów w stronę obiektów znajdujących się w Układzie Słonecznym. Sygnały te, po odbiciu, trafiają do Arecibo, gdzie są odbierane i analizowane, dzięki czemu naukowcy zdobywają bezcenne informacje o powierzchni obiektów i ich dynamice. Poniżej znajdują się liczne anteny pozwalające na zawężenia obserwowanego pasma radiowego. Do anten zamocowano niezwykle precyzyjne złożone odbiorniki, które pracują zanurzone w ciekłym helu, co pozwala na zredukowanie szumu. Radioteleskop pracuje z częstotliwościami od 50 MHz to 10 GHz. Do niedawna radioteleskop w Arecibo był największym radioteleskopem na Ziemi. Przed 4 laty w Chinach uruchomiono 500-metrowy radioteleskop FAST. Jednak różnice w konstrukcji i położeniu obu teleskopów powodują, że efektywnie wykorzystywana wielkość czaszy FAST jest tylko nieznacznie większa niż w Arecibo. Ponadto FAST jest teleskopem wyłącznie pasywnym. Arecibo nie tylko odbiera, ale i wysyła sygnały, co pozwala na badanie obiektów w Układzie Słonecznym, śledzenie potencjalnie niebezpiecznych asteroid, zawiera też radary przydatne w badaniach jonosfery. « powrót do artykułu
  10. Kredyty konsolidacyjne ostatnimi czasy stały się bardzo popularne. Wpływ ma na to z pewnością wiele czynników, jednak niewątpliwie w wielu przypadkach tego rodzaju opcje mogą okazać się interesującym rozwiązaniem. Jeżeli rozważamy tego rodzaju dodatkowe źródła finansowania, należy jednak mieć świadomość tego, czym tak właściwie jest kredyt konsolidacyjny i dla kogo jest on przeznaczony. Dodatkowo, jak w przypadku każdego zobowiązania o charakterze finansowym, musimy wiedzieć, że do podjęcia decyzji o zaciągnięciu kredytu konsolidacyjnego niezbędne jest szczegółowe zgłębienie tematu, zrobienie rzetelnego rozeznania na rynku w tym obszarze, a także dokładna analiza własnej sytuacji oraz parametrów dostępnych propozycji. Tego rodzaju procesy i działania bez wątpienia mogą okazać się bardzo wymagające i pochłonąć wiele czasu. Niemniej jednak są one bardzo ważne. Wiele osób bagatelizuje te aspekty, tymczasem jest to postawa skrajnie nieodpowiedzialna. W kwestiach finansów nie można pozostawiać spraw przypadkowi i chociaż zawsze istnieje pewnego rodzaju ryzyko, trzeba być przygotowanym na wszystkie ewentualności, aby w miarę możliwości być w stanie uniknąć nieprzyjemnych zaskoczeń oraz przykrych konsekwencji nieprzemyślanych działań w sferze swojego budżetu. Czy kredyt konsolidacyjny może być dobrym pomysłem? Odpowiadając na to pytanie, z pewnością można uznać, że kredyt konsolidacyjny owszem, może być dobrym pomysłem. Wiele jednak zależy tutaj od szczegółów konkretnego przypadku, a także kwestii dopasowania odpowiedniej oferty, jeśli taka akurat jest dostępna. Choć propozycji z tego obszaru na rynku jest całkiem sporo, może okazać się, że żadna z nich nie będzie w stu procentach odpowiadała naszym oczekiwaniom. W takim przypadku lepiej zrezygnować, ponieważ zobowiązania ponad nasze siły i nieprzynoszące wymiernych korzyści należy uznać za bezsensowne i niewarte naszego zachodu. Na samym początku należy jednak wyjaśnić, czym dokładnie jest kredyt konsolidacyjny. Otóż polega on na tym, że uzyskujemy od banku określoną sumę pieniędzy na pokrycie naszych aktualnych zobowiązań. Wśród należności, które można w ten sposób uregulować, wymienić można chociażby kredyty gotówkowe, które również są dosyć popularnym rozwiązaniem w ostatnich latach. Konkretny zakres możliwości zależy tutaj jednak od samej oferty kredytu konsolidacyjnego. To między innymi dlatego należy uważnie przestudiować wszystkie parametry dostępnych propozycji, które z określonych powodów wzbudzają nasze zainteresowanie. Kredyt konsolidacyjny przeznaczony jest zatem dla osób, które na swoim koncie mają już zobowiązania bankowe. Można w ten sposób połączyć kilka z nich w jedno. Spłacając bowiem kilka długów przy pomocy kredytu konsolidacyjnego, stajemy się dłużnikami tego banku, który nam go udzielił. To często bardzo wygodna opcja dla tych, którzy nie chcą dłużej co miesiąc pilnować kilku różnych terminów płatności oraz kwot do uregulowania. Zdecydowanie jednak nie powinno to być jedyne kryterium decydujące o wyborze takiej opcji. Jeśli rozglądamy się za kredytem konsolidacyjnym,niewątpliwie kluczową rolę odgrywa tutaj stosunek warunków, na których spłacamy nasze dotychczasowe zobowiązania do parametrów dostępnych dla nas ofert dotyczących wspomnianego połączenia zadłużeń. Z tego właśnie powodu czeka nas z pewnością wiele pracy dotyczącej porównywania poszczególnych aspektów naszej sytuacji finansowej oraz dostępnych propozycji. Niewątpliwie należy wziąć pod uwagę takie czynniki jak chociażby: • oprocentowanie, • koszty dodatkowe okres kredytowania, • nasze możliwości budżetowe. Odsetki związane z różnego rodzaju kredytami dla wielu osób odgrywają główną rolę w procesie decyzyjnym. Owszem, jest to z pewnością ważny element oferty. Należy jednak pamiętać