Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. We wrześniu w Kielcach odbędzie się jedyny na świecie tegoroczny turniej kosmiczno-robotyczny ERC Space and Robotics Event. Wszelkie inne tego typu imprezy zostały odwołane po wybuchu pandemii koronawirusa. Światowe turnieje robotyczne, na czele z międzynarodowymi zawodami URC odbywającymi się na pustyni w amerykańskim stanie Utah, zdecydowały o anulowaniu lub ograniczeniu tegorocznych edycji jedynie do weryfikacji dokumentacji. Tymczasem przygotowania do szóstej edycji prestiżowych zawodów ERC, do której zgłosiło się 45 drużyn z 15 krajów świata idą pełną parą. Podczas finału wydarzenia zaplanowanego na 11–13 września br. zespoły zmierzą się w konkurencjach terenowych, które – po raz pierwszy w historii ERC – zostaną przeprowadzone w nowej, zdalnej formule. Zmagania uczestników, sterujących za pomocą platformy symulacyjnej robotem znajdującym się fizycznie na torze marsjańskim w Kielcach, będzie można śledzić w ramach internetowej transmisji na żywo. Nowa, hybrydowa formuła ERC ma umożliwić start w zawodach wszystkim chętnym zespołom, niezależnie od tego w którym miejscu kuli ziemskiej będą znajdować się we wrześniu. ERC jest i zawsze było wydarzeniem skupiającym uczestników z całego świata. Nie wyobrażamy sobie sytuacji, w której jedna z drużyn musiałaby zrezygnować z udziału, bo straciła fundusze sponsorskie na przyjazd lub nie mogła dokończyć budowy robota ze względu na zamknięte uczelnie. Dlatego zdecydowaliśmy się na organizację wydarzenia w formie hybrydowej. To nasz świadomy krok w kierunku wyrównywania szans na uczestnictwo i zdobycie bezcennego doświadczenia w realizacji projektów robotyczno-kosmicznych, jakie daje udział w ERC . Trzymam kciuki za cały projekt, który po raz kolejny potwierdza potencjał innowacyjności jaki tkwi w naszym regionie – tłumaczy Łukasz Wilczyński z Europejskiej Fundacji Kosmicznej. W ramach tegorocznej odsłony zawodów zaprojektowana zostanie wirtualna platforma odwzorowująca w najdrobniejszych detalach, zbudowany już w zeszłym roku, największy sztuczny tor marsjański. Za jej pośrednictwem drużyny będą miały za zadanie stworzyć odpowiednie algorytmy i zaprogramować robota do startu w rywalizacji. Następnie, sterując zdalnie pojazdem poruszającym się fizycznie po torze zlokalizowanym na kampusie Politechniki Świętokrzyskiej, zawodnicy wezmą udział w dwóch konkurencjach terenowych, odzwierciedlających zadania wykonywane przez łaziki na powierzchni Marsa. Symulacje robotyczne to teraźniejszość sektora kosmicznego i przyszłość robotyki – także przemysłowej. Hybrydowa formuła zawodów doskonale wpasowuje się w aktualne trendy w dziedzinie automatyki i robotyki, które stawiają autonomiczność projektowanych urządzeń w centrum uwagi. W ten sposób jeszcze mocniej przybliżamy ERC do standardów, według których branże wysokich technologii testują nowe rozwiązania mające znaleźć zastosowanie na Ziemi i poza nią – mówi Marcin Perz, prezes Specjalnej Strefy Ekonomicznej „Starachowice” S.A., współorganizatora wydarzenia ERC. Andrzej Bętkowski, Marszałek Województwa Świętokrzyskiego, drugiego współorganizatora wydarzenia dodaje: Nasz region jak w soczewce skupia wszystkie elementy potrzebne do rozwoju konkurencyjnej i innowacyjnej gospodarki. Łącząc w sobie bogatą spuściznę historyczną Centralnego Okręgu Przemysłowego z potencjałem młodych i ambitnych umysłów konsekwentnie rozwijamy specjalizacje w ramach nowych gałęzi przemysłu. Wsparcie ERC to dla nas wyraz zaangażowania w budowę porozumienia i współpracy między sektorami nauki i biznesu. Pandemia wywołana koronawirusem doświadczyła boleśnie sektor turystyki, także tej biznesowej. Wiele międzynarodowych wydarzeń, targów czy konferencji zostało anulowanych. Dlatego tym bardziej cieszy fakt, że organizatorzy ERC sięgnęli do innowacyjnych pomysłów i jako jedni z nielicznych postawili na dostosowanie formuły do zaistniałej sytuacji, nie tracąc przy tym charakteru projektu – chwali organizatorów Poseł na Sejm RP Krzysztof Lipiec. Zespoły, które najlepiej poradzą sobie w tegorocznej rywalizacji zostaną nagrodzone. Organizatorzy przewidują także wyróżnienia w dodatkowych kategoriach. Relacja zarówno z rywalizacji na torze marsjańskim, jak i ceremonii zamknięcia ERC 2020 będzie transmitowana na żywo w dwóch językach m.in. na stronie internetowej ERC, a studio komentatorskie ponownie poprowadzi Piotr Kosek z największego astronomicznego programu internetowego „Astrofaza”. Jego zeszłoroczną trzydniową relację z wydarzenia obejrzało do tej pory ponad 85 tys. osób. W skład każdej edycji ERC Space and Robotics Event, oprócz międzynarodowych zawodów robotów mobilnych, wchodzi również Strefa Pokazów Naukowo-Technologicznych otwarta dla szerokiej publiczności. W tym roku również jej nie zabraknie. Na terenie kampusu Politechniki Świętokrzyskiej pojawi się kilkadziesiąt namiotów wypełnionych po brzegi atrakcjami dla entuzjastów kosmosu, nauki i nowych technologii w każdym wieku. Odwiedzający będą mogli wziąć udział w mini warsztatach oraz interaktywnych prezentacjach urządzeń, stworzonych w oparciu o zaawansowane technologie. W trosce o bezpieczeństwo uczestników wydarzenia, część programu tegorocznej Strefy obejmująca prelekcje popularnonaukowe, wykłady ze specjalnymi gośćmi, a także pokazy filmów będzie dostępna wyłącznie w formie online. Dodatkowo studio Pyramid Games S.A. zorganizuje e-turniej, którego uczestnicy wcielą się w rolę mechaników naprawiających i konserwujących łaziki w jednej z pierwszych kolonii marsjańskich w grze Mars Rover Simulator. Podobnie jak w zeszłym roku, szóstej edycji ERC towarzyszyć będzie konferencja mentoringowo-biznesowa, na program której składać się będą wykłady gości specjalnych, spotkania biznesowe oraz warsztaty projektowe dla zawodników. Konferencja zostanie realizowana w formule hybrydowej: część wystąpień odbędzie się na miejscu wydarzenia, czyli w Auli Głównej Politechniki Świętokrzyskiej, a całość programu będzie transmitowana na żywo w Internecie. Współorganizatorami ERC 2020 są Europejska Fundacja Kosmiczna, Specjalna Strefa Ekonomiczna „Starachowice” S.A., Politechnika Świętokrzyska, Województwo Świętokrzyskie przy wsparciu Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, które dofinansowało projekt z programu „Społeczna odpowiedzialność nauki” Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Honorowy patronat nad wydarzeniem objęło Ministerstwo Rozwoju. Gospodarzem wydarzenia jest Miasto Kielce. « powrót do artykułu
  2. Zespół naukowy prowadzony przez profesor Lindy Elkins-Tanton z Arizona State University zdobył pierwszy dowód na to, że intensywne palenie się węgla na Syberii mogło być główną przyczyną największego wymierania w historii Ziemi – wymierania permskiego. Wyniki badań opublikowano na łamach pisma Geology. Naukowcy skupili się na badaniach skał wulkanicznych w syberyjskich trapach. Trapy te to największe na Ziemi pokrywy lawowe. Powstały one w wyniku jednego z najbardziej intensywnych okresów erupcji wulkanicznych z ostatnich 500 milionów lat. Erupcje trwały przez niemal 2 miliony lat i wyznaczyły granicę pomiędzy permem a triasem. Trapy syberyjskie pokrywają obecnie 2 miliony kilometrów kwadratowych, a ich miąższość sięga 3700 metrów. Pierwotnie trapy mogły pokrywać nawet 7 milionów km2. Do powstania trapów doszło około 252 miliony lat temu, a w wyniku erupcji, które je utworzyły, zginęło nawet 96% gatunków morskich i do 70% lądowych kręgowców. Obliczenia dotyczące temperatury oceanów wskazują, że w szczytowym okresie wymierania na Ziemi doszło do śmiercionośnego ocieplenia klimatu, a temperatura wody w oceanach na równiku sięgnęła 40 stopni Celsjusza. Po takiej katastrofie ekosystem odradzał się przez miliony lat. Jedna z obecnie obowiązujących hipotez mówi, że globalne ocieplenie zostało spowodowane przez zapłon olbrzymich pokładów węgla. Elkins-Tanton i jej zespół postanowili poszukać potwierdzenia tej hipotezy właśnie w trapach syberyjskich. W jednym z artykułów naukowych trafili na informację o istnieniu wypiętrzeń trapów w okolicach rzeki Angara. Naukowcy udali się więc w tamten region. Znaleźliśmy rzeczne klify składające się wyłącznie ze skał wulkanicznych. Otaczały one brzegi rzeki na długości setek kilometrów. Z geologicznego punktu widzenie to coś wyjątkowego, mówi Elkins-Tanton. Naukowcy wracali na Syberię przez sześć kolejnych lat. W czasie swoich badań zebrali około 500 kilogramów skał, które zostały poddane analizie przez zespół 30 uczonych z 8 krajów. Badania wykazały, że w skałach znajdują się ślady spalonego drewna oraz węgla. Elkins-Tanton poprosiła o pomoc Steve'a Grasby'ego z Geological Survey of Canada, który wcześniej znalazł podobne ślady w skałach zebranych na arktycznej kanadyjskiej wyspie. Okazało się, że ślady z trapów syberyjskich są bardzo podobne do tych z Kanady i pochodzą z tego samego okresu. Nasze badania wykazały, że magma trapów syberyjskich zawiera w sobie węgiel i materiał organiczny. To bezpośredni dowód, że podczas erupcji magmy doszło do spalenia olbrzymich ilości węgla i materiału organicznego, stwierdza Elkins-Tanton. « powrót do artykułu
