Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37638
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. W listopadzie (18-19 XI) odbędzie się pierwsza edycja Festiwalu Filmów Naukowych. W konkursowym przeglądzie mogą wziąć udział dorośli i młodzież w wieku 16-40 lat. Jak podkreśla organizator, Centrum Zaawansowanych Materiałów i Technologii Politechniki Warszawskiej (CEZAMAT), Festiwal prezentuje wszystkie gatunki filmowe, a podstawowym kryterium wyboru jest bliskość tematyki naukowej. Do konkursu głównego zakwalifikuje się maksymalnie 10 filmów pełnometrażowych i 15 krótkometrażowych. Za film pełnometrażowy uznawane są filmy co najmniej godzinne, a do kategorii filmów krótkometrażowych zalicza się produkcje trwające między 10 a 50 minut. Oryginalna wersja językowa musi być zrealizowana w języku polskim. Filmy powinny być wyprodukowane w latach 2018-22. Zgłoszenia są przyjmowane do 24 października 2022 roku. Formularz rejestracyjny znajduje się pod tym adresem. W nauce widzimy dużo więcej niż tylko laboratoria i doświadczenia. To cały otaczający nas świat. Nasza planeta i środowisko. Czekamy na filmy, które poruszą nasze myślenie, zakwestionują nasze wartości, poszerzą wiedzę i pokażą świat. Chcemy zaprosić młodych reżyserów, naukowców, nauczycieli, artystów wizualnych, youtuberów, blogerów i wszystkich twórców filmowych do zaprezentowania efektów swojej wyobraźni. Wg organizatora, Festiwal Filmów Naukowych jest sposobem na zaproszenie społeczeństwa do dyskusji o najnowszych odkryciach, technologii czy szeroko pojmowanej nauce, a także na popularyzowane i pogłębianie wiedzy. Z regulaminem Festiwalu można się zapoznać tutaj. « powrót do artykułu
  2. Na znalezionym na Borneo szkielecie zidentyfikowano ślady najstarszej udanej amputacji. Szkielet pochodzi sprzed co najmniej 31 000 lat, zatem o 24 000 lat poprzedza dotychczasowy najstarszą amputację. Szczątki należały do młodej dorosłej osoby, której w dzieciństwie usunięto stopę i fragment lewej nogi. Po zabiegu osoba ta żyła przez 6–9 lat. Przypadek ten pokazuje, że już prehistoryczni ludzie byli w stanie przeprowadzić złożone procedury medyczne. Szkielet ze śladami amputacji znajdował się w pochówku w jaskini Liang Tebo w prowincji Wschodni Kalimantan. Doktor India Ella Dilkes-Hall z The University of Western Australia, która prowadziła tam prace wraz z archeologami z Australii i Indonezji przypomina, że dotychczas najstarszy szkielet ze śladami amputacji pochodził z Francji. Tam przed 7000 lat usunięto komuś ramię. Dotychczas najbardziej rozpowszechniony był pogląd mówiący, że ewolucja praktyk chirurgicznych jest powiązana z rewolucją neolityczną, pojawieniem się rolnictwa, które przyniosło ze sobą cały zestaw nowych problemów zdrowotnych, nieznanych wcześniejszym populacjom nie prowadzącym osiadłego trybu życia, mówi Dilkes-Hall. Odkrycie śladów celowej amputacji pokazuje, jak zaawansowaną wiedzą medyczną dysponowały wczesne społeczności zbierackie, dodaje. Archeolodzy wspierani przez lokalnych przewodników poszukiwali śladów wczesnych ludzkich społeczności w okolicy, w której występują jedne z najstarszych na świecie przykładów sztuki naskalnej. Wtedy trafili na pochówek. Trzy fragmenty piaskowca, którymi oznaczono pochówek, zostały umieszczone nad głową i każdym z ramion zmarłej osoby. Pochowano ją na plecach. Gdy zaczęliśmy odkrywać szczątki zauwazyliśmy, że brakuje dolnej części lewej nogi. Nie mogliśmy w to uwierzyć, opowiada Dilkes-Hall. Szkielet został zabrany na Griffith University, gdzie szczegółowa analiza potwierdziła celową amputację. W czasie zabiegu dolną część kończyny usunięto dzięki amputacji końców dystalnych (dalszych) kości piszczelowej  i strzałkowej. Specjaliści nie zauważyli śladów infekcji. To najczęstsze powikłania otwartych ran gdy nie są stosowane środki antyseptyczne. Brak infekcji jest dowodem, że przeprowadzający zabieg miał wiedzę dotyczącą naturalnych leków roślinnych. Doktor Tim Malonej z Griffith University dodaje, że gdyby do amputacji doszło w wyniku wypadku lub ataku zwierzęcia, na kościach pozostałyby tego ślady. Zamiast nich widzimy zaś prawidłowo zagojoną kość. Marginesy cięcia wskazują na użycie ostrego narzędzia. Mogło być one wykonane z kamienia lub muszli, ale tego dokładnie nie wiemy, stwierdza. Okazuje się zatem, że już przed dziesiątkami tysięcy lat człowiek współczesny dysponował zaawansowaną wiedzą na temat ludzkiej anatomii, fizjologii, roślin leczniczych oraz procedur chirurgicznych. Wiedza ta musiała być rozwijana przez długi czas i przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jest ona z pewnością znacznie starsza niż znaleziony właśnie przykład udanej amputacji. Badania zostały opisane na łamach Nature. « powrót do artykułu
  3. Kolejne amerykańskie przedsiębiorstwa rezygnują ze sprzedawania produktów z kanadyjskich i amerykańskich homarów poławianych na północnym Atlantyku po tym, jak Monterey Bay Aquarium poinformowało, że połowy homarów wiążą się z ryzykiem zranienia lub zabicia przedstawicieli rzadkiego gatunku wieloryba. Monterey Bay Aquarium to niedochodowe publiczne akwarium, założone z inicjatywy naukowców z Uniwersytetu Stanforda. Od 1999 roku lat publikuje SeafoodWatch, listę rekomendacji ponad 2000 gatunków ryb i owoców morza. Uczeni biorą pod uwagę wpływ pozyskiwania danego produktu na środowisko naturalne oraz zagrożenia zdrowotne z nim związane (np. zawartość rtęci). Homary zostały umieszczone w najgorszej kategorii „Avoid”. Trafiają tam gatunki, które już są przełowione lub których hodowla lub połów wiążą się z zagrożeniem dla środowiska. Homary trafiły do najgorszej kategorii, gdyż ich połowy szkodzą krytycznie zagrożonym waleniom biskajskim. Na świecie pozostało ich nie więcej niż 340, a zaplątanie w sprzęt do połowu homarów to najpoważniejsze, obok kolizji ze statkami, zagrożenie dla tych zwierząt. Z porad SeafoodWatch korzystają tysiące amerykańskich