o tym, że oprocentowanie to jedynie pewien składnik całkowitych kosztów kredytu, które musimy ponieść w związku z jego zaciągnięciem. To z kolei sprawia, że trzeba uważnie przyjrzeć się wszelkim dodatkowym sumom, które będziemy zobowiązani uiścić na rzecz banku. Na koszty całkowite wpływa również okres kredytowania – w końcu im jest on dłuższy, tym więcej odsetek pojawia się do uregulowania. Kolejną kwestią są nasze możliwości finansowe. Nie możemy brać na siebie zobowiązań niekorzystnych, a także takich, które przekraczają nasz budżet. Dodatkowo trzeba wziąć pod uwagę również ryzyko związane z nieprzewidzianymi sytuacjami. Wszystko może się przecież zdarzyć i trzeba być przygotowanym na wszelkie ewentualności. Wszelkie obliczenia powinny uwzględniać pewien zapas finansowy, abyśmy mieli świadomość tego, że nie zaplanowaliśmy swoich zobowiązań tak, że nasz budżet ledwie się dopina, ale w taki sposób, abyśmy mieli określone pole manewru. Z pewnością może to być spore wyzwanie, ale takie kalkulacje należy sporządzać skrupulatnie i w sposób rozsądny. Kredyty konsolidacyjne przeznaczone są dla osób, które poszukują możliwości modyfikacji swojej sytuacji dotyczącej posiadanych zadłużeń bankowych. Znalezienie dopasowanej oferty wymaga jednak dużego zaangażowania i wnikliwej analizy szczegółów. « powrót do artykułu
  11. Brytyjscy naukowcy opracowali nową technikę tomografii komputerowej, która pozwala na uzyskanie tak samo dokładnych obrazów jak obecnie, ale jednocześnie wystawia pacjenta na mniejszą dawkę szkodliwego promieniowania. Nowa technika, nazwana cykloidalną tomografią komputerową (TK), została opisana na łamach Physical Review Applied. Nasza metoda rozwiązuje dwa problemy – mówi główny autor badań, Alessandro Olivo z University College London. Można ją wykorzystać do zmniejszenia dawki promieniowania. Jeśli natomiast pozostawimy dawkę promieniowania na takim samym poziomie, to otrzymamy obraz o lepszej rozdzielczości. Problem promieniowania został rozwiązany przez specjalną obracającą się maskę z niewielkimi otworami, która dzieli emisję promieniowania rentgenowskiego na mniejsze promienie. Maska została wykonana ze złotych pasków nałożonych na grafitową podstawę. Naukowcy podczas testów wykorzystali fantoma wykonanego z polietylenowych sfer. Zdjęcia wykonane za pomocą cykloidalnej TK, podczas której maska poruszała się zgodnie z ruchem wskazówek zegara i w kierunku przeciwnym do niego, porównano ze zdjęciami z konwencjonalnej TK. Wykorzystanie niewielki promieni, uzyskanych dzięki masce, pozwala na uzyskanie bardziej ostrego obrazu, gdyż skaner odczytujący informacje jest w stanie bardziej precyzyjnie określić punkt, z którego pochodzą, stwierdzili twórcy nowej techniki. Olivo zapewnia, że cykloidalna TK jest bardzo elastyczną techniką. Ostrość obrazu można łatwo dobrać zmieniając wielkość szczelin w masce. To pozwala na duża elastyczność i uniezależnia rozdzielczość obrazu od samego skanera. Specjaliści od dawna poszukiwali sposobów na zmniejszenie dawki promieniowania w czasie wykonywania tomografii komputerowej. Nasza technika otwiera nowe możliwości w badaniach medycznych i pomoże w zredukowaniu jednego z głównych źródeł promieniowania, jakie otrzymują ludzie w wielu krajach, stwierdza Charlotte Hagen z University College London. W Wielkiej Brytanii każdego roku wykonuje się około 5 milionów badań TK. W USA jest to ponad 80 milionów. « powrót do artykułu
  12. Lamparcik zielonawy (Pardalotus quadragintus) to zagrożony wyginięciem tasmański ptak. Naukowcy znaleźli ostatnio sposób na zabezpieczanie piskląt przed niebezpiecznymi pasożytami, który roboczo nazwali  "samookadzaniem" gniazd. Lamparcikowi zagraża wycinka tasmańskich lasów, ale nie tylko. Ptaki te gniazdują w zagłębieniach starych drzew. Budują małe gniazda, wykorzystując do tego trawę, korę i pióra znalezione na dnie lasu. Do gniazd tych wabiony jest jednak pasożyt - muchówka Passeromyia longicornis. Składa ona jaja w gnieździe lamparcika, a jej larwy żywią się krwią piskląt. Choć to ektopasożytnictwo trwa zapewne od dawna, doktorantka Australijskiego Uniwersytetu Narodowego, Fernanda Alves, podkreśla, że z jakiegoś powodu wpływ pasożytów się nasila. Nie jest jasne, z jakiego powodu: czy ptaki są bardziej zestresowane, a przez to podatne na negatywne oddziaływania, czy też zmiana klimatu wspomaga jakoś muchówki. Tak czy siak skutki są opłakane: na pewnych obszarach zasięgu gatunku aż 90% piskląt nie osiąga dorosłości. Wcześniejsze próby ocalenia lamparcików zielonych pokazały, że działa spryskiwanie ich gniazd insektycydami. Nie jest to jednak praktyczne rozwiązanie. Strażnicy leśni musieliby bowiem szukać gniazd i wspinać się na drzewa, próbując nie wystraszyć przy tym ptaków. Na łamach pisma Animal Conservation Alves wykazała, że istnieje inne rozwiązanie. Jak już wspominaliśmy, lamparciki wykładają gniazda piórami. Ponieważ nie mają wystarczająco dużo własnych, zbierają te, które wypadły innym ptakom. Nie są przy tym zbyt wybredne. Do "dekoracji" wykorzystują wszystko: od jaskrawych piór rozelli po czarne pióra kruków tasmańskich. Mając to na uwadze, Alves potraktowała sterylizowane pióra kur bezpiecznym dla ptaków insektycydem i zawiesiła specjalne druciane podajniki na drzewach w pobliżu gniazd lamparcików. W pobliżu części gniazd (kontrolnych) wystawiono pióra niepryskane. Wyniki były fantastyczne. Ptaki zabierały spryskane pióra do gniazd i w rezultacie przeżywało 95% piskląt. U lamparcików mających dostęp do niepryskanych piór wskaźnik przeżywalności wynosił tylko 8%. Znajdowanie piór na dnie lasu to ciężka praca. Podajniki piór pomogły lamparcikom w budowie gniazd i jednocześnie rozwiązały ich problem z muchówkami. « powrót do artykułu
  13. Rosja jako pierwszy kraj zatwierdziła szczepionkę na koronawirusa. Nazwano ją „Sputnik V”, w nawiązaniu do pierwszego sztucznego satelity Ziemi, który został wystrzelony w czasie wyścigu o dominację w kosmosie. Wiem, że szczepionka działa i daje stabilną odporność, zapewnił prezydent Putin. Jednak rosyjskie Stowarzyszenie Organizacji Testów Klinicznych ostrzega, że szybkie zatwierdzenie szczepionki nie czyni z Rosji lidera, a jedynie naraża jej użytkowników na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Rosyjska szczepionka była testowana krócej niż 2 miesiące. Jedną z osób, która ją otrzymała była córka Władimira Putina. Wiadomo, że nie przeprowadzono 3. fazy testów klinicznych, kiedy to szczepi się duże grupy ludzi. Eksperci skrytykowali takie postępowanie jako nierozważne i nieetyczne. Ich zdaniem może się to tylko przyczynić do rozprzestrzenienia się epidemii. Światowa Organizacja Zdrowia wydała oświadczenie, w którym stwierdziła, że szczepionka nie powinna zostać dopuszczona do użytku przed zakończeniem 3. fazy testów. Kirył Dmitriew, szef funduszu zdrowotnego RFID poinformował, że już w tej chwili z 20 krajów napłynęły zamówienia na 500 milionów dawek oraz zapytania o kolejny miliard. Rosjanie informują, że 3. faza testów klinicznych będzie odbywała się jednocześnie z normalnym programem szczepień. O ile można uwierzyć, że szczepionka zostanie użyta w Rosji, to z całą pewnością bez spełnienia wszystkich formalnych wymagań – w tym przeprowadzenia całości testów klinicznych i publikacji ich wyników – nie trafią one na rynki państw Zachodu. Prezydent Putin poinformował, że wkrótce w Rosji rozpocznie się program masowych, dobrowolnych, szczepień. Jako pierwsi szczepionkę otrzymają lekarze i nauczyciele, a do powszechnego użycia wejdzie ona od początku przyszłego roku. Danny Altmann, profesor immunologii z brytyjskiego Imperial College krytykuje dopuszczenie szczepionki przed 3. fazą testów, podczas której badane są skutki uboczne i efektywność szczepionki na dużej grupie ludzi. Nie podoba mu się też brak przejrzystości. Od długiego czasu śledzę doniesienia o wszystkich przygotowywany szczepionkach. Czytam to, co zostaje opublikowane i udostępnione przed publikacją. Tym, co rzuca się w oczy jest niemal całkowity brak informacji oraz całkowity brak publikacji w pismach recenzowanych na temat rosyjskiej szczepionki. Jedyne dane pochodzą z oficjalnej witryny dotyczącej testów klinicznych. Brak publikacji, szczególnie niezależnych, to poważny problem. Jeśli szczepionka ma ratować ludzi, to musimy ustawić różnych kandydatów na szczepionki obok siebie i dobrze się im przyjrzeć. Diabeł tkwi w szczegółach, dodaje uczony. Z kolei profesor Fracois Balloux z University College London mówi, że decyzja Rosjan jest nierozsądna i głupia. Masowe szczepienia nieprzetestowaną szczepionką są nieetyczne. Jeśli pojawią się jakiekolwiek problemy, będzie to katastrofa, nie tylko z powodu negatywnego wpływu na zdrowie zaszczepionych, ale również dlatego, że obniży to akceptację dla szczepionek. Rosjanie prowadzili testy na bardzo ograniczonej grupie 76 osób. Rozpoczęły się one 17 czerwca. Połowie grupy podano płynną szczepionkę, połowa otrzymała roztwór przygotowany z proszku. Wiemy, że część z poddanych testom stanowili wojskowi, co rodzi obawy, iż naciskano ich, by wzięli udział w testach. « powrót do artykułu
