-
Liczba zawartości
37033 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
231
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Obecna epidemia otyłości jest głównie związana ze spożywaniem nadmiernej liczby kalorii, a nie z brakiem ruchu, mówi doktor Esra Tasali, dyrektor Centrum Snu na Wydziale Medycyny University of Chicago. Przez wiele lat my i inne grupy naukowe wielokrotnie wykazywaliśmy, że ograniczenie długości snu wpływa na apetyt, co powoduje, że jemy więcej, a to z kolei wiąże się z ryzykiem przybrania na wadze, dodaje. Podczas randomizowanych badań klinicznych naukowcy z Chicago wykazali, że wystarczy poprawić higienę snu, by zmniejszyć ilość spożywanych kalorii o 270 kcal dziennie. W testach klinicznych udział wzięło 80 dorosłych osób. U młodych dorosłych z nadwagą, którzy średnio spali mniej niż 6,5 godziny na dobę, naukowcy – poprawiając higienę snu – byli w stanie wydłużyć ten czas o średnio 1,2 godziny. Docelowo chcieli, by osoby te spały 8,5 godziny na dobę. Okazało się jednak, że już samo poprawienie higieny snu i dłuższy sen spowodowały, że badani mniej jedli. Co ważne, naukowcy w żaden sposób nie wpływali na zwyczaje żywieniowe badanych. Cały eksperyment odbywał się w naturalnych warunkach. Biorące w nim udział osoby spały we własnych domach i zachowywały się tak, jak dawniej. Jedną różnicą było poprawienie higieny ich snu, przez co uległ on wydłużeniu. To wystarczyło, by średnio spożywali o 270 kcal dziennie mniej. To zaś powinno przełożyć się na utratę 12 kilogramów w ciągu 3 lat. Większość badań tego typu to badania krótkotrwałe, prowadzone w laboratoriach, a spożywane kalorie pochodzą z diety oferowanej badanym przez naukowców. W naszym badaniu wpływaliśmy jedynie na sen. Badani jedli to co chcieli i ile chcieli. W żaden sposób nie mieliśmy na to wpływu, stwierdza Tasali. Naukowcy, by obiektywnie badać ilość kalorii spożywanych przez badanych, wykorzystali metodę „podwójnie oznaczonej wody”. To test z moczu wykonywany u osób pijących wodę, w której atomy wodoru i tlenu zostały zastąpione innymi, naturalnymi łatwymi do śledzenia izotopami. To złoty standard obiektywnego pomiaru wydatkowania energii w warunkach pozalaboratoryjnych. Jego zastosowanie zmieniło sposób prowadzenia badań nad otyłością u ludzi, mówi profesor Dale A. Schoeller. Warto podkreślić, że uczestnicy wzięli udział w zaledwie jednej sesji dotyczącej higieny snu. To wystarczyło, by wydłużyli sen o ponad godzinę na dobę. To wystarczyło, by większość zaczęła jeść zdecydowanie mniej. U niektórych spadek wyniósł aż 500 kcal dziennie. Eksperyment trwał w sumie miesiąc. Przez pierwsze dwa tygodnie naukowcy zbierali informacje o śnie i diecie badanych, a przez kolejne dwa, po sesji nt. higieny snu, monitorowali skutki dłuższego spania. To nie było badanie nad utratą wagi. Ale nawet po tych dwóch tygodniach zauważyliśmy, że badani zaczęli spalać więcej kalorii niż przyjmowali. Jeśli utrzymaliby higienę snu przez dłuższy czas, doszłoby u nich do klinicznie znaczącej utraty wagi. Wiele osób bardzo się stara, by zmniejszyć ilość spożywanych kalorii i schudną. Można to osiągnąć po prostu śpiąc dłużej, stwierdza Tsali. « powrót do artykułu
-
Wyjazd na narty last minute - jak się do niego przygotować?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Artykuły
Czasami zimowy wyjazd na narty planujemy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, a czasami decydujemy się na niego na przysłowiową ostatnią chwilę. Choć spontaniczne urlopy okazują się być świetną okazją do odpoczynku i regeneracji, to warto wiedzieć, jak się do nich przygotować. Jazda na nartach nie taka prosta Podejmowanie nowych wyzwań staje się szczególnie popularne w okolicach Nowego Roku, gdy mocno trzymamy się ustalonych w poprzednim roku postanowień. Jednym z nich może być nauka jazdy na nartach, jednak, jeśli wybieramy się na nie po raz pierwszy, to pamiętajmy, że sport ten nie jest taki prosty, za jaki powszechnie uchodzi. W przypadku, gdy zamierzamy wyjechać na narty już niebawem, wybierzmy stok, na którym panują przyjazne początkującym warunki. Dobrze, jeśli w jego pobliżu znajduje się szkółka narciarska. Z jej usług możemy skorzystać także w sytuacji, gdy dawno nie jeździliśmy a nartach i chcielibyśmy sobie pewne kwestie przypomnieć. Zadbaj o bezpieczeństwo! Na stoku narciarskim bywa niebezpiecznie, dlatego podczas wyjazdu może zajść konieczność skorzystania z opieki medycznej. W Polsce możemy udać się do każdego, publicznego ośrodka zdrowia, jeśli tylko jesteśmy ubezpieczeni. Inaczej jest w przypadku wyjazdów zagranicznych - poza granicami kraju, aby skorzystać z pomocy medyka, będziemy musieli przedstawić kartę EKUZ (funkcjonuje ona przede wszystkim na terenie krajów unijnych). Co jednak w sytuacji, jeśli nie zdążymy wyrobić karty przed wyjazdem? Wszak oddziały NFZ są czynne w godzinach, w których najczęściej przebywamy w pracy, zaś na wyrobienie karty przez internet trzeba trochę poczekać. Z pomocą przychodzi wtedy polisa dla narciarzy. Ubezpieczenia na narty dedykowane są osobom, które chciałyby zadbać o swoje bezpieczeństwo, a jednocześnie nie martwić się o kwestie finansowe, gdy dojdzie do nieoczekiwanego wypadku. W ramach polisy ubezpieczyciel pokrywa bowiem koszty: • leczenia, • ratownictwa medycznego, • transportu, • rehabilitacji, • zakupu niektórych leków. Polisę ubezpieczeniową możemy wykupić nawet na dzień przed wyjazdem, przez internet. Dzięki temu nawet planując wyjazd na ostatnią chwilę, będziemy odpowiednio zabezpieczeni. Co jeszcze warto sprawdzić przed wyjazdem? Jeśli do wyjazdu na narty pozostało nam kilka dni, postawmy na priorytety. Sprawdźmy, czy nasz sprzęt nadaje się do użytku oraz czy posiadamy odpowiednią odzież, aby wyjechać na stok. Jeśli brakuje i jednego, i drugiego, to lepiej wybrać się do sklepu po profesjonalne ubranie - narty zazwyczaj możemy bowiem wypożyczyć na miejscu. Sprawdźmy również lokalne ceny, zwłaszcza jeśli wybieramy się zagranicę. Informacje o tym, jak przygotować się do wyjazdu na narty do Włoch, znajdziemy na stronie internetowej https://www.polisanarciarska.pl/poradniki/wyjezdzam-na-narty-do-wloch-jak-sie-przygotowac. Sprawdzajmy również, jakie są warunki na stokach oraz dojazdu do konkretnej miejscowości. Jeśli jedziemy na urlop samochodem, zaplanujmy podróż tak, aby jak najkrócej stać w korkach, a tym samym szybko dojechać do celu. « powrót do artykułu-
- narty
- polisa narciarska
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dnia 7 lipca 1319 roku młoda kobieta podpisała testament, który przekazała swojemu ojcu, Marco Polo. Dokument, odkryty właśnie w Archiwum Państwowym Wenecji, dowodzi, że słynny podróżnik miał córkę, o której istnieniu dotychczas nie wiedzieliśmy. Niezwykłego odkrycia dokonał doktorant Marcello Bolognari z Uniwersytetu Ca’ Foscari w Wenecji. Dotychczas wiedzieliśmy, że Marco Polo miał trzy córki – Fantinę, Bellelę i Moretę. Ich matką była Donata Badoèr, z którą Marco ożenił się w 1300 roku. Teraz okazuje się, że jeszcze przed ślubem z Donatą Marco miał córkę imieniem Agnese. Wiemy, że Agnese mieszkała w parafii San Giovanni Grisostomo. Musiała wiedzieć, że jest umierająca. Dlatego też powierzyła testament swojemu ojcu, by ten przekazał go księdzu i notariuszowi Pietro Pagano z kościoła św. Felicji. Agnese Polo wymienia w testamencie męża Nicoló (Nicoletto) oraz dzieci Barbarellę, Pappona i Franceschino. Z dokumentu dowiadujemy się, że Agnese zapisała część majątku nauczycielowi swoich dzieci Raffaelowi de Cremonie, ich chrzestnej imieniem Benvenuta oraz pokojówce Reni. Istnienie testamentu ujawnia nieznany fragment życia Marco Polo. Agnes urodziła się przed jego ślubem z Donatą. Nie wiemy jednak, czy była dzieckiem pozamałżeńskim. A może Marco był wdowcem gdy żenił się z Donatą? Agnes prawdopodobnie urodziła się w latach 1295–1299, zaraz po powrocie Marca Polo do Wenecji. Przypomnijmy, że w latach 1298–1299 podróżnik był więziony w Genui. Agnes jest więc owocem związku z lat 1295–1298. W chwili spisywania testamentu Agnes miała prawdopodobnie 23-24 lata. Miała trójkę dzieci. Jej mąż oraz jej ojciec żyli dłużej od niej. Z faktu, że dokonała zapisu w testamencie na rzecz nauczyciela dzieci możemy wnioskować, że przywiązywała duże znaczenie do ich edukacji. Dokument dostarcza nam informacji o gałęzi rodziny Polo, która żyła w San Giovanni Grisostomo. Każe nam on zadać kolejne pytania, na które będziemy mogli odpowiedzieć po ponownej analizie już znanych dokumentów oraz dogłębnym przeszukaniu archiwów, mówi Bolognari. « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
- Marco Polo
- córka
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Pod koniec stycznia w Roztoczańskim Parku Narodowym (RPN) przyszły na świat 2 źrebięta konika polskiego: ogierek i klaczka. Czterdzieści lat temu do RPN sprowadzono pierwsze koniki Pierwsze koniki polskie zostały sprowadzone do Roztoczańskiego Parku Narodowego 16 lipca 1982 r. Były to 4 klacze (Husaria, Moda, Tuba, Hanula) i 1 ogier (Mohacz). Wypuszczono je do nieco ponad 40-ha "Ostoi", która znajduje się nieopodal Stawów Echo. Warto dodać, że dziś wygrodzony obszar hodowli rezerwatowej jest o wiele większy, bo ok. 200-ha. Pierwsze źrebięta przyszły na świat rok później. Były to 2 ogiery - Mszar i Modrzew - i 1 klacz - Trzmielina. Urodzona jako 2. źrebię Trzmielina (19.06.83) przeżyła w ostoi 33 lata. Łącznie w okresie od 1982 r. do końca zeszłego roku w hodowli rezerwatowej urodziło się 215 źrebiąt. Stosunkowo wczesne narodziny W 2022 r. źrebięta pojawiły się dość wcześnie, bo pod koniec stycznia. W nocy z 24 na 25 stycznia urodził się ogierek (syn klaczy o imieniu Herpia i ogiera Hoczyna). Zgodnie z zasadą, że imię źrebiąt rozpoczyna się na pierwszą literę imienia matki, nazwano go Hmirek. Nad ranem 27 stycznia urodziła się klaczka - córka Tylawy P i Hoczyna. Hmirek jest 216., a klaczka 217. konikiem urodzonym w hodowli rezerwatowej. W hodowli stajennej we Floriance przyszły dotąd na świat 203 osobniki. O hodowli zachowawczej i konikach słów kilka... W Hodowli Zachowawczej Konika Polskiego w RPN rokrocznie rodzi się ok. 15 źrebiąt; mniej więcej połowa przychodzi na świat w hodowli rezerwatowej, a druga połowa we Floriance. Koniki polskie są prymitywną rasą małych koni. Rasa ta powstała prawdopodobnie w okolicach Biłgoraja. Koniki polskie bardzo przypominają tarpana, z którym są blisko spokrewnione. « powrót do artykułu
-
- konik polski
- Roztoczański Park Narodowy
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Szympansy leczą się nakładając owady na otwarte rany?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Naukowcy z Osnabrück University oraz Ozouga Chimpanzee Project są pierwszymi, którzy zaobserwowali, że szympansy celowo nakładają owady na otwarte rany swoje i swoich towarzyszy. Wiele gatunków zwierząt wykazuje zachowania, które możemy porównać do ludzkiego zażywania lekarstw. Zjawisko to zyskało nazwę zoofarmakognozji. Obserwowano je u wielu gatunków, w tym owadów, płazów, ptaków i ssaków. Nasi dwaj najbliżsi krewni, szympansy i bonobo, zjadają rośliny zawierające substancje przeciwrobacze i żują gorzkie liście, które zabijają pasożyty, mówi biolog Simone Pika. Teraz zaś udokumentowano pierwszy przypadek nakładania materiału pochodzącego od zwierząt na otwarte rany. "Mamy tutaj pierwsze dowody na to, że szympansy celowo łapią owady i nakładają je na rany. Chcemy teraz zbadać potencjalne korzyści, jakie odnoszą z takiego zachowania", mówi prymatolog Tobias Deschner. Po raz pierwszy zachowanie takie zauważono w 2019 roku. Alessandra Mascaro, ochotniczka pracująca przy projekcie badania szympansów obserwowała szympansicę Suzee. Patrzyłam, jak zajmuje się zranioną stopą swojego nastoletniego syna, Sia. Zauważyłam, że trzyma coś w ustach, wyjmuje i nakłada na ranę syna. Wieczorem przejrzałam wykonane przez siebie nagranie i zauważyłam, że Suzee najpierw wyciągnęła rękę i złapała coś, co wsadziła sobie do ust, a następnie z ust przeniosła to na ranę syna, mówi. Mniej więcej tydzień później inna badaczka, doktorantka Lara Southern zauważyła podobne zachowanie u samca Freddy'ego. Naukowcy stwierdzili, sposób i miejsce chwytania wskazują, że szympansy łapią latające owady. Przed kolejny rok uczeni z uwagą przyglądali się szympansom, u których widać było otwarte rany. W tym czasie zauważyli 22 tego typu zachowania. W większości przypadków małpy nakładały owady na swoje własne rany. Niemal rok po pierwszej obserwacji dokonanej przez Mascaro zauważono coś innego. Samiec Littlegray miał głęboką ranę goleni. Carol, samica, która go iskała, nagle złapała owada. Podała go Littlegreyowi, a ten nałożył go sobie na ranę. Następnie Carol i dwa inne dorosłe szympansy dotykały rany i przesuwały w niej owada. Trzy niespokrewnione zwierzęta wykonywały tę czynność najwyraźniej po to, by członek ich grupy odniósł z tego korzyść, mówi Lara Southern. Naukowcy przypuszczają, że nakładanie owadów ma właściwości przeciwzapalne lub odkażające. Musimy pamiętać, że i ludzie od co najmniej 3400 lat stosują owady w podobny sposób, a współczesna nauka dowiodła, że w ten sposób dostarczają do organizmów antybiotyki i zwalczają wirusy. Nie można jednak wykluczyć, że zaobserwowane zachowanie ma wyłącznie znaczenie kulturowe, a nie medyczne. Podobnie zresztą jak w wielu ludzkich kulturach, gdzie stosowane środki nie mają na celu przynoszenia korzyści zdrowotnych. Interesują mnie zdolności poznawcze szympansów, dlatego dla mnie najbardziej uderzającym zjawiskiem było obserwowanie, że zwierzęta nie tylko zajmują się swoimi ranami, ale również ranami innych niespokrewnionych zwierząt. Takie przykłady wyraźnie prospołecznego zachowania są rzadko obserwowane u zwierząt innych niż człowiek i myślę, że przekonają one nawet sceptyków, mówi Pika. W następnym etapie swoich badań naukowcy chcą zebrać owady, jakie nakładały sobie na rany szympansy i sprawdzić, czy ich stosowanie może mieć jakieś znaczenie farmaceutyczne. Ponadto uczeni zamierzają dokładnej sprawdzić, jak przebiegają tego typu interakcje. Kto jest głównym aktorem takich zachowań, a kto głównym odbiorcą tych działań oraz jak przebiega proces społecznego przekazywania wiedzy. « powrót do artykułu -