  3. Badania tomograficzne i dyfrakcyjne monet z terenu niegdysiejszej Bułgarii Wołżańsko-Kamskiej rzuciły nieco światła na historię tego państwa. Projekt jest wspólnym przedsięwzięciem naukowców z Kazańskiego Uniwersytetu Państwowego, Zjednoczonego Instytutu Badań Jądrowych w Dubnej oraz Instytutu Archeologii Halikowa Tatarstańskiej Akademii Nauk. Bułgaria Wołżańsko-Kamska, państwo istniejące między VII a XIII w. na obszarze dorzeczy Wołgi i Kamy, nawiązało rozbudowane stosunki handlowe z sąsiednimi regionami. Rozwinął się lokalny system monetarny, w obiegu znajdowały się też monety bite gdzie indziej. Potwierdzają to liczne znaleziska ze stanowisk w miastach i osadach. Monety są bogatym źródłem cennych wiadomości historycznych. Ich skład chemiczny może zapewnić dane nt. złóż rudy srebra, z których pozyskano materiał; w ten sposób można je dopasować do konkretnego okresu czy zidentyfikować falsyfikaty. Wewnętrzna struktura monet zapewnia z kolei wgląd w techniczne aspekty bicia, np. szybkość chłodzenia metalu. Określamy skład chemiczny monet, a także budowę wewnętrzną: obecność powłok, warstw i innych heterogeniczności [...] - wyjaśnia Bułat Bakirow. W tym celu wykorzystujemy metody dyfrakcji i tomografii neutronowej. Tym razem rosyjscy naukowcy zajęli się dwiema monetami: samanidzkim multidirhemem z pierwszej połowy X w. oraz srebrnym XIV-w. dirhemem z okresu rządów Bułata Timura. Bułat Timur pochodził z możnego rodu Złotej Ordy. Doszedł do władzy na terenach dawnej Bułgarii Kamskiej w czasie chwilowego zamętu i osłabienia Złotej Ordy. Jako, że nie był Czyngisydą, nie mógł być chanem. Nosił tytuł emira. Okazało się, że obie monety powstały ze stopu miedzi i srebra. Samanidzki multidirhem zawiera dużo miedzi - średnia zawartość objętościowa miedzi wynosi 50%. Miedź i srebro są rozmieszczone nierównomiernie, co może być związane zarówno z cechami charakterystycznymi samej rudy, jak i procesu bicia. W odróżnieniu od multidirhema dirhem składa się niemal wyłącznie ze srebra; objętościowa zawartość miedzi była bardzo niska - 5,2%. Dane dotyczące tej monety pozostają w zgodzie z wynikami badań monet Złotej Ordy z tej epoki. W najbliższej przyszłości zespół planuje rozszerzyć zakres badanych próbek. Szczegółowe wyniki badań ukazały się w Journal of Surface Investigation: X-ray, Synchrotron and Neutron Techniques. « powrót do artykułu
  4. Naukowcy z Uniwersytetu Oksfordzkiego poinformowali, że znaleźli pierwszy lek, który zmniejsza ryzyko zgonu z powodu COVID-19. Co więcej, lekiem tym jest tani, powszechnie dostępny kortykosteroid deksametazon. Duże badania kliniczne wykazały, że znacząco zmniejsza on ryzyko śmierci w ciężkim przebiegu COVID-19. Co prawda pełne dane z badań nie zostały jeszcze upublicznione, ale wielu komentatorów już mówi o przełomie. Uzyskaliśmy bardzo zaskakujące, ale naprawdę bardzo przekonujące wyniki, mówi Martin Landray z University of Oxford, który jest jednym z głównych badaczy projektu Recovery, w ramach którego badano deksametazon. Jak zauważa Devi Sridhar z Uniwersytetu w Edynburgu, jeśli uzyskane wyniki się potwierdzą, to mamy do czynienia z rzeczywistym przełomem. Będziemy mieli bowiem do dyspozycji już zatwierdzony lek, który ratuje życie krytycznie chorych pacjentów, a który jest dostępny nawet w ubogich krajach. W ramach projektu Recovery badane są już istniejące leki pod kątem ich przydatności w walce z COVID-19. W badaniach deksametazonu wzięło udział 2104 pacjentów, którzy przez 10 dni otrzymywali niewielką dawkę 6 miligramów leku dziennie. Po tym czasie porównano liczbę zgonów w grupie przyjmującej deksametazon i w grupie kontrolnej, składającej się z 4321 pacjentów leczonych standardowymi metodami. Okazało się, że w grupie przyjmującej deksametazon odsetek zgonów wśród pacjentów podłączonych do respiratorów był o 1/3 niższy niż w grupie kontrolnej, a wśród pacjentów korzystających z innych form suplementacji tlenem zanotowano o 1/5 mniej zgonów niż w grupie kontrolnej. Nie zauważono, by lek w jakikolwiek sposób pomagał pacjentom, którzy w przebiegu COVID-19 nie wymagają podawania tlenu. Wszystko wskazuje na to, że deksametazon jest znacznie skuteczniejszy niż remdesivir, jedyny jak dotąd lek, który w randomizowanych próbach klinicznych dowiódł swojej skuteczności w walce z COVID-19. Remdesivir przyspiesza powrót do zdrowia u krytycznie chorych pacjentów, jednak nie odnotowano, by w sposób jednoznaczny zmniejszał odsetek zgonów. Część specjalistów wyraziło rozczarowanie, że naukowcy z Oksfordu nie opublikowali jeszcze szczegółowych wyników swoich badań. Ci mówią, że chcieli jak najszybciej przekazać dobrą wiadomość, a obecnie dopracowują szczegóły swojej publikacji na ten temat. Mamy tutaj pewną sprzeczność pomiędzy koniecznością ustalenia wszystkich szczegółów i wyliczenia wszystkiego do kilku miejsc po przecinku, a potrzebą przekazania opinii publicznej informacji, która będzie miała znaczenie w praktyce klinicznej, stwierdza Landray. Uczony wyjaśnia, że założono, iż do badań nad deksametazonem zostanie zrekrutowanych co najmniej 2000 pacjentów, którym zostanie podany lek, oraz co najmniej 4000 osób z grupy kontrolnej. Takie liczby dawały bowiem 90% szansy, że jeśli lek działa, to pozwoli on zredukować liczbę zgonów o co najmniej 18%. Gdy założony próg został przekroczony, naukowcy przerwali testy i zajęli się opracowywaniem danych. "Liczby mogą się nieco zmienić, gdy już skończymy wszystkie analizy statystyczne, ale główne przesłanie badań się nie zmieni", zapewnia Landray i dodaje, że pełna analiza powinna zostać upubliczniona w ciągu 10 dni. « powrót do artykułu
  5. Planety powstają wokół młodych gwiazd znacznie szybciej, niż sądzono. Z nowych badań wynika, że formują się one w czasie krótszym niż 500 000 lat. Spostrzeżenie to może rozwiązać problem trapiący astronomów od 2018 roku, kiedy to zauważono, że w miejscach tworzenia się planet jest zbyt mało, by mogły się one narodzić. Uchwycenie tworzącej się planety jest bardzo trudne, gdyż jej gwiazda i otaczający ją dysk protoplanetarny dają znacznie silniejszy sygnał niż rodząca się niewielka planeta. Autorzy wcześniejszych badań, chcąc sprawdzić, jak dużo materiału znajduje się w dysku protoplanetarnym, wykorzystywali Atacama Large Milimeter/submilimeter Array (ALMA) i badali dyski wokół gwiazd liczących sobie od 1 do 3 milionów lat. Uzyskane wyniki wskazywały, że masa dysku nie pozwala na utworzenie nawet jednej planety wielkości Jowisza. To zaś wskazywało, że albo astronomowie nie dostrzegają jakiegoś rezerwuaru materii, albo powinni przyjrzeć się jeszcze młodszym gwiazdom. Autor najnowszych badań, Łukasz Tychoniec, student z Leiden Observatory, uznał, że zamiast szukać zaginionej masy, trzeba badać młodsze gwiazdy. Wraz z kolegami wykorzystał ALMA oraz Very Large Array (VLA) i za ich pomocą przyjrzał się 77 protogwiazdą z obłoku molekularnego Perseusza. To gigantyczny region formowania się gwiazd, który znajduje się w odległości zaledwie 1000 lat świetlnych od Ziemi. Obserwowane przez Tychońca gwiazdy miały od 100 do 500 tysięcy lat. Obserwacje wykazały, że dyski protoplanetarne tak młodych gwiazd zawierają o cały rząd wielkości więcej materiału niż dyski gwiazd starszych o zaledwie 1–2 miliony lat. Astrofizyk Megan Andsell z NASA mówi, że fakt przeprowadzenia badań na dużej próbce gwiazd oraz wykorzystanie dwóch narzędzi, które działają w nieco innych długościach fali, powoduje, iż badania Tychońca wnoszą znaczący wkład w zrozumienie formowania się planet. Uczona zauważa jednak, że byłoby lepiej zbadać regiony formowania się gwiazd w różnych obłokach molekularnych, gdyż być może w obłoku Perseusz panują wyjątkowe warunki środowiskowe. Tychoniec zapowiada, że wraz z zespołem ma zamiar bardziej szczegółowo przyjrzeć się jeszcze większej liczbie młodych gwiazd. « powrót do artykułu
  6. Naukowcy z Uniwersytetu Ben-Guriona oraz Instytutu Weizmanna poinformowali o opracowaniu techniki podsłuchu z... drgań żarówki znajdującej się w pokoju, w której prowadzona jest rozmowa. Wywołane dźwiękiem zmiany ciśnienia powietrza na powierzchni wiszącej żarówki powodują jej niewielkie drgania, które można wykorzystać do podsłuchu w czasie rzeczywistym, stwierdzili naukowcy. Metoda została opisana w najnowszym numerze Science i zostanie zaprezentowana podczas wirtualnej konferencji Black Hat USA 2020, która odbędzie się w sierpniu. Podobne metody podsłuchu były już opisywane. Jednak wiele takich metod albo nie działa w czasie rzeczywistym, albo nie jest pasywnych, co oznacza, że konieczne jest wykorzystanie np. światła lasera, które może nas zdradzić. Metoda „lamphone” jest i pasywna i działa w czasie rzeczywistym. Ben Nassi i jego koledzy prowadzili swoje eksperymenty za pomocą teleskopów (o średnicach luster 10, 20 i 35 centymetrów), które umieścili w odległości 25 metrów od „podsłuchiwanej” żarówki. W zestawie do podsłuchu znalazł się jeszcze elektrooptyczny czujnik Thorlabs PDA100A2, a celem była 12-watowa żarówka LED. Żarówka wibrowała w reakcji na dźwięki w pomieszczeniu. Wibracje te znajdowały swoje odzwierciedlenie w zmianach sygnału świetlnego rejestrowanego przez czujnik umieszczony przy okularze teleskopu. Zbierane sygnały zmieniane są z analogowych na cyfrowe, a następnie przetwarzane przez oprogramowanie odfiltrowujące szumy. Jest ono wspomagane przez Google Cloud Speech API rozpoznające ludzką mowę oraz aplikacje takie jak Shazam czy SoundHound, których zadaniem jest rozpoznawanie utworów muzycznych. Podczas swoich eksperymentów naukowcy byli w stanie zebrać różne dźwięki w podsłuchiwanego pomieszczenia, w tym rozpoznać piosenki Let it Be Beatlesów czy Clocks Coldplay oraz przemówienie prezydenta Trumpa We will make America great again. Autorzy nowej techniki podsłuchu mówią, że sprawdzi się ona na odległość większą niż 25 metrów. Należy użyć większego teleskopu lub innego konwertera analogowo-cyfrowego. Przeciwdziałać podsłuchowi można przyciemniając światło, gdyż metoda ta tym słabiej działa im mniej światła przechwytuje czujnik, lub używając cięższej żarówki, która mniej drga pod wpływem dźwięku. Zaprezentowany przez Izraelczyków sposób podsłuchu ma sporo ograniczeń. Przede wszystkim teleskop musi widzieć bezpośrednio światło emitowane z żarówki. Można więc zgasić światło czy zaciągnąć kotary. Jednak mimo tych niedoskonałości powyższa praca pokazuje, że z jednej strony warto rozważyć możliwość wykorzystania różnych źródeł światła w technikach podsłuchowych, z drugiej zaś warto zastanowić się, w jaki sposób można przed takim podsłuchem się chronić. « powrót do artykułu
