Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37641
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Replika alki olbrzymiej - wytępionego w XIX w. arktycznego ptaka z rzędu siewkowatych - sprzedała się za 25 tys. funtów (wstępne szacunki wskazywały na znacznie niższą kwotę). W latach 20. XX w., by zaspokoić zapotrzebowanie ze strony kolekcjonerów, Rowland Ward Ltd. zaczęło produkować repliki wymarłego gatunku, wykorzystując do tego przeważnie pióra alki zwyczajnej. Replikę w szklanej gablotce kupił w 1922 r. pilot i ornitolog - kapitan Vivian Hewitt. Później była ona częścią kolekcji z David Wilson Library of Natural History. Licytację Dominic Winter Auctions sprzed paru dni wygrał kolekcjoner z Francji. Ta wspaniała replika wywołała sensację - podkreśla aukcjoner Chris Albury. Alki olbrzymie osiągały 75–85 cm wysokości i wagę niemal 5 kg. Miały czarny grzbiet i biały brzuch. Z zaledwie 15-cm skrzydłami Pinguinus impennis były nielotami. Na lądzie poruszały się niezdarnie, za to doskonale pływały (żywiły się głównie rybami). Łączyły się w pary na całe życie. Do spadku liczebności alki olbrzymiej mogła się przyczynić mała epoka lodowa (chodzi o narażenie niektórych wysp na drapieżnictwo ze strony niedźwiedzi polarnych), lecz za drastyczny spadek liczebności odpowiada trzebienie kolonii dla puchu na poduszki. « powrót do artykułu
  2. Naukowcy z Queen Mary University, University of Cambridge oraz Instytutu Fizyki Wysokich Ciśnień z Troicku określili górną granicę prędkości dźwięku. Okazało się, że wynosi ona około 36 100 m/s (129 360 km/h), czyli trzykrotnie więcej niż prędkość dźwięku w diamencie. Przypomnijmy, że w powietrzu prędkość dźwięku to ok. 340 m/s (1225 km/h). Fale dźwiękowe znacznie szybciej przenoszą się w ciałach stałych niż w gazach. Dlatego też, np. pociąg szybciej usłyszymy przykładając ucho do szyn niż nasłuchując z powietrza. Ze szczególnej teorii względności wiemy, że maksymalna prędkość światła wynosi ok. 300 000 km/s. Dotychczas jednak nie wiedzieliśmy, czy istnieje i jaka jest górna granica prędkości dźwięku w gazach czy ciałach stałych. Teraz z artykułu opublikowanego na łamach Science Advance dowiadujemy się, że maksymalna prędkość dźwięku w danym ośrodku zależy od stałej struktury subtelnej oraz stosunku masy protonu do elektronu. Nie od dzisiaj wiemy, że te dwie stałe odgrywają ważną rolę w naszym rozumieniu wszechświata. Od nich zależą różne procesy, takie jak rozpad protonu i synteza jądrowa zachodząca w gwiazdach. To od równowagi pomiędzy nimi zależy istnienie ekosfery wokół gwiazd, gdzie mogą pojawić się pierwsze molekuły życia. Naukowcy przetestowali swoje teoretyczne obliczenia na bardzo wielu materiałach. Szczególnie skupili się na sprawdzeniu jednego szczególnego zjawiska. Otóż z ich wyliczeń wynikało, że prędkość dźwięku powinna spadać wraz ze wzrostem masy atomów, z których zbudowany jest ośrodek. To zaś oznaczało, że dźwięk najszybciej rozprzestrzenia się w zestalonym wodorze atomowym. Jednak materiał taki można uzyskać przy ciśnieniu powyżej 1 miliona atmosfer. To ciśnienie porównywalne z tym, jakie istnieje w jądrze Jowisza. Wtedy też wodór staje się metalicznym ciałem stałym, świetnie przewodzi elektryczność i prawdopodobnie jest nadprzewodnikiem w temperaturze pokojowej. Dlatego też naukowcy wykonali obliczenia dla rozprzestrzeniania się dźwięku w takim zestalonym wodorze i zauważyli, że jego prędkość jest bliska teoretycznej granicy. Szczegóły badań opublikowano w pracy Speed of sound form fundamental physical constants. « powrót do artykułu
  3. Badając znamiona barwnikowe na skórze pod kątem ryzyka zachorowania na nowotwór, dermatolodzy najczęściej dokonują oceny przy użyciu dermatoskopu, urządzenia z wbudowanym podświetleniem powiększającego zmienione miejsce. Zwracają szczególną uwagę na asymetrię nacieku, różnice w zabarwieniu czy nierówność brzegów, starają się także obserwować jego głębsze struktury. Działanie to jest o tyle ważne, że prawdopodobieństwo wyleczenia nowotworu skóry zależy od grubości guza. Jeśli nie przekracza ona 1 mm, wówczas chirurgiczne usunięcie zmiany daje szansę nawet na całkowite wyleczenie pacjenta. Użycie dermatoskopu nie pozwala jednak dokładnie zmierzyć owej grubości i wewnętrznej struktury nacieku. Interesujące rozwiązanie tego problemu zaproponowali naukowcy z Uniwersytetu Śląskiego oraz Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. Wspólnie zaprojektowali specjalny klips wspomagający diagnostykę nowotworów skóry, w tym czerniaka złośliwego. Urządzenie przypomina zwykłą klamerkę do bielizny. Łapiemy fałd skóry w miejscu, w którym znajduje się znamię. Wyemitowana wiązka światła jest kierowana do licznych odbiorników zlokalizowanych w jednym z ramion klipsa. To z kolei pozwala określić grubość zmiany i inne jej parametry oraz decydować o podjęciu leczenia lub dalszej obserwacji – mówi dr hab. inż. Robert Koprowski, prof. UŚ, współautor wzoru użytkowego. Dzięki temu diagnostyka takich nowotworów skóry, jak czerniak złośliwy, będzie szybsza, obarczona mniejszymi błędami oraz niezależna od operatora – dodaje. Zaproponowana przez naukowców metoda badania jest nieinwazyjna i bezpieczna nawet dla miejsc zmienionych chorobowo. Klips może być również wykorzystywany do monitorowania postępów leczenia zarówno w warunkach szpitalnych, jak i domowych. Autorami wzoru użytkowego, na który przyznane zostało prawo ochronne, są naukowcy z Wydziału Nauk Ścisłych i Technicznych UŚ: dr hab. inż. Robert Koprowski, prof. UŚ oraz prof. dr hab. inż. Zygmunt Wróbel, a także dr hab. n. farm. Sławomir Wilczyński, prof. ŚUM i prof. dr hab. n. med. Barbara Błońska-Fajfrowska ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. « powrót do artykułu
  4. Amerykańsko-niemiecki zespół naukowcy zidentyfikował 24 planety, które mogą lepiej nadawać się do życia niż Ziemia. Są wśród nich starsze, nieco większe, nieco cieplejsze i prawdopodobnie bardziej wilgotne od Ziemi. Uczeni stwierdzają również, że życie może łatwiej rozwijać się na planetach, które wolniej niż Ziemia krążą wokół gwiazd starszych od Słońca. Wszystkie ze zidentyfikowanych planet znajdują się w odległości większej niż 100 lat świetlnych od Ziemi, a ich zidentyfikowanie pozwoli w przyszłości skupić się na nich w poszukiwaniu śladów życia pozaziemskiego. Planety takie mogłyby być szczegółowo badane za pomocą Teleskopu Kosmicznego Jamesa Webba, obserwatoriów LUVIOR czy PLATO. Przyszłe teleskopy kosmiczne pozwolą na zdobycie kolejnych danych, dzięki czemu lepiej wybierzemy kandydatów do dalszych badań. Musimy skupić się na tych planetach, które posiadają najbardziej obiecujące warunki do powstania życia. Powinniśmy jednak uważać, by nie utknąć na poszukiwaniach drugiej Ziemi, gdyż mogą istnieć planety zdolne do podtrzymania życia innego niż znamy, mówi profesor Schulze-Makuch z Washington State University i Uniwersytetu Technicznego w Berlinie. Gwiazdy takie jak Słońce żyją około 10 miliardów lat. Jako, że na Ziemi bardziej złożone formy życia powstały dopiero po 4 miliardach lat, wiele gwiazd typu słonecznego może umrzeć, zanim w ich układzie planetarnym pojawią się złożone formy życia. Dlatego też naukowcy przyglądali się nie tylko gwiazdom typu widmowego G, czyli żółtym karłom, do których należy Słońce. Przeanalizowali też znane nam egzoplanety krążące wokół pomarańczowych karłów (gwiazda typu K). Są one chłodniejsze, mniej masywne i mniej jasne, niż żółte karły, ale za to żyją od 20 do 70 miliardów lat. Warto jednak pamiętać, że sama planeta nie może być zbyt stara. Nie może bowiem wyczerpać swojego wewnętrznego ciepła i utracić ochronnego pola magnetycznego. Ziemia liczy sobie obecnie około 4,5 miliarda lat. Zdaniem specjalistów najlepszy dla planety okres na podtrzymanie i rozwój życia to wiek 5–8 miliardów lat. Ważna jest też wielkość planety. Planeta o 10% większa od Ziemi powinna mieć więcej lądów, a taka o masie około 50% większej od Ziemi powinna dłużej utrzymać wewnętrzne ciepło i charakteryzować się silniejszym polem magnetycznym, które na dłużej zatrzyma atmosferę. Autorzy badań przypominają też o wodzie mówiąc, że nieco więcej wody, szczególnie w postaci wilgoci w powietrzu i chmur, powinno pomóc życiu. Podobnie jest z temperaturą. Planety o średniej temperaturze około 5 stopni Celsjusza wyższej niż Ziemi, w połączeniu z większą wilgotnością, powinny wyewoluować większą różnorodność form życia. Schulze-Makuch i jego zespół uznali, że supergościnna planeta powinna krążyć wokół pomarańczowego karła, liczyć sobie 5–8 miliardów lat, być o 10% większa i nie więcej niż 50% bardziej masywna niż ZIemia, posiadać średnią temperaturę powierzchni o 5 stopni Celsjsuza wyższą niż na Ziemi, jej wilgotna atmosfera powinna zawierać 25–30 procent tlenu, a resztę powinny stanowić gazy obojętne, powinny na niej znajdować się rozproszone masy wody i lądów, z wieloma płyciznami i archipelagami. Planeta powinna posiadać duży księżyc o masie od 1 do 10 procent masy planety i znajdujący się w odległości 10–100 średnic planety, powinny na niej zachodzić procesy geologiczne takie jak tektonika płyt lub podobne oraz powinna posiadać silne pole magnetyczne. Jako, że kilku z tych elementów (jak np. rozkład mas lądowych, obecność księżyca czy procesów tektonicznych) nie jesteśmy obecnie w stanie badać, naukowcy skupili się na elementach, które już teraz możemy obserwować. Badali zatem typ gwiazdy, wiek planety, jej prawdopodobną wielkość i masę oraz panujące temperatury. Gdy naukowcy przyjrzeli się bliżej 24 wybranym przez siebie planetom okazało się, że 9 z nich krąży wokół gwiazdy typu K, 16 z nich ma od 5 do 8 miliardów lat, a na 5 panują temperatury odbiegające od temperatury optymalne nie więcej niż o 10 stopni Celsjusza. Tylko jeden z kandydatów na planetę – KOI 5715.01 – spełniał trzy kryteria planety supergościnnej. Jednak średnie temperatury na tej planecie wynoszą prawdopodobnie 11,59 stopnia Celsjusza, czyli mniej niż na Ziemi. Naukowcy nie wykluczają jednak, że panuje tam silniejszy efekt cieplarniany niż na naszej planecie, więc temperatury te mogą być wyższe, co może czynić KOI 5715.01 planetą supergościnną. Szczegóły badań opublikowano w piśmie Astrobiology. « powrót do artykułu
  5. Badanie naukowców z Aalto University, przeprowadzone we współpracy z Korkeasaari Zoo w Helsinkach, wykazało, że dźwięk to obiecujący sposób na stymulowanie zwierząt z ogrodu zoologicznego i poprawę ich dobrostanu. Uczeni zbudowali urządzenie audio, które odtwarza różne dźwięki dla saki białolicych (Pithecia pithecia). Finowie interesowali się zachowaniem małp. Sprawdzali, czy będą chciały korzystać z urządzenia, kiedy będą go używały i czego będą słuchać. Ponieważ, jak podkreślają uczeni, niewiele wiadomo o preferencjach dźwiękowych naczelnych, badacze postanowili wybrać zróżnicowaną ścieżkę dźwiękową. Zdecydowali się na 4 ścieżki dźwiękowe (spokojną muzykę zen, szybką muzykę elektroniczną, odgłosy deszczu i ruchu ulicznego), unikając odgłosów wydawanych przez zwierzęta, które polują na saki, a także nagłych i głośnych dźwięków. Ekipa zajmująca się interakcjami zwierzę-komputer (ang. animal-computer interaction, ACI) zaprojektowała i zbudowała ze sklejki i szkła akrylowego urządzenie audio w kształcie tunelu. Umieszczono je w pawilonie saki w Korkeasaari Zoo. Małpki mogły je same uruchamiać; to one decydowały, czy chcą czegoś słuchać, czy ma być cicho. Nie mierzyliśmy czynników związanych z dobrostanem, ale z tej perspektywy ważne jest, by dać zwierzętom możność podejmowania decyzji i zapewnić im niezależność. Kwestie te powiązano [bowiem] z dobrostanem w ramach innych badań. Zamiast po prostu odtwarzać muzykę i inne dźwięki w ich środowisku i patrzeć, jak to działa, daliśmy małpkom system, do którego mogą pochodzić i samodzielnie używać - podkreśla Roosa Piitulainen, główna autorka artykułu opublikowanego w piśmie Animals, a zarazem doktorantka z Aalto University. Okazało się, że w ciągu studium małpy regularnie używały tunelu i po paru pierwszych dniach zaczęły w nim także spać, iskać się i prowadzić życie towarzyskie. Kirsi Pynnönen-Oudman, koordynatorka badań w Korkeasaari Zoo, wyjaśnia, że chcąc wzbogacić życie zwierząt w ogrodzie zoologicznym, często stosuje się jedzenie. Bodźce niepokarmowe także muszą być jednak zapewnione, zwłaszcza małym zwierzętom, które są podatne na tycie. Dźwięki pełnią ważną rolę w komunikacji wielu zwierząt. [Również] las deszczowy jest pełen różnych dźwięków [...]. Zwierzęta mogły wchodzić w różnego typu interakcje z urządzeniem. Gdy dodano do niego możliwość odtwarzania dźwięku, początkowo uciekały, jednak po chwili wracały, by zbadać co się stało. Po około godzinie przestawały badać urządzenie i poszukiwać źródła dźwięku i wchodziły z urządzeniem w takie interakcje, jak wówczas, gdy dźwięki nie były odtwarzane. Taki schemat powtarzał się w przypadku muzyki zen, elektronicznej i deszczu. Inaczej jednak było w przypadku odgłosów ruchu ulicznego. Najwyraźniej najbardziej one małpom odpowiadały, gdyż najczęściej go odtwarzały i wchodziły w interakcje z urządzeniem. Od dawna pracuję ze zwierzętami i nauczyłam się mieć otwarty umysł. Biorąc pod uwagę, że odgłosy ulicy są saki nieznane i że - w odróżnieniu od np. deszczu - nie mają one związku z ich normalnym codziennym życiem, może zaskakiwać, że są zainteresowane właśnie takimi dźwiękami - mówi dr Ilyena Hirskyj-Douglas. Wg niej, uzyskane wyniki sugerują, że naukowcy powinni dobrze się zastanowić, jakie technologie mogą się sprawdzić u zwierząt. Ważne jest też, by zostawić swój ludzki punkt widzenia za drzwiami. Saki mogły nie tylko zdecydować, jakich dźwięków będą słuchać. Pozwolono im też wpłynąć na ostateczną formę urządzenia. Naukowcy testowali dwa niedziałające prototypy: tunel i kopułę; ostateczne urządzenie było opcją częściej używaną przez saki. Małpki wybrały rozwiązanie z podłogą ze sklejki i dachem ze szkła akrylowego. Dzięki formie urządzenia i wykorzystanym materiałom akustyka tunelu była dobra i nie trzeba było całkowicie zamykać przestrzeni. Dr Pynnönen-Oudman dodaje, że choć bodźce dźwiękowe były do pewnego stopnia wykorzystywane w ogrodach zoologicznych, dotąd w niewielkim stopniu dopasowywano je do konkretnych gatunków. « powrót do artykułu
  6. Na jednej z plaż zachodniej Norwegii znaleziono umierającą wyczerpaną zyfię gęsiogłową. Zwierzę było tak wycieńczone, że zdecydowano się je uśpić. Gdy wykonano sekcję zwłok, od razu zauważono, co było przyczyną śmierci. Jego żołądek wypełniony był 30 plastikowymi torbami i licznymi mniejszymi kawałkami plastiku. Zyfie są rzadkością na tych wodach, dlatego zdecydowano, że ciało zostanie przekazane Muzeum w Bergen. Pięciu naukowców przez sześć godzin pracowało nad wstępnym spreparowaniem walenia. Gdy otworzyli jego żołądek, natychmiast spostrzegli, co było przyczyną jego choroby i śmierci. Naukowcy mówią, że plastik zakorkował układ pokarmowy zwierzęcia, zatrzymując proce trawienny. Zyfia przez długi czas umierała w strasznych męczarniach. To smutne przypomnienie tego, co robimy środowisku naturalnemu, szczególnie oceanom, mówi profesor Terje Lislevand, który dodaje, że nie ma wątpliwości, iż zwierzę musiało bardzo cierpieć. Szkielet zyfii będzie jednym z eksponatów Muzeum. « powrót do artykułu
  7. Zwiększona częstość występowania przetrwałej tętnicy pośrodkowej (ang. persistent median artery, PMA) to, wg naukowców, dowód na zmiany mikroewolucyjne zachodzące w ludzkim organizmie. Artykuł na ten temat ukazał się w Journal of Anatomy. Tętnica pośrodkowa działa w pierwszym trymestrze ciąży; zaczyna zanikać (ulega atrofii), gdy wykształcają się tętnice promieniowa i łokciowa. Większość dorosłych jej nie ma, ale od końca XIX w. wzrasta liczba osób z przetrwałą tętnicą pośrodkową. Studium australijskich naukowców opierało się na metaanalizie i samodzielnie zebranych danych; sekcje przeprowadzono na 2 australijskich uczelniach. Uczeni analizowali 78 kończyn górnych. Zmarli mieli od 51 do 101 lat (zgony nastąpiły w latach 2015-16). Okazało się, że częstość występowania tętnicy pośrodkowej wynosiła 33,3%. Od XVIII w. anatomowie badają częstość występowania tej tętnicy u dorosłych. Nasze badanie pokazało, że widać tu wzrosty. [Z analizy danych z literatury przedmiotu wynika, że] u osób urodzonych w połowie lat 80. XIX w. częstość występowania wynosiła ok. 10%, w porównaniu do ok. 30% [...] pod koniec XX w. To znaczący wzrost w dość krótkim w kategoriach ewolucyjnych czasie - wyjaśnia dr Teghan Lucas z Flinders University. Ten wzrost może być skutkiem mutacji genów zaangażowanych w rozwój [przemiany] tętnicy pośrodkowej bądź problemów zdrowotnych matek w czasie ciąży (niewykluczone też, że i tego, i tego). Jeśli trend się utrzyma, większość ludzi urodzonych w 2100 roku będzie mieć [przetrwałą] tętnicę pośrodkową. Jak wyjaśniają Australijczycy, mechanizm regresji tętnicy pośrodkowej jest inicjowany i regulowany przez specyficzne geny. Utrzymanie się tętnicy [...] wskazuje na zaburzenia ich ekspresji. [...]. Alternatywnie matka może podlegać pewnym wpływom środowiskowym, np. infekcji, przed zainicjowaniem procesu atrofii. Obecność tętnicy pośrodkowej, która przechodzi przez kanał nadgarstka, może powodować ucisk na nerw pośrodkowy, przyczyniając się do rozwoju zespołu cieśni nadgarstka. Jednak prof. Maciej Henneberg, który jest związany zarówno z Uniwersytetem Adelajdy, jak i Instytutem Medycyny Ewolucyjnej Uniwersytetu w Zurychu, wyjaśnia, że tętnica pośrodkowa daje też pewne korzyści, gdyż zwiększa ogólne ukrwienie (przydaje się to, gdy dochodzi np. do uszkodzenia tętnicy promieniowej czy łokciowej) i może znaleźć zastosowanie w operacjach rekonstrukcyjnych przeprowadzanych w innych częściach ciała. [Przetrwała] tętnica pośrodkowa to idealny przykład na to, jak nadal ewoluujemy, ponieważ u ludzi urodzonych niedawno występuje ona częściej niż w poprzednich pokoleniach. Zebraliśmy wszelkie dane opublikowane w literaturze anatomicznej i kontynuowaliśmy sekcje kończyn górnych przekazanych do badań [...]. Odkryliśmy, że ok. 1/3 Australijczyków ma w przedramieniu tętnicę pośrodkową. Dr Lucas, prof. Henneberg i dr Jaliya Kumaratilake dysponowali 37 prawymi kończynami; wśród nich było 11 (29,7%) kończyn z przetrwałą tętnicą pośrodkową. Na 41 kończyn lewych przypadło 15 (36,6%) z PMA. Stwierdzono także, że tam, gdzie naukowcy dysponowali całymi zwłokami, 30,4% (7) osób miało tętnice pośrodkowe w obu kończynach górnych, a 21,7% (5) tylko w jednej. Do innych zmian zachodzących z czasem w ludzkiej anatomii można zaliczyć coraz częstszy brak zębów mądrości.   « powrót do artykułu