  14. Jedenastego sierpnia br. Narodowy Bank Polski (NBP) wyemitował banknot kolekcjonerski Bitwa Warszawska 1920. To pierwszy polski banknot w formacie pionowym. Na przedniej stronie 20-złotowego banknotu przedstawiono Józefa Piłsudskiego. Wizerunek zaczerpnięto z obrazu Kazimierza Mańkowskiego "Rok 1920". Naczelnika państwa ukazano jako obrońcę Warszawy. Na dalszym planie można zobaczyć zarysy charakterystycznych budynków stolicy. Jak można przeczytać w komunikacie NBP, zaprezentowany tu awers Krzyża Walecznych – z polskim orłem, napisem "Na polu chwały" i datą 1920 – jest odwołaniem do zbiorowego wysiłku polskiego żołnierza oraz czasu ustanowienia tego odznaczenia w kluczowym momencie zmagań pod Warszawą. Całości dopełniają wpisany w wieniec z liści dębu napis "niepodległość" oraz elementy graficzne i motywy roślinne zaczerpnięte z banknotów marek polskich. Na odwrotnej stronie banknotu, pod barwami narodowymi, umieszczono fragment obrazu Jerzego Kossaka "Cud nad Wisłą". Widać tu księdza Ignacego Skorupkę, wiodącego do ataku żołnierzy formacji ochotniczych. Kolejnymi elementami są 1) wieniec z liści wawrzynu, 2) medal pamiątkowy za wojnę 1918–21, a także 3) fragment odezwy Rządu Obrony Narodowej "Ojczyzna w niebezpieczeństwie" (5 VIII 1920 r.). Bitwa Warszawska była przełomowym momentem wojny z bolszewikami. Zwycięstwo okrzyknięto Cudem nad Wisłą, a pomoc w sukcesie przypisano opiece Najświętszej Maryi Panny, której święto Wniebowzięcia przypadło na kulminacyjny moment zmagań. Zasługi w zakresie dowodzenia należy przypisać zarówno naczelnemu wodzowi Józefowi Piłsudskiemu, jak i szefowi sztabu generałowi Tadeuszowi Rozwadowskiemu oraz generałom Władysławowi Sikorskiemu – dowódcy 5. armii, Józefowi Hallerowi – dowódcy Armii Ochotniczej walczącej na przedpolach Warszawy i Maxime’owi Weygandowi. [...] Zwycięstwo było doniosłe! Już współcześni podkreślali jego znaczenie, a Edgar Vincent D'Abernon nazwał Bitwę Warszawską "osiemnastą decydującą bitwą w dziejach świata". Pod Warszawą ocalono bowiem nie tylko niepodległość Polski, lecz także zatamowano ekspansję bolszewizmu na Europę – napisał Wojciech Kalwat w folderze emisyjnym. Banknot kolekcjonerski wyemitowano w nakładzie 60 tys. sztuk. Jego cena to 80 PLN (brutto). « powrót do artykułu
  15. Muzeum Gdańskie wydało 2,4 miliona złotych na bursztynowe szachy, które staną się jednym z eksponatów Muzeum Bursztynu tworzonego w Wielkim Młynie. Muzeum już kilka lat temu próbowało nabyć ten niezwykły przedmiot, jednak wówczas nie było go nań stać. Zakup udał się teraz, a Muzeum Gdańskie przebiło ofertę samego nowojorskiego Metropolitan Museum of Art. Nowy nabytek to przedmiot wyjątkowy na skalę światową. Szachy powstały w Gdańsku około 1690 roku. Najprawdopodobniej ich twórcą jest Michael Redlin, jeden z najsłynniejszych bursztynników swoich czasów. To jedyny zachowany zestaw bursztynowych szachów z Gdańska z XVII wieku i jeden z zaledwie czterech takich zestawów na świecie. Podobnej klasy, kompletne i świetnie zachowane zestawy znajdują się w kolekcjach duńskiej rodziny królewskiej, Państwowego Muzeum Ermitażu w Sankt Petersburgu oraz muzeum jubilerstwa i złotnictwa Grünes Gewölbe w Dreźnie. Wszystkie datowane są na okres początku XVIII wieku, mówi rzecznik Muzeum Gdańska, doktor Andrzej Gierszewski. Szachownica ma wymiary 37x37x11 centymetrów. W rogach wspierają ją rzeźby lwów, a po bokach widzimy owalne zdobienia. W rogach ustawiono tez kosze z kwiatami. W szachownicy znajdują się też 2 wyłożone jedwabiem szufladki, w których przechowuje się bursztynowe figurki. Wiemy, że szachy najpierw trafiły do Amsterdamu, a w 1758 roku były na zamku Blair w Szkocji, należącym do rodziny Murrayów. Wtedy też dokonano ich napraw. Trzeba bowiem pamiętać, że bursztyn to materiał bardzo kruchy. Na podstawach figurek widać ślady klejenia technikami używanymi w XVIII wieku. Szachy pozostały w Szkocji do czasów współczesnych. W 2015 roku trafiły na aukcję. Wówczas Muzeum Gdańska nie wystarczyło środków, by je kupić. Zabytek trafił w prywatne ręce. Niedawno dzieło Redlina znowu pojawiło się na aukcji. Tym razem Muzeum było lepiej przygotowane i udało się mu przebić nawet ofertę z Nowego Jorku. Niezwykłe szachy można będzie oglądać już w przyszłym roku, gdy otwarte zostanie Muzeum Bursztynu. « powrót do artykułu
  16. Pewnego poniedziałkowego ranka pracownicy East Bristol Auctions wyjęli ze skrzynki pocztowej kopertę, która w dużej mierze wystawała z otworu wlotowego. Po jej otwarciu okazało się, że w środku znajdują się charakterystyczne okulary z okrągłymi szkłami w złotej oprawce oraz karteczka z numerem telefonu i wiadomością "Okulary należały do Mahatmy Gandhiego. Proszę o kontakt". Aukcję zaplanowano na 21 sierpnia. Cena może być naprawdę wysoka... Gdy właściciel, mieszkający w okolicy starszy mężczyzna, usłyszał, jaką okulary mają wartość, prawie dostał zawału serca. Zwłaszcza że na wstępie powiedział aukcjonerowi Andrew Stowe'owi, że jeśli nie są dobre, może je po prostu wyrzucić... Mężczyzna przyszedł w piątek (17 lipca), gdy biuro było już zamknięte i wetknął kopertę z cenną zawartością do skrzynki. Tak przeczekała do poniedziałkowego ranka... W jaki sposób starszy pan wszedł w posiadanie unikatowego przedmiotu? Okazuje się, że na początku XX w. jego wuj pracował dla British Petroleum w południowej Afryce. Jak podano w opisie domu aukcyjnego, można przypuszczać, że podarek Gandhiego był formą podziękowania za dobry uczynek. Jak powiedział Stowe, aukcjonerzy sprawdzili wszystkie fakty. Z naszego punktu widzenia opowieść i historia dobrze do siebie pasują. Biorąc pod uwagę moc szkieł, muszą to być jedne z pierwszych okularów Gandhiego. Stowe dodał, że zainteresowanie okularami jest spore, zwłaszcza wśród mieszkańców Indii. Aukcjoner podkreśla, że to wielkie szczęście, że okularom nic się nie stało. Mogły zostać ukradzione, wypaść ze skrzynki albo skończyć w koszu. To najprawdopodobniej najważniejsze znalezisko, z jakim nasza firma miała do czynienia.   « powrót do artykułu