Lubelszczyzna: rozdzielono zakleszczone bieliki
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
W niedzielę (6 lutego) w Majdanie Zahorodyńskim w powiecie chełmskim na ziemię w pobliżu domów spadły dwa zakleszczone bieliki. Zaniepokojeni mieszkańcy zadzwonili do Lubelskiego Towarzystwa Ornitologicznego (LTO). Skrajnie wyczerpane ptaki udało się rozdzielić. Przewieziono je do Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt w Skrzynicach. Bieliki prawdopodobnie walczyły i sczepiły się szponami. Młodszy [...], który został mniej ranny [miał szpony wbite w klatkę piersiową], jest w dobrym stanie, podejmuje pożywienie i za kilka dni będzie prawdopodobnie gotowy do wypuszczenia na wolność. Starszy osobnik wymaga bardziej specjalistycznej diagnozy. Trzeba określić precyzyjnej zakres obrażeń, bo jeden szpon miał wbity w okolicę oka, drugi był w dziobie i są to dość poważne rany - wyjaśnił cytowany przez PAP Tomasz Bajdak z LTO. Dzięki temu, że bieliki były zaobrączkowane, wiadomo, że ten w gorszym stanie został zaobrączkowany jako pisklę w 2007 r. w Tarnawatce. Jak zaznaczono na profilu LTO na Facebooku, w zeszłym roku był lęgowy w pobliżu miejscowości Zalesie Kańskie; jest ona oddalona o ok. 10 km od miejsca znalezienia ptaków. Młodszy bielik urodził się w 2018 r. w Starzawie na Podkarpaciu. « powrót do artykułu-
- bieliki
- Majdan Zahorodyński
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Sam strach przed drapieżnikami wystarczy, by populacja ich potencjalnych ofiar zmniejszyła się o połowę w ciągu 5 lat lub mniej. Naukowcy z University of Western Ontario zauważyli, że tam, gdzie występują drapieżniki, gatunki będące ich ofiarami inwestują mniej energii w wychowania potomstwa, zatem mniej młodych osiąga dojrzałość. Mamy tutaj do czynienia z nieznanym wcześniej mechanizmem zapewniającym równowagę w przyrodzie. Badania przeprowadzone przez profesor Lianę Zanett oraz Marka Allena i Michaela Clinchy dowodzą, że skupiając się wyłącznie na liczbie zwierząt, jaki jest w stanie zabić drapieżnik, będziemy źle oceniali wpływ drapieżników na ekosystem. Wyniki naszych badań mają olbrzymie znaczenie dla zarządzania środowiskiem, polityki oraz naszej wiedzy o ekosystemie. Na nowo musimy dokonać oceny korzyści wynikających zarówno z zachowania lub przywrócenia populacji rodzimych drapieżników, jak i strat powodowanych przez drapieżniki inwazyjne, mówi Zanette. Naukowcy oceniali wpływ strachu przed drapieżnikami na populację szarobrewki śpiewnej. Przez trzy kolejne sezony lęgowe żyjącym na wolności ptakom odtwarzano odgłosy drapieżników oraz zwierząt, które dla szarobrewki nie stanowiły zagrożenia. W każdym roku sprawdzano, jaki wpływ miały wokalizacje na liczbę narodzin i przeżywalność młodych. Okazało się, że strach przed drapieżnikami powoduje, że rodzice częściej wypatrują zagrożenia, a w tym czasie nie szukają pożywienia dla siebie i swoich młodych. To zaś powoduje, że pojawiają się skutki negatywne dla całej populacji, które dodatkowo kumulują się w kolejnych generacjach. Gdy dorosłe bały się drapieżników, rodziło się mniej młodych, a z nich mniej dożywało do dorosłości. Ptaki, które dożyły dorosłości żyły zaś krócej, co było prawdopodobnie związane z nieprawidłowościami w rozwoju mózgu. To wskazuje, że strach przed drapieżnikami ma wpływ na wiele pokoleń i sam w sobie prowadzi do zmniejszenia populacji. Taki wpływ strachu na wielkość populacji to prawdopodobnie norma wśród ptaków i ssaków, gdyż w rozwoju tych zwierząt opieka rodzicielska odgrywa olbrzymią rolę, a indukowane strachem zmniejszenie inwestycji w rodzicielstwo i opiekę jest czymś normalnym. Sądzimy, że nasze spostrzeżenie, iż strach sam w sobie ma znaczący wpływ na wielkość populacji jest prawdziwe dla większości ekosystemów, mówi Zanette. Badania te pokazują, że przetrzebienie przez człowieka drapieżników w negatywny sposób wpływa na populacje ich ofiar, które rozrastają się w sposób niekontrolowany, powodując kolejne problemy. A z kontrolą tych rozrośniętych populacji ludzie sobie nie radzą. Co więcej, przywrócenie rodzimych drapieżników ma olbrzymie znaczenie nie tylko dla populacji ich ofiar. Uczeni z Oregon State University zauważyli, że rosnąca na zachodzie USA populacja wilków odgrywa ważną rolę w odradzaniu się zagrożonej populacji rysiów, dzięki zwiększonej liczbie wilków odradzają się też ekosystemy leśne i wodne, co pozytywnie wpływ na wiele gatunków roślin i zwierząt. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- drapieżnik
- ofiara
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Rozbłyski gamma, jako jedne z najbardziej energetycznych procesów zachodzących w najdalszych zakątkach Wszechświata, od lat są w centrum zainteresowania astrofizyków. Naukowcy spodziewają się, że podobnie jak w przypadku innych dalekich obiektów, istnieje możliwość soczewkowania grawitacyjnego sygnałów pochodzących od takich zdarzeń. NCBJ bierze udział w poszukiwaniach potwierdzenia tych oczekiwań. Rozbłyski gamma (GRB, z ang. Gamma-Ray Burst) są obserwowane na całym niebie i są tak jasne, że sygnały od nich docierają z najodleglejszych zakątków Wszechświata. Właściwe zrozumienie kosmologicznego pochodzenia rozbłysków gamma oraz ich natury, zawdzięczamy Polakowi, profesorowi Bohdanowi Paczyńskiemu. Najdalsze obserwowane GRB mają przesunięcie ku czerwieni (z ang. redshift) ~10. Wynika z tego, że ich źródłami są obiekty, od których światło podróżowało do nas ponad 13 miliardów lat. Ze względu na dużą odległość należy się spodziewać, że światło dochodzące do nas od wielu z nich może ulegać soczewkowaniu grawitacyjnemu wywołanemu przez bliższe nam galaktyki. Jednak poza jednym niedawnym przypadkiem opublikowanym w czasopiśmie Nature, nie zdołano jeszcze zaobserwować soczewkowanego GRB tylko i wyłącznie w oparciu o dane z zakresu gamma. Od dawna sugerowano, że soczewkowanie grawitacyjne może powielać obrazy GRB. Obserwacje takich zjawisk mogłyby być wykorzystane między innymi do znaczącego polepszenia dokładności pomiarów parametrów kosmologicznych, takich jak stała Hubble'a, do badania fizyki fundamentalnej (testując prędkość ich propagacji w zależności od energii), oraz do uzyskania ograniczenia na obfitość ciemnej materii w postaci zwartych obiektów (czarne dziury, wystygłe: gwiazdy neutronowe lub białe karły). Tradycyjne poszukiwania soczewkowanych GRB skupiają się na zakresie promieni gamma. Międzynarodowy zespół naukowców, w którym pracuje prof. Marek Biesiada z Narodowego Centrum Badań Jądrowych, proponuje by poszukiwania takich zjawisk oprzeć nie tylko o dane gamma, ale też o wielozakresowe obserwacje poświaty rozbłysków (z ang. GRB afterglow). Problemów przy szukaniu soczewkowanych rozbłysków gamma jest kilka – mówi prof. Marek Biesiada. Po pierwsze, promieniowanie gamma emitowane jest w obszar dość wąskiego stożka – zatem musimy mieć więcej szczęścia, aby wzajemne ustawienie źródła i soczewki skutkowało obserwowalnymi wielokrotnymi obrazami. Po drugie, detektory gamma mają zbyt słabą rozdzielczość, aby zidentyfikować położenie tych wielokrotnych obrazów. Na szczęście sygnały z obrazów docierają do nas z pewnym opóźnieniem czasowym, czyli detektor powinien zarejestrować dwa sygnały o identycznym kształcie. Tu też tkwi pewien problem: opóźnienie czasowe musi być większe niż 1 sekunda, lecz krótsze niż 300 sekund. W innym przypadku nie mamy szans na odkrycie soczewkowania w detektorze promieni gamma. Ograniczenie czasowe oznacza, że soczewkami mogą tu być obiekty o masach między 100 a 10 mln mas Słońca – to zapewne musiałyby być egzotyczne obiekty, np. masywne czarne dziury o tzw. pośrednich masach, które wciąż są jedynie hipotetyczne. Na szczęście, rozbłyskom gamma towarzyszą znacznie dłużej trwające późniejsze poświaty: najpierw w promieniach X, następnie w świetle widzialnym i na falach radiowych. Co więcej, promieniowanie poświaty nie jest już skolimowane do wnętrza stożka. Mamy więc większe szanse na odkrycie układu soczewkowanego grawitacyjnie. Jest to pomysł, który jakiś czas temu zainspirował mnie i dr Aleksandrę Piórkowską-Kurpas z Uniwersytetu Śląskiego. Korzystając ze standardowego modelu poświaty GRB, badacze określili, jak wyglądałyby dane obserwacyjne soczewkowanej poświaty błysków gamma. Analizy oparte zostały o dwa modele soczewek grawitacyjnych: model punktowy (opisujący gwiazdy lub czarne dziury) oraz model galaktyki (tzw. osobliwa izotermiczna sfera). W takiej sytuacji poświata rentgenowska składałaby się z kilku rozbłysków o podobnym kształcie. Z kolei optyczna krzywa jasności poświaty mogłaby posiadać pojaśnienia na swej gałęzi opadającej, gdy jej blask nieuchronnie się zmniejsza. Symulacje numeryczne pozwoliły uzyskać przewidywane profile krzywych jasności poświat w zależności od masy soczewki i opóźnienia czasowego sygnałów. W oparciu o swoje analizy naukowcy sugerują, aby przyszłe poszukiwania soczewkowanych GRB oprzeć na dwóch przypadkach obiektów soczewkujących: 1) Zwarty obiekt, typu czarnej dziury o masie nie większej niż 10 mln mas Słońca. Opóźnienie będzie wtedy niewielkie (~100 sekund lub mniejsze), a zwielokrotnione obrazy gamma mogą być rozdzielone lub nakładające się. Jeśli jednak sygnał opóźniony będzie słabszy niż czułość detektora, aparatura zarejestruje tylko jeden sygnał. W takim przypadku, można wykorzystać późniejsze obserwacje poświaty w zakresach rentgenowskim i optycznym, by ocenić, czy obraz jest soczewkowany, czy może obiekt miał kilka następujących po sobie emisji. Jeśli sygnał GRB jest faktycznie soczewkowany, wówczas poświata rentgenowska najprawdopodobniej zawierałaby kilka rentgenowskich flar o podobnym kształcie. W obrazie optycznym poświaty również powinniśmy zaobserwować pojaśnienia „górki” krzywej jasności. 2) Galaktyki o masie 1-100 mld mas Słońca. W takim przypadku typowe opóźnienie będzie rzędu ~17 min – 28 h. Wobec tego w zakresie gamma niezmiernie trudno będzie wykryć soczewkowanie (o ile w ogóle będzie to możliwe). Natomiast w zakresie promieni X, światła widzialnego, czy fal radiowych powinny się ujawnić wyraźne flary (pojaśnienia) na tle słabnącej emisji poświaty. Takie zjawisko pozwoliłoby na łatwą weryfikację czy doszło do soczewkowania. Biorąc pod uwagę, że teleskopy optyczne oraz radioteleskopy są zazwyczaj w stanie rozróżnić poszczególne obrazy zwielokrotnione, pozwoli to na weryfikację soczewkowania. Jest to kolejny argument na rzecz rozwijania tzw. astronomii wielozakresowej (ang. multimessenger astronomy), co również jest domeną NCBJ. W ramach powyższych badań, w archiwalnych danych naukowcy znaleźli potencjalnego kandydata soczewkowanego błysku gamma o katalogowej nazwie – GRB130831A. Opóźnienie czasowe było rzędu 500 sekund, co mieści się w zakresie omawianych sytuacji. Pewne detale tego zjawiska nie pozwalają jednak na stuprocentowe potwierdzenie postawionej hipotezy. Naukowcy nie poddają się i zapowiadają dalsze badania GRB 130831A. Tym samym żywią ogromne nadzieje, że dzięki wielozakresowym przeglądom nieba, w szczególności monitoringu całego nieba w zakresie gamma, znalezienie kolejnych soczewkowanych błysków gamma jest tylko kwestią czasu. « powrót do artykułu