  8. Naukowcy z MIT, Massachusetts General Hospital i Uniwersytetu Harvarda pracują nad uniwersalną szczepionką na grypę, która byłaby skuteczna przeciwko każdemu szczepowi. Na łamach Cell naukowcy opisują szczepionkę wywołującą reakcję układu immunologicznego przeciwko pewnemu fragmentowi proteiny wirusa grypy, który rzadko ulega mutacjom. Zwykle układ odpornościowy nie bierze na cel tego fragmentu. Nowa szczepionka składa się z nanocząstek pokrytych proteinami wirusa grypy. Podczas badań na myszach, które zmanipulowano genetycznie tak, by ich układ odpornościowy przypominał układ odpornościowy człowieka, wykazano, że szczepionka powoduje atak układu odpornościowego na wspomniany fragment proteiny. To daje nadzieję, że szczepionka taka mogłaby być skuteczna przeciwko każdemu szczepowi grypy. Repertuar przeciwciał jest niemal nieskończenie zróżnicowany, dzięki czemu układ odpornościowy może dopasować się do każdego antygenu. Jednak cała „przestrzeń antygenów” jest nierównomiernie sprawdzana, przez co niektóre patogeny, jak np. wirus grypy są w stanie opracować złożone strategie immunodominancji, przez co układ odpornościowy nie zwraca uwagi na tego typu pięty achillesowe wirusa, stwierdzają naukowcy. Najpierw uczeni stworzyli model komputerowy, który pozwolił zaprojektować im techniki pokonania strategii wirusa, polegającej na „odwracaniu uwagi” układu odpornościowego od jego „pięt achillesowych”. Następnie przystąpili do testów na odpowiednio zmodyfikowanych myszach. Uzyskane przez nas wyniki są o tyle ekscytujące, że jest to mały krok w kierunku stworzenia szczepionki na grypę, którą będzie można przyjąć raz lub kilka razy i zyskać odporność zarówno na sezonowe, jak i pandemiczne szczepy grypy, mówi profesor Arup K. Chakraborty z MIT. Większość szczepionek przeciwko grypie wykorzystuje nieaktywne wirusy grypy. Wirusy grypy wykorzystują hemaglutyninę (HA) do przyłączania się do powierzchni komórki. Szczepionki powodują, że układ odpornościowy rozpoznaje hemaglutyninę i wytwarza przeciwciała, które biorą ją na cel. Jednak przeciwciała te niemal zawsze łączą się z przednią częścią, główką, hemaglutuniny. A jest to część, która najszybciej ulega mutacją. Z kolei w tylnej części HA znajdują się fragmenty, które mutują bardzo rzadko. Nie rozumiemy jeszcze całości, ale z jakiegoś powodu układ odpornościowy nie potrafi skutecznie wyszukiwać tych nieulegających mutacjom części proteiny, mówi profesor Daniel Lingwood z Harvard Medical School. Dlatego też naukowcy poszukują strategii, które pozwolą na zwrócenie uwagi układu odpornościowego na rzadko zmieniające się fragmenty HA. Jednym z czynników, dla których układ odpornościowy bierze za cel przednią część HA, a nie tylną, jest prawdopodobnie fakt, że wirus grypy jest gęsto upakowany hemaglutyniną. Tak gęsto, że przeciwciałom znacznie łatwiej jest łączyć się z „główką” HA, niż przecisnąć się i uzyskać dostęp do tylnej części. Wysunęliśmy hipotezę, że kluczem do uchronienia przed przeciwciałami wrażliwych części i do przetrwania wirusa jest geometria jego powierzchni, wyjaśnia doktor Assaf Amitai z MIT. Najpierw więc badali wpływ geometrii wirusa na immunodominację za pomocą molekularnej symulacji dynamicznej. Następnie modelowali proces zwany dojrzewaniem powinowactwa przeciwciał. To proces, który zachodzi po tym, gdy komórka B napotka na wirusa i określa, które przeciwciała będą decydujące w odpowiedzi immunologicznej. Każdy z receptorów limfocytu B łączy się z inną proteiną wirusa. Gdy konkretny receptor konkretnego limfocytu połączy się silnie z HA, limfocyt B zostaje aktywowany i szybko się namnaża. W procesie tym limfocyt B ulega mutacjom, dzięki czemu niektóre jego receptory jeszcze silniej wiążą się z HA. Następnie te limfocyty, które najsilniej powiązały się z HA przeżywają, a pozostałe, giną. W ten sposób po pewnym czasie powstaje duża populacja limfocytów B, które bardzo silnie wiążą się z HA. Z czasem przeciwciała te coraz lepiej i lepiej biorą na cel konkretny antygen, mówi Charkaborty. Modelowanie komputerowe wykazało pewną słabość tego procesu. Okazało się, że gdy podamy człowiekowi typową szczepionkę przeciwko grypie, te limfocyty B, które potrafią silnie połączyć się z tylną częścią HA są podczas procesu dojrzewania powinowactwa w gorszej sytuacji, niż limfocyty wiążące się silnie z główką HA. Po prostu dotarcie do tylnej części hemaglutyniny jest trudniejsze. Do modelu dodano więc symulację działania szczepionki, która jest właśnie opracowywana przez NIH i znajduje się w I fazie badań klinicznych. W szczepionce tej wykorzystano wirusa z rzadziej upakowanymi HA na powierzchni. Okazało się, że wówczas limfocyty B docierające do tylnej części HA radzą sobie znacznie lepiej i dominują pod koniec procesu dojrzewania powinowactwa. « powrót do artykułu
  9. W 2014 r. inżynierowie pracowali nad zabezpieczeniem antysejsmicznym budynku z lat 50. Natknęli się na pomieszczenia wchodzące niegdyś w skład rzymskiej willi. Podczas prac archeologicznych odkryto m.in. piękne mozaiki, łacińskie inskrypcje, freski czy fragmenty misy z wizerunkiem Herkulesa. Od listopada odrestaurowana willa (Domus Aventino) ma zostać udostępniona zwiedzającym jako podziemne muzeum. Opisywane miejsce znajduje się na zboczach Awentynu. Na podstawie bogactwa zdobień [...] można powiedzieć, że willa należała do wpływowej osoby [...] - podkreśla Daniela Porro, szefowa Soprintendenza Speciale Archeologia, Belle Arti e Paesaggio di Roma. Na przestrzeni lat przechodziła prawdopodobnie z rąk do rąk. Rzym nie przestaje nas zadziwiać. To niesamowite znalezisko, perełka archeologiczna - mówi Porro. Robotnicy natrafili na ukrytą w ziemi willę, gdy pracowano nad zabezpieczeniami antysejsmicznymi podczas przekształcania starego budynku w 180 luksusowych apartamentów. Podczas 6 lat wykopalisk archeolodzy znaleźli szereg artefaktów, w tym przedmioty codziennego użytku: młotek, klucz, spinkę do włosów czy amfory do przechowywania garum - słonego sosu ze sfermentowanych ryb (podstawowego składnika wykwintnej kuchni starożytnego Rzymu). Specjaliści wspominają też o fragmentach mis z wizerunkiem Herkulesa czy Ateny. Największe wrażenie robią jednak mozaiki podłogowe. Wydaje się, że z biegiem lat budynek się zapadał. Niezwykłe jest to, że mamy 6 warstw mozaiki. Układano je na sobie między I a II w. n.e., gdy grunt się zapadał przez jamy pozostałe po wydobyciu skały - opowiada archeolog Francesco Narducci. Po sześciu próbach wyrównania podłóg [...] willę ostatecznie porzucono. Wykopaliska ujawniły 6 warstw historycznych pozostałości; datują się one na okres od VIII w. p.n.e. do III w. n.e. Archeolodzy wspominają m.in. o kamiennej wieży z VIII w. p.n.e. i murze obronnym z czasów Republiki. W przyszłym miesiącu stanowisko ma zostać udostępnione zwiedzającym. Ponieważ muzeum znajduje się pod apartamentowcem, by zapewnić mieszkańcom prywatność, będzie ono dostępne jedynie 2 dni w miesiącu. W przyszłości, aby zaspokoić rosnące zapotrzebowanie, liczba ta może wzrosnąć do 4 dni na miesiąc. Wideo wyświetlane na ścianach będą przedstawiać senatora z żoną, którzy relaksują się w otoczeniu marmurowych popiersi, stołów i innych mebli. Ma to pokazać turystom, jak willa wyglądała w czasach swojej świetności. Prace na stanowisku były prowadzone przez Soprintendenza Speciale Archeologia, Belle Arti e Paesaggio di Roma i właściciela kompleksu BNP Paribas Real Estate. « powrót do artykułu
  10. W Norwegii odkryto pierwsze w historii pozostałości drewnianej świątyni poświęconej Thorowi i Odynowi. Zdaniem archeologów wielki drewniany budynek o wymiarach 14x8 metrów i wysokości do 12 metrów powstał pod koniec VIII wieku. Po raz pierwszy odkryliśmy jeden z tych specjalnych pięknych budynków. Znamy je ze Szwecji i z Danii. Teraz mamy dowód, że istniały też w Norwegii, mówi Søren Diinhoff z Muzeum Uniwersyteckiego w Bergen. Pierwsze takie wielkie świątynie, zwane domami bogów, zaczęły powstawać w VI wieku. Były one bardziej złożonym miejscem kultu niż proste miejsca, w których wcześniej oddawano cześć bogom. Tutaj mamy do czynienia z silniejszą ekspresją wiary niż w małych miejscach kultu. Budynki takie mają prawdopodobnie coś wspólnego z konkretną klasą społeczną, dla której były one wyrazem wyznawanej ideologii, dodaje uczony. Świątynię odkryta w nadmorskiej wsi Ose w pobliżu miasta Ørsta w zachodniej Norwegii. Prace archeologiczne prowadzone tam w związku z budową osiedla mieszkaniowego ujawniły ślady wczesnego osadnictwa rolniczego datowanego na 2000–2500 lat temu. Znaleziono pozostałości dwóch długich domów, z których każdy stanowił centrum małej farmy. Jednak dom bogów pochodzi ze znacznie późniejszego okresu, gdy obszar ten został zdominowany przez elitarną grupę bogatych rodzin. Rody takie zaczęły pojawiać się w Skandynawii gdy tamtejsze społeczeństwa częściej wchodziły w interakcje z bardziej rozwarstwionymi społecznościami Imperium Rzymskiego i ludów germańskich z północnej Europy. Gdy w czasie rzymskiej epoki żelaza zaczęły pojawiać się warstwy społeczne, wiodące rody przejęły kontrolę nad kultem religijnym, mówi Diinhoff. Wtedy też religijne obrzędy nordyckie stały się bardziej zideologizowane i zorganizowane, a dom bogów był wzorowany na chrześcijańskich bazylikach, które można było spotkać na południu Europy. Dlatego też w tego typu świątyniach pojawia się wysoka wieża górująca nad spadzistym dachem. To wyraźne nawiązanie do chrześcijańskich kościołów. Mimo, że świątynia się nie zachowała, to wyraźnie widoczne są wgłębienia po wspierających