firm i wiele z nich publicznie deklaruje, że w ich ofercie nie znajdzie się żaden produkt z kategorii „Avoid”. Z homarów zrezygnowały już liczne sieci, które dostarczają klientom gotowe zestawy produktów wraz z przepisami, co z nich ugotować. Rzecznik prasowy nowojorskiej firmy Blue Apron powiedział, że po umieszczeniu homarów w kategorii „Avoid” przedsiębiorstwo wycofało je z oferty. Olbrzymie znaczenie ma też postawa niemieckiej firmy HelloFresh. To największy w USA sprzedawca gotowych zestawów. HelloFresh jest oddana idei pozyskiwania zasobów w sposób odpowiedzialny i postępujemy zgodnie z poradami Monterey Bay Aquarium SeafoodWatch, oświadczyła rzecznik prasowa przedsiębiorstwa. O tym, że autorzy listy mają olbrzymi wpływ na wybory dokonywane przez klientów przekonały się w przeszłości poławiające krewetki przedsiębiorstwa z Luizjany. Spadek zamówień zmusił ich do przywiązywania większej uwagi do ochrony żółwi morskich. Gdy sytuacja uległa zamianie, krewetki zostały skreślone z kategorii „Avoid”. Przemysł połowów homarów, na który naciskają też władze federalne, wprowadzając kolejne przepisy chroniące wieloryby, był w 2021 roku wart ponad 900 milionów dolarów. Wtedy to rybacy złowili ponad 59 000 ton skorupiaków. jego przedstawiciele bronią się, że od ponad 20 lat nie zanotowali żadnego wypadku z udziałem walenia biskajskiego. Przedstawiciele organizacji ekologicznych wyrazili nadzieję, że firmy łowiące homary zaczną teraz robić więcej, by chronić walenie i z czasem homary z Północnego Atlantyku zostaną skreślone z kategorii „Avoid”. « powrót do artykułu
  4. Amerykańska firma Biometryks LLC podpisała umowę licencyjną na patent należący do Uniwersytetu Warszawskiego (UW). Patent obejmuje nowatorską technologię produkcji matrycy grafenowej. Wynalazek może być wykorzystany w konstrukcji biosensora, który w nieinwazyjny sposób prowadzi analizy próbek potu, moczu lub krwi, monitorując lub diagnozując choroby nabyte i przewlekłe. Matryca grafenowa ma być kluczowym elementem sensora. Jego nowa generacja ma pozwolić na analizę na bieżąco próbek potu, moczu i krwi. W pierwszym etapie projektu Biometryks opracuje nieinwazyjną technologię do oznaczania i analizy biomarkerów w pocie. Po przyklejeniu do skóry sensor będzie mógł działać przez kilka tygodni. Jak podkreślono w komunikacie prasowym UW, dane z pomiarów zostaną przeanalizowane w chmurze w czasie rzeczywistym przez algorytm sztucznej inteligencji. Pacjent będzie mógł zobaczyć wyniki analizy w aplikacji na smartfonie. Tam znajdzie on również personalizowane (dostosowane do aktualnego stanu zdrowia) zalecenia związane ze zdrowym stylem życia. W oddzielnej aplikacji wgląd do danych będzie miał lekarz; pozwoli mu to na wczesne podjęcie decyzji o ewentualnym pogłębieniu diagnostyki czy wdrożeniu leczenia. Współpraca środowiska naukowego i biznesowego zaowocuje powstaniem sensora, który dokona rewolucji we wczesnej diagnostyce oraz monitorowaniu pacjentów z chorobami przewlekłymi. Takiej technologii nie ma jeszcze nikt. Dzięki innowacyjnemu rozwiązaniu Biometryks poprawi jakość życia pacjentów na całym świecie – zaznacza dr n. med. Kris Siemionow, prezes zarządu Biometryksu LLC. Matryca grafenowa została opracowana przez naukowców z Wydziału Chemii UW, którzy pracowali pod kierownictwem dr Barbary Kowalewskiej. Należy podkreślić, że to pierwsza na świecie matryca, która wykazuje na tyle wysoką stabilność, by dało się ją wykorzystać w rozwiązaniach medycznych. Zastosowanie grafenu pozwoliło uzyskać bezkonkurencyjne parametry transmisji danych pozyskiwanych przez projektowane biosensory. Dzięki umowie licencyjnej będzie można kontynuować prace badawcze nad innowacyjną i nieinwazyjną technologią diagnostyczną. Amerykańskie urządzenie jest roboczo nazywane Biometryksem B1. « powrót do artykułu
  5. Polsko-peruwiański zespół archeologów, którego pracom przewodniczył prof. Miłosz Giersz z Wydziału Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego (UW), odkrył ważną część cmentarzyska przedinkaskiej kultury Wari w Castillo de Huarmey - Galerię Elitarnych Rzemieślników. Stanowisko Castillo de Huarmey znajduje się na północnym wybrzeżu Peru (ok. 300 km od Limy), nieopodal Huarmey. Zespół profesora Giersza pracuje w tej okolicy już od 20 lat. W roku 2010 Polacy rozpoczęli wykopaliska na stanowisku Castillo de Huarmey. We wspomnianej na początku Galerii odkryto 7 pochówków rzemieślników pracujących na dworze Wari: czterech dorosłych osób i trojga nastolatków. Przy zmarłych natrafiono na setki narzędzi i surowców wykorzystywanych za życia; archeolodzy wspominają o siekierze, nożach, pile czy materiałach do wyplatania koszy. Oprócz tego odkryto wytwory z drewna, tkaniny, a także fragmenty przedmiotów z przedstawieniami ikonograficznymi. W Galerii Elitarnych Rzemieślników po raz pierwszy odkryliśmy pochówki mężczyzn elit królestwa Wari, którzy byli też wybitnymi artystami i rzemieślnikami. Świadczą o tym bogate dary grobowe i przedmioty, w tym ozdoby wykonane ze złota i srebra. To odkrycie potwierdza to, czego spodziewaliśmy się w poprzednich latach: zarówno mężczyźni, jak i kobiety pochowane w Castillo de Huarmey oddani byli rzemiosłu najwyższej klasy i produkowali najdoskonalsze wytwory swojej epoki - tłumaczy prof. Giersz. Przed 9 laty prof. Giersz i dr hab. Patrycja Prządka-Giersz kierowali zespołem, który odkrył pierwszy nienaruszony grobowiec królewski preinkaskiej cywilizacji Wari. Według magazynu „Archaeology”, było to jedno z dziesięciu najważniejszych odkryć 2013 roku. W głównej komorze grobowca znaleźliśmy łącznie 64 ciała, w tym 58 arystokratek i 6 ofiar ludzkich (młode kobiety złożone w ofierze podczas rytuału zamykania komory grobowej). Spośród 58 wysoko urodzonych kobiet, trzy pochowane były w wyodrębnionych kwaterach/niszach. Osoba pochowana w środkowej niszy była najważniejszą, miała najbogatsze wyposażenie grobowe, a większość pozostałych kobiet pochowanych w grobowcu zwrócona byłą w jej stronę. To właśnie ją światowe media za NG okrzyknęły Królową Wari z Huarmey – powiedział Kopalni Wiedzy profesor Giersz. Poza tym natrafiono na ponad 1300 przedmiotów z różnych materiałów, w tym ze złota, srebra, brązu, drewna, kości, muszli czy drogocennych kamieni. Stanowisko Castillo de Huarmey obejmuje skalne wzgórze górujące nad deltą rzeki Huarmey. U jej podnóża znajdował się pałac i duży plac ceremonialny, a na szczycie wzgórza, na tyłach pałacu, założono królewską nekropolię i wznoszono tam mauzolea. « powrót do artykułu