-
- rozbłysk gamma
- GRB
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Regały wysokiego składowania stanowią podstawowe wyposażenie techniczne niemal każdego nowoczesnego magazynu. Piętrowanie ładunków umożliwia optymalne wykorzystanie kubatury obiektu, a wygodna obsługa konstrukcji regałowej zapewnia oczekiwana wydajność operacji logistycznych. Poszczególne rodzaje systemów wysokiego składowania odpowiadają na potrzeby operacyjny danego magazynu. Jakie rozwiązanie wybrać? Zapraszamy do lektury! Rzędowe regały wysokiego składowania Składowanie rzędowe polega na lokowaniu ładunków w równoległych do siebie rzędach. Taki sposób przechowywania produktów zapewnia bezpośredni dostęp do każdego miejsca paletowego oraz możliwość ręcznej kompletacji wprost z korytarza roboczego. Dostępne systemy wysokiego składowania: • Standardowe regały paletowe – rozwiązanie, które można spotkać w większości magazynów, w tym w największych centrach dystrybucyjnych w kraju. Konstrukcja ramowa, na której można przechowywać nie tylko palety, ale też inne jednostki ładunkowe. O wydajności oraz poziomie wykorzystania kubatury obiektu decyduje rodzaj wózka widłowego wybranego do obsługi regałów. Maksymalne parametry operacyjne można osiągnąć poprzez implementację wózków systemowych VNA – wysokość regałów nawet powyżej 17 metrów, a szerokość korytarza poniżej 2 metrów. • Regały mobilne – system przesuwny, w którym konstrukcja wysokiego składowania zostaje umieszczona na elektrycznych bazach mobilnych. Kluczowa przewaga w odniesieniu do rozwiązania standardowego to wyższy współczynnik wykorzystania kubatury magazynu. Do obsługi regałów mobilnych wysokiego składowania wystarczy jeden korytarz roboczy – pozostałe pozostają zsunięte do momentu konieczności pobrania lub odłożenia towaru. Trudno jednak osiągnąć poziom wydajności porównywalny z systemem standardowym. Blokowe regały wysokiego składowania Składowanie blokowe polega na lokowaniu ładunków w swoim bezpośrednim sąsiedztwie – w przypadku przechowywania na podłodze mamy do czynienia z charakterystycznymi blokami. Nie jest możliwy bezpośredni dostęp do każdego produktu. Jednocześnie poprzez dużą akumulację ładunków na ograniczonej przestrzeni, możemy mówić o doskonałym wykorzystaniu dostępnego miejsca. Blokowe systemy wysokiego składowania: • Regały wjezdne – rozwiązanie przeznaczone do przechowywania dużej ilości jednorodnych ładunków na ograniczonej przestrzeni. Wózek widłowy wjeżdża wraz z ładunkiem do tunelu regałowego, gdzie może pobrać lub umieścić paletę na szynach do składowania. Tego typu operacja wymaga dużej precyzji, przez co trudno o wysoką wydajność. • Regały przepływowe – rozwiązanie przeznaczone przede wszystkim dla obiektów, w których kluczowe znaczenie ma zarządzanie gospodarką magazynową według zasady FIFO. Produkt który zostaje pierwszy umieszczony w regałach wysokiego składowania, powinien być również jako pierwszy pobrany – np. w sytuacji, w której mamy do czynienia z artykułami spożywczymi o ograniczonym terminie przydatności do spożycia. Regały swoją nazwę zawdzięczają konstrukcji wykorzystującej siłę grawitacji do transportu ładunku – w tunelu regałowym zostają zamontowane pod odpowiednim kątem rolki, dzięki którym odbywa się przepływ palet z punktu odłożenia do punktu pobrania. • Regały satelitarne stanowią alternatywę dla regałów wjezdnych – szczególnie w magazynach, w których wydajność procesu ma bardzo duże znaczenie. Transport palet w tunelu jest realizowany w wykorzystaniem zdalnie sterowanych platform samojezdnych – wykluczamy z operacji manewrowanie wózkiem widłowym w konstrukcji regałowej. Na stronie polskiego producenta – WDX – znajdziecie wiele materiałów wideo na temat poszczególnych rozwiązań oraz propozycje kompleksowych systemów magazynowych z regałami wysokiego składowania: https://wdx.pl/oferta/systemy-logistyczne/regaly-wysokiego-skladowania/. « powrót do artykułu
-
Jürgen Thorwald na przykładach losów trzech postaci historycznych bada jedną z najbardziej podstępnych chorób w dziejach: hemofilię. Wyróżnia ją szczególny proces dziedziczenia – objawy występują tylko u męskich potomków. Kobiety jedynie nieświadomie przekazują synom gen, który sprawia, że ich krew nie krzepnie. Najsłynniejszą nosicielką tej rzadkiej przypadłości była Wiktoria, królowa Anglii. To ona poprzez mariaże swoich dzieci przyczyniła się do rozpowszechnienia hemofilii na europejskich dworach. Bohaterami „Krwi królów” są trzej książęta, a zarazem trzy najbardziej znane przypadki. Thorwald połączył tu dwie swoje pasje i opowiedział kawał historii nowożytnej Europy z perspektywy osób dotkniętych hemofilią. Przedstawia losy Alfonsa, wydziedziczonego następcy tronu hiszpańskiego, księcia pruskiego Waldemara, walczącego o życie podczas ostatnich dni II wojny światowej, a także niezwykłe dzieje carewicza Aleksego leczonego przez demonicznego Rasputina. Ich historie układają się we wstrząsającą kronikę wydarzeń, które w dużym stopniu zaważyły na losach Europy przełomu XIX i XX wieku. Jednocześnie posłużyły one za przykłady pozwalające opisać przebieg tej tajemniczej choroby. Jürgen Thorwald (1915–2006) – niemiecki pisarz, dziennikarz i historyk, szczególnie znany z książek opisujących historię medycyny i II wojny światowej. Autor takich bestsellerów jak: „Ginekolodzy” (Marginesy 2018), „Pacjenci” (Marginesy 2021), „Stulecie chirurgów”, „Triumf chirurgów”, „Dawna medycyna, jej tajemnice i potęga” czy „Stulecie detektywów”. Wkrótce nakładem wydawnictwa Marginesy ukażą się kolejne książki autora.
-
W plazmie kwarkowo-gluonowej – stanie materii, jaki istniał przez ułamki sekundy po Wielkim Wybuchu – uzyskanej podczas zderzeń ciężkich jonów w Wielkim Zderzaczu Hadronów (LHC) zauważono tajemniczą cząstkę X złożoną z czterech kwarków. Sama cząstka nie jest niczym nowym – po raz pierwszy została zarejestrowana w 2003 roku w japońskim eksperymencie Belle – jednak pomimo upływu lat naukowcy wciąż nie rozumieją jej natury. I mimo jej zauważenia w LHC cząstka X wciąż stanowi zagadkę. Do jej rozwiązania ma nas przybliżyć kolejna kampania badawcza Wielkiego Zderzacza Hadronów. Cząstka X, znana wcześniej jako X(3872) od jej masy wynoszącej 3872 megaelektronowoltów (MeV), jest od lat badana w akceleratorach cząstek. Może być ona tetrakwarkiem – czyli cząstką złożoną z czterech ściśle powiązanych kwarków – lub też luźniej powiązanym „stanem molekularnym” złożonym z dwóch mezonów, w skład których wchodzą po dwa kwarki. A być może jest czymś jeszcze bardziej nietypowym. Badania cząstki X w plazmie kwarkowo-gluonowej mogą pomóc rozwiązać tę zagadkę, gdyż różne konfiguracje wewnętrznej struktury cząstek dają różne obrazy podczas ich rozpadu. Problem jednak w tym, że nawet w najpotężniejszych akceleratorach trudno jest nadać protonom czy neutronom na tyle dużą energię, by po zderzeniu powstała plazma kwarkowo-gluonowa. Można ją jednak uzyskać podczas zderzeń ciężkich jonów. Po ich kolizji tworzy się plazma, która istnieją przez pewien czas, następnie rozszerza się ona i zamienia w materię hadronową, która nadal się rozszerza. Mamy do czynienia z ognistą kulą, która istnieje dość długo w skali chromodynamiki kwantowej. Naukowcy mają więc czas, by ją badać. Jednak tutaj pojawia się inny problem. Co prawda ciężkie jony, dzięki ich masie, łatwiej jest przyspieszać do dużych energii, ale mają one złożoną strukturę wewnętrzną. Po zderzeniu pojawia się olbrzymia masa różnych sygnałów, z której trudno jest wyłowić sygnały pochodzące z rozpadu cząstki X. Naukowcy pracujący w CERN-ie stworzyli specjalny algorytm oparty na technice maszynowego uczenia się. Nauczyli go rozpoznawania sygnałów z rozpadu cząsteczki X i odróżniania go od podobnych rozpadów. Następnie za pomocą tak wytrenowanego algorytmu przeszukali dane z LHC z 2018 roku zawierające informacje o 13 miliardach zderzeń jąder ołowiu z jonami. Algorytm znalazł w nich sygnały około 100 rozpadów cząstki X. Uczeni mówią, że zdobyte dotychczas informacje nie są wystarczająco precyzyjne, by określić naturę cząstki. Jednak pod koniec bieżącego roku LHC rozpocznie kolejną kampanię badawczą i naukowcy mają nadzieję, że zbiorą dzięki niej wystarczająco dużo informacji, by w końcu rozwiązać zagadkę X. Więcej na temat zmagań z tajemnicą X można przeczytać na łamach Physical Review Letters. « powrót do artykułu
-
U wybrzeży wysepki Dyngö w pobliżu Fjällbacki w południowo-zachodniej Szwecji odkryto wrak okrętu. Analiza próbek drewna wykazała, że to najstarszy wrak, jaki kiedykolwiek znaleziono w Bohuslänie - krainie historycznej położonej nad cieśniną Skagerrak. Wg specjalistów, jest to jednocześnie jedna z najstarszych kog, jakie dotąd odkryto w Europie. Okręt jest wykonany z dębów, które ścięto między 1233 a 1240 r., czyli blisko 800 lat temu - opowiada Staffan von Arbin, archeolog morski z Uniwersytetu w Göteborgu. Dyngökoggen - odkrycie w czasie rozpoznania podwodnego Jesienią zeszłego roku zespół z Uniwersytetu w Göteborgu prowadził rozpoznanie podwodne wzdłuż wybrzeży Bohuslänu. Naukowcy chcieli zdobyć więcej informacji o znanych wrakach. Pobieraliśmy próbki drewna do badań dendrochronologicznych - wyjaśnia von Arbin. To wtedy archeolodzy morscy odkryli w pobliżu Fjällbacki wrak, któremu nadano nazwę Dyngökoggen. Wstępne oględziny wykazały, że to koga (kogga), czyli żaglowiec z XII-XVI w., używany na Morzu Bałtyckim i Morzu Północnym. W dnie zastosowano poszycie stykowe, zaś w burtach poszycie zakładkowe, zwane też klinkierowym. Szpary między deskami uszczelniono mchem. Zachowana część kadłuba ma ok. 10 m długości i ok. 5 m szerokości. Von Arbin uważa, że cała koga miała do 20 m długości. Analiza próbek drewna wykazała, że okręt zbudowano z dębów rosnących na terenie dzisiejszych północno-zachodnich Niemiec. W jaki sposób okręt trafił więc w okolice Fjällbacki? Kogi są często wspominane w źródłach pisanych dot. Ligi Hanzeatyckiej, ale ten typ okrętów był często wykorzystywany w średniowieczu w północnej Europie - wyjaśnia von Arbin. Archeolog uważa, że znalezisko wskazuje na wagę Bohuslänu jako drogi tranzytowej w międzynarodowym handlu morskim tego okresu. Czy okręt zaatakowali piraci? Jeszcze nie wiadomo, dlaczego jednostka zatonęła, ale podczas oględzin znaleziono ślady intensywnego ognia. Być może okręt został zaatakowany przez piratów? Źródła pisane pokazują, że u południowych wybrzeży Norwegii, w tym nieopodal Bohuslänu, w średniowieczu występowały okresy intensywnej działalności pirackiej. Niewykluczone jednak, że doszło do zwykłego wypadku - pożaru w czasie cumowania. Zastanawiając się nad scenariuszem wskazującym na zatopienie w bitwie, naukowcy z Uniwersytetu w Göteborgu wskazują, że pierwsze dekady XIII wieku to w Norwegii – w skład której Bohuslän wówczas wchodził – okres bardzo niespokojny. Od roku 1130 w kraju powtarzają się wojny domowe o objęcie tronu. Pomiędzy rokiem 1200 a 1240, gdy okres ten się zakończył, Norwegia miała 5 królów, za rządów których pojawiło się w sumie 6 pretendentów. Okres niepokoju próbowali też wykorzystać możni oraz Kościół, którzy musieli wesprzeć jedną ze stron i próbowali wyciągnąć z tej sytuacji najwięcej korzyści dla siebie. Plany na przyszłość Obecnie nie planuje się dalszych badań wraku. Akademicy mają jednak nadzieję, że w przyszłości uda się je przeprowadzić. Potrzebne są do tego zgoda lokalnych władz i spore fundusze, na które nie ma na razie widoków. Dotychczasowe wyniki są opracowywane przez archeologów pod kątem publikacji artykułu. « powrót do artykułu
-
- Dyngö
- Fjällbacka