  17. Gdy sonda Dawn przesłała zdjęcia planety karłowatej Ceres, naukowcy mogli bliżej przyjrzeć się tajemniczym błyszczącym regionom na jej powierzchni. Sonda zbliżyła się do Ceres na odległość 35 kilometrów, co ujawniło niezwykłe szczegóły. Dzięki temu uczeni stwierdzili, że jasne plamy to węglan sodu, pozostały po słonej wodzie, która odparowała. Teraz analiza danych zgromadzonych pod koniec misji pozwoliła na określenie miejsca pochodzenia wody. Okazuje się, że woda przesiąkła z podwodnego zbiornika, który znajduje się 40 kilometrów pod powierzchnią i ma setki kilometrów szerokości. Dawn osiągnęła więcej niż się spodziewaliśmy, mówi dyrektor misji, Marc Rayman z Jet Propulsion Laboratory. Naukowcy za pomocą teleskopów od dawna obserwowali tajemnicze jasne regiony na Ceres. Nie znali jednak ich natury. Misja Dawn przybyła w okolice Ceres w 2015 roku. Wówczas po raz pierwszy udało się z bliska przyjrzeć dwóm takim jasnym obszarom. Naukowcy wiedzieli, że na Ceres opadają mikrometeoryty, które z czasem powinny spowodować, że obszary te zostaną pokryte ciemnym pyłem i odłamkami. Skoro zaś są jasne, oznacza to, że są młode. Misji wyznaczono więc nowy cel. Przez ostatnie miesiące skupiano się na próbie określenia pochodzenia złóż węglanu sodu. I rzeczywiście okazało się, że badane obszary są młode. Liczą sobie mniej niż 2 miliony lat. Co więcej, zdobyte dane sugerowały, że proces geologiczny, który je utworzył, wciąż się toczy. Na powierzchni Ceres sole zostają bardzo szybko pozbawione wody, zaledwie w ciągu kilkuset lat. Tymczasem Dawn wykryła, że obserwowane złoża nadal są jej pełne, co oznacza, że pojawiły się niedawno. Udało się też określić dwa mechanizmy, które spowodowały, że woda przedostała się na powierzchnię. Duże depozyty weglanu sodu to skutek uderzenia meteorytu, który utworzył badany krater. Do uderzenia doszło przed około 20 milionami lat. Powstała w jego wyniku energia cieplna roztopiła znajdujące się pod powierzchnią pokłady wody. Co prawda, co prawda energii cieplnej wystarczyło tylko na kilka milionów lat, jednak w wyniku uderzenia powstały pęknięcia, które sięgnęły głęboko położonego zbiornika. Dzięki nim woda wciąż wydobywa się na powierzchnię. W Układzie Słonecznym podobna aktywność geologiczna ma miejsce głównie na lodowych księżycach, których wnętrza się ogrzewane w wyniku oddziaływań grawitacyjnych znajdującej się w pobliżu planety. Jednak Ceres nie jest księżycem, znajduje się w pasie asteroid. Fakt, że i ona jest aktywna geologicznie sugeruje, że takie procesy mogą przebiegać też na innych niż dotychczas sądzono obiektach. « powrót do artykułu
  18. Pszczoły są znacznie bardziej wrażliwe na zanieczyszczenie powietrza niż ludzie. Trzyletnie badania przeprowadzone w Indiach wykazały, że nawet średnio zanieczyszczone powietrze może zabić do 80% dzikich pszczół olbrzymich, które są jednym z najważniejszych zapylaczy w Azji Południowej. To dzięki Apis dorsata Indie są wielkim producentem owoców i drugim na świecie producentem warzyw. Pszczoły olbrzymie znane są z budowania wielkich gniazd, które niejednokrotnie zwisają z wysokich budynków. Przed około 4 laty ekolodzy z indyjskiego Narodowego Centrum Nauk Biologicznych w Bangalore postanowili zbadać, jak zanieczyszczenie powietrza w indyjskich miastach wpływa na pszczoły. Miasta w Indiach są jednymi z najbardziej zanieczyszczonymi na świecie. W samym tylko 2015 roku z powodu zanieczyszczonego powietrza zmarło w Indiach ponad milion osób. Badacze z Bangalore wybrali cztery miejsca badawcze w mieście. W każdym z nich poziom zanieczyszczeń był inny. Przeciętna jakość powietrza w nich była od dobrej po niebezpieczną. W każdym z nich występowały pszczoły olbrzymie. Geetha Thimmegowda wraz ze współpracownikami przyglądała się pszczołom, które odwiedzały kwiaty rozpowszechnionej popularnej rośliny ozdobnej tekomy prostej. Oszacowano stan organizmu ponad 1800 pszczół. Pierwszych porównań dokonano pomiędzy okazami zebranymi w pełnym zieleni kampusie, gdzie naukowcy pracują oraz w jednej z największych azjatyckich dzielnic przemysłowych Peenya, znajdującej się w odległości 7 kilometrów. Pszczołom przyjrzano się pod skaningowym mikroskopem elektronowym. Naukowcy stwierdzili, że okazy z dzielnicy przemysłowej mają na sobie najróżniejsze zanieczyszczenia. Ich ciała wyglądały jak strefy wojny, mówi uczona. Generalnie rzecz biorąc, im bardziej zanieczyszczony obszar, na którym mieszkały