  6. Z im większą prędkością dwie powierzchnie metalowe przesuwają się po sobie, tym bardziej się zużywają. Okazało się jednak, że przy bardzo dużych prędkościach, porównywalnych z prędkością pocisku wystrzeliwanego pistoletu, proces ten ulega odwróceniu. Szybszy ruch powierzchni prowadzi do ich wolniejszego zużycia. Gdy dwie metalowe powierzchnie ześlizgują się po sobie, zachodzi wiele złożonych procesów. Krystaliczne regiony, z których zbudowane są metale, mogą ulegać deformacjom, pęknięciom, mogą skręcić się czy nawet zlać. Występuje tarcie i niszczenie powierzchni. Ten niepożądany proces powoduje, że urządzenia się zużywają oraz ulegają awariom. Dlatego też ważne jest, byśmy lepiej zrozumieli zachodzące wówczas procesy. Podczas badań nad tym zjawiskiem naukowcy z Uniwersytetu Technicznego w Wiedniu (TU Wien) i Austriackiego Centrum Doskonałości Tribologii dokonali zaskakującego, sprzecznego z intuicją odkrycia. W przeszłości tarcie mogliśmy badać tylko w czasie eksperymentów. W ostatnich latach dysponujemy superkomputerami na tyle potężnymi, że możemy w skali atomowej modelować bardzo złożone procesy zachodzące na powierzchniach materiałów, mówi Stefan Eder z TU Wien. Naukowcy modelowali różne rodzaje metalowych stopów. Nie były to doskonałe kryształy, ale powierzchnie bliskie rzeczywistości, złożone niedoskonałe struktury krystaliczne. To bardzo ważne, gdyż te wszystkie niedoskonałości decydują o tarciu i zużywaniu się powierzchni. Gdybyśmy symulowali doskonałe powierzchnie miałoby to niewiele wspólnego z rzeczywistością, dodaje Eder. Z badań wynika, że przy dość niskich prędkościach, rzędu 10-20 metrów na sekundę, zużycie materiału jest niewielkie. Zmienia się tylko zewnętrzna jego warstwa, warstwy głębiej położone pozostają nietknięte. Przy prędkości 80–100 m/s zużycie materiału, jak można się tego spodziewać, wzrasta. Stopniowo wchodzimy tutaj w taki zakres, gdzie metal zaczyna zachowywać się jak miód czy masło orzechowe, wyjaśnia Eder. Głębiej położone warstwy materiału są ciągnięte w kierunku ruchu metalu przesuwającego się po powierzchni, dochodzi do całkowitej reorganizacji mikrostruktury. Później zaś na badaczy czekała olbrzymia niespodzianka. Przy prędkości ponad 300 m/s zużycie ocierających się o siebie materiałów spada. Mikrostruktury znajdujące się bezpośrednio pod powierzchnią, które przy średnich prędkościach były całkowicie niszczone, pozostają w większości nietknięte. To zaskakujące dla nas i wszystkich zajmujących się tribologią. Jednak gdy przejrzeliśmy literaturę fachową okazało się, że obserwowano to zjawisko podczas eksperymentów. Jednak nie jest ono powszechnie znane, gdyż eksperymentalnie bardzo rzadko uzyskuje się tak duże prędkości, dodaje Eder. Wcześniejsi eksperymentatorzy nie potrafili wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Dopiero teraz, dzięki symulacjom komputerowym, można pokusić się o bardziej dokładny opis. Analiza danych komputerowych wykazała, że przy bardzo wysokich prędkościach w wyniku tarcia pojawia się duża ilość ciepła. Jednak ciepło to jest nierównomiernie rozłożone. Gdy dwa metale przesuwają się po sobie z prędkością setek metrów na sekundę, w niektórych miejscach rozgrzewają się do tysięcy stopni Celsjusza. Jednak pomiędzy tymi wysokotemperaturowymi łatami znajdują się znacznie chłodniejsze obszary. W wyniku tego niewielkie części powierzchni topią się i w ułamku sekundy ponownie krystalizują. Dochodzi więc do dramatycznych zmian w zewnętrznej warstwie metalu, ale to właśnie te zmiany chronią głębsze warstwy. Głębiej położone struktury krystaliczne pozostają nietknięte. Zjawisko to, o którym w środowisku specjalistów niewiele wiadomo, zachodzi w przypadku różnych materiałów. W przyszłości trzeba będzie zbadać, czy ma ono również miejsce przy przejściu z dużych do ekstremalnych prędkości, stwierdza Eder. Bardzo szybkie przesuwanie się powierzchni metalicznych względem siebie ma miejsce np. w łożyskach czy systemach napędowych samochodów elektrycznych czy też podczas polerowania powierzchni. Szczegóły badań zostały opublikowane na łamach Applied Materials Today. « powrót do artykułu
  7. Pojazd DART, którego celem jest przeprowadzenie pierwszego w historii testu obrony Ziemi przed asteroidami, „widzi” swój cel. Na fotografii złożonej z 243 ujęć wykonanych 27 lipca przez Didymos Reconnaissance and Asteroid Camera for Optical navigation (DRACO) można zobaczyć światło dobiegające z asteroidy Didymos. Już za niecałe 3 tygodnie, 26 września, DART uderzy w obiegającą Didymosa asteroidę Dimorphos, próbując zmienić jej kurs. DART znajduje się w odległości około 32 milionów kilometrów od Didymosa. Eksperci nie byli pewni, czy kamera nawigacyjna będzie w stanie zarejestrować asteroidę z tak dużej odległości. Jednak po złożeniu 243 fotografii i powiększeniu udało się ją zidentyfikować. Ten pierwszy zestaw zdjęć wykorzystujemy do sprawdzenia naszej technologii obrazowania. Jakość fotografii jest podobna do tych, jakie możemy otrzymać z naziemnych teleskopów. Jednak zanim wykorzystamy DRACO do wprowadzenia odpowiednich poprawek potrzebnych, by DART mógł autonomicznie kierować się na swój cel na podstawie wykonywanych obrazów, musimy upewnić się, czy DRACO dobrze działa, wyjaśnia Elena Adams, inżynier systemów misji DART. Co prawda NASA przeprowadziła całą serię symulacji, podczas których wykorzystano zdjęcia Didymosa pochodzące z innych źródeł, jednak powodzenie misji DART będzie ostatecznie zależało od tego, czy pojazd będzie w stanie dostrzec asteroidy i odpowiednio przetworzyć ich obrazy. Będzie to szczególnie ważne podczas czterech godzin poprzedzających uderzenie. Wówczas DART będzie musiał nawigować całkowicie samodzielnie i trafić w Dimorphosa. Zanim to jednak nastąpi obsługa naziemna wykorzysta zdjęcia wykonywane co 5 godzin, by przeprowadzić w ciągu najbliższych niecałych trzech tygodni trzy manewry korygujące trajektorię pojazdu. Ostatni z manewrów korygujących będzie miał miejsce 25 września, na około 24 godziny przed zderzeniem. Wówczas zespół nawigacyjny będzie znał pozycję Dimorphosa z dokładnością do 2 kilometrów. Od tej pory DART będzie musiał radzić sobie sam. « powrót do artykułu