ją słupach, w tym po okrągłej centralnej kolumnie wieży. To unikatowy element spotykany tylko w domach bogów. To musiała być imponująca konstrukcja, zauważa Diinhoff. Na miejscu znaleziono też pozostałości licznych palenisk, gdzie przygotowywano potrawy podczas uroczystości religijnych i kości poświęconych bogom zwierząt. Diinhof przypomina, że przed kilkunastu laty w pobliżu znaleziono wielkiego biały kamień w kształcie fallusa. Prawdopodobnie był on częścią nordyckich rytuałów płodności. Specjaliści przypuszczają, że w odkrytej właśnie świątyni odbywały się najważniejsze rytuały religijne, jak obchody dnia przesilenia letniego i zimowego. Wówczas to bogom składano w darze mięso, napoje, czasem cenne metale. Szczególnie czczono Odyna, Thora i Freyra. Obrzędy były powiązane z obfitością jedzenia i napojów spożywanych przez ich uczestników. Myślę, że dobrze się tutaj bawili, stwierdza Diinhof. Pierwszym władcą Norwegii, który próbował wprowadzić w kraju chrześcijaństwo był Haakon Dobry, rządzący krajem w latach 934–961. Spotkał się jednak z dużym oporem rodów i porzucił swoje zamiary. Tradycyjnie za władcę, który ochrzcił Norwegię, uznaje się Olafa II Haraldssona, z którym wiąże się powstanie norweskiej tożsamości narodowej. Przed czterema laty informowaliśmy o znalezieniu kościoła, w którym spoczął Olaf II po uznaniu go za świętego. Tak czy inaczej od XI wieku stare wierzenia są w Norwegii w odwrocie. Kolejni władcy nakazują obalanie posagów bogów i niszczenie miejsc kultu. Dotychczas jednak nic nie wskazuje, by znalezioną właśnie świątynię spotkał taki los. « powrót do artykułu
  11. Niemieccy naukowcy poinformowali o dokonaniu najbardziej precyzyjnych pomiarów masy jądra deuteru – deuteronu. Pomiary przeprowadzono porównując masę deuteronu do masy jądra węgla 12. To bardzo ważne niezależne sprawdzenie wcześniejszych pomiarów, które dały niejednoznaczne wyniki. Poznanie dokładnej prostego jądra atomowego, jak wodór, deuter, tryt, jonów H2+ i HD+ jest niezwykle ważne z punktu widzenia badań podstawowych. Pozwala to np. przetestować podstawowe teorie fizyczny, jak elektrodynamikę kwantową. Z kolei masa deuteronu może zostać użyta do precyzyjnego określenia masy neutronu, co z kolei ma fundamentalne znaczenie dla metrologii, fizyki atomowej, molekularnej i badań nad neutrinami. Precyzyjnych pomiarów tego typu często dokonuje się za pomocą pułapek Penninga, które wykorzystują silne pola magnetyczne i elektryczne do uwięzienia cząstek. Cząstka taka po uwięzieniu oscyluej w określonej częstotliwości, która zależy od jej masy. Cięższe cząstki oscylują wolniej niż lżejsze. Jeśli więc do tej samej pułapki złapiemy dwa jony o różnych masach, to dzięki pomiarom ich oscylacji możemy poznać stosunek ich mas z bardzo wysoką precyzją (dochodzącą jednej do 8,5 x 10-12). Uczeni z Instytutu Fizyki Jądrowej im. Maxa Plancka, Uniwersytetu Johannesa Gutenberga, GSI Helmholtz Centre for Heavy Ion Research oraz Helmholtz Institute w Moguncji wykorzystali specjalny kriogeniczny spektrometr mas wyspecjalizowany w pomiarach mas lekkich jonów. Urządzenie o nazwie LIONTRAP składa się z serii pułapek Penninga. Jest wśród nich wysoce precyzyjna pułapka korzystająca z siedmiu elektrod oraz dwie przylegające pułapki-magazyny. Całość poddana jest działaniu homogenicznego pola magnetycznego o natężeniu 3,8 tesli, znajduje się w niemal idealnej próżni (o ciśnieniu mniejszym niż 10-17 mbar) i w temperaturze około 4 kelwinów. Deuteron najpierw trafił do pułapki-magazynu, a następnie został umieszczony w wysoce precyzyjnej pułapce. Tam zmierzono jego oscylacje i porównano je z oscylacjami jonu węgla-12. Na tej podstawie stwierdzono, że masa deuteronu wynosi 2.013553212535(17) jednostek atomowych. Liczba w nawiasie oznacza niepewność pomiaru ostatnich cyfr. Masa jonu HD+ określona tą samą metodą została oszacowana na 3.021378241561(61) jednostek atomowych. « powrót do artykułu
  12. Zręby wykonane trzy lata temu w Puszczy Białowieskiej zajmowane są przez inwazyjne gatunki roślin. Jeden z obcych gatunków inwazyjnych – erechtites jastrzębcowaty – stwierdzono w Puszczy po raz pierwszy. Jego obecność w Obszarze Światowego Dziedzictwa Ludzkości niepokoi botaników – gatunek pojawia się już w chronionych siedliskach leśnych na południu kraju. W 2017 roku w Puszczy Białowieskiej wykonano ok. 500 hektarów rozległych zrębów, które według założeń leśników miały przyczynić się do ochrony bioróżnorodności – przypomina Fundacja Dzika Polska (FDP) w informacji przesłanej serwisowi Nauka w Polsce. Z prowadzonego przez nią monitoringu roślinności na zrębach w Puszczy Białowieskiej wynika, że wiele powierzchni pozrębowych zostało skolonizowanych przez gatunki inwazyjne, które zgodnie z planem zadań ochronnych Natura 2000, ale również według Światowej Unii Ochrony Przyrody, stanowią zagrożenie dla siedlisk przyrodniczych i rodzimych gatunków. Kilka gatunków inwazyjnych było notowanych w Puszczy już wcześniej. Jeden z gatunków – erechtites jastrzębcowaty (Erechtites hieracifolius) – nie był dotąd obserwowany w Puszczy. Erechtites od dawna kolonizuje zbiorowiska roślinne w południowej części kraju, konkurując skutecznie z gatunkami rodzimymi. Na Dolnym Śląsku erechtites był notowany sporadycznie już na przełomie XIX i XX wieku, ale przez ponad 100 lat był tylko ciekawostką florystyczną. Jednak ostatnie 10 lat to okres jego gwałtownej inwazji. Początkowo kolonizował zręby na niżu, w roku 2020 stwierdzono już jego masowe pojawianie się w niektórych regionach Pogórza Sudeckiego. Niestety gatunek nie ogranicza się do kolonizowania miejsc zniekształconych wskutek antropopresji i wkracza także do zbiorowisk rodzimych. W tym roku odnotowaliśmy go np. w świetlistych dąbrowach w rezerwacie ‘Góra Radunia’ – mówi dr Krzysztof Świerkosz z Uniwersytetu Wrocławskiego. Nowy gatunek biolodzy z fundacji stwierdzili w ośmiu wydzieleniach leśnych, w obrębie dwóch nadleśnictw PB. Zdecydowana większość inwazyjnych roślin znajduje się w obrębie rozległych zrębów, wykonanych w 2017 r. z wykorzystaniem harwesterów, jednak w dwóch przypadkach skupiska inwazyjnych roślin znajdują się pod koronami drzew. Inwazja wygląda niepokojąco – w jednym ze skupisk znajduje się ponad 1500 egzemplarzy erechtitesa. Jego lekkie nasiona przenoszą się na duże odległości – mówi biolog z FDP Adam Bohdan, który wraz z Andrzejem Sulejem ze stowarzyszenia Partnerstwo Dzikie Mazury zidentyfikował inwazyjny gatunek na terenie PB. Niektóre rośliny są masywne i osiągają wysokość 1,7 metra. Jedno ze stanowisk znajduje się zaledwie 2 km od Białowieskiego Parku Narodowego. Gatunek zajmuje głównie siedlisko borowe (drzewostany świerkowe i sosnowe). Oprócz erechtitesa jastrzębcowatego zręby kolonizowane są przez całą paletę innych wcześniej stwierdzonych obcych gatunków inwazyjnych: nawłoć kanadyjską, nawłoć późną, przymiotno kanadyjskie, przymiotno białe, niecierpka drobnokwiatowego. W Puszczy Białowieskiej pogarszają one stan ochrony najważniejszego siedliska – grądu, chronionego w ramach sieci Natura 2000, w obrębie którego stwierdzono dwa stanowiska nowego gatunku. W informacji prasowej przyrodnicy podkreślają, że leśnicy – zobligowani przepisami Natura 2000 do walki z gatunkami inwazyjnymi – przez lata nie robili nic w tym kierunku. Inicjatorzy nielegalnych w świetle wyroku TUSE w sprawie C–441/17) wyrębów wykonanych w 2017 roku zapewniali, że zręby przyczynią się do ochrony przyrody. Zamiast tego stały się ostoją inwazyjnych gatunków obcych polskiej florze. Przypominają też, że LP w ostatnim czasie zdecydowały się na walkę z jednym z inwazyjnych gatunków na Obszarach Natura 2000 – niecierpkiem drobnokwiatowym, przeznaczając na ten cel ponad 30 mln. złotych. Zdaniem przyrodników przy takiej skali kosztów zwalczania gatunków inwazyjnych zdecydowanie bardziej ekonomiczne wydaje się być pozostawienie puszczy bez ingerencji, niż zdecydowanie bardziej ekonomiczne wydaje się być pozostawienie puszczy bez ingerencji, niż walka z konsekwencjami nieprzemyślanych wyrębów. Fundacja Dzika Polska o stwierdzeniu gatunku poinformowała Instytut Ochrony Przyrody PAN, przedłożyła publikację o nowym gatunku do specjalistycznego czasopisma przyrodniczego, zgodnie z przyjętą metodyką założyła stanowiska monitoringowe nowego gatunku w Puszczy. Przekazaliśmy stanowiska nowego gatunku nadleśnictwom, wnioskując o podjęcie natychmiastowych i zdecydowanych działań mających na celu wyeliminowanie gatunku. Dotychczasowe publikacje i wyniki inwentaryzacji gatunków obcych z obszaru Puszczy nie wymieniają Erechtitesa, dlatego wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z początkowym etapem kolonizacji Puszczy, kiedy walka z inwazją jest jeszcze stosunkowo łatwa i może okazać się skuteczna – podkreślają przedstawiciele fundacji w informacji prasowej. Przedstawiciele fundacji podejrzewają, że nasiona nowego, inwazyjnego gatunku zostały do Puszczy Białowieskiej przetransportowane wraz z ciężkim sprzętem do wycinki drzew (tzw. harwesterami), które w 2017 r przybyły do Puszczy Białowieskiej z Giżycka na Mazurach, gdzie znajduje się jedno ze stanowisk erechtitesa stwierdzonych w ostatnich latach. « powrót do artykułu