pszczoły, tym więcej zanieczyszczeń na zwierzętach i w ich organizmach. Owady były zatrute m.in. arsenem i ołowiem. Pszczoły z bardziej zanieczyszczonych terenów padały dwukrotnie szybciej niż te z obszarów czystych. Ponadto odwiedzały dwukrotnie mniej kwiatów, co zmniejszało szanse na skuteczne zapylenie. Badania wykazały, że pszczoły z terenów zanieczyszczonych mają nieregularny rytm serca oraz osłabiony układ odpornościowy. Zanieczyszczenie powietrza powiązano też z większą ekspresją genów związanych z układem odpornościowym i stresem, co przekłada się na krótsze życie. Gdy hodowane w laboratorium muszki-owocówki wystawiono na działanie tak samo zanieczyszczonego powietrza, w ciągu zaledwie 10 dni pojawiły się u nich takie same objawy, jak u pszczół. Przeprowadzone właśnie badania to pierwszy całościowy dowód pokazujący, że owady są szczególnie narażone na negatywny wpływ pyłów zawieszonych. To bardzo zła wiadomość dla rolnictwa, gdyż zmniejszenie liczby zapylaczy oznacza niższe plony. Olli Loukola z Uniwersytetu w Oulu w Finlandii, który nie brał udziału w badaniach, mówi, że ustalając normy zanieczyszczeń należy brać pod uwagę nie tylko ich wpływ na człowieka. Warto też sprawdzić, czy nowe normy, nawet jeśli będą przestrzegane, nie będą szkodliwe dla tak pożytecznych zwierząt jak pszczoły. « powrót do artykułu
  19. Podczas standardowych, niezbyt interesujących – jak się wydawało – wykopalisk na zamku z Malborku, dokonano ciekawego odkrycia. Na Międzymurzu Zachodnim, niedaleko bramy prowadzącej do zejścia nad Nogat znaleziono fragment średniowiecznego muru zamkowego. To dowodzi, że obecnie stojące mury zostały odtworzone w złym miejscu. Nikt z nas nie spodziewał się tego, że będziemy korygować plan zamku, jeśli chodzi o ten mur obronny, mówi doktor Bogusz Wasik z działu konserwacji zamku. W miejscu, w którym odkryto mur stały niegdyś niewielkie XVIII- i XIX-wieczne domy. Odkryliśmy też na tym odcinku fragment muru, co świadczy o tym, że obecna rekonstrukcja nie została zbudowana na miejscu średniowiecznego muru zamku. On biegł całkowicie po innej linii i można powiedzieć, że „przeciął” nam wykopy. Obecny mur łagodnie zakręca, a ten średniowieczny szedł prostą linią pod kątem. Na starych planach on rzeczywiście jest tak zaznaczony, ale być może przy rekonstrukcji uważano, że to jest jakieś niedopatrzenie, niedomierzenie z XVIII, XIX w, dodaje Wasik. Okazało się też, że sama konstrukcja muru wyróżnia go spośród innych. Został on zbudowany w drewnianym szalunku. Widoczna jest zaprawa, przez co mur wygląda niemal jak z betonu. Doktor Wasik przyznaje, że nie zna za bardzo przykładów takiej techniki budowy na zamkach krzyżackich z wykorzystaniem tego sposobu szalowania. Archeologom udało się odsłonić pełną wysokość zachowanego muru. Wykop ma 4 metry głębokości. Dzięi temu mogą zbadać wszystkie zmiany, jakie zaszły od czasu przybycia rycerzy zakonnych. Widoczne są sztucznie usypane warstwy, które miały stabilizować nadbrzeże, następnie warstwy bezpośrednio już związane z budową muru, na samej zaś górze jest okres nowożytny, związany z budową i rozbiórką domów. Odkryty właśnie mur jest mocno spękany i pochylony w kierunku rzeki. Skądinąd wiemy, że od strony Nogatu mury były podmywane, waliły się. Zapewne dlatego odkryty właśnie mur został w XIX wieku rozebrany. W czasie prac odkryto też sporo kafli piecowych z XVIII–XIX wieku, które zostały wyrzucone podczas rozbiórki domów, a także dużo ceramiki. Niewykluczone, że część z niej pochodzi z XIII wieku. Odkrycie muru pokrzyżowało plany związane z zagospodarowaniem terenu. Prace były prowadzone w związku z planami budowy w tym miejscu trafostacji. Jako, że odkryto średniowieczny mur, trafostację trzeba będzie przenieść, mimo że sam mur zostanie zasypany. « powrót do artykułu
  20. Po niemal 10-letniej niewoli dwie białuchy odzyskały wolność i trafią do pierwszego na świecie otwartego rezerwatu białuch u wybrzeży Islandii. Samice Little Grey i Little White zostały schwytane w 2011 roku przez rosyjskich naukowców, którzy później sprzedali je do wodnego parku rozrywki w Chinach. Przed rokiem białuchy zostały przetransportowane z Chin do specjalnego ośrodka na islandzkiej wyspie Vestmannaeyjar. Podczas liczącej tysiące kilometrów podróży białuchom towarzyszyli eksperci, którzy pilnowali, by odpowiednio się one odżywiały i dobrze zniosły przeprowadzkę. Obecnie zwierzęta znajdują się w specjalnym basenie, gdzie przyzwyczajają się do nowego środowiska. Za jakiś czas zostaną wypuszczone w Zatoce Klettsvik u południowych wybrzeży Islandii. Widoczne są też wyraźnie różnice w charakterach obu zwierząt. Little Gray bardzo lubi się bawić, ale czasami pluje wodą na swoich opiekunów. Little White zachowuje znacznie większą rezerwę, ale silnie przywiązała się do opiekunów. Zwierzętami opiekuje się Sea Life Trust. Szef organizacji, Andy Bool stwierdził: jesteśmy szczęśliwi mogąc zapewnić, że Little Gray i Little White są bezpieczne w specjalnych basenach na terenie rezerwatu i tylko krok dzieli je od wypuszczenia na otwarte wody. Wszystko poszło zgodnie z planem. Nasi eksperci i weterynarze blisko monitorują oba zwierzęta i myślę, że wkrótce będziemy mogli poinformować o ich wypuszczeniu na wolność.   « powrót do artykułu