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Badane od ponad roku pozostałości rzymskiej osady w miejscowości Fleet Marston w Wielkiej Brytanii dowodzą, że istniało tam tętniące życiem miasto i zdradzają wiele szczegółów na temat codzienności mieszkańców Brytanii. Jednym z bardziej interesujących znalezisk jest cmentarz z dużą liczbą pochówków, na którym około 10% zmarłych miało odcięte głowy. Budowa linii szybkiej kolei HS2 stała się okazją do przeprowadzenia szeroko zakrojonych badań archeologicznych w wielu miejscach Anglii. Informowaliśmy już o znalezieniu kościoła pod kościołem oraz rzymskiego mauzoleum poniżej nich, odkryciu rzadkiej rzeźby czy niezwykłej osady. W Fleet Marston archeolodzy znaleźli pozostałości domów oraz budynków przemysłowych i handlowych. Istniejące tutaj miasto było położone wzdłuż drogi łączącej regionalną stolicę Verulaminum (obecnie St. Albans) z Corinium Dobunnorum (Cirencester). Droga była utwardzona piaskowcem, a wzdłuż niej rozciągał się system odwadniający. Znaleziono też ponad 1200 monet oraz ołowiane odważniki. Poszerzona część drogi mogła zaś odgrywać rolę placu handlowego z dodatkowym miejscem na wozy i stoiska. Archeolodzy odkryli też sztućce, szpile, broszki oraz kości do gry. Wydaje się, że miasteczko było ważnym punktem postoju dla podróżnych i żołnierzy przemieszczających się pomiędzy garnizonami. Niezwykle interesujący jest cmentarz pochodzący z okresu późnorzymskiego. Zawiera on około 425 pochówków i jest największą rzymską nekropolią w Buckinghamshire. Zgodnie z panującymi wówczas zwyczajami, ciała większość zmarłych złożono w ziemi, chociaż natrafiono też na nieco kremacji. Tak duża liczba pochówków wskazuje, że pod koniec okresu rzymskiego w mieście osiedlało się coraz więcej osób. Mogło być to związane z rosnącą produkcją rolną. Specjaliści zauważyli, że cmentarz podzielony jest na dwie części, być może więc był on zorganizowany według podziałów plemiennych, rodzinnych czy etnicznych. Co ciekawe, około 10% pochowanym odcięto głowy, które w niektórych przypadkach zostały umieszczone między nogami zmarłych. Zjawisko to można interpretować na różne sposoby. Być może były to pochówki przestępców, chociaż wiadomo też, że w późnym okresie rzymskim zmarłym czasem odcinano głowy. Był to normalny, ale rzadko spotykany obyczaj pogrzebowy. Dalej na południe od miejsca budowy HS2, na jednym z niskich wzgórz, znaleziono ślady struktur z wczesnej epoki żelaza. W tej chwili nie wiadomo, czym one były, jednak pewne wskazówki sugerują działalność rolniczą sprzed okresu założenia miasta. W okolicy wydobywano kamień, być może potrzebny na budowę drogi między Verulaminum – Corinium Dobunnorum. « powrót do artykułu
-
Jak się okazuje, przekonanie, że „ryby głosu nie mają” wynika wyłącznie z naszej niewiedzy i niezrozumienia świata zwierząt. Nowe badania przeprowadzone na Cornell University dowodzą, że ryby znacznie częściej komunikują się za pomocą dźwięku niż sądzimy. A niektóre z nich robią to od co najmniej 155 milionów lat. Używały dźwięku do komunikacji na długo przed pojawieniem się naszego praszczura. Od dawna było wiadomo, że niektóre ryby wydają dźwięki. Jednak zjawisko to było uważane za coś wyjątkowego. Chcieliśmy się dowiedzieć, czy to rzeczywiście jakaś aberracja czy też może szerszy fenomen, mówi główny autor badań, Aaron Rise z K. Lisa Yang Center for Conservation Bioacoustics na Cornell Lab of Ornithology. Naukowcy przyjrzeli się promieniopłetwym. To gromada ryb kostnoszkieletowych, do której należy 99% znanych gatunków ryb. Okazało się, że komunikacją głosową posługuje się lub prawdopodobnie się posługuje 175 rodzin obejmujących 3/4 gatunków promieniopłetwych. Natomiast analiza drzewa ewolucyjnego wykazała, że głos jest dla ryb tak istotny, że wyewoluował niezależnie co najmniej 33 razy. Dzięki dekadom podstawowych badań z zakresu ewolucji, które określiły pokrewieństwo pomiędzy gatunkami ryb, możemy teraz odpowiedzieć na wiele pytań o funkcjonowanie i zachowania u około 35 000 gatunków ryb. Jesteśmy w stanie odejść od antropocentrycznego sposobu myślenia. To, czego się nauczyliśmy, daje nam wgląd w komunikację dźwiękową oraz jej ewolucję", mówi współautor badań, profesor William E. Bemis z College of Agriculture and Life Sciences. Naukowcy wykorzystali trzy źródła informacji: istniejące nagrania dźwięków wydawanych przez ryby, dane dotyczące anatomii ryb, w których poszukiwali informacji o obecności u poszczególnych gatunków organów potrzebnych do wydawania dźwięków – jak pewnych kości, pęcherza pławnego czy pewnych mięśni – oraz informacji z XIX-wiecznej literatury, z czasów sprzed pojawienia się podwodnych mikrofonów. Nie zwracamy uwagę na komunikację głosową u ryb. A przecież stanowią one ponad połowę wszystkich żyjących gatunków kręgowców. Prawdopodobnie nie zwracamy na to uwagi, gdyż ryby trudno jest zauważyć czy usłyszeć, a naukowcy zajmujący się akustyką podwodną skupiali się przede wszystkim na waleniach. A ryby również mają głos, stwierdza profesor Andrew Bass. Naukowcy dodają, że za pomocą głosu ryby próbują przyciągnąć partnera, informować o swoim położeniu oraz bronić terytorium czy źródeł żywności. Zauważają, że niektóre z angielskich nazw ryb odnoszą się do wydawanych przez nie dźwięków. Są to na przykład grunts (łuszczowate, od: chrząkać), croakers (kulbinowate, od: krakać), trumpeters (Latridae, od: trębacz). Rice ma zamiar kontynuować pracę nad tworzeniem bazy danych dźwięków wydawanych przez ryby. To pokazuje, że komunikacja dźwiękowa jest znacznie bardziej rozpowszechniona, niż to sobie wyobrażaliśmy. Ryby robią wszystko. Oddychają powietrzem, latają, jedzą wszystko... już nic mnie u nich nie zdziwi. Również wydawane przez nie dźwięki, stwierdza Rice. Z artykułem Evolutionary Patterns in Sound Production across Fishes możemy zapoznać się na łamach pisma Ichthyology and Herpetology. Posłuchajcie ryby, o której tak pisano w artykule Dziwolągi wśród ryb. Ryby, które śpiewają i ryby, które fruwają w wydawanej w Łodzi „Ilustrowanej Republice” z 19 sierpnia 1934 roku: gnieździec (porichtys notatus) melodyjną mieszanką gruchania i skrzeczenia śpiewa swoim młodym kołysanki. Takie dźwięki wydaje hajduk rdzawy (Holocentrus rufus). « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- komunikacja dźwiękowa
- ryba
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Detoks alkoholowy stanowi podstawową metodę rozpoczynającą proces leczenia alkoholizmu. Dzięki niemu możliwe jest bowiem przerwanie nawet długotrwałego ciągu alkoholowego w sposób bezpieczny i komfortowy dla pacjenta. Podczas odtrucia powinien on jednak znajdować się pod ścisłą opieką i kontrolą specjalistów w klinicznych lub ambulatoryjnych warunkach stacjonarnych placówek. Czas trwania profesjonalnego detoksu alkoholowego nie jest możliwy do jednoznacznego określenia. Długość pobytu pacjenta w placówce zależy bowiem od wielu czynników. Niektóre z nich zależą od niego samego. Na inne (jak np. stopień tolerancji alkoholu i nasilenie objawów odstawiennych) nie ma on jednak wpływu. Z tego względu warto wcześniej przygotować się na możliwość przedłużenia pobytu. To, ile trwa detoks alkoholowy, nie zależy wyłącznie od czasu, jaki organizm potrzebuje, by całkowicie oczyścić się z toksyn. Przyspieszenie wydalenia szkodliwych substancji i metabolitów etanolu jest tylko jednym z etapów procesu detoksykacyjnego. Równie ważne jest szybkie i skuteczne uzupełnienie niedoborów wszystkich substancji odżywczych wypłukanych z organizmu alkoholika podczas długotrwałych ciągów alkoholowych. Po zaprzestaniu picia organizm musi się również zregenerować, co zajmuje mu zwykle dłuższy czas. By odtrucie alkoholowe przyniosło długotrwały efekt w postaci abstynencji pacjenta, konieczne jest ponadto zastosowanie pozostałych elementów kompleksowej terapii choroby alkoholowej. Wśród nich najistotniejsza jest psychoterapia, a coraz częściej stosowana jest również wszywka alkoholowa. Detoks alkoholowy – cele Detoks alkoholowy ma na celu przede wszystkim skuteczne przerwanie ciągu alkoholowego nałogowca w kontrolowanych i bezpiecznych warunkach. Odstawienie substancji odurzającej wiąże się ze zwiększonym ryzykiem występowania nieprzyjemnych objawów alkoholowego zespołu odstawiennego. Poprzez detoksykację alkoholową znacznie się je ogranicza lub wręcz usuwa. Dolegliwości fizyczne i psychiczne są następstwem nagłego braku substancji odurzającej w krwiobiegu chorego. Długotrwałe przyjmowanie etanolu, zwłaszcza w nadmiarze, skutkuje wywołaniem szeregu zmian metabolicznych i biochemicznych w strukturze funkcjonowania całego organizmu. Zastosowanie odtrucia alkoholowego wspomaga jednak wyrównanie poziomu gospodarki wodno-elektrolitowej ustroju pacjenta. Prowadzi to do poprawy jego ogólnego stanu zdrowia, samopoczucia i przygotowania go do dalszej terapii. Ile trwa detoks alkoholowy? Czas trzeźwienia organizmu, a więc i długość detoksu alkoholowego, któremu poddaje się uzależniony, zależy głównie od stopnia nasilenia nałogu. Nie bez znaczenia jest tu historia choroby i jej długość oraz faza zaawansowania. Z punktu widzenia specjalistów istotne są również informacje o nasileniu objawów w przeszłości lub ich braku, obecności innych chorób współistniejących, w tym również dolegliwości psychicznych. Detoksu alkoholowego nie przerywa się, gdy stan pacjenta na to nie pozwala lub jego potrzeby fizyczne, psychiczne lub emocjonalne nie zostały zaspokojone. Odbycie odtrucia alkoholowego skuteczne jest wyłącznie wtedy, gdy cały proces przebiega w sposób kompleksowy. Indywidualne podejście specjalistów do pacjenta w Centrum Medycznym Galmedic skutkuje wysokim poziomem skuteczności podejmowanych oddziaływań. W placówce najkrótszy detoks alkoholowy trwa 3 godziny. Chory może jednak korzystać z opieki fachowców również podczas pobytu 12-godzinnego lub dobowego. Choć detoks alkoholowy może trwać dłużej lub krócej, regeneracja całego organizmu zajmuje zwykle dłuższy czas. Wątroba alkoholika zaczyna się oczyszczać i odbudowywać już kilka dni po odstawieniu alkoholu etylowego. Układ krwionośny także regeneruje się stosunkowo szybko. Jak wskazują nowoczesne badania, już po 4 tygodniach od przerwania ciągu alkoholowego u pacjentów obserwuje się znormalizowanie tętna, ciśnienia tętniczego krwi, poziomu cholesterolu i stopniową regresję niektórych uszkodzeń mięśnia sercowego. Podczas abstynencji regenerują się również komórki nerwowe w mózgu. W celu inicjacji tego procesu konieczne jest jednak długotrwałe utrzymanie wstrzemięźliwości od alkoholu. Mowa tu nawet o czasie 6 miesięcy. Pacjenci stopniowo powracają również do prowadzenia prawidłowego rytmu dobowego, a problemy ze snem zaczynają ustępować po upływie od 2 do 6 miesięcy od początku abstynencji. Odstawienie alkoholu i przeprowadzenie detoksu nie jest zatem rozwiązaniem wszystkich trudności. Oprócz regulacji funkcji somatycznych chory powinien również skupić się na oddziaływaniach nakierowanych na jego psychikę. Alkoholizm jest bowiem schorzeniem, które w jednakowym stopniu dotyka zarówno sfery fizycznej, jak i psychicznej zdrowia człowieka. Etapy odtruwania organizmu Jeszcze przed rozpoczęciem procesu detoksykacji pacjenta poddaje się szczegółowej diagnostyce. Stan jego zdrowia ocenia lekarz – specjalista w dziedzinie psychiatrii lub leczenia chorób wewnętrznych. Przeprowadza on z chorym szczegółowy wywiad medyczny oraz bada go. Ocenia nasilenie objawów, stopień uzależnienia, jego fazę, ryzyko wystąpienia powikłań i symptomów Alkoholowego Zespołu Abstynencyjnego (AZA). Po kwalifikacji chorego do zabiegu Centrum Medyczne Galmedic oferuje mu wygodne i komfortowe warunki prywatnego pokoju z łazienką, gdzie spędza on cały czas swojego pobytu. Do swojej dyspozycji ma również salę telewizyjną. Pobyt w placówce pacjent rozpoczyna od dożylnej infuzji płynów. Przedstawiciele personelu medycznego wykonują wkłucie do żyły obwodowej chorego, najczęściej w zgięciu łokciowym umieszczając wenflon. Za jego pośrednictwem do krwi uzależnionego docierają składniki odżywcze zawarte we wlewach witaminowych. W roztworze soli fizjologicznej i glukozy umieszczone są jony podstawowych pierwiastków. Ponieważ najczęściej wypłukiwane przez alkohol są m.in. magnez, potas, wapń i sód, to je w pierwszej kolejności dostarcza się do wycieńczonego organizmu alkoholika. Dzięki temu, że podawane są one drogą dożylną, nie podlegają procesowi metabolizmu. Są w stu procentach wchłaniane i docierają bezpośrednio do tkanek i komórek. Podczas stosowania kroplówki witaminowej część pacjentów zaczyna uskarżać się na pierwsze objawy odstawienne. Najczęstszymi symptomami związanymi bezpośrednio z odstawieniem alkoholu są: bóle głowy, zaburzenia świadomości, nudności, drżenie, padaczka alkoholowa, nadpobudliwość psychoruchowa, majaczenie, tachykardia, zwiększone ciśnienie tętnicze krwi, nadpotliwość, nudności, wymioty, brak odpowiedniej regulacji ciepłoty ciała. By je ograniczyć lub całkowicie usunąć, konieczne jest zastosowanie środków farmakologicznych. Zwykle stosuje się leki uśmierzające ból, nasenne, przeciwwymiotne oraz uspokajające. Po uspokojeniu pierwszych objawów głodu alkoholowego można przystąpić do zaangażowania pacjenta (jeżeli tego chce) w długotrwały proces terapeutyczny, którego elementem nieodłącznym staje się psychoterapia (indywidualna, grupowa, w formie meetingów AA). Profesjonalna detoksykacja pod opieką lekarza Podczas swojego pobytu w Centrum Medycznym Galmedic pacjent pozostaje pod ścisłą opieką doświadczonych przedstawicieli personelu medycznego. Do jego dyspozycji całodobowo pozostają lekarze, psycholodzy i terapeuci. Tak przeprowadzony profesjonalny detoks poalkoholowy sprzyja wzbudzeniu u nałogowca poczucia bezpieczeństwa, komfortu i zaufania do działań podejmowanych przez specjalistów. Monitorują oni na bieżąco stan chorego. Odpowiadają niezwłocznie na jego potrzeby, zachowując najwyższy stopień czujności. Stan pacjenta, który zdecydował się na odstawienie alkoholu etylowego, może pogorszyć się nagle i stanowić zagrożenie dla jego zdrowia i życia. Z tego względu pracownicy Galmedic przygotowani są na każdą ewentualność. Do groźnych dla życia nałogowca powikłań dochodzi jednak niezwykle rzadko. Niemniej powinien on mieć świadomość, że szybką i specjalistyczną pomoc otrzyma wyłącznie w placówce leczenia uzależnień. Dlatego też nie należy przeprowadzać detoksu alkoholowego samodzielnie w domu. « powrót do artykułu