  7. Naukowcy z University of Nottingham stwierdzili, że niektóre szympansy mają w szkielecie serca kość - os cordis. Odkrycie to może mieć spore znaczenie dla metod dbania o ich zdrowie i ochrony. Biolodzy podkreślają, że dotąd os cordis opisano u pewnych przeżuwaczy, wielbłądowatych czy wydr, nigdy jednak u człowiekowatych. Wyniki badań opisano na łamach Scientific Reports. Dzikie szympansy są zagrożone. Skądinąd wiadomo, że choroby serca występują u niemal 70% trzymanych w niewoli dorosłych osobników. Zrozumienie budowy serca jest więc kluczowe dla odpowiedniej opieki medycznej. Do odkrycia doszło dzięki zastosowaniu kilku różnych technik, w tym mikrotomografii. U naszych szympansów os cordis była niewielka [...] - wyjaśnia dr Catrin Rutland. Naukowcy muszą zrozumieć, jaką funkcję os cordis pełni w sercu szympansów albo czy jej obecność wiąże się w jakiś sposób z chorobą kardiologiczną. Brytyjczycy zauważyli bowiem np., że częściej występowała u osobników z idiopatycznym włóknieniem mięśnia sercowego (ang. idiopathic myocardial fibrosis, IMF). [W przyszłości] powinna też zostać rozważona możliwość, że os cordis występuje u ludzi cierpiących na podobne zaburzenia sercowo-naczyniowe - mówi Rutland. Analizowano związki między obecnością os cordis, chrząstki sercowej (cartilago cordis) lub ektopowych zwapnień a poziomem IMF, wiekiem, płcią oraz wagą serca. W 4 sercach w obrębie trójkąta włóknistego prawego szkieletu serca wykryto pojedynczą hipergęstą strukturę. Skany w wysokiej rozdzielczości i badania histopatologiczne ujawniły 2 przypadki kości beleczkowych, 1 przypadek chrząstki szklistej oraz 1 przypadek ogniska zmineralizowanej metaplazji włóknisto-chrzęstnej (z kostnieniem śródchrzęstnym). U 4 osobników stwierdzono zaś liczne ogniska ektopowych zwapnień, głównie w obrębie ścian dużych naczyń. We wszystkich sercach z wyraźnym zwłóknieniem występowały twory chrzęstne lub kostne oraz podwyższony poziom kolagenu w tkankach przyległych do kości bądź chrząstki. Serca bez lub ze słabo zaawansowanym IMF nie wykazywały obecności os czy cartilago cordis. Nowe badanie pokazuje więc, że os i cartilago cordis występują u pewnych szympansów, szczególnie u dotkniętych IFM, i mogą wpływać na ryzyko arytmii i nagłej śmierci. Generalnie naukowcy wykazali, że hipergęsty obszar występował w sercu tak samic, jak i samców w różnym wieku. Na razie badania wykonano u zaledwie 16 osobników, dlatego konieczne są dalsze studia, które pokażą, jak bardzo os cordis jest rozpowszechniona w populacji. Dokładna funkcja cartilago bądź os cordis jest też niejasna u innych zwierząt. U bydła uznaje się, że os cordis wspiera normalny ruch zastawek w ciężkim sercu (nie została powiązana z chorobą sercowo-naczyniową). « powrót do artykułu
  8. Diego, żółw, który uratował swój podgatunek, wrócił do domu. Zwierzę przeniesiono wczoraj z ośrodka rozrodczego Galapagos National Park na wyspie Santa Cruz na niezamieszkałą Españolę, z której pochodzi. Wraz z nim na wyspę przewieziono 24 inne żółwie. Diego liczy sobie 100 lat, waży około 80 kilogramów, ma niemal 90 centymetrów długości i 1,5 metra wysokości. Strażnicy Parku Narodowego Wysp Galapagos szacują, że jest on przodkiem co najmniej 40% obecnej populacji żółwi słoniowych z Españoli (Chelonoidis hoodensis). W latach 60. na Españoli pozostało jedynie 14 Chelonoidis hoodensis: 12 samic i 2 samce. Zwierzęta żyły w zbyt wielkim oddaleniu od siebie, by mogły się rozmnażać i by populacja mogła przetrwać. Wszystkie zabrano do ośrodka rozrodu. Wkrótce potem okazało się, że w ogrodzie zoologicznym w San Diego w Kalifornii żyje jeszcze jeden samiec. Specjaliści sądzą, że został on zabrany z Galapagos w pierwszej połowie ubiegłego wieku przez ekspedycję naukową. Te 15 wspomnianych żółwi dało początek obecnej populacji. Na Españoli wypuściliśmy około 1800 żółwi i szacujemy, że dzięki naturalnej reprodukcji, populacja liczy obecnie około 2000 sztuk, mówi Jorge Carrion, dyrektor Parku Narodowego Galapagos. Prowadzony od kilkudziesięciu lat rozrodu Chelonoidis hoodensis okazał się sukcesem, a dużą rolę odegrał w nim właśnie Diego. Jego olbrzymi apetyt seksualny uratował podgatunek. Teraz żółw wrócił na wyspę, na której przyszedł na świat. Zanim tam jednak trafił on i inne żółwie został poddany dwutygodniowej kwarantannie, by upewnić się, że zwierzęta nie zaniosą na Españolę nasion roślin, które tam nie występują. Przed przybyciem tu ludzi populacja Ch. hoodensis liczyła 5-10 tys. osobników. Na całym archipelagu Galapagos żyło ponad 250 000 wielkich żółwi. Znamy 15 ich podgatunków, z czego 2 ostatnio wyginęły. Przed kilkoma laty informowaliśmy o śmierci ikony żółwi z Galapagos, Samotnego Georga, ostatniego przedstawiciela wielkich żółwi z Pinty. W XVIII i XIX w. na żółwie polowali bukanierzy, wielorybnicy i inni ludzie morza – wyjaśnia Linda Cayot, herpetolog będąca doradcą naukowym Galapagos Conservancy. Żółwie brano żywcem i umieszczano w ładowni, zdobywając w ten sposób świeże mięso na długie podróże. Żółwie mogą bowiem przeżyć nawet rok bez dostępu do pożywienia czy wody. « powrót do artykułu
  9. Początków historii ludzkiej innowacyjności zwykle poszukuje się na sawannach Afryki lub w Europie. Obszary tropikalne, mimo że wiemy, iż mają bogatą historię ludzkiej obecności, są pomijanie. Jak się okazuje, niesłusznie. Autorzy ostatnich badań znaleźli bowiem dowody na najstarsze poza Afrykę wykorzystanie łuku i strzał oraz, być może, wytwarzanie ubrań. A odkrycia dokonano w tropikach Sri Lanki. Naukowcy z niemieckiego Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka, australijskiego Griffith University oraz Departamentu Archeologii Sri Lanki udokumentowali najstarsze poza Afryką ślady użycia łuku i strzał. Pochodzą one sprzed 48 000 lat, są więc starsze niż analogiczna technologia znaleziona na terenie Europy. Dowodem na używanie łuku są znalezione kościane groty strzał, prawdopodobnie wykorzystywanych podczas polowań. To jednak nie wszystko. Odkryto też kościane narzędzia, które – zdaniem archeologów – mogły być wykorzystywane do produkcji sieci oraz ubrań. Jeśli naukowcy mają rację, to znacznie zmienia to nasz pogląd na to, jak niektóre dokonywane przez człowieka innowacje są powiązane ze środowiskiem. Jak zauważa współautor najnowszych badań, Patrick Roberts z Instytutu Plancka, wiele terenów Afryki, Azji, Australazji i Ameryki było pomijanych w dyskusji na temat początków ludzkiej kultury materialnej, takich jak opracowywanie nowych pocisków do polowania na zwierzęta czy innowacje kulturalne. Działo się tak z dwóch powodów. Z jednej strony w Europie mieliśmy bogatą sztukę jaskiniową i zabytki materialne wskazujące na ludzką innowacyjność, konieczną do przetrwania w chłodnym klimacie. W Afryce mieliśmy zaś stare zabytki materialne dowodzące innowacyjności oraz liczne artystyczne i symboliczne przedstawienia pochodzące z sawann i wybrzeży, dowodzące rozwoju kulturowego i technologicznego. Zrodziło się więc przekonanie, że to surowy klimat, a także sawanny oraz wybrzeża są siłą napędową wczesnych innowacji technologiczny i kulturowych. Jednak w ciągu ostatnich dwóch dekad zdobywaliśmy coraz więcej dowodów na to, że wcześni ludzie potrafili zaadaptować się również do ekstremalnych środowisk i po opuszczeniu Afryki zamieszkiwali zarówno pustynie jak i lasy tropikalne. Autorzy najnowszych badań przeanalizowali świetnie zachowane narzędzia znalezione już wcześniej w jaskini Fa-Hien Lena. Jaskinia ta znajduje się głęboko w lasach tropikalnych Sri Lanki. Jak mówi współautor badań, Oshan Wedage Fa-Hien Lena wyrasta na jedno z najważniejszych stanowisk archeologicznych Azji Południowej. Znajdują się tam szczątki naszych przodków, ich narzędzia oraz upolowane przez nich zwierzęta. Szczególnie interesującym znaleziskiem było odkrycie jedno- i dwustronnie zaostrzonych kościanych narzędzi. Ich odkrywcy wysunęli hipotezę, co do przeznaczenia tych artefaktów, jednak wówczas brakowało odpowiednio potężnych mikroskopów, by je zbadać. Udało się to dopiero teraz. Michelle Langley z Griffith University specjalizuje się w mikroskopowym badaniu narzędzi z plejstocenu. Uczona stwierdziła, że pęknięcia na czubkach wskazują na zniszczenie w wyniku silnego uderzenia. Takie ślady są widoczne na grotach strzał używanych do polowania. Analizowane dowody są starsze niż najstarsze ze znanych przykładów użycia strzał w Azji Południowo wschodniej, które pochodzą sprzed 32 000 lat. To najstarsze dowody na używanie tej technologii poza Afryką. To jednak nie wszystko. Po analizach mikroskopowych badacze stwierdzili, że inne artefakty wskazują, iż mieszkańcy Fa-Hien Lena zajmowali się połowem ryb w pobliskich strumieniach oraz wytwarzaniem sieci i ubrań. Mamy też dowody na produkcję kolorowych koralików oraz obrabianie muszli. Artefakty te pochodzą sprzed około 45 000 lat, są więc w podobnym wieku co podobne zabytki znane z Eurazji i Azji Południowo-Wschodniej, mówi Michelle Langley. Wszystkie dowody wskazują więc na istnienie w tropikach Azji Południowej złożonej wczesnej organizacji społecznej oraz innowacji technologicznych. Dowody ze Sri Lanki pokazują, że wynalazek łuku i strzał, ubrań oraz sztuki symbolicznej miał miejsce wiele razy i dokonał się w wielu różnych środowiskach, w tym w lasach tropikalnych Azji, dodaje współautor badań, Michael Petraglia. Ubrania mogły służyć ochronie przed komarami, a łuki i strzały były wykorzystywane nie do polowania na duże ssaki na sawannach Afryki czy równinach Europy, a do zabijania nadrzewnych ssaków czy gryzoni. Okazuje się zatem, że już dziesiątki tysięcy lat temu ludzie w wielu miejscach na świecie byli w stanie dokonywać niezależnych innowacji technologicznych i adaptować się do warunków środowiskowych, dzięki czemu ponad 10 000 lat temu H. sapiens pojawił się na niemal wszystkich kontynentach. « powrót do artykułu