  13. Wcześniejsze zarażenie jednym ze znanych od dawna koronawirusów może łagodzić objawy infekcji SARS-CoV-2, wynika z prac grupy badawczej, na czele której stali naukowcy z Boston Medical Center i Boston University. Nie chroni jednak przed samą infekcją. Badania, których wyniki opublikowano w Journal of Clinical Investigation, dają istotny wgląd w kwestie związane z reakcją układu odpornościowego na kontakt z SARS-CoV-2. Jak już wcześniej informowaliśmy, od dziesiątków lat wśród ludzi krążą co najmniej 4 koronawirusy (polecamy nasz artykuł: Koronawirusy znamy od 60 lat. Niektóre są z nami na stałe). Zwykle wywołują one łagodne przeziębienie, więc wiele osób może nawet nie wiedzieć, że w przeszłości zetknęło się z koronawirusem. Jako, że sekwencje genetyczne tych wirusów są częściowo podobne do SARS-CoV-2, układ odpornościowy osoby, która w przeszłości chorowała, ma pewne doświadczenie z koronawirusami. W miarę trwania epidemii pojawia się coraz więcej badań, których autorzy starają się dowiedzieć, dlaczego SARS-CoV-2 różnie wpływ na różne populacje, dlaczego u niektórych zarażonych objawy choroby nie występują czy też jakie czynniki zwiększają ryzyko zgonu. Autorzy najnowszych badań przeanalizowali dane osób, którym pomiędzy 18 maja 2015 roku a 11 marca 2020 roku wykonano test CRP-PCR. Test ten wykrywa różne patogeny dróg oddechowych, w tym koronawirusy. Naukowcy wzięli też pod uwagę dane osób, które testowano na obecność SARS-CoV-2 pomiędzy 12 maja 2020 a 12 czerwca 2020. Po uwzględnieniu takich czynników jak wiek, płeć, BMI oraz występowanie cukrzycy, okazało się, że osoby u których wcześniej test CRP-PCR wykazał obecność w drogach oddechowych jednego z koronawirusów, z mniejszym prawdopodobieństwem trafiały na OIOM po zarażeniu SARS-CoV-2. Jeśli zaś na OIOM trafiły, to z mniejszym prawdopodobieństwem wymagały podłączenia do respiratora. Osoby takie miały też znacznie większą szansę na przeżycie. Jednocześnie wcześniejsza infekcja którymś z koronawirusów nie zmniejszała prawdopodobieństwa zarażenia się SARS-CoV-2. Nasze badania wykazały, że osoby wcześniej zainfekowane jakimś koronawirusem miały lżejsze objawy COVID-19, mówi współautor badań, specjalista chorób zakaźnych, profesor Manish Sagar. To pokazuje, że układ odpornościowy najwyraźniej inaczej reaguje na SARS-CoV-2 niż na inne koronawirusy. Obie grupy pacjentów – ci, którzy wcześniej zetknęli się z koronawirusami i ci, którzy z nimi się nie zetknęli – były tak samo narażone na infekcję SARS-CoV-2, ale widoczne były wyraźne różnice w ciężkości choroby i ryzyku zgonu. « powrót do artykułu
  14. Szumy uszne dręczą miliony ludzi na całym świecie. Dotychczas nie istnieje sposób ich leczenia. Międzynarodowy zespół naukowy poinformował właśnie o udanych szeroko zakrojonych testach klinicznych urządzenia redukującego szumy uszne. Urządzenie może przynieść ulgę milionom osób i przybliża nas do opracowania metod leczenia. Jeden z najnowszych szacunków mówi, że w samych tylko Stanach Zjednoczonych szumów usznych doświadcza aż 10% dorosłej populacji, a u 25% z tych osób szumy trwają ponad 15 lat. Osoby cierpiące na szumy uszne często doświadczają też problemów ze skupieniem uwagi, zmęczenia i ogólnego obniżenia jakości życia. W najnowszym numerze Science Translational Medicine czytamy o testach nieinwazyjnego urządzenia, które wykorzystuje technikę neuromodulacji bimodalnej. To połączenie dźwięków i prądu, którym drażniony jest język, może być efektywnym sposobem na zmniejszenie szumów usznych. Jeden ze współautorów badań, profesor Huber Lim z University of Minnesota, wyjaśnia, że urządzenie bierze na cel grupę komórek w mózgu, które wykazują nieprawidłową aktywność. Dzięki badaniom na zwierzętach i ludziach Lim i jego koledzy z USA, Niemiec, Irlandii, Wielkiej Brytanii i Malezji już wcześniej zauważyli, że stymulowanie prądem neuronów na języku lub twarzy może aktywować neurony w układzie słuchowym. Wydaje się, że połączenie takiej techniki z odpowiednimi dźwiękami prowadzi do przebudowy obszarów mózgu odpowiedzialnych za pojawianie się szumów usznych. Opracowana przez naukowców technika polega na aktywowaniu różnych obwodów w mózgu w reakcji na dźwięk. Ma to na celu zagłuszenie szumów usznych. Nasz pomysł polega na uwrażliwieniu mózgu na wiele innych rzeczy. W ten sposób przez zwiększenie aktywności innych neuronów możemy wyciszyć neurony odpowiedzialne za szumy uszne, mówi Lim. Warto w tym miejscu przypomnieć o badaniach prowadzonych przez zespół profesor Susan Shore z University of Michigan. W tym przypadku naukowcy próbowali wyciszyć neurony odpowiedzialne za szumy uszne. W 2018 roku badania kliniczne przeprowadzone na 20 osobach wykazały, że urządzenie, które łączyło odpowiednie impulsy dźwiękowe z drażnieniem prądem głowy lub szyi, powodowało zmniejszenie głośności i natarczywości szumów usznych. Możemy postrzegać to jako dwa sposoby na leczenie szumów. Jeden polega na próbie zidentyfikowania komórek wywołujących szumy i ich wyciszeniu. Nasz pomysł polega zaś na spowodowaniu, by komórki odpowiedzialne za słyszenie stały się znacznie bardziej wrażliwe na wszystko, z wyjątkiem szumów, mówi Lim. Grupa Lima przeprowadziła właśnie randomizowane podwójnie ślepe badania na 326 dorosłych cierpiących na chroniczne szumy uszne. Badania prowadzono w Szpitalu Św. Jakuba w Irlandii oraz w Centrum Szumów Usznych Uniwersytetu w Regensburgu w Niemczech. Ich uczestnicy używali urządzenia przez 12 tygodni, każdego dnia przez 60 minut. Byli podzieleni na trzy grupy. Każda z nich miała nieco inaczej skonfigurowane urządzenie. Konfiguracje różniły się zarówno rodzajem używanego dźwięku, czasem trwania stymulacji elektrycznej, jak i długością przerwy pomiędzy dźwiękiem a stymulacją. Ściśle do zaleceń naukowców zastosowało się 84% badanych. Z nich u około 81% nastąpiła wyraźna poprawa w zakresie możliwości koncentracji uwagi, jakości snu, poprawiła się jakość ich życia, zmniejszył się poziom zmęczenia i frustracji. U około 77% osób pozytywne skutki terapii były widoczne rok po leczeniu. Ponadto 66% badanych przyznało, że terapia przyniosła im korzyści. Co interesujące, nie nie zauważono znaczących różnic w wynikach badania wśród trzech grup. To bardzo solidne i przekonujące badania. Biorąc pod uwagę fakt, że obecnie nie istnieje żadna metoda leczenia szumów usznych, są to badania bardzo ważne, mówi Richard Tyler, audiolog z University of Iowa, który nie brał udziału w pracach grupy Lima. Zauważa on jednak, że słabością badań był brak grupy kontrolnej, która nie otrzymywała żadnego leczenia. Ponadto brak informacji, czy pacjenci informowali o zmniejszeniu poziomu szumów usznych. Mamy szumy uszne i mamy reakcję na szumy uszne. To dwie różne rzeczy. Jeśli próbujesz zmniejszyć poziom szumów usznych, bo powinieneś je zmierzyć, mówi Tyler. Lim wyjaśnia, że jego grupa skupiła się na reakcji badanych na szumy, a nie na samych szumach, gdyż te mogą być różnie postrzegane, w zależności od tego, na ile są uciążliwe. Dodaje, że dokonywano pomiarów, w jaki sposób badani postrzegają szumy, a wyniki tych badań zostaną wkrótce opublikowane. Wyniki badań chwali też Rilana Cima, psycholog z Uniwersytetu w Maastricht. Jestem pod wrażeniem zmian, jakie zaszły w pacjentach, mówi. Uczona zastrzega jednak, że zanim osoby cierpiące na szumy uszne wydadzą spore pieniądze na urządzenie, które jest sprzedawane w kwocie 2500-2750 euro, warto, by poczekali aż jego skuteczność zostanie zweryfikowana przez badaczy niezwiązanych z jego producentem. Profesor Lim jest nie tylko wykładowcą uniwersyteckim, ale również głównym naukowcem irlandzkiej firmy Neuromod Devices, która produkuje i sprzedaje urządzenie. « powrót do artykułu
  15. Mrówki Solenopsis richteri posługują się piaskiem jak narzędziem, by pozyskać ciekły pokarm (roztwór cukru), nie tonąc w nim. Autorzy artykułu z pisma Functional Ecology podkreślają, że to pokazuje, że dostosowują strategię korzystania z narzędzi do ryzyka związanego z żerowaniem. S. richteri pochodzą z Ameryki Południowej. Po introdukcji do południowych USA są tu uznawane za gatunek inwazyjny. Gdy mrówkom zapewniono niewielkie pojemniczki z roztworem cukru, dzięki hydrofobowemu egzoszkieletowi były w stanie unosić się na powierzchni i żerować. Gdy jednak naukowcy zmniejszyli napięcie powierzchniowe, S. richteri zaczęły przenosić piasek, by spuścić ciecz z naczynia. Odkryliśmy, że mrówki budują strukturę z piasku, która skutecznie wyciąga ciecz z pojemnika, tak aby później można ją było zebrać - opowiada dr Aiming Zhou z Huazhong Agricultural University. Ta niesamowita umiejętność nie tylko zmniejszała ryzyko utonięcia, ale i zapewniała większą powierzchnię do zbierania roztworu. Okazało się, że struktury z piasku były tak skuteczne, że w ciągu 5 minut mogły wyciągać z pojemniczków niemal połowę cieczy. Naukowcy zmieniali napięcie powierzchniowe za pomocą surfaktantu. Gdy jego stężenie wynosiło ponad 0,05%, co przekładało się na znaczące ryzyko utonięcia, mrówki budowały struktury z piasku. Nie tworzyły ich, żerując na czystym roztworze cukru. Podczas eksperymentów owadom dostarczano piasek o różnej wielkości ziaren; w ten sposób można było określić ich preferencje budowlane w takiej sytuacji. Wiemy, że niektóre gatunki mrówek są w stanie posługiwać się narzędziami, szczególnie przy zbieraniu ciekłego pokarmu. Byliśmy jednak zaskoczeni niesamowitymi umiejętnościami S. richteri w tym zakresie - dodaje dr Jian Chen, entomolog z amerykańskiego Departamentu Rolnictwa. Dr Zhu podkreśla, że konieczne są dalsze badania. Nasze eksperymenty były prowadzone w laboratorium i dotyczyły wyłącznie S. richteri. Kolejnym krokiem powinno być ustalenie, jak bardzo zachowanie to jest rozpowszechnione u innych gatunków mrówek. « powrót do artykułu