  8. Alkohol należy do grona substancji odurzających, od których działania człowiek może się uzależnić w stosunkowo szybki i łatwy sposób. Długotrwałe spożywanie etanolu prowadzi do wystąpienia szeregu zaburzeń metabolicznych i biochemicznych w całym ustroju człowieka. Stężenie toksyn w krwiobiegu przyczynia się do uszkodzeń wątroby, nerek, żołądka, serca, a nawet mózgu. Niektóre z tych zmian mogą okazać się odwracalne, jednak by przywrócić równowagę organizmu, konieczne jest przerwanie ciągu alkoholowego i rozpoczęcie terapii. Z tego względu walkę z chorobą alkoholową warto rozpocząć od skutecznych i sprawdzonych metod. Jedną z nich jest właśnie Esperal. Mianem tym określa się jałowe tabletki, które lekarz umieszcza w obszarze podpowięziowym mięśnia pośladkowego wewnątrz organizmu pacjenta. Substancja czynna leku – disulfiram – uwalnia się do jego ustroju, czuwając nad abstynencją. Nałogowiec podczas terapii Esperalem nie spożywa alkoholu, obawiając się patologicznej reakcji organizmu na połączenie leku i etanolu. Ten strach stanowi dla niego motywację zewnętrzną, wspierającą go w walce z nałogiem. Odpowiednio dobrana terapia pozwala zwiększyć chęć pacjenta do kontynuowania leczenia już po odstawieniu ciągu alkoholowego. By do wnętrza organizmu chorego można było wszyć Esperal, konieczne jest zachowanie przynajmniej 24-godzinnej wstrzemięźliwości od alkoholu etylowego. Kto i kiedy może się „zaszyć”? Esperal można stosować na każdym etapie leczenia uzależnienia, po uprzednim przerwaniu ciągu alkoholowego. Zwykle zaleca się zatem terapię awersyjną po detoksykacji, która umożliwia bezpieczne odstawienie substancji odurzającej pod okiem specjalistów. Z zabiegu „zaszycia” najczęściej korzystają uzależnieni, zmagający się z zaawansowanymi stadiami rozwoju swojej choroby (krytyczną i przewlekłą). By móc rozpocząć procedurę medyczną, dla lekarza niezbędna jest zgoda pacjenta na wykonanie zabiegu. „Zaszycie” możliwe jest do przeprowadzenia jedynie u tych pacjentów, którzy świadomie zgadzają się na umieszczenie w ich organizmie Esperalu. Terapię tę zaleca się ponadto tym chorym, którzy wyrażają chęć stosowania się do wskazówek specjalistów. Dzięki wszywce alkoholowej pacjent zaczyna kojarzyć określone zachowanie z jego nieprzyjemnymi konsekwencjami. Dotychczas postrzegał spożywanie alkoholu jako przyjemność i sposób na odprężenie. Po „zaszyciu” strach przed bólem i dolegliwościami jest silniejszy niż chęć sięgnięcia po kieliszek. Wszywkę zaleca się wszywać tym pacjentom, u których istnieje konieczność wsparcia motywacji do dalszej walki z nałogiem.   Jakie są wskazania do rozpoczęcia terapii? Wskazaniem do rozpoczęcia terapii z użyciem Esperalu jest najczęściej chęć pacjenta do wzmocnienia efektów dotychczasowego leczenia lub rozpoczęcie walki z nałogiem po przerwaniu ciągu alkoholowego. Wszywkę alkoholową implementuje się wyłącznie u osób cierpiących z powodu uzależnienia od alkoholu. Stosowany jest jako metoda wspomagająca leczenie alkoholizmu. Sama substancja lecznicza nie uzdrowi nałogowca, ale wpływa na zwiększenie jego chęci do utrzymania długotrwałej abstynencji. Substancją czynną leku jest disulfiram, który niekorzystnie wpływa na prawidłowy przebieg procesu trawienia etanolu. Zaburza wydzielanie dehydrogenazy aldehydowej, czyli enzymu obecnego w ludzkiej wątrobie. W fizjologicznych warunkach to właśnie dehydrogenaza aldehydowa umożliwia przekształcenie etanolu w nieszkodliwy kwas octowy. Gdy enzymu brakuje, w krwiobiegu nałogowca kumuluje się szkodliwy aldehyd octowy, wywołujący objawy reakcji disulfiramowej. Są one odczuwalne wyłącznie dla tych chorych, którzy wbrew zaleceniom lekarskim decydują się na podjęcie próby przepicia wszywki alkoholowej. Dla trzeźwych nałogowców wszywka pozostaje całkowicie obojętna.   Reakcja disulfiramowa Po połączeniu Esperalu z alkoholem etylowym w organizmie nałogowca dochodzi do gwałtownych reakcji metabolicznych. W konsekwencji odczuwa je on jako objawy reakcji disulfiramowej. Jest to zatrucie aldehydem octowym, które powoduje takie dolegliwości jak: bóle i zawroty głowy, nudności, wymioty, przyspieszone bicie serca, wahania wartości ciśnienia tętniczego krwi, bezsenność. Objawy te narastają w czasie i mogą utrzymywać się przez kilka-kilkanaście godzin. Mogą więc być zagrożeniem dla zdrowia chorego. Zdarza się, że wraz z upływem czasu przekształcają się w skrajnie niebezpieczny udar mózgu, zawał mięśnia sercowego, utratę przytomności, a nawet nagłe zatrzymanie krążenia. Próby przepicia wszywki alkoholowej mogą zatem zakończyć się znacznym pogorszeniem stanu zdrowia nałogowca, zwłaszcza jeżeli nie znajduje się on pod opieką specjalistów i nie stosuje się do zaleceń terapeutycznych.   