  10. Rzadki mech zrostniczek wysmukły (Zygodon gracilis), który kurczowo trzyma się życia na metrze kwadratowym wapiennego klifu na jednej z wysp Haida Gwaii (Wysp Królowej Charolotty), powinien podlegać ochronie - twierdzi ekspert z Uniwersytetu Alberty. Jak podkreślają naukowcy, to jedyny znany habitat mchu w Ameryce Północnej. René Belland, który niedawno dokonywał oceny stanu mchu z Komitetem ds. Statusu Zagrożenia Dzikiej Przyrody w Kanadzie (ang. Committee on the Status of Endangered Wildlife in Canada, COSEWIC), uważa, że bez ochrony federalnej Z. gracilis wkrótce zginie. Przyszłość mchu stoi pod znakiem zapytania - podkreśla Belland i opowiada, że gdy go odkryto w latach 60., był całkowicie zdrowy. Niestety, niewielki spłachetek - jedyne znane miejsce, gdzie Z. gracilis występuje w Ameryce Północnej - został ocieniony przez drzewa, co napędziło wzrost glonów i porostów. COSEWIC rekomenduje, by na mocy Species at Risk Act mech został uznany przez rząd federalny za zagrożony, tak by można było opracować i wdrożyć plan ratunkowy, obejmujący m.in. wycięcie pewnych drzew. Zasługuje na ochronę, bo jest unikatowy. Z. gracilis jest rzadki również na świecie. Występuje w małych ilościach w pewnych częściach Europy. W Polsce zrostniczek wysmukły jest objęty ścisłą ochroną. Botanik podkreśla, że w światowym zasięgu gatunku tylko raz, w Anglii, znaleziono zrostniczka z zarodnikami [w rozwoju mchów wyróżnia się 2 następujące po sobie pokolenia: 1) gametofit, który wytwarza gametangia - plemnie i rodnie - i 2) sporofit wytwarzający zarodniki]. Nie jest jasne, jak kwestie związane z rozmnażaniem wyglądają w Kanadzie [...]. Fakt, że Z. gracilis przetrwał ostatnie 50 lat, w dodatku zaledwie na metrze kwadratowym klifu, jest fascynujący. Pojedynczą kolonię cechuje niewielka różnorodność genetyczna, co czyni ją podatną na zmianę klimatu. W odróżnieniu od torfowców (Sphagnum), zrostniczek wysmukły nie ma wartości komercyjnej. Ponieważ niezbyt dokładnie go zbadano, nie wiadomo, co mu sprzyja ani w jakie interakcje wchodzi ze środowiskiem. Jak wszystkie pozostałe gatunki jest [jednak] ważny dla miejsca, w którym żyje. Bez wątpienia wchodzi też w interakcje z innymi gatunkami, dając schronienie np. owadom. Zrostniczek wysmukły zapewnia prawdopodobnie te same korzyści środowiskowe, co inne mchy: pomaga zapobiegać erozji gleby na dnie lasów, działa jak naturalny filtr wodny, przechwytuje i magazynuje deszczówkę oraz inne typy opadów, a także uwalnia składniki odżywcze do gleby. « powrót do artykułu
  11. Archeolodzy z meksykańskiego Narodowego Instytutu Antropologii i Historii (INAH) znaleźli kamienną mapę, datowaną na lata pomiędzy 200 p.n.e. a 200 n.e. Zabytek odkryto w mieście Colima. Wyryta w wulkanicznej skale o wysokości 1,7 metra mapa przedstawia okoliczne tereny. Julio Ignacio Martinez de la Rosa mówi, że mapę zidentyfikowano dzięki charakterystycznemu wzorcowi oraz podobieństwu do podobnych zabytków znanych z tego regionu. Wioski zostały przedstawione w postaci wyżłobionych otworów. Widzimy też linie reprezentujące naturalne orograficzne i hydrologiczne cechy terenu. Skała z mapą skierowana jest w stronę wulkanu i ustawiona na osi północ-wschód. Archeolog Rafael Platas Ruiz, który ją analizował mówi, że przedstawia ona krajobraz południowych stoków wulkanu Colima. Wyraźnie widać na niej wąwozy i rzeki. "Bez wątpienia te kamienne mapy pozwalały zrozumieć okolice i zarządzać ziemią. Ponadto mogły być one sposobem na przekazywanie sobie informacji z pokolenia na pokolenie w czasach, gdy w okolicach tych nie znano jeszcze pisma", mówi uczony. Datowania zabytku dokonano na podstawie porównań z całym kontekstem archeologicznym okolicy i na tej podstawie stwierdzono, że pochodzi on z okresu późnego preklasycznego lub wczesnego klasycznego. « powrót do artykułu
  12. Polak, profesor Artur Ekert, wykorzystał chińskiego satelitę Micius do zabezpieczenia za pomocą splątania kwantowej dystrybucji klucza szyfrującego (QKD) na rekordową odległość 1120 kilometrów. Został on przesłany pomiędzy dwoma chińskimi obserwatoriami. Ekert już w swojej pracy doktorskiej wykazał, jak wykorzystać splątanie kwantowe do zabezpieczenia informacji. Obecnie uczony specjalizuje się w przetwarzaniu informacji w systemach kwantowo-mechanicznych. Satelita Micius został wystrzelony w 2016 roku. Generuje on kwantowo splątane pary fotonów. Już w 2017 roku Micius udowodnił, że jest w stanie wysłać splątane fotony do odbiorców oddalonych od siebie o 1200 kilometrów. Teraz wiemy, że możliwe jest też wykorzystanie go do kwantowej dystrybucji klucza szyfrującego (QKD) zabezpieczonej za pomocą splątania kwantowego. Ekert i jego grupa znacząco poprawili rekord w odległości kwantowej dystrybucji klucza szyfrującego. Dotychczas udało się go przesłać na odległość 100 kilometrów za pomocą światłowodu. Światłowody są dobre na średnie odległości, jakieś 30 do 50 kilometrów. Jednak generują zbyt duży szum na dłuższych dystansach, wyjaśnia uczony. Najnowszy system komunikacji charakteryzuje odsetek błędów rzędu 4,5%. To niezwykle ważna cecha przyszłych systemów komunikacji kwantowej, gdyż jakakolwiek próba jej podsłuchania skończy się zwiększeniem odsetka błędów. Zatem niezwykle ważne jest, by znajdował się on na niskim poziomie, gdyż w ten sposób łatwo będzie wyłapać dodatkowe błędy i odkryć próbę podsłuchu. Prace Ekerta i jego chińskich kolegów to pierwszy, ale niezwykle ważny krok w kierunku bezpiecznego kwantowego internetu. Jak czytamy na łamach Nature, QKD pozwala dobrze zabezpieczyć przesyłaną informację. W laboratoriach udało się go przesłać za pomocą światłowodu na odległość 404 kilometrów, jednak w praktyce granicą jest 100 kilometrów. Co prawda odległość tę można zwiększyć, ale wymaga to zastosowania przekaźników. Te zaś stanową słabe punkty systemu. Długodystansową kwantową dystrybucję klucza można by zabezpieczyć za pomocą splątania kwantowego, jednak to wymagałoby zastosowania kwantowych przekaźników, których technologia jest dopiero w powijakach i nie nadaje się do zastosowań w praktyce. Stąd też pomysł na wykorzystanie satelity, który pozwala wysłać dane na większą odległość bez konieczności uciekania się do pomocy zaufanych stacji przekaźnikowych. Dzięki wyspecjalizowanemu satelicie oraz obserwatoriom wyposażonym w odpowiednie urządzenia udało się dokonać zabezpieczonej splątaniem kwantowej dystrybucji klucza pomiędzy ośrodkami oddalonymi od siebie w linii prostej o 1120 kilometrów. Tempo przesyłania klucza wynosiło 0,12 bita na sekundę. Prędkość nie jest oczywiście imponująca, jednak Ekert i naukowcy z Hefei, Szanghaju, Chengdu i Singapuru wykazali, że można wysyłać superbezpieczne dane na duże odległości minimalizując liczbę urządzeń, przez które one przechodzą. « powrót do artykułu
  13. Zarówno otyłość brzuszna, jak i nadmiar tkanki tłuszczowej w innych miejscach na naszym ciele może być objawem chorobowym. Może także prowadzić do różnorodnych problemów zdrowotnych, takich jak zwyrodnienia kości i stawów czy cukrzyca. Chcąc zadbać o swoje zdrowie lub po prostu wysmuklić sylwetkę, korzystamy z programów treningowych  przechodzimy na dietę. Nie zawsze jest to jednak wystarczające rozwiązanie. W przypadku, gdy takie metody zawodzą lub gdy zależy nam na szybkim zrzuceniu nadmiarowych kilogramów, z pomocą przychodzą nam zabiegi liposukcji, dostępne w dobrych gabinetach medycyny estetycznej. Co to jest liposukcja infradźwiękowa N.I.L.? Wykonywana w gabinetach Bieńkowscy Clinic w Bydgoszczy liposukcja infradźwiękowa N.I.L. to zabieg stosunkowo nowy, jednak z każdym dniem coraz bardziej zyskujący na popularności. Do jego wykonania stosuje się wysokiej jakości urządzenia medyczne, oparte na technologii liposukcji wibracyjnej (tzw. wibroliposukcji). Zabieg polega na odessaniu tłuszczu z ciała pacjenta, jednak jest znacząco zmodyfikowany, w porównaniu do tradycyjnej metody przeprowadzania liposukcji. Klasyczna liposukcja to procedura medyczna przebiegająca w kilku etapach. Na początku lekarz medycyny estetycznej nacina skórę pacjenta i wprowadza do organizmu cienką kaniulę służącą do odsysania tłuszczu. Materiał zostaje w mechaniczny sposób oddzielony od innych tkanek, a następnie wyprowadzony na zewnątrz ustroju. Urządzenia służące do przeprowadzania liposukcji wibracyjnej mają wbudowaną głowicę pneumatyczną lipomatic, której zadaniem jest wprowadzenie końcówki kaniuli w ruch nutacyjny 3D. Pozwala to na odseparowanie i usunięcie komórek tłuszczowych bez uszkadzania sąsiadujących tkanek. Dzięki temu inwazyjność zabiegu zostaje znacząco ograniczona, a okres rekonwalescencji skrócony do niezbędnego minimum (4-8 dni). Średni czas trwania zabiegu wynosi około 2 godzin. Następnie pacjent zostaje przewieziony na obserwację i po upływie maksymalnie 24 godzin – zwolniony do domu. Pierwsze rezultaty są widoczne natychmiast po opuszczeniu gabinetu medycyny estetycznej, zaś ostateczny kształt sylwetki pacjenta stabilizuje się w ciągu następnych 45 dni. Po zabiegu mogą wystąpić efekty uboczne w postaci obrzęków i zasinień na skórze. Ustępują one jednak samoistnie w ciągu kilku dni. Zdjęcie szwów następuje po 7 dniach od zabiegu, natomiast blizny zanikają po około 4-6 miesiącach. Liposukcja N.I.L. to zabieg przeprowadzany w znieczuleniu ogólnym lub miejscowym. Ilość tłuszczu, jaki może zostać odessany w trakcie pojedynczej sesji wynosi od 1000 do 4000 ml. Istnieje także możliwość połączenia liposukcji z lipotransferem. Materiał pobrany od pacjenta może zostać wykorzystany w celu modelowania innych części ciała. Przykładowo tłuszcz pobrany z ud lub tzw. boczków może posłużyć do powiększenia piersi lub wypełnienia zapadniętych policzków. W gabinetach Bieńkowscy Clinic w Bydgoszczy zabiegi łączone cieszą się dużą popularnością wśród pacjentów. Dla kogo przeznaczona jest liposukcja infradźwiękowa N.I.L.? Liposukcja, czyli odsysanie tłuszczu, służy do modelowania sylwetki u osób, które z różnych przyczyn nie były w stanie uzyskać pożądanego efektu przy pomocy mniej inwazyjnych metod. Warunkiem przystąpienia do procedury medycznej jest wykonanie szeregu badań (przede wszystkim badań krwi), ogólny dobry stan zdrowia oraz wykluczenie wszelkich przeciwwskazań. Najczęściej wybierane przez pacjentów miejsca zabiegowe to: •    boczki, •    biodra, •    pośladki, •    uda i łydki, •    okolice kolan, •    okolice stawu skokowego, •    ramiona, •    podbródek, •    wzgórek łonowy, •    gruczoł piersiowy u mężczyzn (tzw. ginekomastia). Oprócz liposukcji infradźwiękowej, istnieją również inne, mniej lub bardziej inwazyjne metody redukcji tkanki tłuszczowej. Należą do nich m.in. liposukcja laserowa czy lipomasaż. Szczegółowe informacje na temat poszczególnych zabiegów znajdują się na stronie internetowej https://bienkowscyclinic.pl. « powrót do artykułu