-
Naukowcy z NCBJ przeprowadzili analizy fizykochemiczne srebrnej biżuterii słowiańskiej wykonanej z użyciem techniki granulacji i filigranu. Dzięki badaniom udało się prześledzić procesy i techniki lutowania artefaktów wchodzących w skład skarbów, będących elementem tradycji wikińskiej. Polska kolekcja muzealna znalezisk typu skarby wczesnośredniowieczne stanowi drugi co do wielkości zbiór na świecie. Naukowcy z Narodowego Centrum Badań Jądrowych, we współpracy z badaczami z różnych dziedzin, pracują nad archeometrycznym opracowaniem zabytków wczesnośredniowiecznych, wykonanych ze stopów srebra. Skupiają się nad badaniem pochodzenia i sposobu wykonania zabytków wchodzących w skład skarbów. Skarby to depozyty srebra – monety, sztabki i ozdoby, często w formie siekanej, składane w naczyniu w ziemi. Jest to tradycja zaczerpnięta z kultury i wierzeń Wikingów. Obecnie w Polsce odnaleziono i zainwentaryzowano w muzeach około 600 skarbów i cały czas ich przybywa. Jest to materiał liczniejszy od odnalezionego dotychczas w Skandynawii lądowej, przy czym na Gotlandii, zwanej wyspą skarbów, liczebność odnalezionych skarbów wynosi 800 sztuk. Zjawisko chowania skarbów występuje również na terenie dawnej Rusi Kijowskiej, która była, podobnie jak tereny władztwa wczesnopiastowskiego, związana z tradycjami i podbojami wikińskimi. W okresie kształtowania się państwa polskiego (900-1039) skarby, prócz ceramiki i śladów osadnictwa, stanowią unikalny materiał źródłowy dla historii. Brak jest z tego okresu cmentarzysk, które pojawiają się na terenie Polski dopiero wraz z ugruntowaniem się chrześcijaństwa. Brak jest również z tego okresu wystarczającej liczby źródeł pisanych. Toteż badanie dostępnego materiału archeologicznego, jakim są liczne skarby, ma za zadanie przybliżenie funkcjonowania gospodarki kruszcowej i rozchodzenia się myśli technologicznej podczas tworzenia się pierwszego władztwa Piastów. Jako element badań nad skarbami naukowcy z NCBJ wykonali analizy fizykochemiczne srebrnej biżuterii wykonanej z użyciem techniki granulacji i filigranu (małe granulki i tasiemki mocowane do bazy ozdoby) znalezionej na ziemiach w Wielkopolsce. Technika ta ma swoje źródła w sztuce bizantyjskiej, przejętej później przez złotników wielkomorawskich, a ozdoby znajdywane w skarbach wczesnośredniowiecznych są jej ostatnim przejawem kontynuacji. Badaniom poddano 5 wisiorków o księżycowym kształcie – tzw. Lunuli, pochodzących ze skarbu odnalezionego w latach 30-tych XX wieku w Obrze Nowej (miejscowości położonej między Wrocławiem a Poznaniem). Należą one do zbiorów Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie. Lunule stanowią element sztuki złotniczej, charakterystycznej dla obszarów wschodnich – dawnej Rusi Kijowskiej, i są związane z funkcjonowaniem horyzontu złotnictwa słowiańskiego. Do tej pory ozdoby wczesnośredniowieczne były rozważane głównie w kontekście typologicznym, a wstępne badania technologiczne serii ozdób (nie zawierającej fragmentów lunuli) pochodzących ze skarbów odnalezionych w Słuszkowie i Rajskowie (woj. wielkopolskie) oraz w Stojkowie (woj. zachodniopomorskie) opisano w 20191 na łamach czasopisma Archaeological and Anthropological Sciences. Badania obejmowały zabytki przynależne do trzech grup złotniczych: zachodniosłowiańskiej, post-morawskiej i skandynawskiej. Wykazały możliwość wyróżnienia dwóch typów lutowania ornamentu do powierzchni: fizycznego (z użyciem lutu metalicznego na bazie miedzi) – w przypadku grupy zachodniosłowiańskiej i chemicznego (z użyciem lutu chemicznego bazującego na różnych związkach miedzi ze znacznym stopniem utlenienia) – dla pozostałych grup. Badania pochodzenia surowca srebrowego, użytego do produkcji ozdób z trzech wspomnianych skarbów, z użyciem analizy stosunków izotopowych ołowiu, wskazują na dominację kruszcu azjatyckiego, pozyskanego z przetopu monet arabskich (dirhemów), będących licznym materiałem wchodzącym w skład skarbów, a pozyskiwanym poprzez wymianę handlową w dobie średniowiecza. W przypadku lunuli z Obry Nowej badacze, stosując szersze spektrum technik instrumentalnych, przyjrzeli się bliżej sposobowi lutowania, służącemu do przytwierdzenia zdobień (granulek i tasiemek) do powierzchni biżuterii. W badaniach tych, prócz typowych narzędzi mikroskopowych tj. skaningowej mikroskopii elektronowej z mikroanalizą rentgenowską i mikroskopii optycznej, wykorzystano spektroskopię mikro-Ramana i dyfrakcję rentgenowską. Badania potwierdziły wykorzystanie, jako głównego składnika lutów, związków na bazie miedzi z dodatkiem kleju żywicznego (co wynika z obecności węgla w obszarach lutowania). W miejscu łączenia granulek z bazą w widmach ramanowskich zarejestrowano sygnały od amorficznego węgla, podobnego do bitumenu. Naukowcy donoszą, że jest to pozostałość po termicznej obróbce kleju żywicznego, użytego jako formę mocowania/przyklejania malutkiego ornamentu do podłoża w procesie lutowania chemicznego. Obecność węgla została również potwierdzona przy użyciu dyfrakcji rentgenowskiej wykonanej dla próbki lutu. Ponadto obszary lutowania są utlenione, a innymi składnikami mieszaniny lutującej prócz miedzi są ołów, z dodatkiem cyny, cynku, wapnia, fosforu oraz krzemu. Składniki te rozlane są po całej powierzchni artefaktów. Jest to efekt lutowania w stosunkowo wysokiej temperaturze (do 800oC), aczkolwiek odkryto wytrącenia lutu wokół mocowanych ornamentów. Z obecności ołowiu wraz z wapniem, fosforem i alkaliami w mikro-obszarach lutowania, naukowcy wywnioskowali, iż do mieszaniny lutowniczej mogła być dodawana glejta (nieoczyszczony tlenek ołowiu), który jest formą uzyskiwaną m.in. w procesie rafinacji srebra. Złoża srebrowe często współwystępują z ołowiem i cynkiem. Dodatkowo ołów jest dodawany w procesie kupelacji do oczyszczania srebra. Wobec czego zawsze metalurgia srebra jest nierozerwalnie związana z metalurgią ołowiu, a jak wykazały badania również i w złotnictwie. Do tej pory nie rozpatrywano ołowiu jako składnika w procesie lutowania chemicznego, jego obecność pomijano, jako dodatek złożowy. Pewna ciekawostka, której naukowcy się dopatrzyli w trakcie badań wiąże się właśnie z użyciem glejty ołowianej, jako składnika mieszaniny lutującej. Nawiązuje ono bowiem do przepisu 11 zaczerpniętego z przewodnika po dawnym warsztacie złotniczym, zbioru receptur lutowniczych, z X Papirusu Lejdejskiego*. Dodanie niskotopliwego ołowiu do stopu srebra czy złota (znana są również antyczne złote ozdoby wykonane w technice granulacji, zaś receptury opisane w źródłach historycznych dotyczą lutowania złota, ale stosują się też do srebra) powoduje nadtopienie i zniekształcenia powierzchni w rejonie lutowanym – efekt ten również zaobserwowano na powierzchni lunul. Dodatkowo, zgodnie z przepisem wspomnianym w X Papirusie z Leiden oraz w recepturach opisywanych przez Pliniusza Starszego, dodatek miedzi oraz cyny w mieszance lutowniczej najprawdopodobniej wywodzi się ze stopów opartych na miedzi, takich jak brąz z domieszką cynku. Badania sposobu lutowania ornamentów na ozdobach wchodzących w skład skarbów stanowią duże wyzwanie dla warsztatu konwencjonalnych badań materiałowych – mówi kierownik projektu dr Ewelina Miśta-Jakubowska z NCBJ. Obecny skład zabytków jest efektem wielu przemian wtórnych, takich jak procesy korozyjne, a potem konserwacja, która często źle przeprowadzona wręcz uniemożliwia prowadzenie badań technologicznych w sposób nieniszczący. Już na etapie produkcji, mieszania surowców w procesie cieplnym, skład mieszaniny lutującej zmienia się względem produktów wyjściowych. Później skład chemiczny zostaje zmieniony „czasem” i konserwacją. W efekcie do badań mamy do dyspozycji zabytek charakteryzujący się znacznym stopniem niejednorodności strukturalnej i chemicznej. W interpretacji wyników badań nad sposobami lutowania granulatu i filigranu należy brać pod uwagę wszystkie te zmienne. Mimo trudności, przed którymi stają naukowcy zajmujący się wczesnośredniowiecznymi technikami złotnictwa, analiza składu lutu wykorzystywanego w takiej ornamentacji jest bardzo ważna. Jako, że ilość znalezisk rośnie, a liczba technik badawczych się wciąż poszerza, zyskujemy dużo materiału porównawczego. Dane te mogą być wykorzystane do prześledzenia przepływu technologii w tym okresie, a co za tym idzie odtworzenia elementu gospodarki kruszcowej w okresie formowania się polskiej państwowości. Wyniki przedstawione w niniejszej publikacji otwierają nowy rozdział w badaniach ornamentacji z wczesnośredniowiecznych skarbów polskich – dodaje dr Miśta. Naukowcy zapowiadają, że w przyszłości dane zostaną uzupełnione o badania izotopowe ołowiu, srebra i cyny, celem zaproponowania pochodzenia kruszcu, w tym ołowiu będącego składnikiem lutowania. Dalsze badania są realizowane m.in. we współpracy z Muzeum Narodowym w Szczecinie, Muzeum Narodowym w Kielcach, Muzeum Pierwszych Piastów oraz z laboratorium geochemicznym w Juniata Collegue w Stanach Zjednoczonych. « powrót do artykułu
-
- wikingowie
- biżuteria
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Teleskop Webba zarejestrował pierwsze fotony. Z powodzeniem przebyły one całą drogę przez układ optyczny i trafiły do NIRCam. To jedno z najważniejszych osiągnięć zaplanowanego na trzy miesiące etapu dostrajania teleskopu. Dotychczas uzyskane wyniki odpowiadają oczekiwaniom i naziemnym symulacjom. NIRCam to działająca w podczerwieni kamera, rejestrująca fale o długości od 0,6 do 5 mikrometrów. To ona zarejestruje światło z pierwszych gwiazd i galaktyk, pokaże gwiazdy w pobliskich galaktykach, młode gwiazdy w Drodze Mlecznej oraz obiekty w Pasie Kuipera. Wyposażono ją w koronografy, instrumenty pozwalające na fotografowanie bardzo słabo świecących obiektów znajdujących się wokół obiektów znacznie jaśniejszych. Koronografy blokują światło jasnego obiektu, uwidaczniając obiekty słabo świecące. Dzięki nim astronomowie chcą dokładnie obserwować planety krążące wokół pobliskich gwiazd i poznać ich charakterystyki. NIRCam wyposażono w dziesięć czujników rtęciowo-kadmowo-telurkowych, które są odpowiednikami matryc CCD ze znanych nam aparatów cyfrowych. To właśnie NIRCam jest wykorzystywana do odpowiedniego ustawienia zwierciadła webba. Żeby zwierciadło główne teleskopu działało jak pojedyncze lustro trzeba niezwykle precyzyjnie ustawić względem siebie wszystkie 18 tworzących je segmentów. Muszę one do siebie pasować z dokładnością do ułamka długości fali światła, w przybliżeniu będzie to ok. 50 nanometrów. Teraz, gdy zwierciadło jest rozłożone, a instrumenty włączone, rozpoczęliśmy wieloetapowy proces przygotowywania i kalibrowania teleskopu. Będzie on trwał znacznie dłużej niż w przypadku innych teleskopów kosmicznych, gdyż zwierciadło główne Webba składa się z 18 segmentów, które muszą działać jak jedna wielka powierzchnia, wyjaśniają eksperci z NASA. Najpierw trzeba ustawić teleskop względem jego platformy nośnej. Wykorzystuje się w tym celu specjalne systemy śledzenia gwiazd. Obecnie położenie