  21. Wpisane na listę UNESCO Stare Miasto w Sanie zaczęło się rozpadać. Na jego terenie znajdują się 103 meczety, 14 łaźni i ponad 6000 domów mieszkalnych wybudowanych przed XI wiekiem. Dzieła zniszczenia dopełniły potężne deszcze, które przeszły niedawno nad miastem doświadczonym przez wcześniejsze powodzie i burze. Miastem, w którym od lat trwa wojna. Aqeel Saleh Nassar, zastępca dyrektora Urzędu ds. zachowania historycznych miast, mówi, że obecnie ludzie nie dbają o należące do nich budynki tak, jak kiedyś. Nie konserwują ich, nie naprawiają spękanych ścian. Urzędnicy oceniają, że w 5000 budynków przeciekają dachy, w 107 dachy częściowo się zawaliły. Wyjątkowo obfite deszcze, które trwają w Jemenie od połowy kwietnia, tylko pogarszają sytuację, zarówno zabytków, jak i ludzi. W Jemenie od 2015 roku trwa wojna domowa. Popierani przez Iran Huti próbują obalić rząd prezydenta Hadiego, wspieranego przez liczne kraje arabskie pod przewodnictwem Arabii Saudyjskiej. Obecnie stolicę kraju, Sanę, kontrolują Huti, którzy wezwali właśnie UNESCO do ratowania dziedzictwa Sany. Huti informują, że w ciągu ostatnich tygodni częściowo lub całkowicie zawaliło się 111 budynków w Starym Mieście. Wojna domowa w Jemenie to obecnie jeden z najpoważniejszych kryzysów humanitarnych. Kilka milionów osób zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów, większość Jemeńczyków cierpi głód lub niedożywienie. « powrót do artykułu
  22. We Florencji ponownie zaczęto wykorzystywać „winne okienka”, niewielkie otwory w ścianach, przez które można było kupić wino. Obecnie ofertę rozszerzono też na lody i inne drobne przekąski. „Winne okienka” powróciły do łask po kilku wiekach zapomnienia, a wszystko dzięki epidemii koronawirusa. Dzieje okienek sięgają roku 1559, kiedy to książę Florencji Cosimo I zezwolił właścicielom winnic na sprzedaż wina bezpośrednio klientom, z pominięciem pośredników i karczm. Bogaci właściciele winnic, nie chcąc wpuszczać ludzi z ulicy do swoich pałaców, wybili w ich ścianach niewielkie okienka, z których prowadzili sprzedaż. Okienka były zamykane drewnianymi drzwiczkami. W godzinach pracy „winnych okienek” każdy mógł do nich zapukać, służący otwierał okienko, brał od klienta butelkę, którą wypełniał winem, i inkasował opłatę. Już kilkadziesiąt lat później, w latach 30. XVII wieku „winne okienka” przydały się podczas epidemii dżumy. Można było sprzedawać wino bez kontaktu z klientem. Zastosowano też wówczas dodatkowe środki ostrożności. Monety trafiały do metalowego pojemnika, gdzie były obmywane octem. Zrezygnowano też z pobierania butelek na wymianę, a ci klienci, którzy upierali się, by napełniano ich własne butelki, byli obsługiwani przez metalową rurę, którą lano wino. Z czasem „winne okienka” utraciły swoje funkcje. W czasie powodzi wlewała się przez nie woda, rodziny zmieniały miejsce zamieszkania, a ich następcy nie potrzebowali okienek, prowadzono remonty budynków, w czasie których okienka zamurowywano. Do dzisiaj we Florencji przetrwało ponad 150 „winnych okienek”. Teraz część z nich znowu jest używana zgodnie ze swoim przeznaczeniem. « powrót do artykułu
  23. Amerykańscy naukowcy opracowali smartwatch, który w czasie rzeczywistym monitoruje poziom leku, w tym wypadku paracetamolu, w pocie. Specjaliści przekonują, że tę ubieralną technologię można wykorzystać do spersonalizowania leczenia: do wyboru idealnego leku czy dawki/czasowania zażywania. Autorzy publikacji z pisma PNAS wyjaśniają, że obecnie leki są projektowane i przepisywane w oparciu o średnią skuteczność. Istnieją wskazania dot. wagi i wieku pacjenta, ale należy pamiętać o tym, że poza tymi podstawowymi zmiennymi istnieją również inne ważne czynniki. Skład chemiczny naszego organizmu nieustannie się zmienia, w zależności od tego, co zjedliśmy i jak dużo ćwiczyliśmy. Poza tymi dynamicznymi czynnikami w grę wchodzi także genetyka, która oddziałuje np. na szybkość wchłaniania, działania i wydalania leków. Badacze tłumaczą, że obecnie wysiłki w kierunku personalizacji dawkowania leku bazują na powtarzalnym pobieraniu krwi. Próbki są następnie przesyłane do centralnych laboratoriów. Takie rozwiązanie jest jednak niewygodne, czasochłonne, inwazyjne i drogie. Z tego względu stosuje się je tylko w rzadkich przypadkach w niewielkiej grupie chorych. Chcieliśmy stworzyć ubieralną technologię, która pozwoli na stałe i nieinwazyjne śledzenie stężenia leku w organizmie. W ten sposób można by dostosować optymalną dawkę i czasowanie do poszczególnych osób. Stosując spersonalizowane