  16. Osoby osierocone w dzieciństwie mogą odczuwać tego konsekwencje przez całe życie. Często słabiej rosną i są w gorszym stanie zdrowia, niż rówieśnicy posiadający oboje rodziców. Seria badań wykazała, że takie negatywne zjawiska dotyczą też osieroconych szympansów. Okazuje się, że szympansy, które w dzieciństwie utraciły matkę, słabiej rosną i rzadziej dożywają dorosłości. Badania, przeprowadzone przez Tai Chimpanezee Project z Wybrzeża Kości Słoniowej oraz Instytut Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka w Lipsku wykazały też, że osieroceni szympansi synowie działają w sposób mniej konkurencyjny i mają mniej potomstwa od rówieśników wciąż żyjących z matkami. Narodziło się więc pytanie, co jest przyczyną takich zjawisk? Naukowcy przez 30 lat obserwowali trzy społeczności szympansów w Tai National Park. Zbierali pełne dane demograficzne, badali kał każdego nowego członka stada, by określić, kto jest jego ojcem. Gdy badamy naszych najbliższych krewnych, takich jak szympansy możemy wiele dowiedzieć się o czynnikach, które spowodowały, że jesteśmy ludźmi. Nasze badania pokazują, że obecność matki i jej wsparcie w czasie dzieciństwa było prawdopodobnie cechą, którą posiadał nasz wspólny z szympansami przodek. Prawdopodobnie to ten fakt ukształtował zarówno ewolucję ludzi, jak i szympansów, mówi główna autorka badań, Catherine Crockford. Główne teorie dotyczące ewolucji człowieka mówią, że dzięki temu, iż rodzice H. sapiens przez długi czas dostarczają swoim dzieciom pożywienie, umożliwiło ludziom wyewoluowanie największego mózgu na planecie względem rozmiarów ciała. Mózg to bardzo kosztowna tkanka pod względem energetycznym i długo rośnie. Potrzebuje więc do rozwoju długiego dzieciństwa. To właśnie zapewnia długotrwała opieka rodziców, którzy jednocześnie uczą dziecko, jak radzić sobie w dorosłości. Takie długie dzieciństwo jest rzadkością w świecie zwierząt. Występuje właściwie tylko u wielkich małp. Szympansy mają długie dzieciństwo, pozostają z matką przez 12 lat, ale po osiągnięciu przez nie wieku 4–5 lat matki rzadko dostarczają im pożywienie. W większości przypadków szympansie dziecko musi zdobywać je samo. Powstaje więc pytanie, dlaczego w takim przypadku obecność matki zapewnia szympansom przewagę nad ich osieroconymi pobratymcami? Naukowcy jeszcze tego nie wiedzą, ale maja kilka hipotez na ten temat. Jedna z nich mówi, że matka wie, gdzie znaleźć najlepsze pożywienie i jak używać narzędzi, by zdobyć ukryte, bardzo pożywne jedzenie, takie jak owady, orzechy czy miód. Dziecko z czasem uczy się takich zdolności. Dlatego też sądzimy, że młode dlatego cały czas wędruje i pożywia się blisko matki, gdyż obserwuje ją i się uczy, mówi Crockford. Inna hipoteza mówi, że matki przekazują dzieciom umiejętności społeczne. Szympansy, podobnie jak ludzie, żyją w złożonym świecie współpracy i konkurencji. Być może obserwując matkę, dziecko uczy się, kiedy należy współpracować, a kiedy konkurować, dodaje Roman Wittig, dyrektor Tai Chimpanzee Project. « powrót do artykułu
  17. Vasilis Ntziachristos i jego koledzy z Uniwersytetu Technicznego w Monachium oraz Helmholtz Zentrum München są autorami najmniejszego na świecie wykrywacza ultradźwięków. To niezwykle czułe urządzenie pozwala na obrazowanie struktur mniejszych niż komórka. Jest przy tym tanie w produkcji i można je wykonać w dobrze opanowanej technologii silicon-on-insulator (SOI). Jego twórcy zapewniają, że po dalszej optymalizacji urządzenie można będzie masowo produkować i używać w bardzo wielu dziedzinach. Tradycyjne czujniki ultradźwiękowe wykorzystują przetworniki piezoelektryczne zarówno do emitowania dźwięku o wysokiej częstotliwości, jak i jego rejestrowania po odbiciu od obrazowanego przedmiotu. Rozdzielczość takich czujników można zwiększyć poprzez zmniejszenie ich rozmiarów. Jednak wiąże się to z drastycznym spadkiem ich czułości. Ostatnio opracowano techniki radzenia sobie z problemem rozdzielczości w systemach obrazowania ultradźwiękowego. Jeden z takich sposobów to wykrawanie zmian w drganiach powodowanych ultradźwiękami we wnęce optycznej. Dotychczas jednak nie udawało się zejść poniżej rozdzielczości 50 mikrometrów, która stanowiła nieprzekraczalną barierę. Ntziachristos i jego zespół stworzyli „silicon waveguide-etalon detector” (SWED). Falowód jest tutaj zamknięty w okresowej siatce Bragga. Każdy z fragmentów siatki dzieli pewna przestrzeń, ale jeden z nich został zastąpiony wnęką. Na końcu falowodu umieszczono odbijającą warstwę srebra. Gdy naukowcy wprowadzili do SWED ciągły promień lasera, zauważyli, że ultradźwięki wprowadzają do odbitego światła pewne specyficzne zmiany w jego intensywności. Powierzchnia na której SWED wykrywa fale ma wymiary 220x500 nanometrów, jest więc 10-kotnie mniejsze od średnicy krwinki i 10 000 razy mniejsza niż powierzchnia wcześniejszych czujników. To zaś pozwala na obrazowanie struktur 50-krotnie mniejszych niż długość fali wykorzystanej do uzyskania obrazu. Jednocześnie SWED jest 1000 razy bardziej czuły niż obecnie stosowane czujniki optyczne i około 100 000 000 razy bardziej czuły niż wykrywacze piezoelektryczne o tych samych rozmiarach. Możliwości SWED oznaczają, że czujnik można umieścić na układzie wielkości pół mikrometra. To zaś pozwala na wykorzystanie go w licznych zastosowaniach medycznych czy przemysłowych. Więcej o SWED można przeczytać na łamach Nature. « powrót do artykułu
  18. Szczątki wojownika znalezione w Berkshire mogą zmienić nasz pogląd na dzieje południowej części Wysp Brytyjskich we wczesnym okresie anglosaskim, niedługo po opuszczeniu Brytanii przez Rzymian. Archeolodzy z University of Reading stwierdzili, że badany przez nich pochówek z VI wieku to grób lokalnego wodza o wysokim statusie społecznym. „Marlow Warlord” miał ponad 180 cm wzrostu, wyróżniał się więc wśród swoich pobratymców. Pochowano go wraz z luksusowymi przedmiotami i bronią, a wśród znalezionych przedmiotów znajdował się miecz w dekorowanej pochwie, włócznie, naczynia z brązu i szkła oraz różne przedmioty użytku osobistego. W 2018 roku na nienaruszony pochówek przypadkowo natrafiło małżeństwo detektorystów-amatorów. Pani Sue Washington wspomina, że po raz pierwszy zarejestrowała silny sygnał, który prawdopodobnie pochodził z żelaza. Nie wydał jej się interesujący. Jednak podczas kolejnych wizyt postanowiła, wraz z członkami klubu Maidenhead Search Society, sprawdzić, skąd pochodzi sygnał. Gdy oczom kopiących ukazały się dwie wazy z brązu, natychmiast przerwali oni prace i powiadomili odpowiednie władze. Te dokonały wykopalisk zwiadowczych, podczas których wydobyto delikatne wazy i odkryto dwa żelazne groty strzał, co sugerowało anglosaski kontekst. Uznano, że mamy do czynienia z interesującym znaleziskiem. Dlatego też w sierpniu 2020 roku do pełnych wykopalisk przystąpili specjaliści z Wydziału Archeologii University of Reading. Pierwsza rzecz, którą zauważyli, to fakt, że mamy do czynienia z bardzo płytko położonym grobem, który jakimś cudem nie został zniszczony przez prace rolnicze. To, co znaleziono później, zaskoczyło archeologów. Spodziewaliśmy się znaleźć jakiś pochówek anglosaski. Ale to, co znaleźliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Odkrycie rzuca nowe światło na historię tego regionu w dziesięcioleciach po upadku rzymskiej administracji w Brytanii. Do pierwszy pochówek tego typu znaleziony w środkowym biegu Tamizy. Zwykle bada się górny bieg rzeki i Londyn, mówi doktor Gabor Thomas, specjalista archeologii wczesnośredniowiecznej. Znalezisko sugeruje, że ludzie, którzy zamieszkiwali ten region, mieli większe znaczenie dla historii, niż dotychczas sądziliśmy. Pochowany tu mężczyzna był wyższy i potężniejszy niż inni mieszkańcy. Nawet dzisiaj robiłby wrażenie. Natura pochówku oraz fakt, że góruje on nad rzeką sugeruje, że był szanowanym przywódcą lokalnego plemienia i prawdopodobnie był wielkim wojownikiem, dodaje uczony. Wczesny okres anglosaski to czas wielkich przemian na Wyspach Brytyjskich. Doszło do dużej migracji z kontynentu, tworzyły się nowe struktury, które wypełniały pustkę po upadku administracji rzymskiej. W czasie, w którym żył „Marlow Warlord”, terytorium dzisiejszej Anglii było podzielone pomiędzy lokalne plemiona, które z czasem utworzyły królestwa. Region, w którym znaleziono pochówek, znajdujący się pomiędzy Oksfordem a Londynem odcinek Tamizy, uważany był dotychczas za pogranicze, pas ziemi niczyjej, nad którym usiłowali zapanować sąsiedzi z obu stron. Nowe odkrycie sugeruje, że mogły znajdować się tam silniejsze niż przypuszczano organizmy plemienne. Z czasem tereny te zostały włączone do królestw Wessex, Kentu i Mercji. « powrót do artykułu