platformy nośnej i segmentów lustra względem gwiazd nie jest ze sobą zgodne. Dlatego też wybrano jedną gwiazdę, jest nią HD 84406, względem której całość będzie ustawiana. Każdy z 18 segmentów zwierciadła rejestruje obraz tej gwiazdy, a jako że są one w różny sposób ustawione, na Ziemię trafią różne niewyraźne obrazy. Obsługa naziemna będzie następnie poruszała każdym z segmentów z osobna, by określić, który z nich zarejestrował który z obrazów. Gdy już to będzie wiadomo, segmenty będą obracane tak, by wszystkie z uzyskanych obrazów miały podobny wspólny punkt. Stworzona w ten sposób „macierz obrazów” zostanie szczegółowo przeanalizowana. Wówczas rozpocznie się drugi etap ustawiania zwierciadła, w ramach którego zredukowane zostaną największe błędy ustawienia. Najpierw obsługa poruszy nieco zwierciadłem wtórnym, co dodatkowo zdeformuje obrazy uzyskiwane z poszczególnych segmentów. Dzięki temu możliwe będzie przeprowadzenie analizy matematycznej, która precyzyjnie określi błędy w ułożeniu każdego z segmentów. Po skorygowaniu tych błędów otrzymamy 18 dobrze skorygowanych ostrych obrazów. W kolejnym etapie położenie każdego z segmentów lustra będzie zmieniane tak, by generowany przezeń obraz trafił dokładnie do środka pola widzenia teleskopu. Każdy z 18 segmentów został przypisany do jednej z trzech grup (oznaczonych jako A, B i C), więc ten etap prac będzie wykonywany w grupach. Po zakończeniu trzeciego etapu będziemy już mieli jeden obraz, jednak będzie to nadal obraz uzyskany tak, jakbyśmy nałożyli na siebie obrazy z 18 różnych teleskopów. Zwierciadło główne wciąż nie będzie działało jak jedno lustro. Rozpocznie się, przeprowadzany trzykrotnie, etap (Coarse Phasing) korygowania ustawienia segmentów lustra względem siebie. Po każdej z trzech części tego etapu ustawienia będą sprawdzane i korygowane za pomocą specjalnych elementów optycznych znajdujących się wewnątrz NIRCam (Fine Phasing). W jego trakcie obraz z poszczególnych zwierciadeł celowo będzie ustawiany poza ogniskową i prowadzone będą analizy zniekształceń. Ten ostatni proces superprecyzyjnej korekty ustawień będzie zresztą przeprowadzany rutynowo podczas całej pracy Webba. Gdy już teleskop zostanie odpowiednio ustawiony, rozpocznie się etap dostrajania pozostałych trzech instrumentów naukowych. Wyłapane zostaną ewentualne błędy i niedociągnięcia, a specjalny algorytm pokaże, jakich poprawek trzeba dokonać. W końcu, w ostatnim etapie prac, obsługa naziemna osobno sprawdzi jakość obrazu uzyskiwanego dzięki każdemu z segmentów zwierciadła głównego i usunie ewentualne błędy. « powrót do artykułu
-
- Teleskop Kosmiczny Jamesa Webba
- foton
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Polski astronom dr Kacper Wierzchoś odkrył swoją czwartą kometę. Jest to kometa okresowa, która okrąża Słońce co 12,8 roku. Dr Wierzchoś pracuje w obserwatorium Mount Lemmon Survey w finansowanym przez NASA projekcie Catalina Sky Survey. Zajmuje się wykrywaniem obiektów bliskich Ziemi (ang. Near Earth Objects, NEOs). Szukając ich, natrafia czasem na komety. Bardzo go to cieszy, bo komety są jego pasją. Kometę znalazłem w nocy 25 stycznia i - zgodnie z procedurami - zgłosiłem obiekt do Minor Planet Center, instytucji Międzynarodowej Unii Astronomicznej. Po tygodniu istnienie komety zostało potwierdzone, uznane i ogłoszone pod nazwą P/2022 B1 - ujawnił PAP-owi astronom. W rozmowie z Polską Agencją Prasową dr Wierzchoś potwierdził, że pod względem liczby odkrytych komet udało mu się dorównać idolowi - Antoniemu Wilkowi (1876-1940). Co ciekawe, odkrywca 4 komet okresowych - C/1925 V1 (Wilk-Peltier), C/1929 Y1 (Wilk), C/1930 F1 (Wilk) i P/1937 D1 (Wilk) - wszystkie zaobserwował z balkonu mieszkania. Posługiwał się przy tym bardzo prostymi przyrządami: lornetką z obiektywem o średnicy 50 mm i zeissowską lunetą z obiektywem o średnicy 80 mm. Jak dotąd dr Wierzchoś odkrył 4 komety, kilkumetrowej średnicy asteroidę (tzw. Mały Księżyc), a także setki NEOs. W ubiegłym roku, w rozmowie z Grażyną Opińską z PAP-u astronom wyjaśnił, że obiekty niebędące NEOs odkrywamy przy okazji wypełniania naszej głównej misji w ramach programu obrony planetarnej, podczas wielogodzinnej pracy przy teleskopie, kiedy przeszukujemy niebo. Jego pierwsza kometa to obiekt C/2020 H3 (Wierzchoś), odkryty w kwietniu 2020 r. We wrześniu 2021 r. natrafił na swoją drugą kometę – P/2021 R4 (Wierzchoś); to kometa okresowa, którą zobaczymy ponownie w 2034 r. Trzecia zaobserwowana przez niego kometa minęła Słońce w odległości 360 mln km; powróci do Układu Słonecznego po ok. ćwierćwieczu. Zarejestrowano ją pod nazwą P/2021 U1 (Wierzchoś). Piętnastego lutego 2020 r. z Theodorem Pruynem Wierzchoś odkrył asteroidę 2020 CD3, będącą tymczasowym satelitą Ziemi. Tzw. Mały Księżyc 3 lata krążył niezauważony wokół naszej planety (asteroida uwolniła się już spod wpływu ziemskiej grawitacji). « powrót do artykułu
-
- Kacper Wierzchoś
- kometa
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Członkowie międzynarodowego zespołu astronomów, w skład którego wchodzą naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego, informują na łamach arXiv o odkryciu czarnej dziury wielkości gwiazdowej, która samotnie przemierza wszechświat. Obiekt znajduje się w odległości 5000 lat świetlnych od Ziemi, w gwiazdozbiorze Strzelca. Już wcześniej w Drodze Mlecznej odkrywano czarne dziury o masach gwiazdowych, jednak zawsze odkryć dokonywano dlatego, że widoczne było ich oddziaływanie na towarzyszące im gwiazdy – czemu towarzyszyła emisja w zakresie promieniowania rentgenowskiego – lub też rejestrowano fale grawitacyjne powstające podczas zderzeń, w których czarne dziury brały udział. Teraz, po raz pierwszy udało się zarejestrować izolowaną czarną dziurę o masie podobnej do masy gwiazdy. Czarną dziurę odkryto dzięki zastosowaniu astrometrii zjawisk mikrosoczewkowania grawitacyjnego. W technice tej bada się przesunięcia astrometryczne obiektu wywołującego mikrosoczewkowanie. Naukowcy od wielu lat bacznie obserwują gwiazdy w tle Drogi Mlecznej. W 2011 roku teleskopy w Nowej Zelandii i Chile zarejestrowały interesujący przypadek mikrosoczewkowania. Zjawisko było na tyle intrygujące, że postanowiono przyjrzeć mu się bliżej za pomocą Teleskopu Hubble'a. Astronomowie badali, jak zmienia się światło gwiazd w tle obiektu powodującego mikrosoczewkowanie i próbowali określić, co to za obiekt. Obserwowaliśmy ten obiekt przez sześć lat, a okresy obserwacji wynosiły od 6 do 12 miesięcy w danym roku, mówi główny autor badań Kailash Sahu ze Space Telescope Science Institute w Baltimore. Hubble pozwolił na pomiary pozornych zmian pozycji gwiazd w tle z dokładnością do 0,2 milisekundy kątowej. To około 10 milionów razy mniej niż widoczna średnica księżyca w pełni, wyjaśnia Martin Dominik z brytyjskiego University of St. Andrews. Zebrane dane wskazują, że obserwowany obiekt ma masę około 7-krotnie większą od masy Słońca. Zdaniem naukowców nie może być to gwiazda ciągu głównego lub grupa gwiazd, gdyż zaobserwowano by promieniowanie. Jest z kolei zbyt masywny jak na białego karła czy podwójną gwiazdę neutronową. Obiekt porusza się też z zadziwiającą prędkością 162 000 km/h. Żadna z gwiazd w jego otoczeniu nie porusza się tak szybko. Dlatego też sądzimy, że tę czarną dziurę przyspieszyła eksplozja supernowej, w wyniku której powstała, dodaje Sahu. « powrót do artykułu
-
- Droga Mleczna
- czarna dziura
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Tanio i toksycznie. Czy możemy poradzić sobie bez soli drogowej?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
Każdej zimy na polskie drogi wysypuje się setki tysięcy ton soli drogowej. Ile dokładnie? Trudno powiedzieć. Dość wspomnieć, że Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad szacuje, że obecnej zimy może zużyć około 500 000 ton soli drogowej, 3400 ton chlorku wapnia i 31 000 materiałów uszorstniających. A trzeba pamiętać, że GDDKiA zarządza zaledwie około 4% polskich dróg. Oczywiście musimy uwzględnić też i fakt, że są to drogi, które muszą być utrzymane w najlepszym stanie. O tym, co wolno sypać decyduje Rozporządzenie Ministra Srodowiska w sprawie rodzajów i warunków stosowania środków, jakie mogą być używane na drogach publicznych oraz ulicach i placach (Dz.U. 2005 nr 230 poz 1960). Dopuszcza ono stosowanie środków niechemicznych (piasek oraz kruszywo naturalne lub sztuczne) i środków chemicznych (chlorek sodu, chlorek magnezu oraz chlorek wapnia) oraz ich mieszanin. I to wszystko. A z nich, jak widzimy na co dzień, najpopularniejszy jest właśnie chlorek sodu (NaCl). Sól łatwo jest pozyskać, można ją stosować zarówno w postaci sypkiej, solanki oraz soli zwilżonej. Bardzo szybko i skutecznie doprowadza do topnienia śniegu i lodu, a ponadto obniża temperaturę zamarzania roztworu wodnego, w którym się znajduje, więc chroni przed gołoledzią. To szczególnie ważne w takich krajach jak Polska, gdzie w ciągu doby temperatura może nawet kilkukrotnie przechodzić przez punkt zamarzania. Sól jest skuteczna do -9 stopni Celsjusza. Wymieniony w rozporządzeniu chlorek magnezu świetnie zapobiega oblodzeniom. Działa do temperatury -15 stopni, a jego 1 kilogram zastępuje 10 kg soli. Jest jednak silnie higroskopijny, zatem łatwo chłonie wilgoć, więc jest trudny w przechowywaniu i transporcie. Podobnie zresztą jak chlorek wapnia, który za to działa skutecznie do -32 stopni Celsjusza. Chlorek magnezu i chlorek wapnia są jednak droższe od soli drogowej, trudniej jest też je przechowywać i stosować, co wiąże się z dodatkowymi kosztami. Dlatego też sypiemy na drogi olbrzymie ilości NaCl. Bo jest taniej. Jednak czy na pewno? Gdy w 2009 roku w Poznaniu w czasie zimy zużyto 3200 ton soli, miasto wydało na utrzymanie zieleni miejskiej 0,5 mln zł. Dwa lata później użyto 7400 ton soli, a wydatki na odtworzenie zieleni wyniosły już 2 miliony złotych. Sama sól jest tania, łatwa w użyciu i przechowywaniu. Jednak powoduje olbrzymie szkody, a ich usuwanie wiąże się z kosztami. Każdy z nas, chodząc po mieście w czasie zimy, widział biały osad na butach. To sól, która uszkadza nasze obuwie i ubranie. Cierpią też psy i koty, gdyż najmniejsza rana w kontakcie z solą wywołuje ból. Sól powoduje też podrażnienia łap, przez co rozwijają się zakażenia bakteryjna i drożdżakowe. NaCl wywołuje korozję samochodów i całej okolicznej infrastruktury. Uszkodzeniu ulegają ogrodzenia, słupki, znaki drogowe. Sól przyspiesza reakcje chemiczne prowadzące do pojawienia się rdzy. A im jest jej więcej, tym większe prawdopodobieństwo poważnych zniszczeń. A skoro samochód może ulec uszkodzeniu tylko dlatego, że jedzie po drodze wysypanej solą, łatwo wyobrazić sobie, jakie zniszczenia czyni sól w infrastrukturze. Pod jej wpływem osłabieniu ulega integralność materiałów konstrukcyjnych. Może nawet osłabiać beton. A wszędzie tam, gdzie przez wysypane solą drogi przechodzą linie kolejowe czy tramwajowe, dochodzi do korozji. Sól drogowa trafia też do zasobów wody pitnej, co stanowi problem dla osób, które z przyczyn zdrowotnych muszą ograniczać ilość soli w diecie. Jednak największe spustoszenie sól powoduje w środowisku przyrodniczym. Sypiemy ją przez kilka miesięcy w roku, ale negatywne skutki tych działań odczuwane są przez cały rok. My już zdążymy zapomnieć o zimie, ale setki tysięcy ton wysypanej soli znajduje się w glebie i wodzie. I każdego roku dosypujemy kolejną jej porcję. Środowisko jest przez nią permanentnie zatrute. Sól drogowa stanowi olbrzymie zagrożenie dla słodkowodnych roślin i zwierząt. Są one przystosowane do życia w środowisku o niskim zasoleniu. Gdy się ono zwiększa ryby i inne stworzenia mają problemy z utrzymaniem podstawowych funkcji biologicznych. Aby je utrzymać, muszą wydatkować energię, pozostaje im więc jej mniej na rozwój i reprodukcję. Wiadomo na przykład, że zwiększenie zasolenia wód słodkich prowadzi do zmniejszenia masy jaj żyjących tam zwierząt i spowalnia ich wzrost. Naturalne stężenie chlorków to 1-10 mg/l, jednak gdy stosowana jest sól drogowa gwałtownie ono rośnie. Na terenach podmokłych może sięgnąć powyżej 1000 mg/l, co oznacza ostrą toksyczność dla organizmów. Jednak już kilkukrotnie niższe stężenie, na poziomie 240 mg/l, gdy oddziałuje przez dłuższy czas jest bardzo szkodliwe dla 10% gatunków wodnych. Co więcej, w Polsce powszechnie do soli drogowej dodaje się przeciwzbrylający żelazocyjnek Pod wpływem promieni słonecznych oraz niektórych bakterii są z niego uwalniane toksyczne dla