Esperal a przeciwwskazania W celu weryfikacji wskazań do wykonania zabiegu i eliminacji ewentualnych przeciwwskazań każde wszycie wszywki poprzedza się dokładną diagnostyką stanu zdrowia pacjenta. Podczas konsultacji lekarskiej specjalista przeprowadza z chorym wywiad medyczny. Na podstawie uzyskanych informacji może określić jego potrzeby i ustalić optymalną dla niego dawkę substancji leczniczej. Mimo że zabieg jest mało inwazyjny, nie każda osoba może zostać do niego zakwalifikowana. Bezwzględnie nie przeprowadza się „zaszycia” u osób pozostających pod wpływem substancji odurzającej lub będących po spożyciu alkoholu. Przed zabiegiem konieczne jest zachowanie przynajmniej dobowej abstynencji. Jeżeli pacjent zmaga się z zaburzeniami psychicznymi, schorzeniami krążenia, nerek, wątroby, gruźlicą, astmą oskrzelową czy cukrzycą, również nie zaleca się mu wszycia wszywki alkoholowej. Do zabiegu nie kwalifikują się osoby w wieku podeszłym, kobiety w ciąży i podczas laktacji.   Esperal – jak wygląda zabieg? Osobom zainteresowanym metodą wspierającą leczenie alkoholizmu, jaką jest Esperal, proponujemy opiekę specjalistów w Centrum Medycznym Galmedic. Konsultację i zabieg przeprowadza tam doświadczony chirurg. Przed zabiegiem oczyszcza i znieczula skórę chorego. Następnie przystępuje do wykonania niewielkiego nacięcia tuż nad jego pośladkiem. W kieszonce w obszarze podpowięziowym umieszcza odpowiednią dawkę leku – najczęściej kilka tabletek. Stopniowo rozpuszczają się one wewnątrz organizmu chorego pacjenta i uwalniane są do ustroju. Lek działa od 8 do 10 miesięcy, a czasami nawet dłużej. Wszycie wszywki alkoholowej odbywa się metodą chirurgiczną. Lekarz posługuje się podczas zabiegu skalpelem, co wiąże się z koniecznością przerwania skóry pacjenta. Na jej powierzchni powstaje zatem niewielka rana. Po zakończonym „zaszyciu” lekarz zszywa ją, zbliżając do siebie jej brzegi i łącząc je dzięki niciom chirurgicznym. Na szwy zakłada następnie jałowy opatrunek. W dniu zabiegu pacjent opuszcza placówkę. Cała procedura chirurgiczna trwa zwykle kilkadziesiąt minut i nie wymaga hospitalizacji. « powrót do artykułu
  9. Premiera każdego smartfona od Apple to ogromne wydarzenie w świecie technologicznym. W przeszłości iPhone’y wyznaczały trendy w tworzeniu nowych generacji telefonów komórkowych, dlatego premiera urządzeń spod szyldu nadgryzionego jabłka wiąże się z dużymi oczekiwaniami fanów i ekspertów. Na połowę września zaplanowano ujawnienie oficjalnych informacji o iPhonie 14, jednak już teraz specyfikacja smartfona przedostała się do mediów. Czego można się spodziewać po nowym modelu od Apple?   iPhone 14 - specyfikacja Pod względem rozdzielczości wyświetlacza wersja oznaczona numerem czternastym ma nie zmienić się od poprzedniego modelu iPhone’a - w tym wypadku również konsumenci będą mieli do czynienia z 6,1-calowym ekranem. Nowością dla fanów produktów firmy Apple będzie natomiast procesor Apple 16 Bionic, którego główną funkcją ma być ograniczenie energii wykorzystywanej do zasilania urządzenia. Próżno natomiast oczekiwać, że twórcy smartfona zdecydują się na wykorzystanie w nowym modelu bardziej wytrzymałej baterii - w tym przypadku będą to ponownie akumulatory o pojemności około 3200 mAh. W przypadku podstawowego modelu iPhone’a 14 konsumenci otrzymają 6 GB pamięci operacyjnej i nowy aparat do wykonywania tak zwanych „selfie”, który ma zapewnić wysoką rozdzielczość zdjęć. iPhone 14 będzie również masywniejszy i grubszy. Jest to efekt nowej matrycy OLED, która wykorzystuje więcej miejsca w obudowie.   iPhone 14 - wersja klasyczna, Pro, Plus czy Pro Max? Dnia 16 września 2022 roku do przedsprzedaży mają trafić wszystkie wersje iPhone’a 14. Taka praktyka firmy Apple jest doskonale znana bardziej doświadczonym ekspertom, jednak warto przypomnieć że główny model będzie stanowił najbardziej podstawowy model urządzenia. Na rynek trafią bowiem również wersje z oznaczeniami „Pro”, „Plus” oraz „Pro Max”. Różnice pomiędzy nimi są zauważalne, dlatego warto rozważyć wybór jednego z urządzeń z atrakcyjniejszą specyfikacją techniczną. iPhone 14 Pro jest nieznacznie większy od wersji standardowej (6,12 cala) i posiada ekran OLED z technologią gwarantującą odświeżanie w częstotliwości 120 Hz. Podobne rozwiązanie zastosowano w modelach „Plus” i „Pro Max”, jednak dodatkowym atutem jest w ich przypadku większy ekran. Bardziej zaawansowane wersje mają być też znacznie droższe od standardowego iPhone’a 14. Przekątna ekranu w ich przypadku ma mieć 6,68 i 6,69 cala (odpowiednio iPhone 14 Plus i iPhone 14 Pro Max).   Czy warto kupić nowego iPhone’a? Premiera każdego nowego smartfona wiąże się z dużym oczekiwaniem konsumentów. Większość fanów oczekuje sporych zmian w kolejnych generacjach telefonów, dzięki którym możliwe będzie całkowite wyeliminowanie mankamentów poprzedników. Możliwość przetestowania i sprawdzenia możliwości oraz funkcji urządzenia przez indywidualnych użytkowników jest w praktyce możliwa wyłącznie po dokonaniu zakupu. Warto jednak rozważyć, czy nowy model telefonu jest w tym przypadku niezbędnym zakupem. Jedyne różnice pomiędzy modelami iPhone’ów o numerach 13 i 14 wiążą się z wykorzystaniem nowych procesorów i niewielkimi zmianami rozmiarów urządzenia. Różnice będą jedynie zauważalne dla osób, które dotychczas korzystały ze starszych generacji telefonów. Oczywiście istnieją również modyfikacje w wersjach iPhone’a 14, jednak w przypadku wyboru standardowej wersji zastosowane zmiany można określić mianem kosmetycznych. « powrót do artykułu