  14. Reklama towarzyszy nam każdego dnia. Coraz więcej przedsiębiorców decyduje się na wybór bardzo zaawansowanych technologii marketingowych, które pozwolą przyciągnąć klienta. Mowa tu oczywiście o przekazie w formie cyfrowej. Podpowiadamy, którego usługodawcę warto wybrać i na co należy zwrócić szczególną uwagę. Postaw na doświadczenie Zanim zdecydujemy się na wybór usług marketingowych, powinniśmy dokładnie przeanalizować dostępne na rynku oferty i na tej podstawie wybrać usługi dostosowane do osobistych preferencji. Zdecydowanie warto stawiać na wsparcie doświadczonych reklamodawców, którzy bardzo dokładnie poznali branżę marketingową i cieszą się pozytywnymi opiniami ze strony zadowolonych klientów. Nie ulega wątpliwości, że dziś skuteczna reklama powinna być widoczna szczególnie w miastach i przekazywana w formie cyfrowej. Dlatego należy sprawdzić, czy dana firma dysponuje nowoczesnym sprzętem. Ważne kryterium wyboru stanowi również szeroki zakres usług. Jednak która firma zaoferuje takie możliwości? Doskonałą propozycją będzie oferta przygotowana przez doświadczonych ekspertów ze Screen Network. To znakomite rozwiązanie, aby dotrzeć do wielu klientów. Tak wiele możliwości Im szerszy asortyment usług, tym oferta firmy będzie bardziej atrakcyjna i dostosowana do potrzeb każdego z klientów. Bogate i zróżnicowane menu usług to niekwestionowany atut Screen Network. Ogromną popularnością cieszy się system Digital Out of Home, który odpowiada za reklamę cyfrową w przestrzeni miejskiej. Ta technologia sprawdziła się rewelacyjnie wśród najbardziej rozpoznawalnych marek na całym świecie. Reklamy wyświetlane są na wysokiej klasy monitorach LCD o przeróżnych rozmiarach. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby zamówić reklamę na ulicy, na telewizorach w sklepie z elektroniką czy na interaktywnym ekranie, w galerii handlowej. Możliwości są bardzo szerokie i każdy znajdzie idealne wsparcie dla swojej firmy. Dlaczego warto? Zespół Screen Network tworzą profesjonaliści, którzy stale podążają za najnowszymi trendami. Opracowali najwyższy standard usług, doceniany przez najbardziej wymagających klientów. Badania dowiodły, że reklamy cyfrowe są aż 11 razy bardziej zauważalne, niż ich statyczne wersje. To nowoczesna i niezwykle angażująca forma przekazu. Firma działa na rynku już od 2006 roku, a ekrany znaleźć można na terenie całego kraju. Z usług skorzystało już wielu przedsiębiorców, dla których inwestycja w reklamę cyfrową okazała się strzałem w dziesiątkę. « powrót do artykułu
  15. Przed kilkoma dnia oficjalnie przyznano, że ktoś powalił i rozbił kolumny nimfeum w Apollonii Iliryjskiej w prefekturze Fier w Albanii. Ornela Durmishaj, dyrektorka Archaeological Park of Apollonoa and Bylis, nazwała zniszczenia wandalizmem. Warto przypomnieć, że w 2014 r. Albania zgłosiła Apollonię Iliryjską na Listę informacyjną UNESCO (Tentative List). Jak wyjaśniono na witrynie polskiego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Lista informacyjna UNESCO to spis miejsc uznanych za zasługujące na wpis na Listę światowego dziedzictwa, które znajdują się na terytorium danego Państwa-Strony. Listę tworzą obiekty, które państwo zamierza zaproponować do wpisu na Listę światowego dziedzictwa UNESCO w ciągu 10 lat od daty zgłoszenia. Dwie kolumny fasady nimfeum zostały zniszczone ok. 2 miesięcy temu, w okresie izolacji społecznej związanej z pandemią COVID-19. Zdjęcia zniszczonego nimfeum zamieszczono na profilu Forumi per Mbrojtjen e Trashegimise Kulturore na Facebooku. Prezydent Albanii Ilir Meta potępił akt wandalizmu i nazwał go barbarzyństwem. Po konsultacjach z zespołem konserwatorów i archeologów prowadzących wykopaliska w Apollonii Biuro Administracji i  Koordynacji Parku nakreśliło projekt odbudowy, który zgłoszono do akceptacji do odpowiednich agend. Zasilane wodami podziemnymi nimfeum zbudowano w połowie III w. p.n.e. Był to największy i najlepiej zachowany zabytek Apollonii. Jego powierzchnia to 1500 m2.   « powrót do artykułu
  16. Masowe groby to znaki rozpoznawcze wielu epidemii, które przeszły przez Europę w średniowieczu. Większość tych grobów odnajdowana jest przypadkiem, gdyż informacje na ich temat giną w mrokach historii. Na jeden z takich masowych pochówków natrafiono podczas prac budowlanych w Wilnie. Analiza genetyczna wykazała, że co najmniej jedna z osób byłą zarażona krętkiem bladym, co ma istotne znacznie dla zrozumienia historii syfilisu w Europie. Jak wyjaśnia profesor medycyny Rimantas Jankauskas z Uniwersytetu w Wilnie kontekst pochówku, wraz z jego umiejscowieniem poza granicami średniowiecznego miasta, wskazywała na epidemię dżumy lub jakiejś innej choroby. Uczeni, chcąc zyskać pewność, postanowili przeprowadzić analizy DNA. Litwini poprosili o pomoc Kristena Bosa, szefa wydziału Paleopatologii Molekularnej z Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka w Jenie. Niemcy specjalizują się w tego typu pracach na potrzeby badań archeologicznych. Naukowcy podejrzewali dżumę i szybko się to potwierdziło. DNA Yersinia pestis zostało zidentyfikowane w zębach wielu z pochowanych. Byłam zadowolona, gdy zidentyfikowałam ich jako ofiary dżumy, mówi doktorantka Karen Giffin, która prowadziła analizy. Chcieliśmy jednak sprawdzić, czy nowe techniki molekularnego wykrywania patogenów, nad którymi obecnie pracujemy, pozwolą nam powiedzieć coś więcej o stanie zdrowia tej populacji. Jak wyjaśniają eksperci, zwykle gdy szuka się patogenów w materiale archeologicznym, przyjmuje się założenie co do tego, jakiego konkretne patogenu poszukujemy. Tym razem zastosowaliśmy nową metodę skriningu bez przyjmowania założeń co do tego, czego powinniśmy się spodziewać, mówi Alexander Herbig, stojący na czele grupy Computational Pathogenomics. Nowa metoda dała niespodziewany wynik. U jednej z ofiar, młodej kobiety, uzyskano słaby sygnał świadczący o obecności patogenu z rodzaju Treponema, powiązanego ze współczesnym syfilisem. Było to zaskakujące odkrycie, gdyż bardzo rzadko ślady tego patogenu zachowują się w tak starych kościach. A trzeba wiedzieć, że pochówek pochodził z XV wieku. I właśnie ze względu na jego wiek odkrycie z Wilna może rzucić nowe światło na pochodzenie syfilisu. Przyjmuje się, że choroby z rodziny syfilisu (kiły) od dawna trapią ludzkość. Są one powodowane przez bakterie z rodzaju Treponema. Sama kiła powodowana jest przez Treponema pallidum pallidum. Jednak nie ma zgody co do ich historii w Europie. Większość naukowców zgadza się z opinią, że pierwsza epidemia syfilisu w Europie jest powiązana z oblężeniem Neapolu przez wojska Karola VIII. Wydarzenie to miało miejsce w 1495 roku. Epidemia wybuchła wśród piechoty Karola i szybko rozprzestrzeniła się po całej Europie. Jako, że oblężenie to miało miejsce niedługo po odkryciu Ameryki, większość naukowców uważa, że syfilis pojawił się w Nowym Świecie i stamtąd został przywieziony do Europy. Jednak coraz większą rzesze zwolenników zdobywa nowa teoria. Pojawiają się badania, których autorzy twierdzą, że na kościach osób zmarłych w Europie przed rokiem 1493 widać ślady syfilisu. Odkrycie z Wilna wydaje się wspierać alternatywną teorię dotyczącą przedostania się syfilisu do Europy. Niemieccy badacze zrekonstruowali genom patogenu z Wilna i stwierdzili, że jest on najbardziej podobny do współczesnej malinicy. To choroba zakaźna, zaliczana do krętkownic endemicznych (krętkownic niewenerycznych), powodowana przez krętka bladego Treponema pallidum pertenue. Choroba występuje w okolicach okołorównikowych. Znalezienie jej w północnej Europie w połowie XV wieku było czymś niespodziewanym, przyznaje Giffin. Jako, że malinica atakuje zarówno ludzi jak i nieczłowiekowate, uważa się, że to bardzo stara choroba, która pojawiła się wśród naszego gatunku jeszcze przed plejstocenem. To jednak nie koniec niespodzianek. Ku naszemu zdumieniu, zrekonstruowany przez nas genom malinicy w niewielkim tylko stopniu różnił się od wspólnego przodka wszystkich odmian malinicy atakujących ludzi i nieczłowiekowate. Biorąc pod uwagę wiek naszego szkieletu, wydaje się, że wszystkie znane dzisiaj odmiany malinicy pojawiły się około 1000 lat temu, mówi Bos. To ma ważne implikacje dla historii chorób krętkowych w Europie. Możemy teraz potwierdzić, że malinica krążyła w średniowiecznej Europie, a biorąc pod uwagę jej podobieństwo do syfilisu możliwe jest, że miała ona swój udział w słynnych XV- i XVI-wiecznych epidemiach, które przypisujemy wyłącznie syfilisowi, dodaje uczony. Niewykluczone zatem, że malinica po raz pierwszy pojawiła się u ludzi lub innych naczelnych w Zachodniej Afryce przed około 1000 lat i w połowie XV wieku trafiła do Europy. W tym bowiem czasie zwiększa się zarówno obecność Europejczyków w tym regionie świata, jak i dochodzi do intensyfikacji handlu niewolnikami, więc do Europy trafia coraz więcej mieszkańców Afryki. Oba te zjawiska mogły spowodować pojawienie się w Europie nowej niezwykle zakaźnej choroby, której objawy łatwo pomylić z syfilisem. Wciąż nie znamy początków syfilisu w Europie. Jednak widzimy teraz, że ekologia chorób średniowiecznej Europy jest bardziej złożona niż sądziliśmy, mówi Bos. « powrót do artykułu