  19. Tego lata podczas wykopalisk na stanowisku Ust-Tartas w rejonie wiengierowskim w obwodzie nowosybirskim archeolodzy odkryli glinianą figurkę z maską wykonaną z kręgu konia. Figurka spoczywała na ramieniu kobiety pogrzebanej ok. 5 tys. lat temu. Odkrycia dokonali naukowcy z Instytutu Archeologii i Etnografii Syberyjskiego Oddziału Rosyjskiej Akademii Nauk. Maska przedstawia, wg nich, pysk niedźwiedzia. Figurka ma wielkość ludzkiej dłoni. To bez wątpienia znalezisko sezonu, obiekt, który z przyjemnością wystawiłoby każde muzeum na świecie, od Ermitażu poczynając, a na Luwrze kończąc - przekonuje szef ekspedycji Ust-Tartas 2 prof. Wiaczesław Mołodin. Mimo rozległej wiedzy na temat rytuałów pogrzebowych kultury odinowskiej, nigdy się z czymś takim nie spotkaliśmy. Kobieta musiała być kimś wyjątkowym, skoro taka figurka eskortowała ją w zaświaty. Kobieta spoczywała na mężczyźnie. Położono ją na brzuchu, tak więc byli oni zwróceni twarzami ku sobie. Owinięto ich "kokonem" z kory brzozowej; został on podpalony. Przez twarz figurki biegnie pas, który miał symbolizować tatuaż. Statuetkę ułożono na brzuchu, a później odłamano jej główkę i zwrócono twarzą ku górze. W podłużnym zagłębieniu biegnącym przez środek statuetki znaleziono płytkę z brązu oraz jakąś substancję organiczną (uczeni mają nadzieję, że testy chemiczne pokażą, co to jest). Mołodin dodaje, że trudno powiedzieć, czy figurka była ubrana. Co niezwykłe, nie zaznaczono jej płci. W pochówku warstwowym odkryto jeszcze 2 osoby. « powrót do artykułu
  20. Grypa i COVID-19 różnią się m.in. tym, kogo i w jaki sposób atakują. Okazuje się, że z powodu COVID-19 częściej hospitalizowani są mężczyźni, ponadto są oni młodsi, mają mniej chorób współistniejących i przyjmują mniej leków niż osoby hospitalizowane z powodu grypy. Takie wnioski płyną z badań, jakie przeprowadzili specjaliści z organizacji Observational Health Data Sciences and INformatics (OHDSI). OHDSI to międzynarodowa sieć baz danych oraz badaczy zajmujących się statystyką medyczną, których prace są koordynowane przez Wydział Informatyki Biomedycznej na Columbia University. Na potrzeby najnowszych badań przyjrzano się danym ponad 34 000 osób hospitalizowanych z powodu zarażenia SARS-CoV-2. Okazało się, że że w USA i Hiszpanii hospitalizowani byli częściej mężczyźni, ale w Korei Południowej do szpitala częściej trafiały kobiety. Wiek pacjentów był różny, ale w Hiszpanii i USA najwięcej pacjentów stanowiły osoby w wieku 60–75 lat i, jak wspomnieliśmy, byli to mężczyźni. Tymczasem w przypadku grypy grupa pacjentów jest starsza i większość jej stanowią kobiety. Bardzo wiele osób z COVID-19 miało choroby współistniejące. Na przykład nadciśnienie występowało – w zależności od źródła danych (placówki leczniczej) – u 24–70% hospitalizowanych, cukrzyca u 13–43%, a astma u 4–15%. Jeśli jednak porównamy te dane z danymi osób hospitalizowanych w ostatnich latach z powodu grypy, okazuje się, że osoby hospitalizowane z powodu COVID-19 były generalnie w lepszym stanie zdrowia. U osób hospitalizowanych z powodu grypy częściej współistniały takie choroby jak przewlekła obturacyjna choroba płuc, choroby układu krążenia i demencja. Badania te pozwalają nam lepiej zrozumieć profile pacjentów hospitalizowanych z powodu COVID-19. Pomimo toczącej się dyskusji o rzekomym gorszym zdrowiu i mniejszej spodziewanej długości życia u osób chorujących na COVID-19 widzimy, że osoby takie nie są w gorszym stanie zdrowia, niż osoby hospitalizowane z powodu grypy. To dodatkowo pokazuje, że odsetek zgonów na COVID-19 jest wysoki, mówi jeden z autorów badań Edward Burn. Gdy OHDSI ogłosiła, że ma zamiar przeprowadzić powyższe badania, pierwsze dane otrzymała od Korean Health Insurance Review & Asessment Service (HIRA). Później dołączyły inne instytucje. Dane zbierano na poziomie poszczególnych instytucji, w których leczeni byli chorzy. Badania te będą stanowiły podstawę współpracy pomiędzy OHDSI oraz EHDEN Consortium, które właśnie szczegółowo analizuje dane europejskich pacjentów leczonych z powodu COVID. Opisanie podstawowych cech demograficznych, scharakteryzowanie przebiegu choroby, leczenia i jego wyników w zależności od wieku, płci i chorób współistniejących znakomicie wspomoże podejmowanie właściwych decyzji w czasie pandemii, mówi inny z autorów najnowszych badań, Daniel Prieto-Alhambra. Szczegóły badań opublikowano na łamach Nature Communications w artykule Deep phenotyping of 34,128 adult patients hospitalised with COVID-19 in an international network study « powrót do artykułu
  21. Zespół z Wydziału Fizyki UW we współpracy z naukowcami z izraelskiego Instytutu Weizmanna dokonał kolejnego ważnego odkrycia w dziedzinie mikroskopii. Na łamach czasopisma Optica naukowcy, wśród których byli m.in. Aleksandra Środa, Adrian Makowski i dr Radek Łapkiewicz z Zakładu Optyki IFD, przedstawili nową metodę mikroskopii, która teoretycznie nie ma limitu rozdzielczości. W praktyce zespołowi udało się uzyskać cztery razy lepszą rozdzielczość niż wynikające z natury światła tzw. ograniczenie dyfrakcyjne, będące jedną z głównych przeszkód w obserwowaniu najmniejszych struktur biologicznych. Rozwój nauk biologicznych i medycyny wymaga obserwacji coraz to mniejszych obiektów. Naukowcom zależy na tym, żeby mieć wgląd w strukturę i wzajemne oddziaływania np. białek w komórkach. Przy tym oglądane próbki nie powinny różnić się od struktur występujących naturalnie w organizmie, co wyklucza użycie zbyt agresywnych procedur i odczynników. Klasyczny mikroskop optyczny, choć dokonał rewolucji w naukach przyrodniczych, dziś jest już dalece niewystarczający. Z uwagi na falową naturę światła mikroskop optyczny nie pozwala na obrazowanie struktur mniejszych niż około 250 nanometrów. Obiekty położone od siebie bliżej niż połowa długości fali światła (czyli właśnie ok. 250 nm dla światła zielonego) przestają być rozróżnialne. Jest to tzw. ograniczenie dyfrakcyjne, które próbują pokonać naukowcy. Rozdzielczość o kilka rzędów wielkości większą niż mikroskop optyczny ma mikroskop elektronowy, ale można w nim obserwować wyłącznie martwe obiekty, umieszczone w próżni i bombardowane wiązką elektronów. Za pomocą mikroskopii elektronowej nie można zatem badać żywych organizmów ani naturalnie zachodzących w nich procesów. Rozwiązaniem jest mikroskop fluorescencyjny. Dlatego też superrozdzielcza mikroskopia fluorescencyjna jest aktualnie bardzo prężnie rozwijającym się obszarem nauk fizycznych, a badania na rzecz jej rozwoju zostały już dwukrotnie uhonorowane Nagrodą Nobla – w 2008 i 2014 roku. Obecnie istnieje już kilka technik mikroskopii fluorescencyjnej, a niektóre z nich stały się narzędziami powszechnie stosowanymi w obrazowaniu biologicznym. Część metod, takich jak mikroskopia PALM, STORM lub STED, charakteryzuje się olbrzymią rozdzielczością i pozwala na rozróżnianie obiektów oddalonych od siebie o zaledwie kilkanaście nanometrów. Techniki te wymagają jednak długiego czasu ekspozycji oraz skomplikowanego przygotowania preparatów biologicznych. Inne techniki, takie jak mikroskopia SIM lub ISM, są metodami łatwymi w użyciu, ale posiadają znacznie ograniczoną rozdzielczość i pozwalają oglądać struktury jedynie dwukrotnie mniejsze od ograniczenia dyfrakcyjnego. Aleksandra Środa, Adrian Makowski i dr Radek Łapkiewicz z Laboratorium Optyki Kwantowej na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego z zespołem prof. Dana Orona z Instytutu Weizmanna w Izraelu opracowali nową technikę mikroskopii superrozdzielczej, nazwaną przez nich Super-resolution Optical Fluctuation Image Scanning Microscopy (SOFISM). Technika SOFISM bazująca na metodzie ISM (Image Scanning Microscopy) opiera się na analizie przebiegów czasowych natężenia światła fluorescencji pochodzącego z niezależnie fluktuujących emiterów. Metoda ISM wykorzystuje mikroskop konfokalny (nazwa pochodzi od emisji światła jedynie z ogniska układu, które można przesuwać, odtwarzając cały obraz), w którym pojedynczy detektor zostaje zastąpiony macierzą małych detektorów. W nowo opracowanej technice SOFISM, dzięki mierzeniu korelacji światła emitowanego z różnych punktów i zarejestrowanego przez detektory z mikroskopu ISM, otrzymuje się dodatkową informację – oprócz obrazu natężenia światła także obraz korelacji. Im wyższy rząd obliczonej korelacji, tym lepsza rozdzielczość. W praktyce jednak rozdzielczość zależy od stosunku sygnału do szumu. SOFISM oferuje kompromis pomiędzy łatwością użycia a rozdzielczością. Wierzymy, że nasza metoda może wypełnić niszę pomiędzy skomplikowanymi, trudnymi w użyciu technikami o bardzo wysokiej rozdzielczości a metodami o niskiej rozdzielczości, lecz prostymi w użyciu. SOFISM nie posiada teoretycznego limitu rozdzielczości, jednakże w naszej pracy przedstawiliśmy wyniki, w których zdołaliśmy czterokrotnie pokonać ograniczenie dyfrakcyjne. W artykule pokazaliśmy również, że metoda SOFISM posiada wysoki potencjał w obrazowaniu trójwymiarowych struktur biologicznych – mówi dr Radek Łapkiewicz. Co niezwykle ważne, metoda SOFISM jest – od strony technicznej – bardzo przystępna, ponieważ wymaga tylko niewielkiej modyfikacji powszechnie stosowanego w laboratoriach mikroskopu konfokalnego: wymiany w nim fotopowielacza na detektor SPAD array. Dodatkowo konieczne jest niewielkie wydłużenie czasu pomiaru oraz zmiana procedury obróbki danych. Detektory SPAD array były do niedawna drogie, a ich parametry nie były wystarczające do zastosowań takich jak nasze. Ta sytuacja zmieniła się ostatnio. Od ubiegłego roku dostępne są nowe detektory SPAD, w których zarówno bariery technologiczne, jak i cenowe zostały usunięte. Dlatego uważamy, że techniki mikroskopii fluorescencyjnej oparte na pomiarach korelacji, takie jak SOFISM, mogą w ciągu kilku lat stać się powszechnie stosowane w badaniach mikroskopowych – podkreśla dr Łapkiewicz. Projekt był realizowany w ramach programu FIRST TEAM Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. « powrót do artykułu