podejście, można poprawić skuteczność terapii - podkreśla prof. Sam Emaminejad z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA). Ze względu na niewielkie rozmiary molekularne wiele leków trafia do potu; tutejsze stężenia dobrze oddają ich stężenie we krwi. To dlatego naukowcy z UCLA i Szkoły Medycyny Uniwersytetu Stanforda opracowali smartwatch z czujnikiem, który analizuje próbki potu. Amerykanie monitorowali wpływ paracetamolu na ludzi na przestrzeni kilku godzin. Stymulowali gruczoły potowe nadgarstka za pomocą lekkiego prądu. Dzięki temu mogli śledzić zmiany składu chemicznego organizmu bez proszenia badanych o ćwiczenie. Ponieważ leki mają unikatową sygnaturę elektrochemiczną, czujnik można zaprojektować w taki sposób, by w danym czasie monitorował poziom określonej substancji. Ta technologia wszystko zmienia. Stanowi znaczący krok naprzód w kierunku spersonalizowanego leczenia. Pojawiające się rozwiązania farmakogenomiczne, które pozwalają wybrać lek w oparciu o genetykę danej osoby, zademonstrowały już swoją użyteczność w poprawianiu efektywności leczenia. W połączeniu z naszą ubieralną technologią, która pomaga zoptymalizować dawki, możemy naprawdę zindywidualizować nasze podejście do farmakoterapii - opowiada prof. Ronald W. Davis ze Szkoły Medycyny Uniwersytetu Stanforda. Opisywane badanie było wyjątkowe pod tym względem, że pozwalało trafnie wykrywać unikatowy sygnał elektrochemiczny leku na tle sygnałów innych cząsteczek, które mogą się znajdować w układzie krążenia, niekiedy w stężeniu większym niż sam lek - zaznacza Shyu Lin, doktorant z UCLA. Jak dodaje Emaminejad, można by w ten sposób badać systematyczność zażywania leków, a także wykrywać ich nadużywanie. « powrót do artykułu
  24. Chiński gigant Huawei przyznaje, że w wyniku amerykańskich sankcji został zmuszony do zaprzestania produkcji swoich najbardziej zaawansowanych układów scalonych do smatrfonów. Produkcja highendowego Kirin 9000 zostanie wstrzymana 15 września. Huawei stała się elementem rozgrywki politycznej pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem. Władze USA twierdzą, że firma – założona przez byłego inżyniera pracującego dla chińskiej armii – stanowi poważne zagrożenie dla cyberbezpieczeństwa. W związku z tym na przedsiębiorstwo nałożono sankcje, odcinając je od amerykańskich technologii i podzespołów. Na przedsiębiorstwa z całego świata nałożono zakaz wykorzystywania amerykańskiej technologii do produkcji podzespołów dla Huawei. W związku z tym największy producent układów scalonych na zlecenie, firma Taiwan Semiconductor Manufacturing, przestała przyjmować zlecenia od Huawei. Gdyby tego nie zrobiła rząd USA mógłby nałożyć sankcje i na nią. Huawei nie jest w stanie samodzielnie produkować układów scalonych dla smartfonów. Naciskowi Waszyngtonu poddał się też Londyn, który zadeklarował, że do roku 2027 usunie ze swoich sieci wszystkie urządzenia Huawei. Decyzję taką podjęto pomimo gróźb ze strony Pekinu. Australia i Japonia podjęły kroki w kierunku odgórnego zablokowania Chińczykom możliwości brania udziału w rozwoju krajowych sieci telekomunikacyjnych. Również europejskie telekomy, jak norweski Telenor czy szwedzka Telia zaczęły pomijać Huawei przy przetargach. « powrót do artykułu
  25. FBI wydało oficjalne ostrzeżenie przed atakami, jakie na prywatne i rządowe cele w USA przeprowadza elita irańskich hakerów powiązanych z rządem w Teheranie. W ostrzeżeniu nie pada nazwa grupy, jednak dziennikarze nieoficjalnie dowiedzieli się, że chodzi o grupę zwaną Fox Kitten lub Parasite, która jest od dłuższego czasu obserwowana przez międzynarodową społeczność zajmującą się cyberbezpieczeństwem. Grupa ta to elitarny zespół, którego zadaniem jest przygotowanie pola pod działania innych irańskich organizacji hakerskich. Fox Kitten przygotowują „przyczółki”, z których mogą działać takie grupy jak APT33 (Shamoon), Oilrig (APT34) czy Cnafer. Fox Kitten atakują najbardziej zaawansowany sprzęt sieciowy, wykorzystując najnowsze odkryte w nim dziury. Do ataków dochodzi bardzo szybko po odkryciu luk. Hakerzy liczą na to, że właściciele urządzeń nie zdążyli ich jeszcze załatać. Jako, że mówimy o kosztownym sprzęcie, to oczywistym jest, że to sprzęt działający w sieciach rządowych oraz dużych prywatnych firm. Po udanym ataku na urządzeniu instalowane są tylne drzwi, przez które inni mogą kontynuować ataki. Wiadomo, że Fox Kitten stosują taką taktykę co najmniej od roku, kiedy to zaatakowali servery VPN firm Fortinet, Pulse Secure, Palo Alto Networks oraz Citrix. FBI ostrzega przed powtórzeniem tych ataków oraz przed możliwymi atakami na BIG-IP firmy F5 Networks, w którym odkryto luki. Już teraz wiadomo, że w ubiegłym tygodniu agenci FBI zostali wezwani do dwóch amerykańskich firm, w których doszło do udanych ataków przeprowadzonych przez Fox Kitten. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...