  17. Zakażenie HIV od dawna nie oznacza już wyroku śmierci. Leki antyretrowirusowe pozwalają na zmniejszenie liczby wirusów w organizmie do takiego poziomu, że stają się one niewykrywalne, objawy choroby niemal nie występują, a osoba zarażona nie stanowi zagrożenia dla innych. Jednak leki trzeba przyjmować codziennie. Gdy przerwie się terapię, wirus pojawia się na nowo. Z badań opublikowanych w PLOS Pathogens dowiadujemy się, że jednym z miejsc, w których ukrywa się HIV mogą być astrocyty, komórki stanowiące 60% komórek mózgu. Autorzy najnowszych badań szacują, że wirus może ukrywać się w od 1 do 3 procent astrocytów. Nawet 1% może być znaczącym rezerwuarem wirusa. Jeśli chcemy znaleźć lekarstwo na HIV, nie możemy pomijać roli mózgu jako reserwuaru, mówi autorka badań, profesor Lena Al-Harthi z Rush University Mediacal Center w Chicago. Al-Harthi i jej zespół wyciągnęli takie wnioski na podstawie badań mysiego modelu z ludzkimi komórkami oraz badań post mortem ludzkiej tkanki mózgowej. Naukowcy wiedzą, że HIV przedostaje się do mózgu, ale rola wirusa w tym organie jest słabo poznana. Autorzy najnowszych badań najpierw pozyskali astrocyty z ludzkiego płodu. Następnie zarazili komórki wirusem HIV, a później wstrzyknęli je do mózgów dorosłych i nowo narodzonych myszy. Okazało się, że zainfekowane komórki przekazały wirusa komórkom układu odpornościowego CD4, które są tym typem komórek, które HIV atakuje najczęściej. Następnie zainfekowane CD4 wydostały się z mózgu i migrowały do innych tkanek. Gdy mózg jest zarażony, wirus może się z niego wydostać i zarazić inne organy, mówi Al-Harthi. Naukowcy postanowili się też upewnić, że wirus jest w stanie samodzielnie zainfekować astrocyty. W tym celu najpierw wstrzyknęli zdrowej myszy ludzkie astrocyty, a później zarazili zwierzę HIV. Okazało się, że rzeczywiście wirus przedostał się do części astrocytów i był w stanie infekować inne tkanki. Co istotne, nawet u myszy, której podawano leki antyretrowirusowe HIV przedostawał się z astrocytów do innych części ciała, chociaż, w porównaniu z myszami nieleczonymi, poziom infekcji był niewielki. Gdy zaprzestano podawania leków, dochodziło do gwałtownego rozwoju infekcji, której źródłem był mózg myszy. Chcąc potwierdzić swoje spostrzeżenia, naukowcy przyjrzeli się tkance mózgowej czterech osób, które były zarażone HIV i były leczone, a u których w chwili śmierci wirus był niewykrywalny. Badania wykazały, że niewielki odsetek astrocytów zawierał materiał genetyczny wirusa HIV w jądrach komórkowych, co wskazuje, że komórki te były zainfekowane. « powrót do artykułu
  18. W związku ze śmiercią 25-letniego samca goryla górskiego przedstawiciele Uganda Wildlife Authority (UWA) aresztowali 4 kłusowników. Od 2008 r. Rafiki był przywódcą stada zagrożonych wyginięciem goryli z Parku Narodowego Bwindi w południowo-zachodniej Ugandzie. Ulubieniec turystów (w języku suahili Rafiki znaczy przyjaciel) zginął wskutek ciosu włócznią w brzuch. Włócznia wbiła się bardzo głęboko, uszkadzając narządy wewnętrzne. Rodzina Rafikiego - grupa Nkuringo - regularnie żerowała poza granicami Parku, przez co zyskała status symbolu koegzystencji z ludźmi - podkreśla Anna Behm Masozera, dyrektor International Gorilla Conservation Programme. Śmierć Rafikiego i towarzyszące jej okoliczności są znaczące. Rafiki zaginął 1 czerwca. Jego okaleczone ciało znaleziono następnego dnia. Śledztwo doprowadziło strażników do Feliksa Byamukamy z wioski Murole. W jego posiadaniu znajdowały się mięso dzikana zaroślowego, a także sprzęt do polowania: włócznia i sidła czy dzwonki mocowane do obroży psów. Byamukama przyznał, że polował w parku z kolegą Evaristem Bampabendą. Doszło wtedy do spotkania ze stadem goryli. Gdy Rafiki zaczął szarżować, Feliks ugodził go włócznią. Przyznał, że podzielił się mięsem dzikana z kolejnymi dwiema osobami: Valence'em Musevenim oraz Yonasim Mubangizim. Wspólników Byamukamy aresztowano 7 czerwca. Mężczyźni czekają na sprawę w sądzie. W Ugandzie za zabicie przedstawiciela zagrożonego gatunku grozi surowa kara: dożywocie albo bardzo wysoka grzywna. Specjaliści obawiają się, że śmierć Rafikiego może doprowadzić do rozpadu stada. Srebrzystogrzbiete samce pełnią bardzo istotną rolę w podtrzymywaniu stabilności i spójności grupy, dlatego ta strata może mieć ogromny wpływ na rodzinę. Jego śmierć to tragedia - podkreśla prymatolog Cath Lawson. « powrót do artykułu
  19. Analiza danych z Wielkiego Zderzacza Hadronów wskazuje, że w LHC powstają podwójne pary kwark t/antykwark t. Najnowsze odkrycie jest pierwszym krokiem w kierunku przetestowania prawdziwości hipotezy mówiącej, że podwójne pary kwarków t pojawiają się częściej niż wynika to z Modelu Standardowego. Kwarki t to najcięższe cząstki elementarne. Każdy z nich ma masę podobną do masy atomu wolframu. Jednocześnie, jako że kwarki t są znacznie mniejsze od protonu, oznacza to, iż są najgęstszą formą materii. Kwarki t powstały podczas Wielkiego Wybuchu, jednak błyskawicznie się rozpadły. Obecnie możemy je uzyskiwać i badać jedynie w akceleratorach cząstek. Pierwsze kwarki t zostały odkryte w 1995 roku w akceleratorze Tevatron w Fermilab. Tevatron był wówczas najpotężniejszym akceleratorem na świecie i można w nim było uzyskać parę kwark t/antykwark t raz na kilka dni. Tevatron – najbardziej zasłużony dla nauki akcelerator cząstek – został wyłączony w 2011 roku, po uruchomieniu Wielkiego Zderzacza Hadronów (LHC). LHC pracuje z 6,5-krotnie większymi energiami niż Tevatron, a do zderzeń dochodzi w nim około 100-krotnie częściej. Dzięki temu w urządzeniach ATLAS i CMS, będących częścią LHC, możliwe jest uzyskiwanie par kwark t/antykwark t co sekundę. Niedawno naukowcy analizowali dane z eksperymentu ATLAS, by sprawdzić, jak często powstają podwójne pary kwark t/antykwark t. Model Standardowy przewiduje, że powinny one powstawać około 70 000 razy rzadziej niż pojedyncze pary kwark t/antykwark t. Analizie poddano dane z eksperymentów ATLAS i CMS z lat 2015–2018. Okazało się, że w przypadku eksperymentu ATLAS pewność uzyskiwania tam podwójnych par kwarków t wynosi sigma 4.3, a w przypadku CMS jest to sigma 2.6. Dotychczas uważano, że w obu przypadkach wartość ta wynosi 2.6. Sigma to miara pewności statystycznej. Fizycy cząstek mówią o odkryciu, gdy wartość sigma wynosi 5 lub więcej. Oznacza to bowiem, że prawdopodobieństwo, iż mamy do czynienia z przypadkową fluktuacją, a nie z prawdziwą obserwacją, wynosi 1:3500000. Wartość sigma 3 oznacza, że prawdopodobieństwo wystąpienia przypadkowej fluktuacji wynosi 1:740. Wówczas mówi się o dowodzie, wymagającym dalszych potwierdzeń obserwacyjnych. Osiągnięcie wartości 4.6 oznacza, że jesteśmy bardzo blisko potwierdzenia, że w LHC powstają podwójne pary kwarków t. A gdy już zostanie to potwierdzone, można będzie sprawdzić, czy częstotliwość ich powstawania jest zgodna z Modelem Standardowym. « powrót do artykułu
  20. W laboratorium Jimeny Berni w Sydney larwy muszek owocówek przemieszczają się w szalkach w poszukiwaniu jedzenia. Uczona wie, że larwy są wiecznie głodne i gdy tylko mogą poszukują pożywienia. Jednak w przypadku tych akurat larw sam sposób poszukiwania żywności był zaskakujący. Berni zmodyfikowała je bowiem genetycznie tak, by nie tylko nie miały funkcjonalnego mózgu, ale również by nie odbierały sygnałów dotykowych z otoczenia. Berni, która specjalizuje się w badaniu układu nerwowego Drosophila, chciała wiedzieć, co powoduje, że larwa nadal żeruje, mimo iż została pozbawiona neuronów pozwalających jej na kontrolowanie mięśni oraz pozbawiona sygnałów z zewnątrz. Okazało się, że larwy poruszały się według szczególnego wzorca, który jest dobrze znany współpracownikowi Berni, profesorowi Davidowi Simsowi z Marine Biological Association w Plymouth w Wielkiej Brytanii. Sposób poszukiwania pożywienia przez larwy owocówki był taki, jak... wykorzystywany przez rekiny. Zwykle o tym, co zrobić dalej decydujemy dzięki odbieraniu sygnałów z otoczenia i łączeniu ich z informacjami przechowywanymi w mózgu. Jednak wielu zwierzętom brakuje użytecznych informacji np. pomagających ich znaleźć pożywienie. W takim wypadku, jak wiemy od ponad dwóch dekad, wiele gatunków zwierząt stosuje specyficzny typ przypadkowego ruchu, zwanego ruchem Levy'ego. To połączenie chaotycznych ruchów zestawione w odpowiedniej proporcji z ruchem po linii prostej. Tak np. poszukują pożywienia rekiny, albatrosy czy lisy. Kręcą się przez jakiś czas po swojej okolicy, a gdy niczego nie znajdą, przemierzają pewien odcinek w linii prostej i znowu zaczynają chaotycznie przeczesywać okolicę. Jako, że wiele gatunków wykorzystuje ruch Levy'ego, sugeruje to, że ewolucja wyposażyła układ nerwowy zwierząt w możliwość generowania spontanicznego wzorca poszukiwań, który jest bardziej efektywny niż inne strategie poszukiwania na ślepo. Biolodzy zainteresowali się ruchem Levy'ego, gdy w 1996 roku Ganghi Vishwanathan i jego zespół stwierdzili, że trasa lotu albatrosów wygląda, jak ruchy Levy'ego. Byłem wtedy doktorantem i chciałem