  22. Australijska państwowa agencja badawcza, CSIRO, szacuje, że na dnie oceanów zalega co najmniej 14 milionów ton mikroplastiku. To aż 25-krotnie więcej niż szacowano do tej pory. Jednak naukowcy z CSIRO są pewni swoich danych i mówią o przeprowadzeniu pierwszych globalnych szacunków zanieczyszczenia dna plastikiem. Naukowcy wykorzystali robota, który pobrał próbki z dna do głębokości nawet 3000 metrów. "Odkryliśmy, że głębie oceaniczne to miejsce, do którego trafia mikroplastik. Byliśmy zaskoczeni znajdując go w tak odległych miejscach", mówi główna autorka badań, Denise Hardesty. Autorzy badań, które opublikowano w recenzowanym Frontiers in Marine Science, zauważają, że obszary, gdzie po powierzchni pływa więcej plastiku, mają generalnie więcej mikroplastiku na dnie. Plastik, który trafia do oceanów, ulega degradacji, rozpada się i zamienia w mikroplastik. Ten zaś tonie i osiada na dnie, mówi Justine Barrett. W ramach badań robot zbierał osady w 6 miejscach położonych na głębokości od 1655 do 3062 metrów. Miejsca te znajdowały się w odległości od 288 do 356 kilometrów od wybrzeża Australii. Okazało się, że w 1 grami suchych osadów dennych znajduje się od 0 do 13,6 fragmentów mikroplastiku. Mediana wynosiła 1,26 kawałka mikroplastiku na 1 gram osadów. Na tej podstawie uczeni ostrożnie szacują, że dno oceaniczne pokryte jest 14 milionami ton plastiku. « powrót do artykułu
  23. Obecnie diabły tasmańskie (Sarcophilus harrisii) występują na wolności tylko na Tasmanii. Wymarcie diabłów na kontynencie australijskim nastąpiło ok. 3 tys. lat temu. Próbując odtworzyć w Australii kontynentalnej zdrową populację, w ostatnich miesiącach wypuszczono 26 osobników. Projekt DevilComeback jest wspólnym przedsięwzięciem Aussie Ark, Global Wildlife Conservation i Wild Ark. Diabły wypuszczono w 400-ha obszarze chronionym w Barrington Tops w Nowej Południowej Walii. W tym roku reintrodukowano 26 osobników, w następnych 2 latach Aussie Ark planuje zaś wypuszczać po 20 osobników. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zwierzęta będą się rozmnażać i powstanie samopodtrzymująca się, dzika populacja. Teren jest ogrodzony, by chronić torbacze przed zagrażającymi im zjawiskami i obiektami, m.in. przed samochodami. Młode, zdrowe diabły mają czas na zadomowienie się i przygotowanie się do lutowego rozrodu. Aussie Ark kupiło teren ze względu na właściwości habitatu, dużą liczbę roślinożerców i lokalizację w pobliżu parku narodowego. Ziemię tę wybrano [...], bo wygląda jak wycinek Tasmanii - opowiada szef Aussie Ark Tim Faulkner. Diabły będą monitorowane za pomocą regularnych inwentaryzacji, obroży z nadajnikami i fotopułapek. Dzięki temu specjaliści będą wiedzieć, jak sobie radzą, co jedzą, z jakimi wyzwaniami się mierzą i czy się rozmnażają. Aussie Ark planuje wypuszczenie większej liczby zwierząt na nieogrodzonych terenach, gdzie musiałyby się zmierzyć z całym wachlarzem nowych zagrożeń (w tym z pożarami buszu). Reintrodukcja dobrze wróży odtworzeniu populacji diabła tasmańskiego. Poza tym jako największe mięsożerne torbacze S. harrisii mogą pomóc w kontrolowaniu liczebności zdziczałych kotów i lisów, które, jak wiadomo, nastają na inne zagrożone endemiczne gatunki. Aussie Ark i partnerzy chcą przywrócić ekosystemy Australii do stanu sprzed europejskiego osadnictwa. W ostatnim dziesięcioleciu Aussie Ark pracowało nad stworzeniem populacji stanowiącej zabezpieczenie dla gatunku (ang. insurance population). Dotąd urodziło się tu ponad 390 diabłów. Wychowano je w sposób sprzyjający naturalnym zachowaniom. Program rozrodczy organizacji rozpoczął się od 44 osobników. Obecnie ośrodek jest domem dla ponad 200 diabłów. Warto przypomnieć, że diabły tasmańskie zmagają się z zakaźnym rakiem pyska, który znacznie zmniejszył ich liczebność.   « powrót do artykułu
  24. Od 100 lat naukowcy sprzeczają o interpretacje mechaniki kwantowej. Z jednej strony mamy interpretacje Bohra, Heisenberga i von Neumanna-Wignera, którzy uważali, że stan świadomości osoby przeprowadzającej testy wpływa na wyniki testów, z drugiej zaś strony Popper i Einstein twierdzili, że obiektywna rzeczywistość istnieje. Kwestię tę postanowili zbadać... fińscy urzędnicy państwowi – Jussi Lindgren i Jukka Liukkonen – którzy w wolnym czasie lubią rozważać zagadnienia z zakresu mechaniki kwantowej. Panowie przyjrzeli się zasadzie nieoznaczoności, ogłoszonej przez Heisenberga w 1927 roku. Zgodnie z tradycyjną interpretacją tej zasady, nie można jednocześnie precyzyjnie określić położenia i pędu, gdyż osoba dokonująca pomiarów zawsze wpływa na ich wynik. Jednak Lindgren i Liukkonen stwierdzili, że związek pomiędzy położeniem a pędem jest stały, a zatem rzeczywistość danego obiektu jest niezależna od osoby go badającej. W swojej pracy panowie wykorzystali stochastyczną optymalizację dynamiczną. Z tego punktu widzenia zasada nieoznaczoności Heisenberga jest manifestacją równowagi termodynamicznej, w której korelacja pomiędzy różnymi zmiennymi nie zanika. Stochastyczna optymalizacja dynamiczna była wykorzystywana m.in. do rozwiązania takich problemów, jak wysłanie rakiety z Ziemi na Księżyc. Uzyskane przez nas wyniki wskazują, że nie istnieje logiczny powód, dla którego wyniki miałyby być zależne od osoby przeprowadzającej pomiary. Nie istnieje nic, co sugerowałoby, że świadomość eksperymentatora zaburza wyniki czy kreuje rzeczywistość, mówi Lindgren. Interpretacja jest obiektywna i realna oraz tak prosta, jak to tylko możliwe. Lubimy jasne sytuacje i wolimy usunąć wszelki mistycyzm, dodaje Liukkonen. Lindgren i Liukkonen to urzędnicy państwowi, a nauka to ich hobby. Obaj należeli do klubu matematycznego w liceum w Kuopio, obaj mają za sobą studia podyplomowe. Liukkonen właśnie napisał pracę doktorską na temat endoskopii ultradźwiękowej i pracuje obecnie jako inspektor w fińskim Urzędzie Bezpieczeństwa Radiologicznego i Atomowego. « powrót do artykułu
  25. Umieszczając w gniazdach żółwi morskich wydrukowane w 3D wyposażone w nadajniki GPS-GSM jaja-wabiki, można prześledzić całą siatkę nielegalnego handlu. Zespół z Uniwersytetu Kent i Paso Pacifico opublikował wyniki swoich badań w piśmie Current Biology. Naukowcy sprawdzali, jak makiety jaj się sprawdzają i czy są bezpieczne dla zagrożonych żółwi. Nasze badania pokazały, że umieszczenie sztucznych jaj w gnieździe nie uszkadza rozwijających się zarodków [...]. Zademonstrowaliśmy [również], że można śledzić losy nielegalnie pozyskanych jaj od plaży po odbiorcę końcowego; pokazała to nasza najdłuższa trasa, która ujawniła cały łańcuch dostaw o długości 137 km - opowiada główna autorka badań, Helen Pheasey z University of Kent. Jaja-makiety (nazywane InvestEggatorami) zostały opracowane przez Paso Pacifico. Organizacja chciała się zająć nielegalnym handlem w Ameryce Środkowej; jaja zagrożonych żółwi są tu wybierane z gniazd i sprzedawane jako sezonowe przysmaki do barów i restauracji. Makiety zaprojektowała powiązana z Paso Pacifico specjalistka - Kim Williams-Guillen. Finansowanie pozyskano dzięki Wildlife Crime Tech Challenge. Drukowane w 3D makiety umieszczono w 101 gniazdach na 4 kostarykańskich plażach. Jedną czwartą fałszywych jaj nielegalnie wybrano. Dzięki temu naukowcy mogli prześledzić losy jaj z 2 lęgów żółwia zielonego (Chelonia mydas) i 3 lęgów żółwia oliwkowego (Lepidochelys olivacea). Okazało się, że większość skradzionych jaj nie opuszcza lokalnego terenu. Jedno z jaj dotarło w pobliże posesji mieszkaniowej i "zamilkło". Drugie przebyło 2 km do baru. Makieta, która pokonała najdłuższą drogę, dotarła 137 km w głąb lądu; 2 dni trwało przetransportowanie jaja z plaży do strefy załadunku supermarketu, później trafiło ono do posesji mieszkaniowej. Biolodzy nie sądzą, by zostało ono sprzedane w markecie. Przemytnik przekazał je tam raczej sprzedawcy. Niektóre makiety zostały zdemaskowane. Jedno z jaj straciło łączność w obszarze mieszkalnym w pobliżu Cariari; Cariari to miasto położone 43 km od plaży, gdzie rozpoczął się eksperyment. Po 11 dniach dostaliśmy zdjęcia rozmontowanego InvestEggatora. Ze zdjęciami przesłano informacje, gdzie kupiono makietę i ile jaj podlegało transakcji. To pokazuje, że poza danymi GPS i GSM można też liczyć na pewną współpracę z lokalnymi społecznościami. Pheasey podkreśla, że wstępne ustalenia wskazują, że większość jaj nie opuszcza okolicznych rejonów. Potwierdza to podejrzenia naukowców i lokalne doniesienia, że gros handlu odbywa się niedaleko plaż z gniazdami. Wiedza, że większość jaj pozostaje w okolicznych rejonach, pozwala nam zaplanować działania ochronne. Możemy się skupić na zwiększeniu świadomości w lokalnych społecznościach [...]. Pheasey dodaje, że z perspektywy egzekwowania prawa krytyczną kwestią jest zidentyfikowanie tych, którzy przemycają i sprzedają jaja. Naukowcy mają nadzieję, że makiety zostaną wykorzystane w innych projektach. Rzucą one nieco światła na różnice w handlu żółwimi jajami w poszczególnych krajach. Tymczasem zespół pracuje nad ulepszeniem technologii, chce też rozszerzyć jej zastosowanie na inne gatunki; Paso Pacifico i kostarykańscy uczeni chcieliby np. przystosować nadajnik do śledzenia dostaw rekinich płetw. Wspomina się również o monitorowaniu kradzieży jaj z gniazd papug. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...