  10. Kwestie związane z duchowością człowieka powinny być włączone w system opieki zdrowotnej, zarówno w przypadku ciężkich zachorowań, jak i ogólnego stanu zdrowia, uważają naukowcy z Harvard T.H. Chan School of Public Health i Brigham and Women's Hospital. Nasze badania to najbardziej rygorystyczna i systematyczna analiza współczesnej literatury naukowej dotyczącej powiązań zdrowia z duchowością, mówi profesor radiologii onkologicznej Tracy Balboni z Dana-Farber/Brigham and Women’s Cancer Center. Jak wiemy z wcześniejszych badań, uczestnictwo w uroczystościach religijnych wzmacnia psychicznie i zmniejsza ryzyko zgonu z rozpaczy. Teraz dowiadujemy się, że duchowość to dla wielu pacjentów ważny czynnik w kontekście zdrowia. Dlatego też autorzy badań uważają, że kwestie duchowe powinny być ważnym elementem skoncentrowanej na pacjencie opieki zdrowotnej przyszłości. Zwrócenie uwagi na duchowość w systemie opieki zdrowotnej oznacza dbanie o człowieka jako całość, nie tylko o kwestie związane z jego chorobą, dodaje profesor epidemiologii Tyler VanderWeele. Na potrzeby badań naukowcy określili niezwykle ostre kryteria, którym powinny podlegać literatura naukowa, którą wezmą pod uwagę przy analizie. Następnie przejrzeli 8946 artykułów naukowych dotyczących duchowości i poważnej choroby opublikowanych pomiędzy styczniem 2000 a kwietniem 2022 roku. Kryteria dopuszczające do dalszej analizy spełniło 371 z nich. Uczeni przyjrzeli się też 6485 artykułom dotyczącym duchowości i ogólnego stanu zdrowia. Do dalszej analizy zakwalifikowali 215 z nich. Następnie multidyscyplinarna grupa ekspertów, wykorzystując metodę delficką, przeanalizowała wybrane zakwalifikowane artykuły i wydała opinię dotyczącą wpływu duchowości na zdrowie i opiekę zdrowotną. Panel składał się z 27 ekspertów, specjalistów od kwestii duchowości, systemu opieki zdrowotnej i medycyny. Wśród jego uczestników znajdowali się ateiści, osoby praktykujące duchowość niereligijną, muzułmanie, katolicy i przedstawiciele innych Kościołów chrześcijańskich oraz hinduiści. Eksperci zauważyli, że w przypadku zdrowych osób uczestnictwo w życiu społeczności, którą łączy duchowość – na przykład udział w mszach i innych obrzędach religijnych – jest powiązane z lepszym stanem zdrowia, dłuższym życiem, mniejszym ryzykiem depresji i samobójstwa, mniejszym używaniem substancji uzależniających. Dla wielu osób chorych duchowość zaś wpływa na kluczowe aspekty leczenia, takie jak jakość życia i podejmowane decyzje zdrowotne. Dlatego też uczestnicy panelu eksperckiego uważają, że pracownicy systemu opieki zdrowotnej powinni byś świadomi duchowych potrzeb pacjentów i ich wpływu na zdrowie, a kwestie duchowości powinny stać się elementem opieki zdrowotnej. Uczestnicy panelu zauważają, że już samo pytanie o życie duchowe pacjenta może być częścią opieki nad nim. Podczas tego typu rozmowy można zapytać pacjenta, czy chciałby porozmawiać z osobą duchowną, przewodnikiem religijnym lub kimś o podobnej profesji. Włączenie duchowości do opieki medycznej może dać wszystkim lepszą szansę na poprawę dobrostanu oraz stanu zdrowia. Powinno być to elementem najwyższej jakości opieki, mówi doktor Howard K. Koh z Uniwersytetu Harvarda. « powrót do artykułu
  11. Od niedawna na Rynku Nowym w Szczecinie są prowadzone prace archeologiczne. Archeolodzy sądzili, że pod brukiem natrafią na relikty kościoła z XIV w., tymczasem odsłonili pozostałości świątyni z XIII w., która pochodzi z okresu nadania Szczecinowi praw miejskich. To zaskakujące odkrycie, gdyż jeszcze niedawno sądzono, że pierwszy w tym miejscu kościół został zbudowany z drewna i się nie zachował. Szczecin otrzymał prawa miejskie w 1243 roku od księcia Barnima I Dobrego. Wtedy też władca nadał cysterkom z pobliskiego klasztoru patronat nad kościołem i parafią św. Mikołaja. Natychmiast też przystąpiono do budowy kościoła. Dotychczas historycy byli przekonani, że świątynię wzniesiono z drewna, później ją rozebrano i około 100 lat później powstał okazały trójnawowy kościół murowany. Przetrwał on aż do pożaru w 1811 roku. Zgliszcza zostały po kilku latach rozebrane, a wolny plac zyskał nazwę Nowy Rynek. Jakież więc było zdziwienie archeologów, gdy trafili na fundamenty, których się nie spodziewali. Wykopaliska odsłoniły ścianę ze służkami, cienkimi kolumienkami zdobiącymi filar podtrzymujący sklepienie. Służki ustawiono na bazach z cegieł pokrytych glazurą i zdobionych charakterystycznym motywem liści. Miejski konserwator zabytków, Michał Dębowski, powiedział serwisowi Wiadomości Szczecin, że forma tego detalu architektonicznego jednoznacznie wskazuje, że mamy tu do czynienia z budowlą powstałą najpóźniej około połowy XIII wieku. Okazuje się zatem, że pierwotny kościół św. Michała był budowlą murowaną. Archeolodzy pracują teraz nad inwentaryzacją i zabezpieczeniem niezwykłego znaleziska. W przyszłości zostaną one udostępnione zwiedzającym. A naukowcy obiecują, że do końca bieżącego roku udostępnią publikację opisującą wnioski z badań. « powrót do artykułu
  12. Unikatowa metoda stymulacji mózgu naśladująca sposób, w jaki tworzymy wspomnienia, wydaje się poprawiać zdolność ludzi do zapamiętywania nowych informacji. Pierwsze eksperymenty sugerują, że ta prototypowa „proteza pamięci” nie tylko pomaga ludziom cierpiącym na zaburzenia negatywnie wpływające na zdolność do zapamiętywania, ale działa u nich bardziej efektywnie, niż u zdrowych. Być może w przyszłości bardziej zaawansowana wersja takiej protezy będzie pomagała osobom, które utraciły pamięć w wyniku urazu czy chorób neurodegeneracyjnych. Profesor Sam Deadwyler z Wake Forest Baptist wraz z zespołem od ponad 20 lat pracuje nad technologią naśladowania procesów zachodzących w hipokampie, kluczowej strukturze mózgu, która bierze udział w tworzeniu pamięci krótkotrwałej i przenoszeniu informacji z pamięci krótkotrwałej do długotrwałej. Naukowcy postanowili wykorzystać elektrody wszczepiane do mózgu, by zrozumieć wzorce aktywności elektrycznej pojawiające się podczas zapamiętywania, a następnie wykorzystać te same elektrody do sztucznego stworzenia takich wzorców. Badania prowadzono na zwierzętach oraz na ochotnikach, którzy mieli wszczepione elektrody w ramach leczenia epilepsji. Bliski współpracownik profesora Deadwylera, doktor Rob Hampson wraz z kolegami z Wake Forest University School of Medicine przeprowadzili eksperymenty nad praktycznym wykorzystaniem wspomnianych badań. Znaleźli 24 ochotników z elektrodami wszczepionymi z powodu epilepsji. Część z tych osób miała też uszkodzenia mózgu. Wolontariusze brali udział w testach pamięci. Każdemu z nich na