lepiej zrozumieć wolną wolę, mówi Viswanathan, który obecnie jest profesorem fizyki na Federalnym Uniwersytecie Rio Grand do Norte w Brazylii. Uczony chciał przeanalizować wzorzec przemieszczania się ludzi, by sprawdzić, czy można do tego dopasować jakieś zasady statystyki. Jednak nie dysponował użytecznymi danymi. Okazało się, że istnieją informacje na temat ruchu albatrosów, więc uczony zajął się właśnie nim. Jego odkrycie, że albatrosy wykorzystują ruch Levy'ego, spotkało się z dużym zainteresowaniem biologów i ekologów, a sam Viswanathan zaczął bliżej badać to zagadnienie. Trzy lata później opublikował kolejną pracę, w której dowodził, że ruch Levy'ego to – z matematycznego punktu widzenia – najlepsza strategia poszukiwania pożywienia w sytuacji, gdy nie mamy żadnych danych na temat jego lokalizacji. Praca zdobyła wielki rozgłos i wywołała równie wielkie kontrowersje. Trudno bowiem było uwierzyć, że zwierzęta spontanicznie wykorzystują najlepsze matematyczne strategie. Ponadto wciąż brak było większej liczby obserwacji to potwierdzających. Zoolodzy nie dysponowali dokładnymi danymi dotyczącymi sposobu poruszania się zbyt wielu gatunków dzikich zwierząt, a matematycy nie dysponowali odpowiednimi metodami ich analizowania. Jednak niektórzy uczeni postanowili bliżej przyjrzeć się temu problemowi. Jednym z nich był Sims. Jego badania długoszparów wykazały, że rzeczywiście w poszukiwaniu planktonu wykorzystują one ruch Levy'ego. Było to tak widoczne w uzyskanych danych, że Sims przeanalizował dostępne informacje dotyczące ruchu żarłaczy błękitnych, samogłowowatych, pingwinów, tuńczyków i żółwi skórzastych. Wszędzie, w większym lub mniejszym stopniu, widoczne były ruchy Levy'ego. Coraz więcej dowodów wskazywało na to, że gdy zwierzę nie pamięta, gdzie jest pożywienie, lub gdy nie ma żadnych informacji na ten temat, spontanicznie wykorzystuje ruchy Levy'ego. W środowisku biologów pojawił się spór o to, czy wykorzystywanie ruchów Levy'ego wyewoluowało dlatego, że jest to najlepsza strategia znalezienia pożywienia czy też zwierzęta stosują tę strategię, gdyż wiedzą, że pożywienie i informacja na jego temat jest rozłożona tak, a nie inaczej. Wiemy bowiem, że niektóre gatunki małp wykorzystują ruchy Levy'ego gdy eksplorują otoczenia, ale wszystko wskazuje na to, że jednak wykorzystują zmysły do odnalezienia w ten sposób pożywienia. Nie są to więc ruchy spontaniczne. Co więcej, wiemy też, że ruchy Levy'ego są wykorzystywane m.in. przez limfocyty T podczas poruszania się w mózgu czy też przez pyłki i nasiona podczas rozprzestrzeniania się otoczeniu. Jest to więc zagadnienie złożone, wykraczające poza pojedyncze przypadki i mechanizmy. Np. niektórzy naukowcy twierdzą, że przyczyną wykorzystywania przez albatrosy ruchów Levy'ego jest fakt, że w rzeczywistości zapachy roznoszą się zgodnie z ruchami Levy'ego, a albatrosy jedynie podążają ich drogą. I właśnie po to, by sprawdzić prawdziwość tej hipotezy, Berni i Sims przeprowadzili eksperymenty na larwach owocówek. Pozbawili je mózgu i wszelkich zmysłów, by sprawdzić, czy ruchy Levy'ego są generowane spontanicznie czy też są odpowiedzią na sygnały z zewnątrz. Ich najnowsze badania wykazały, że zwierzęta pozbawione sygnałów z zewnątrz spontanicznie korzystają z ruchów Levy'ego. Teraz już nie powinniśmy pytać czy ale kiedy zwierzęta wykorzystują ruchy Levy'ego. Ponadto wrodzona zdolność do ich generowania musi mieć podłoże ewolucyjne, mówi Viswanathan. Berni i jej zespół rozpoczęli już kolejny etap badań. Wyizolowali układ nerwowy owocówki i badają jego aktywność pod mikroskopem. Do pracy zaangażowano też zaawansowane modele matematyczne. Inne grupy naukowe prowadzą badania, które wskazują, że rych Levy'ego są wykorzystywane też przez nicienie i dżdżownice. « powrót do artykułu
  21. Po co nam dodatkowe miejsce, jak tytułowa Chmura Huawei? Zapewne niejednokrotnie spotkaliście się ze stwierdzeniem, że ludzi można podzielić na dwie grupy - tych, co robią backupy oraz tych, którzy dopiero poznają, po co istnieją kopie zapasowe. Naturalnie to tylko jeden z wielu przykładów zastosowania zewnętrznych chmur. Dlaczego warto zwrócić swoją uwagę na tę od Huawei? Z kilku, względnie prostych powodów. Chmura Huawei jest obowiązkowa dla posiadaczy urządzeń tej firmy Jeśli jeszcze nie posiadacie żadnego smartfona lub tabletu od Huawei, to zapewne nie poznaliście jeszcze Huawei Mobile Services. To zestaw usług firmy, które skutecznie mają pokazać, że istnieje życie z Androidem poza Google. Oczywiście to dosyć ogólny przykład, bo Chmura Huawei istnieje od wielu lat. Tym sposobem nie trzeba się martwić o jej bezpieczeństwo lub potencjalny brak rozwoju. Ostatni rok pokazał dobitnie, że w stosunkowo krótkim czasie można wprowadzić wiele usprawnień, a przy okazji nic nie zepsuć. Jednak dlaczego ta usługa jest obowiązkowa dla posiadaczy urządzeń tej firmy? Z wielu względów - przede wszystkim ułatwia przejście pomiędzy smartfonami i tabletami. Naucz się robić kopie zapasowe, nim będzie za późno lub niech robi to za Ciebie Chmura Huawei Jak już wiecie, Chmura Huawei jest niemalże obowiązkowa, gdy korzysta się z urządzeń od tego producenta. Już w ramach pierwszego włączenia sprzętu z Androidem od Huawei, ujrzymy komunikat o zarejestrowaniu się lub zalogowaniu do ID Huawei, a następnie wybraniu tego, co chcemy odkładać w ramach backupu. Możemy dbać nie tylko o zdjęcia i ogólne pliki, ale również o aplikacje i dane do nich. To szczególnie istotne w przypadku urządzeń mobilnych, aby odzyskać możliwie najwięcej. Chmura Huawei z każdego miejsca na świecie Podobnie jak Dysk Google, tak również Chmura Huawei jest dostępna praktycznie wszędzie, gdzie tylko dostępny jest Internet. Nie musimy mieć ze sobą sprzętu tego producenta. Wystarczy jakiekolwiek urządzenie z przeglądarką internetową. W ten sposób możemy zdalnie, na dużym ekranie przejrzeć swoje kontakty i wszystko to, co odkładamy w Sieci. Znajdź swoje urządzenie dzięki Chmurze Huawei Jednak gromadzenie plików to nie wszystko. Skoro już wiemy, że dostęp do Chmury Huawei jest możliwy niemalże z każdego cywilizowanego miejsca na globie, to wykorzystajmy usługę do czegoś więcej. Huawei postanowił, że z tego samego miejsca zlokalizujemy powiązane z naszym ID Huawei urządzenia. Idąc dalej, możemy również wywołać dźwięk lub je wyczyścić. Proste? Bardzo proste i przy okazji bezpieczne. « powrót do artykułu
  22. Janice Brahney, biogeochemik z Utah State University chciała zbadać, jak wiatr roznosi składniki odżywcze w ekosystemie. Przez przypadek wykazała, jak bardzo zaśmieciliśmy planetę plastikiem. Okazało się, że amerykańskie parki narodowe, a więc obszary szczególnie chronione, oraz odległe niedostępne dzikie tereny są dosłownie zasypywane plastikowym pyłem. Każdego roku spada na nie ponad 1000 ton pyłu z tworzyw sztucznych. Ten mikroplastik pochodzi z ubrań, dywanów, a nawet farby w sprayu. Około 25% z tych odpadów ma swoje źródło w najbliższych miastach, reszta wędruje z wiatrem z dalszych okolic. W celu przeprowadzenia badań Brahney i jej zespół nawiązali współpracę z National Atmospheric Deposition Program i zbierali próbki pyłów ze stacji pogodowych, zbierających głównie informacje o opadach. Stacje NADP znajdują się najczęściej w odległych regionach kraju. Brahey zaczęła badać próbki z 11 stacji na zachodzie USA, w tym z Wielkiego Kanionu i Joshua Tree National Park. Oglądając je pod mikroskopem stwierdziła liczne fragmenty w jaskrawych kolorach. Zdałam sobie sprawę, że patrzę na plastik. Byłam w szoku, mówi uczona. Jako, że program jej prac nie przewidywał finansowania badań nad plastikiem, musiała zajmować się tym w wolnym czasie. Wieczorami i w weekendy liczyła i analizowała zgromadzone odrobinki plastiku. Stwierdziła, że w jej próbkach jest niemal 15 000 niewielkich fragmentów plastiku. Były to głównie małe włókna pochodzące prawdopodobnie z ubrań, dywanów i innych tekstyliów. Zauważyła, że około 30% stanowią jaskrawe mikrosfery, które są mniejsze niż plastikowe mikrosfery używane w kosmetykach czy innych produktach higienicznych. Uczona doszła do wniosku, że mikrosfery te pochodzą z farb w spreju. Po szczegółowych badaniach i obliczeniach zespół Brahney szacuje, że każdego dnia na każdym metrze kwadratowym dzikich terenów w USA lądują... 132 kawałki mikroplastiku. Innymi słowy na teren parków narodowych i innych obszarów chronionych na zachodzie USA opada ponad 1000 ton plastiku. To tak, jakby rozrzucać tam dziesiątki milionów plastikowych butelek. Naukowcy użyli modeli pogodowych, by sprawdzić, skąd pochodzi ten plastik. Okazało się, że źródłem większości są wielkie miasta i ich okolice. Większość plastiku pochodzi też z odległych miejsc, jest niesiona przez wiatry wiejące na dużej wysokości. Ponadto aż 75% plastiku opada gdy nie ma deszczu. Fragmenty opadające w czasie suchej pogody są też mniejsze, prawdopodobnie mogą wędrować tysiące kilometrów. uczeni stwierdzili też, że im wyżej położne tereny, tym więcej plastiku. To zaś potwierdza, że mikroplastik jest przenoszony przez wysoko wiejące wiatry i wędruje po całym globie. Uczona nie wyklucza, że mikroplastik może krążyć w powietrzu całymi latami lub dziesięcioleciami. Może on osiadać na polach uprawnych, pustyniach i powierzchni oceanów, skąd jest ponownie zabierany przez wiatr i krąży po całej Ziemi. Z czasem trafia do naszych płuc i naszych żołądków. « powrót do artykułu