ludzi i zwierząt jony cyjanku. Na oddziaływanie soli drogowej szczególnie narażone są płazy mieszkające w przydrożnych rowach i łąkach. Sól powoduje u nich deformacje kręgosłupa, torbiele, brak kończyn. W rzekach czy jeziorach znajdujących się w pobliżu dróg negatywne skutki stosowania soli odczuwają przede wszystkim ryby. U nich sól wywołuje zaburzenia wzrostu, układu krążenia, obrzęki, zakłóca rozwój młodych i przyczynia się do wymierania zwierząt. Ponadto sól wpływa na zmianę gęstości wody, a tym samym zaburza jej mieszanie się. Woda zawierająca sól jest gęstsza, spływając z drogi do zbiornika wodnego trafia do głębszych warstw, przez co utrudnia mieszanie się wody i może prowadzić do szkodliwych dla organizmów wodnych deficytów tlenu. Kolejny problem stwarzają sinice, którym sól tak naprawdę pomaga. Naukowcy z PAN zauważyli, że zooplankton zrzuca na dno zbiorników jaja, z których wiosną następuje wylęg. Jednak w obecności soli zdolność do wylęgu wielu organizmów jest niższa, więc i zooplanktonu, który zjada sinice, jest mniej. Ponadto sinice i tak są bardziej odporne na niekorzystne działanie soli niż wiele innych organizmów. Połączenie tych dwóch czynników powoduje, że zmniejsza się liczba organizmów żywiących się sinicami oraz konkurujących z nimi o pożywienie. Sinicom w to graj. Dlatego wieloletnie stosowanie soli drogowej wiąże się często z intensywnymi, niejednokrotnie toksycznymi, zakwitami sinic w zbiornikach wodnych. Ofiarą soli padają również rośliny. Tam, gdzie jest ona stosowana do odladzania jezdni u występujących w pobliżu roślin obserwuje się zahamowanie wzrostu oraz zmniejszenie rozmiarów liści i korzeni. Zasolenie ogranicza roślinom dostęp do wody, co negatywnie wpływa na wszystkie ich procesy życiowe. Dochodzi do redukcji chlorofilu i zaburzeń fotosyntezy. Prowadzi też do wzrostu stężenia metali ciężkich w glebie. Przez nagromadzenie soli dochodzi do wymywania z gleby fosforu, potasu czy wapnia, a przeprowadzone badania pokazują, że z jej powodu usycha co najmniej 15% przydrożnych drzew. Mimo swoich licznych wad sól drogowa jest wciąż używana. Jest bowiem środkiem skutecznym, łatwym w stosowaniu i przechowywaniu oraz tanim, ale tanim dlatego, że nie bierzemy pod uwagę strat przez nią powodowanych. Co zamiast soli? Przez wiele ostatnich dekad w różnych miejscach na świecie testowano alternatywy dla soli drogowej. Wiemy na przykład, że octan wapniowo-magnezowy skutecznie działa do temperatury -5 stopni Celsjusza, jest nieszkodliwy dla środowiska i ma słabsze działanie korozyjne niż sól drogowa. Jest od niej jednak kilkukrotnie droższy, ma niższą gęstość i składa się z małych cząstek, przez co jest łatwo zdmuchiwany z jezdni i podczas przeładunku. Świetną alternatywą dla NaCl mogłyby być sole kwasu lewulinowego, wytwarzane z ziaren sorgo. Są nieszkodliwe dla roślin i zwierząt, mało korozyjne i działają skutecznie nawet do -12 stopni. Problemem jest jednak wysoki koszt ich produkcji. Prowadzone są i były próby np. z mieszaninami zawierającymi sok z buraków cukrowych czy ziemniaków. Całkiem dobrze się one sprawdzają, jednak tutaj pojawia się inny problem. Przy ich stosowaniu, a szczególnie jeśli miałyby być zastosowane na szeroką skalę, dojdzie do wprowadzenia do środowiska olbrzymich ilości fosforu czy azotu. To z kolei będzie prowadziło do eutrofizacji zbiorników wodnych i np. coraz częstszych zakwitów sinic. Dlatego też i naukowcy i ekolodzy ostrzegają przed hurraoptymistycznymi próbami stosowania metod alternatywnych. Oraz przed środkami reklamowanymi jako bezpieczne dla roślin i zwierząt oraz nie powodującymi korozji. Często nie zawierają one bowiem pełnych informacji np. o ich wpływie na środowisko wodne. Nauczeni negatywnymi skutkami używania soli drogowej musimy być teraz mądrzejsi i ostrożnie rozważać stosowanie ewentualnych alternatyw. W ostatnim czasie głośno było o fusach z kawy. Ten podpatrzony we Lwowie pomysł testuje się na krakowskich Plantach, a badania skutków ich stosowania zlecono naukowcom z Wydziału Leśnego Uniwersytetu Rolniczego. Na razie wyniki napawają optymizmem. Nie stwierdzono, by fusy szkodziły glebie i osłabiały jej aktywność mikrobiologiczną. To jednak dopiero początek, a naukowcy i ekolodzy podchodzą do nowej metody ostrożnie. Obawiają się wprowadzania do środowiska substancji, o których wpływie niewiele wiemy. Tym bardziej, że wpływ fusów na glebę i organizmy może być różny. Stosunek węgiel/azot w fusach jest większy niż w środowiskach mikroorganizmów glebowych. Ponadto zawierają one fenole, które mogą być toksyczne dla mikroorganizmów i roślin, ale jednocześnie są naturalnymi pestycydami i herbicydami. Wcześniejsze badania wskazują, że kompostowane fusy z kawy pomagają niektórym roślinom, jednak nie wiemy, czy tak samo działają fusy, których wcześniej nie poddano kompostowaniu. Wiadomo, że obniżają pH gleby, a niekompostowane hamują wzrost niektórych roślin uprawnych. Zaobserwowano też, że fusy kompostowane mogą pozytywnie wpływać na mikroorganizmy, ale zmniejszają przeżywalność dżdżownic, które odgrywają w glebie pozytywną rolę. Niewiele wiadomo również o wpływie fusów na środowisko wodne. Na ostateczną ocenę efektywności krakowskiego eksperymentu z fusami przyjdzie nam z pewnością jeszcze poczekać, jednak niezależnie od jego wyników już teraz możemy stwierdzić, że fusy nie staną się realną alternatywą dla soli drogowej. Skąd bowiem wziąć setki tysięcy ton fusów w sezonie zimowym? Sól z nami pozostanie Wygląda na to, że obecnie dla niezwykle szkodliwej soli drogowej nie ma jednej alternatywy. Na szeroką skalę można jedynie zastosować piasek lub kruszywa. Zwiększają one przyczepność do powierzchni, ale nie zapobiegają gołoledzi, która w naszym klimacie jest poważnym problemem. Ponadto piaskarki poruszają się znacznie wolniej niż solarki i muszą częściej wracać do bazy. Spływający zaś z dróg piasek zatyka kanalizacje, zasypuje rowy, wiosną trzeba z poboczy usuwać olbrzymie ilości piasku czy kruszywa. O w przypadku autostrad i dróg szybkiego ruchu nie istnieje obecnie żadna realna alternatywa dla soli drogowej, to już miasta – przynajmniej częściowo – mogą stosować inne rozwiązania. Tak jak w Krakowie, gdzie zakaz używania soli obowiązuje na należących do miasta terenach zielonych, a na terenie Starego Miasta stosuje się wyłącznie chlorek wapnia i piasek. Możliwe jest łączenie wielu różnych metod radzenia sobie ze śliskimi nawierzchniami. Na świecie używane są bardziej szorstkie materiały do budowy chodników, stosuje się podgrzewanie chodników czy parkingów, w wielu miejscach poradzić sobie można za pomocą ręcznego odśnieżania, miejscami można zastosować piasek czy kruszywo oraz droższe i mniej szkodliwe alternatywy dla soli drogowej. Łączenie takich metod, chociaż czasem niewygodne i pracochłonne, pozwala na znaczne zmniejszenie ilości niezwykle szkodliwej soli wysypywanej na drogi i chodniki. Jednak nie eliminuje całkowicie potrzeby jej użycia. Zatem sól drogowa jeszcze na długo z nami pozostanie. Jest bowiem skuteczna, tania i łatwa w użyciu. A o prawdziwych kosztach jej stosowania wolimy nie myśleć. « powrót do artykułu-
- sól drogowa
- zima
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Aż 9200 gatunków drzew może czekać na odkrycie
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Z badań, w ramach których ponad 100 naukowców z całego świata wykorzystało największe bazy danych dotyczące lasów wynika, że na Ziemi istnieje około 73 000 gatunków drzew, w tym około 9200 gatunków, których jeszcze nie odkryliśmy. Możemy zatem nie znać nawet 14% gatunków drzew. Większość z nich to prawdopodobnie rośliny rzadko występujące, o niewielkiej liczbie osobników, żyjące na niewielkich obszarach. To zaś oznacza, że są one szczególnie zagrożone przez takie działania jak wycinka lasów czy zmiany klimatu. Uzyskane przez nas wyniki pokazują, jak bardzo światowa bioróżnorodność lasów jest zagrożona przez zmiany antropogeniczne, szczególnie przez zmiany w wykorzystaniu ziemi oraz zmiany klimatów. Rzadkie gatunki drzew są bowiem nieproporcjonalnie bardziej zagrożone przez taki działania niż gatunki bardziej rozpowszechnione, mówi jeden z głównych autorów badań, ekolog lasu Peter Reich z University of Michigan. Na potrzeby badań naukowcy przeanalizowali dane z Global Forest Biodiversity Initiative (GFBI) i TREECHANGE, wielkich baz, w których znajdują się informacje o 64 100 gatunkach drzew. Liczba ta zgadza się z wcześniejszymi szacunkami, mówiącymi, że na planecie żyje około 60 000 gatunków drzew. Połączyliśmy te informacje w jedną globalną bazę danych. Informacje o każdym z gatunków pochodzą od specjalistów, którzy wybrali się do lasu, zidentyfikowali i zmierzyli każde z wymienionych drzew oraz zebrali inne informacje o jego cechach, dodaje drugi z głównych autorów, Jingjing Liand z Purdue University, który jest koordynatorem Global Forest Biodiversity Initiative. Po połączeniu zestawów danych naukowcy wykorzystali zaawansowane metody statystyczne, dzięki którym mogli oszacować liczbę unikatowych gatunków drzew w skali biomu, kontynentu i świata, uwzględniając przy tym gatunki jeszcze nieodkryte. Wykonane taką metodą ostrożne szacunku mówią, że na Ziemi żyją 73 274 gatunki drzew, a to oznacza, że dotychczas nie odkryliśmy około 9200 gatunków. Prawdopodobnie około 40% z tych nieodkrytych gatunków znajduje się w Ameryce Południowej. Na kontynencie tym znajduje się też największa liczba – 8200 – rzadkich gatunków drzew, a 49% wszystkich żyjących tam gatunków nie występuje na żadnym innym kontynencie. Najprawdopodobniej najwięcej z nieodkrytych jeszcze gatunków drzew Ameryki Południowej znajduje się w wilgotnych lasach basenu Amazonki oraz w Andach na wysokości od 1000 do 3500 metrów nad poziomem morza. Oprócz 27 000 znanych gatunków drzew Ameryki Południowej może tam występować nawet 4000 gatunków nieznanych. Większość z nich to mogą być endemity żyjące w basenie Amazonki i na granicy między Amazonką a Andami, stwierdza Reich. Na całym świecie niemal 2/3 znanych gatunków drzew występuje w wilgotnych klimatach tropikalnych i subtropikalnych. To obszary charakteryzujące się duża bioróżnorodnością, która jest słabo zbadana. Specjaliści przypuszczają, że również w tropikalnych i subtropikalnych lasach suchych kryje się wiele nieznanych gatunków drzew. « powrót do artykułu-
- drzewa
- bioróżnorodność
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Od dawna wiadomo, że nadciśnienie i cukrzyca są ze sobą powiązane. W końcu odkryliśmy przyczynę tego związku, a odkrycie to może doprowadzić do opracowania nowych strategii leczenia, mówi profesor Julian Paton z University of Auckland. Nowozelandczycy, we współpracy z naukowcami z Uniwersytetu w Bristolu odkryli, że tym, co łączy nadciśnienie z cukrzycą jest glukagonopodobny peptyd 1 (GLP-1). Dotychczas wiedzieliśmy, że GLP-1 jest uwalniany w jelitach po posiłku i stymuluje wydzielanie insuliny w trzustce. Teraz okazało się, że GLP-1 stymuluje również kłębek szyjny. Naukowcy wykorzystali szczury z nadciśnieniem i bez nadciśnienia oraz sekwencjonowanie RNA do sprawdzenia, w jaki sposób dochodzi do stymulacji kłębka przez GLP-1. Okazało się, że u zwierząt z nadciśnieniem receptor GLP-1 jest mniej wrażliwy. Kłębek szyjny to miejsce, w którym GLP-1 wpływa zarówno na poziom cukru we krwi, jak i na ciśnienie. Całość jest koordynowana przez układ nerwowy, który otrzymuje instrukcje z kłębka szyjnego, wyjaśnia Paton. Profesor Rod Jackson, znany specjalista epidemiologii chorób przewlekłych, dodaje: Wiemy, że u osób z wysokim poziomem cukru bardzo trudno jest kontrolować nadciśnienie. Dlatego też to istotne odkrycie, gdyż wskazuje ono, że podając GLP-1 możemy potencjalnie jednocześnie obniżyć poziom cukru i ciśnienie u pacjentów. Leki biorące na cel receptor GLP-1 są szeroko używane w terapii cukrzycy. Obniżają one poziom cukru i obniżają ciśnienie. Jednak dotychczas nie wiedzieliśmy, dlaczego tak się dzieje. Badania te pokazują, że leki te mogą wpływać na kłębek szyjny i dzięki temu przeciwdziałać nadciśnieniu. Dzięki temu odkryciu już rozpoczęliśmy planowanie badań na ludziach. Chcemy w ich ramach opracować najlepszą strategię leczenia najbardziej zagrożonych pacjentów, cierpiących jednocześnie na cukrzycę i nadciśnienie, dodaje główny autor badań, doktorant Audrys Pauža z laboratorium profesora Davida Murphy'ego z Bristol Medical School. « powrót do artykułu
-
- cukrzyca
- nadciśnienie