ekranie komputera pokazano obrazek. Po pewnym czasie widzieli ten sam obrazek, ale w towarzystwie innych. Ich zadaniem było wskazanie, który z obrazków widzieli już wcześniej. Ten test pamięci krótkoterminowej powtórzono 100-150 razy. Kolejny test, tym razem pamięci długoterminowej, rozpoczęto 15–90 minut po zakończeniu pierwszego. Tym razem badani widzieli na ekranie 3 obrazki i proszono ich, by wskazali ten, który wydaje im się znajomy. Oba testy powtórzono dwukrotnie. Za pierwszym razem, by zarejestrować aktywność elektryczną w hipokampie. Za drugim razem podczas testu elektrody stymulowały mózgi badanych, korzystając z wcześniej zarejestrowanego wzorca. Wzorzec ten był inny w przypadku każdej z osób. Naukowcy zauważyli, że proteza pamięci pozwalała na uzyskanie lepszych wyników w teście pamięci. Badani znacznie lepiej zapamiętywali, gdy w czasie testu ich mózgi były stymulowane przez elektrody według wzorca zarejestrowanego w czasie pierwszego testu. Badani uzyskiwali od 11 do 54 procent lepsze wyniki. Największa poprawa zaszła u tych osób, które na początku eksperymentów miały najpoważniejsze problemy z pamięcią. Wszystkim uczestnikom eksperymentu elektrody usunięto po tym, jak ich lekarze zakończyli badania związane z dręczącą ich epilepsją. Jednak autorzy protezy pamięci mają nadzieję, że mimo to pacjenci będą odczuwali pozytywne skutki eksperymentu. Teoretycznie bowiem stymulacja elektryczna, jaką otrzymali, może wzmocnić połączenia pomiędzy neuronami w ich hipokampach. Być może w przyszłości udoskonalona proteza pamięci będzie szeroko używana, by pomóc ludziom z różnymi zaburzeniami. Pierwszymi kandydatami do tego typu leczenia będą zapewne osoby z urazami mózgu. Pomoc osobom z urazami hipokampu powinna być łatwiejsza niż osobom z chorobami neurodegeneracyjnymi, gdyż te ostatnie zwykle uszkadzają wiele regionów mózgu. Zanim jednak takie urządzenia powstaną, musimy znacznie więcej dowiedzieć się o badaniu mózgu i rozwiązać wiele problemów technicznych. « powrót do artykułu
  13. Od niemal 1,5 roku na powierzchni Marsa pracuje MOXIE (Mars Oxygen In-Situ Resource Utilization Experiment), które wytwarza tlen z marsjańskiej atmosfery. Urządzenie, znajdujące się na pokładzie łazika Perseverance, trafiło na Czerwoną Planetę w lutym 2021, a pierwszy tlen wytworzyło 20 kwietnia. Naukowcy z MIT i NASA informują, że do końca 2021 roku MOXIE uruchamiano siedmiokrotnie, podczas różnych pór roku, w różnych warunkach atmosferycznych, zarówno w ciągu dnia jak i nocy. Za każdym razem eksperymentalny instrument osiągał swój cel i produkował 6 gramów tlenu na godzinę. To mniej więcej tyle co średniej wielkości drzewo na Ziemi. Badacze przewidują, że zanim na Marsie wyląduje pierwszy człowiek, zostanie tam wysłana większa wersja MOXIE, zdolna do produkcji kilkunastu lub kilkudziesięciu kilogramów tlenu na godzinę. Takie urządzenie zapewniałoby nie tylko tlen do oddychania, ale również tlen potrzebny do wyprodukowania paliwa, dzięki któremu astronauci mogliby wrócić na Ziemię. MOXIE to pierwszy krok w kierunku realizacji tych zamierzeń. MOXIE to jednocześnie pierwsze urządzenie na Marsie, które wykorzystuje lokalne surowce – w tym przypadku dwutlenek węgla – do produkcji potrzebnych nam zasobów. To pierwsza w historii praktyczna demonstracja wykorzystania zasobów z innej planety i przekształcenia ich w coś, co można wykorzystać podczas misji załogowej, mówi profesor Jeffrey Hoffman z Wydziału Aeronautyki i Astronautyki MIT. Nauczyliśmy się bardzo wielu rzeczy, dzięki którym będziemy mogli przygotować większy system tego typu, dodaje Michael Hecht z Haystack Observatory na MIT, główny badacz misji MOXIE. Obecna wersja MOXIE jest niewielka. Urządzenie ma się zmieścić na pokładzie łazika. Ponadto zaprojektowano je z myślą o działaniu przez krótki czas. Prowadzenie eksperymentów z użyciem MOXIE zależy od innych badań prowadzonych przez łazik. Docelowa pełnowymiarowa wersja urządzenia miałaby pracować bez przerwy. MOXIE najpierw pobiera gaz z atmosfery Marsa. Przechodzi on przez filtr usuwający zanieczyszczenia. Gaz jest następnie kompresowany i przesyłany do instrumentu SOXE (Solid OXide Electrolyzer), który elektrochemicznie rozbija CO2 na jony tlenu i tlenek węgla. Jony są następnie izolowane i łączone, by uzyskać tlen molekularny O2. Jest ona następnie badany pod kątem ilości i czystości, a później uwalniany wraz z innymi gazami do atmosfery Marsa. Po uruchomieniu MOXIE najpierw przez kilka godzin się rozgrzewa, później przez godzinę produkuje tlen, a następnie kończy pracę. Każdy z siedmiu eksperymentów zaplanowano tak, by odbywał się w różnych warunkach. Naukowcy chcieli sprawdzić, czy urządzenie poradzi sobie z takim wyzwaniem. Atmosfera Marsa jest znacznie bardziej zmienna niż atmosfera Ziemi. Jej gęstość w ciągu roku może zmieniać się o 100%, a zmiany temperatury dochodzą do 100 stopni Celsjusza. Jednym z celów naszych eksperymentów było sprawdzenie, czy MOXIE będzie działało o każdej porze roku, wyjaśnia Hoffman. Dotychczas urządzenie produkowało tlen niemal o każdej porze dnia i nocy. Nie sprawdzaliśmy jeszcze, czy może pracować o świcie lub zmierzchu, gdy dochodzi do znacznych zmian temperatury. Ale mamy asa w rękawie. Testowaliśmy MOXIE w laboratorium i sądzę, że będziemy w stanie udowodnić, iż rzeczywiście radzi sobie o każdej porze doby, zapowiada Michael Hecht. Na tym jednak ambitne plany się nie kończą. Inżynierowie planują przeprowadzenie testów marsjańską wiosną, gdy gęstość atmosfery i poziom CO2 są najwyższe. Uruchomimy MOXIE przy największej gęstości atmosfery i spróbujemy pozyskać najwięcej tlenu jak to tylko będzie możliwe. Ustawimy najwyższą moc na jaką się odważymy i pozwolimy urządzeniu pracować tak długo, jak będziemy mogli, dodaje menedżer. MOXIE jest jednym z wielu eksperymentów na pokładzie Perseverance, nie może więc pracować bez przerwy, energia potrzebna jest też do zasilania innych urządzeń. Dlatego tez instrument jest uruchamiany i zatrzymywany, to zaś prowadzi do dużych zmian temperatury, które z czasem mogą niekorzystnie wpływać na urządzenie. Dlatego też inżynierowie analizują prace MOXIE pod kątem zużycia. To bardzo potrzebne badania. Jeśli bowiem mała wersja MOXIE wytrzyma wielokrotne uruchamianie, ogrzewanie, pracę i schładzanie się, to duża wersja, działająca bez przerwy, powinna być w stanie pracować przez tysiące godzin. Na potrzeby misji załogowej będziemy musieli przywieźć na Marsa wiele różnych rzeczy, jak komputery, skafandry czy pomieszczenia mieszkalne. Po co więc brać jeszcze ze sobą tlen, skoro można go wytworzyć na miejscu, mówi Hoffman. « powrót do artykułu