  23. Probiotyk z syczuańskich kiszonek - szczep pałeczek kwasu mlekowego Lactobacillus plantarum K41 - może pomóc w zapobieganiu próchnicy. Znacząco hamuje bowiem tworzenie biofilmów Streptococcus mutans, a więc bakterii uznawanych za główny czynnik etiologiczny powstawania próchnicy. Kiszonki stanowią integralną część diety południowo-zachodnich Chin. Podczas kiszenia warzyw i owoców bakterie rozkładają naturalne cukry proste. Lactobacilus plantarum są wykorzystywane do konserwowania gotowanego mięsa, przypraw i produktów mlecznych. Przy okazji bakterie te zapewniają szereg korzyści zdrowotnych, np. stabilizują mikroflorę jelit, obniżają poziom cholesterolu i jak się teraz okazało, hamują próchnicę. Zgodnie z wynikami badania opublikowanego na łamach pisma Frontiers in Microbiology, w przypadku szczepu L. plantarum K41 wskaźnik zahamowania wzrostu biofilmu S. mutans w kohodowli wynosił aż 98,4%. Prof. Ariel Kushmaro i Stella Goldstein-Goren z Uniwersytetu Ben Guriona oraz zespół z Chin ujawnili, że z różnych rejonów Syczuanu pobrano w sumie 14 próbek kiszonek. Wyekstrahowano 54 szczepy Lactobacilli. Szczególnie obiecujący okazał się wspomniany L. plantarum K41. Co ważne, wykazywał on wysoką tolerancję na występowanie kwasów i soli (NaCl). Naukowcy uważają, że można pomyśleć o dodawaniu L. plantarum K41 do produktów nabiałowych. Charakterystycznymi dla kuchni syczuańskiej dodatkami do potraw są np. zha cai czy ya cai. Ya cai powstaje z górnej części łodygi gorczycy sarepskiej (kapusty sitowatej), zaś zha cai z dolnej (w przypadku zha cai kiszone są guzowate zgrubienia na łodydze wielkości pięści). Ya cai jest bardziej pikantne od zha cai. Technika przyrządzania ya cai i zha cai przypomina proces przygotowywania koreańskiego kimchi. Jak poinformował nas profesor Ariel Kushmaro, podczas badań użyto jednak tradycyjnych paocai. W kiszonkach tych wykorzystuje się niemal dowolne warzywa, a fermentacja odbywa się w płynie. Natomiast do kiszonek ya cai i zha cai używa się – odpowiednio – tylko liści lub tylko dolnej części łodygi Brassica juncea, które najpierw częściowo się suszy, a dopiero później poddaje fermentacji beztlenowej. Kiszonki paocai mają smak kwaśny i słony, natomiast zha cai i ya cai nie muszą być kwaśne. « powrót do artykułu
  24. Zespół naukowców Uniwersytetu Warszawskiego pod kierunkiem dr hab. Joanny Kowalskiej opublikował na łamach czasopisma Nucleic Acids Research artykuł opisujący syntezę i zastosowanie fluorowanych cząsteczek DNA do badań funkcji i właściwości kwasów nukleinowych z wykorzystaniem fluorowego magnetycznego rezonansu jądrowego. Publikacja ta została uznana przez recenzentów za Breakthrough Paper – artykuł przełomowy dla rozwoju nauki. Zespół naukowców z Wydziału Fizyki UW oraz Centrum Nowych Technologii UW, który tworzą: dr hab. Joanna Kowalska, dr Marcin Warmiński, prof. Jacek Jemielity oraz Marek Baranowski, opublikował na łamach prestiżowego czasopisma naukowego Nucleic Acids Research (NAR) wyniki eksperymentów dotyczące syntezy i charakterystyki oligonukleotydów znakowanych atomem fluoru na jednym z końców nici kwasu nukleinowego (DNA) oraz ich zastosowań w badaniach metodą fluorowego jądrowego rezonansu magnetycznego (19F NMR). Opisane związki stanowią nowy rodzaj sond molekularnych do prostego wykrywania różnych wariantów przestrzennych DNA (tzw. struktur drugorzędowych), takich jak fragmenty dwuniciowe (dupleksy), a także bardziej nietypowe struktury – tzw. struktury niekanoniczne (G-kwadrupleksy i i-motywy). Znakowane fluorem fragmenty DNA umożliwiają badanie tych struktur za pomocą wrażliwej na zmiany strukturalne metody, jaką jest spektroskopia 19F NMR. Publikacja badaczy Uniwersytetu Warszawskiego otrzymała od recenzentów czasopisma Nucleic Acids Research status Breakthrough Paper – artykułu przełomowego dla rozwoju nauki. Recenzenci docenili połączenie prostego i wydajnego podejścia syntetycznego, umożliwiającego otrzymanie fluorowanych cząsteczek DNA, z wykorzystaniem metody 19F NMR. Połączenie to zaowocowało opracowaniem metody badawczej o szerokim spektrum zastosowań: od śledzenia zmian strukturalnych dupleksów DNA do monitorowania oddziaływań pomiędzy kwasem nukleinowym, a białkami i małymi cząsteczkami. Rezultaty opisane w publikacji otwierają nowe możliwości w badaniach poznawczych kwasów nukleinowych, a także mogą znaleźć zastosowanie w odkrywaniu leków oddziałujących, poprzez specyficzne wiązanie, z określonymi sekwencjami lub strukturami przestrzennymi w DNA. Większość opracowywanych dotychczas leków działa poprzez oddziaływanie z białkami. Leki oddziałujące z DNA są natomiast mało selektywne, a przez to toksyczne. Opracowanie metod umożliwiających odkrywanie cząsteczek oddziałujących tylko z wybranymi sekwencjami DNA otwiera drogę do powstania leków charakteryzujących się znacznie mniejszą toksycznością – komentuje dr hab. Joanna Kowalska z Wydziału Fizyki UW, współautorka artykułu. Nucleic Acids Research to czasopismo naukowe, którego celem jest popularyzacja najwyższej jakości badań, których rezultaty oceniane są przez grono naukowców-recenzentów w zakresie biologii molekularnej i komórkowej. Status Breakthrough Paper otrzymują publikacje opisujące badania, które rozwiązują istniejący od dawna problem lub wskazują nowe możliwości i kierunki rozwoju nauki. « powrót do artykułu
  25. Anomalie w rozpadzie radioaktywnym berylu-8 i helu-4 wskazują na istnienie nieznanej dotychczas siły natury. Do takich wniosków doszła grupa amerykańskich fizyków-teoretyków, którzy przeanalizowali dane z eksperymentów prowadzonych od pięciu lat przez fizyków jądrowych z Węgier. Wyniki badań dwóch różnych izotopów zgodnie wskazują na masę i siłę interakcji z hipotetycznym bozonem, który może być nośnikiem piątego rodzaju oddziaływań podstawowych. Zgodnie z Modelem Standardowym istnieją cztery rodzaje oddziaływań podstawowych: grawitacyjne, słabe, elektromagnetyczne oraz silne. Jednak teoretycy od dawna mówią o możliwym istnieniu cząstki będącej nośnikiem piątego rodzaju oddziaływań, zachodzących pomiędzy materią a antymaterią. Attila Krasznahorkay wraz ze swoim zespołem z węgierskiego Instytut Badań Jądrowych (ATOMKI) poszukiwał właśnie tej cząstki. W 2015 roku Węgrzy opublikowali, w dużej mierze zignorowany, artykuł, w którym opisywali swój eksperyment. Polegał on na bombardowaniu litu-7 protonami, by uzyskać w ten sposób jądra berylu-8. Naukowcy mierzyli kąty pomiędzy trajektorami każdego elektronu i pozytonu, do których emisji dochodziło, gdy rozpadał się niestabilny beryl-8. Zgodnie z Modelem Standardowym z czasem powinno dochodzić do zmniejszenia liczby par elektron-pozyton i zwiększania kąta pomiędzy ich trajektoriami. Jednak zespół Krasznahorkaya zauważył, że gdy kąty pomiędzy trajektoriami wynosiły około 140 stopni, dochodziło do nagłego wzrostu liczby emitowanych cząstek. Węgrzy uznali, że niewielka część berylu-8 rozpada się do nieznanej cząstki, której masa wynosi około 17 MeV/c2. Na pracę Węgrów zwrócono uwagę dopiero, gdy Jonathan Feng i jego koledzy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine opublikowali analizę teoretyczną wyników grupy Krasznahorkaya. Amerykańscy teoretycy stwierdzili, że ta nieznana cząstka – jeśli istnieje – nie jest ciemnym fotonem, a czymś, co nazwali protofobowym bozonem cechowania. Ma to być bozon, który jest nośnikiem oddziaływań i łatwiej wchodzi w reakcje z elektronami i neutronami niż z protonami. Jednak taka hipoteza budziła wątpliwości innych fizyków, tym bardziej, że wyników uzyskanych przez Węgrów nie udało się nikomu powtórzyć. Krasznahorkay i jego zespół się nie poddali. Przez dwa lata przebudowywali swój detektor. Powtórzyli eksperymenty i potwierdzili wzrost liczby cząstek przy kącie trajektorii wynoszącym około 140 stopni. Co więcej, zauważyli kolejny taki skok. Tym razem pojawiał się on przy kącie 115 stopni podczas eksperymentów z helem-4. Co ważne, także w tym drugim przypadku obliczenia wskazały na istnienie nieznanej cząstki o masie około 17 MeV/c2. Artykuł na ten temat, opublikowany jesienią 2019 roku, spotkał się z olbrzymim zainteresowaniem. I tutaj znowu do pracy przystąpił Feng i jego koledzy. Amerykanie właśnie opublikowali wyniki swoich obliczeń. Feng oraz Chris Verhaaren i Tim Tait nie tylko sprawdzili, czy uzyskane na Węgrzech wyniki są zgodne, ale wyliczyli też, jaka była siła oddziaływań hipotetycznej cząstki. Amerykanie uznali, że w obu przypadkach rzeczywiście hipotetyczna cząstka oddziaływała z taką samą siłą. W szczególności stwierdzili, że jeśli danych z hipotetycznego protofobowego bozonu cechowania uzyskanego z eksperymentów z berylem-8 użyjemy do obliczenia właściwości hipotetycznej cząstki pojawiającej się w rozpadzie helu-4, to będą one zgodne z obserwacjami. Co więcej, Amerykanie uznali, że nie można uzyskać takiej zgodności za pomocą żadnego innego hipotetycznego nośnika oddziaływań. Jeśli użyjemy jakiejś innej hipotetycznej cząstki proponowanej dla wyjaśnienia tego, co widzimy w rozpadzie berylu-8, to dane takie o wiele rzędów wielkości nie będą się zgadzały z wynikami uzyskanymi w eksperymentach z helem. Mamy tutaj więc wyjątkową zgodność, mówi Feng. Amerykanie stwierdzają, że aby jednoznacznie rozstrzygnąć kwestię ewentualnego znalezienia cząstki będącej nośnikiem piątego rodzaju oddziaływań podstawowych, konieczne jest, by inne grupy uzyskały wyniki takie, jak Węgrzy. Zaproponowali też proste modyfikacje sposobu przeprowadzania eksperymentu, które pozwolą na zebranie dodatkowych informacji. Ponadto precyzyjnie wyliczyli, jakie wartości powinniśmy uzyskać przy analogicznych eksperymentach z węglem-12 i apelują do fizyków, by przeprowadzili eksperymenty z użyciem tego izotopu. Jeśli ich wyniki byłyby zgodne z naszymi teoretycznymi obliczeniami, byłoby to dowodem na odkrycie piątej siły natury, mówią. Specjaliści z MIT-u już rozpoczęli przygotowania do eksperymentów, w ramach których chcą bombardować tantal elektronami. Jeśli uzyskają zgodę i fundusze na badania to ostatecznych wyników powinniśmy spodziewać się w ciągu najbliższych lat. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...