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W płytkich zagłębieniach na powierzchni lodu lodowcowego gromadzi się kriokonit, ciemny osad będący mieszaniną drobnej materii nieorganicznej i organicznej. W Norwegii gromadzi on zaskakująco duże ilości sztucznych izotopów promieniotwórczych, dowodzą badania przeprowadzone przez naukowców z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie. Promieniowanie jonizujące jest nieodłącznym składnikiem środowiska człowieka. Za jego występowanie na powierzchni naszej planety odpowiadają (poza promieniowaniem kosmicznym) głównie radioizotopy występujące naturalnie w gruncie, takie jak ołów 210Pb, aktyn 229Ac, bizmut 214Bi czy potas 40K. Intensywne próby z bronią jądrową, przeprowadzane w połowie XX wieku, a także katastrofa w Czarnobylu wprowadziły do atmosfery całą gamę nowych izotopów promieniotwórczych. Dla naukowców to szansa na prześledzenie procesów transportu i kumulacji zanieczyszczeń promieniotwórczych w ziemskim ekosystemie. We właśnie opublikowanym artykule fizycy z Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk (IFJ PAN) w Krakowie informują o odkryciu nieoczekiwanie dużych koncentracji sztucznych radionuklidów w materiale pobranym z zagłębień w powierzchni jednego z norweskich lodowców. To pierwsze badanie kriokonitu z norweskiego lodowca pod kątem występowania naturalnych i sztucznych radioizotopów. Pod lupę wzięliśmy leżący niecałe 200 kilometrów na zachód od Oslo lodowiec Blåisen - mówi dr hab. inż. Edyta Łokas (IFJ PAN), pierwsza autorka artykułu opublikowanego w czasopiśmie Science of the Total Environment. Każdy, kto miał okazję wędrować po prawdziwym lodowcu, doskonale zdaje sobie sprawę, że jego powierzchnia wcale nie jest jednorodnie biała. W niektórych miejscach jest wręcz czarna, za co odpowiadają właśnie dołki kriokonitowe. Proces powstawania takiego dołka zaczyna się latem, gdy na jasną powierzchnię lodowca wiatr, woda lub zwierzęta naniosą zanieczyszczenia, na przykład drobiny materii skalnej. Z uwagi na ciemniejszą niż otoczenie barwę, drobiny te nagrzewają się bardziej niż lód. W rezultacie pojawia się wokół nich wypełnione wodą zagłębienie, co tylko zwiększa efektywność wyłapywania przemieszczających się w pobliżu drobin. Typowy dołek kriokonitowy ma nie więcej niż kilkadziesiąt centymetrów średnicy i głębokości. Na jego dnie zalega ciemny osad, nazywany właśnie kriokonitem. Oprócz naturalnych substancji mineralnych można w nim znaleźć takie zanieczyszczenia, jak ciężkie metale, pestycydy, antybiotyki czy mikroplastik. Istotną część masy kriokonitu stanowi także materia biologiczna: bakterie, w tym sinice, a także pierwotniaki, wrotki czy niesporczaki. Z wcześniejszych prac różnych grup naukowych wiadomo, że ów mikrobiom efektywnie wyłapuje radionuklidy ze swojego otoczenia. Próbki poddane analizom pochodziły z dwunastu dołków. Materiał zebraliśmy tuż przed intensywnym deszczem. Gdy ten ustał, z pięciu dołków, które przetrwały opad, dodatkowo wzięliśmy po próbce w celu sprawdzenia, czy przepływ wody może zmieniać ilość sztucznych radionuklidów zawartych w kriokonicie - mówi dr Krzysztof Zawierucha z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Obecność sztucznych radionuklidów w lodowcu Blåisen ma związek ze skażeniami promieniotwórczymi uwolnionymi z Czarnobyla oraz z Nowej Ziemi, głównego poligonu testów broni jądrowych w czasach Związku Radzieckiego. Co przy tym ważne, w Skandynawii czynnikiem szczególnie sprzyjającym kumulacji zanieczyszczeń z atmosfery są opady deszczu, efektywnie wypłukujące radionuklidy z atmosfery na powierzchnię. Próbki kriokonitu z lodowca Blåisen charakteryzowały się bardzo wysokimi stężeniami sztucznych izotopów, w szczególności cezu 137Cs (jednoznacznie wiązanego z katastrofą w Czarnobylu), ameryku 241Am, bizmutu 207Bi oraz plutonu 239Pu i 240Pu. Co jednak ciekawe, stężenia te nie zmieniły się w materiale pobranym po intensywnym opadzie deszczu. Fakt ten przeczy intuicyjnie wiarygodnej hipotezie o możliwości wypłukiwania radionuklidów z kriokonitu przez wody opadowe. Uwagę naukowców zwrócił przy tym pewien intrygujący fakt. W stosunku do kriokonitu z innych lodowców Skandynawii czy Arktyki, udział materii organicznej w badanych próbkach był wyraźnie wyższy, nawet na poziomie 40%. Korelacja między podwyższoną radioaktywnością kriokonitu a większą ilością znajdującej się w nim materii organicznej prawdopodobnie nie jest przypadkowa. Zdaniem badaczy, pewną rolę mogą tu odgrywać żyjące w pobliżu lodowców populacje lemingów. Te drobne ssaki odżywiają się pokarmem roślinnym i kumulują w swoich organizmach zawarte w roślinach zanieczyszczenia promieniotwórcze. Wiele lemingów kończy życie na lodowcach, gdzie ich ciała rozkładają się i uwalniają owe zanieczyszczenia, które w końcu trafiają do kriokonitu. Stężenia sztucznych radionuklidów w norweskim kriokonicie należą do najwyższych znalezionych na półkuli północnej. Wyższe zaobserwowano jedynie w niektórych lodowcach Austrii. W istocie kriokonit z badanego norweskiego lodowca jest kilkukrotnie bardziej promieniotwórczy od kriokonitu na przykład z lodowców Svalbardu - zauważa dr Łokas, której badania były finansowane przez Narodowe Centrum Nauki. Promieniowanie emitowane przez norweski kriokonit nie stanowi jednak bezpośredniego zagrożenia dla ludzi czy zwierząt przebywających na lodowcu. Obecnie stabilna i akceptowalna, sytuacja związana z obecnością sztucznych radionuklidów w lodowcach może się w niedalekiej przyszłości pogorszyć. W związku z ocieplającym się klimatem tempo topnienia lodowców narasta. Proces ten zaczyna być zauważalny zwłaszcza na obszarach wysuniętych najbardziej na południe, które w przypadku Skandynawii są gęściej zaludnione. Gdy lód topnieje, zawarte w nim zanieczyszczenia promieniotwórcze opadają na odsłonięte podłoże, skąd następnie mogą być transportowane wraz ze spływającą wodą. Można się więc spodziewać, że lokalne zbiorniki wodne w niedalekiej przyszłości zaczną kumulować radionuklidy z dużego terenu w swojej okolicy, skąd te trafią do ciał ryb i zwierząt, by w końcu znaleźć się na naszych talerzach. Na obecnym etapie badań trudno jednak oceniać potencjalną skalę takiego zjawiska i związane z nim zagrożenia. « powrót do artykułu
-
- kriokonit
- radionuklidy
- (i 5 więcej)
-
Zespół Geoportalu Dolny Śląsk i Wydziału Turystyki Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego opracował mapę astroturystyki. Oznaczono na niej najlepsze miejsca do obserwacji i fotografowania nieba w regionie. Mapa dostępna online w serwisie Geoportal Dolny Śląsk Izerski Park Ciemnego Nieba, Bory Dolnośląskie, zakątki Kotliny Kłodzkiej o „brokatowym niebie” – na Dolnym Śląsku sięgamy do gwiazd. Teraz, specjalnie dla astroturystów, najpiękniejsze miejsca regionu zebrane zostały na jednej mapie - głosi komunikat autorstwa Katarzyny Barwickiej z Okna informacji. Na mapie znajdziemy: 1) miejsca obserwacji ciemnego nieba, np. Izerski Park Ciemnego Nieba, 2) obiekty związane z poszerzaniem wiedzy astronomicznej (planetaria, obserwatoria, muzea czy wystawy), a także 3) wieże i platformy widokowe. Zachęcamy do nowej formy odkrywania regionu. Na mapie znajdują się miejsca atrakcyjne zarówno dla astrofotografów, jak i astroturystów, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z obserwacją ciemnego nieba. Za pomocą astroturystyki wykorzystujemy potencjał do stworzenia nietypowej oferty turystycznej w oparciu o lokalne zasoby – zaznacza Krzysztof Maj, członek zarządu województwa dolnośląskiego. Astroturystyka Astroturystyka to niszowa forma turystyki. Jej miłośnicy i adepci zajmują się obserwacją ciemnego nieba, odwiedzają obiekty pozwalające poszerzyć wiedzę astronomiczną oraz biorą udział w zlotach, pokazach, prelekcjach i innych tego typu wydarzeniach. Barwicka dodaje, że większość polecanych punktów obserwacyjnych cechuje się utrudnioną dostępnością i nie zapewnia infrastruktury turystycznej. Przebywając tam, należy więc zachować ostrożność. Poza tym prezentowane miejsca mogą znajdować się na terenach cennych przyrodniczo lub w pobliżu prywatnych posesji. Konieczne jest [zatem] zachowanie ciszy, przestrzeganie lokalnych zaleceń oraz pozostawienie porządku po odwiedzinach. Gdy wszystko już wiadomo, zapraszamy w astroturystyczną podróż po Dolnym Śląsku! Twórcy zachęcają użytkowników do zgłaszania uwag i propozycji. Mapę można znaleźć tutaj. « powrót do artykułu
-
- mapa astroturystyki
- województwo dolnośląskie
- (i 2 więcej)
-
Prekolumbijska kultura Hopewell była szeroko rozpowszechniona na wschodzie dzisiejszych USA. Pojawiła się ok. 100 r. p.n.e. i zniknęła ok. 500 roku n.e. Naukowcy z University of Cincinnati znaleźli dowody wskazujące, że do jej upadku mogła przyczynić się kometa, która zniszczyła wioski i otaczające je lasy. Byłby to więc drugi znany przypadek – po Tall el-Hammam, identyfikowanym z Sodomą – gdy ludzkie osady zostały zniszczone w wyniku katastrofy kosmicznej. Uczeni z Cincinnati informują na łamach Nature, że na położonych wzdłuż doliny rzeki Ohio 11 stanowiskach archeologicznych kultury Hopewell, znajdujących się w 3 stanach, odkryli dowody na liczne eksplozje w atmosferze. Znaleziono bowiem mikrosferule bogate w żelazo i siarkę oraz nietypową koncentrację irydu i platyny. Odkryto też warstwę węgla drzewnego, świadczącą o oddziaływaniu wysokich temperatur. Datowanie radiowęglowa wykazało, że badana warstwa pochodzi z lat 252–383. W okresie tym zostało udokumentowanych 69 komet bliskich ziemi. Naukowcy zauważają też, że po tym okresie w pobliżu miejsc znalezienia nietypowej warstwy zaczęto wznosić konstrukcje ziemne w kształcie komety. Wszystkie te dowody mają wskazywać, że dolina Ohio i istniejące tam wsie zostały zbombardowane materiałem niesionym przez kometę. Wiemy, że kultura Hopewell przetrwała katastrofę. Mogła się ona jednak przyczynić do jej upadku. Już bowiem około roku 500 dochodzi do zaniknięcia wymiany kulturowej i handlowej, nikt nie wznosi już kopców, nie pojawią się nowe wytwory sztuki. Stanowiska archeologiczne kultury Hopewell zawierają nietypowo wysoką koncentrację i zróżnicowanie meteorytów w porównaniu do stanowisk innych kultur. Mamy tutaj meteoryty żelazne, kamienne i żelazno–kamienne. Rozkład przestrzenny tych meteorytów, ich kontekst i różny skład był dotychczas wyjaśniany hipotezą o wykorzystywaniu ich w długodystansowej wymianie handlowej. Jest jednak możliwe, że wiele z tych meteorytów pochodzi z pojedynczego wydarzenia. Komety zawierają wiele meteoroidów o zróżnicowanej budowie, czytamy w Nature. W trakcie badań uczeni stwierdzili, że epicentrum bombardowania materiałem przyniesionym przez kometę znajdowało się w lub w pobliżu stanowiska archeologicznego Turner w hrabstwie Hamilton położonym na południowym zachodzie stanu Ohio. Wydaje się, że materiał spadał w z północnego zachodu na południowy zachód. Co interesujące położone niedaleko kopce, zwane Milford Earthworks, mają taką właśnie orientację. W miarę oddalania się od stanowiska Turner koncentracja mikrosferuli spada. Znajdujemy je jednak ponad 200 kilometrów dalej na południe, w Indian Fort Mountain. Zdaniem naukowców, mikrosferule te to materiał wzbity w powietrze wskutek oryginalnego bombardowania. Jego rozkład bardziej na linii północ-południe niż oryginalny przebieg uderzenia na linii północny zachód – południowy zachód można wyjaśnić przeważającymi w Ameryce Północnej frontami pogodowymi przechodzącymi z zachodu na wschód. Zdaniem naukowców epicentrum bombardowania objęło około 500 km2, a cały obszar, który ucierpiał w wyniku przelotu komety to około 14 900 km2. Nie wiemy, czy ktoś wówczas zginął. Jednak po tym wydarzeniu przedstawiciele kultury Hopewell zbierali meteoryty i wykonywali z nich przedmioty, które były później wkładane do grobów zmarłych. W epicentrum wydarzenia zaczęto wznosić kopce w kształcie komety, a symbolika i tradycja ustna Hopewell została odziedziczona przez następców, którzy opowiadają o kosmicznej katastrofie, stwierdzają autorzy badań. O Lenipinšia, rogatym wężu lecącym po niebie i zrzucającym skały, opowiada lud Myaamia, w języku Szaunisów słowo Tekoomsē odnosi się do komety znanej jako Podniebna Pantera, a Irokezi opowiadają o Dajoji, Podniebnej Panterze, która miała moc niszczenia lasów. W opowieściach Ottawów znajdziemy historię o dniu, w którym słońce spadło na Ziemię, a Huronowe i Wyandoci wspominają czasy, gdy przez niebo przetaczała się czarna chmura, zniszczona strzałą przez Hehnoha. « powrót do artykułu