  14. W marcu 2021 roku podczas prac rolniczych w okolicy Civitella Paganico, natrafiono na etruskie pochówki z II wieku p.n.e. Archeolodzy z IMPERO Project podjęli wykopaliska ratunkowe i stwierdzili, że mają do czynienia z jednymi z niewielu grobów, których nie splądrowali złodzieje w starożytności lub czasach współczesnych. Bogate wyposażenie pokazuje, jak wiele ze swojej kultury zachowali Etruskowie już po podbiciu Etrurii przez Rzym. Analiza znalezionych przedmiotów oraz rytuałów pogrzebowych pokazuje, że mimo dominujących rzymskiej kultury i prawa, Etruskowie przez ponad dwa wieki zachowali swoje wyjątkowe złożone obyczaje społeczne, kulturowe i ekonomiczne. Zniknęły one dopiero w I wieku p.n.e. gdy lokalna społeczność została zniszczona podczas wojny Rzymu ze sprzymierzeńcami (91–88 p.n.e.), jednych z najbardziej krwawych wojen w dziejach Rzymu. Odkrycia te pokazują, że bardziej powinniśmy mówić o społecznym i kulturowym przenikaniu się, niż o podporządkowaniu sobie jednej kultury przez drugą, mówi doktor Alessandro Sebastiani z Uniwersity at Buffalu. Nasze analizy wykazały istnienie interesujących złożonych związków pomiędzy Etruskami a Rzymianami. Etruskie społeczności przetrwały i dostosowały się do życia w rzymskim świecie, dodaje. Uczony stwierdza, że ostatnie pięć lat pracy projektu IMPERO (Interconnected Mobility of People and Economies along the River Ombrone) przyniosły wiele ekscytujących odkryć, ale sezony wykopaliskowe 2021 i 2022 były szczególnie owocne. Z ich wynikami można będzie zapoznać się na łamach Etruscan and Italic Studies. Archeolodzy często trafiają na splądrowane groby, w których złodzieje pozostawili jedynie szczątki rozbitej ceramiki. Jednak miejsce obecnie prowadzonych prac leży na prywatnym gruncie, do którego najwyraźniej złodzieje jeszcze nie dotarli. Dlatego też dokładna lokalizacja znaleziska trzymana jest w tajemnicy. Już lata temu, podczas prac budowlanych, trafiono tam na pozostałości osadnictwa. Przeprowadzono wówczas badania, ale ich wyników nigdy nie opublikowano. Świat naukowy zapomniał o odkryciu. Dopiero niedawno właściciel terenu, archeolog-amator, który współpracował już z Sebastianim przy innych wykopaliskach, trafił na coś interesującego. Powiedział mi, że może to być cenne znalezisko i zapytał, czy mogę przyjechać i to sprawdzić, wspomina uczony. Archeolodzy wybrali się więc do Podere Cannicci, części Toskanii o której nie sądzono, że osiedlali się tam Etruskowie. Tymczasem okazało się, że znajduje się tam świątynia i wioska. Otworzyliśmy trzy nietknięte późnoetruskie groby. Takie miejsca były zwykle plądrowane. Złodzieje poszukiwali w nich złota. Rzadko więc zdarzają się nietknięte pochówki. A tutaj wszystkie groby miały nienaruszoną zawartość, która przetrwała 2200 lat. Znaleźliśmy tam między innymi złote kolczyki, złote korony, pierścienie z brązu z przedstawieniem Herkulesa, ceramikę wysokiej jakości i żelazne narzędzia do oczyszczania ciała, strigile. W grobach znaleziono też nasiona, pyłki i inny materiał organiczny, który pozwolił na odtworzenie środowiska przyrodniczego w tamtej okolicy. Przeprowadzono też analizy DNA ludzkich szczątków. Badania te dodają kolejny element dotyczący historycznego osadnictwa w Etrurii w okresie rzymskiego podboju, rozwinięcia się tutaj imperialnego systemu politycznego i powstania społeczeństwa średniowiecznego, mówi Sebastiani. « powrót do artykułu
  15. Sztuczne zapłodnienie z transferem mrożonych zarodków (FET) niesie ze sobą wyższe ryzyko rozwoju nowotworu u dziecka, informują naukowcy z Norwegii, Finlandii, Szwecji i Danii. Uczeni postanowili sprawdzić, czy technologia sztucznego zapłodnienia, szczególnie metodą FET, jest powiązana z wyższym ryzykiem wystąpienia nowotworu u dziecka niż sztuczne zapłodnienie ze świeżym zarodkiem oraz zapłodnienie naturalne. Na całym świecie rośnie liczba osób urodzonych dzięki in vitro, a w wielu krajach liczba dzieci poczętych metodą FET jest już wyższa niż metodą zapłodnienia ze świeżym zarodkiem. Tymczasem wcześniejsze badania pokazały, że pojedynczo urodzone dzieci z zapłodnienia FET są narażone na większe ryzyko wystąpienia makrosomii – większych rozmiarów niż wiek płodowy – a makrosomia jest z kolei wiązana z większym ryzykiem wystąpienia nowotworu. Ponadto dotychczasowe badania dotyczące związku pomiędzy metodą in vitro a ryzykiem nowotworów wieku dziecięcego dawały niejednoznaczne rezultaty. Teraz naukowcy z kilku nordyckich instytucji naukowych przyjrzeli się danym dotyczącym 7.944.248 dzieci, czyli wszystkim, które urodziły się w latach 1994–2014 w Danii, 1990–2014 w Finlandii, 1984–2015 w Norwegii i 1985–2015 w Szwecji. Wśród nich było 171.774 osób urodzonych dzięki in vitro. Po przeanalizowaniu danych okazało się, że wśród dzieci poczętych w sposób naturalny przed 18. rokiem życia odsetek zachorowań na nowotwory wynosił 16,7/100 000 osobolat. Przy metodzie in vitro ze świeżym zarodkiem było to 19,3/100 000 osobolat, natomiast przy transferze mrożonych zarodków ryzyko wynosiło 30,1/100 000 osobolat. Osobolata to termin określający iloczyn uśrednionej liczby osób narażonych w okresie prowadzenia badań. U wszystkich dzieci z in vitro obserwowano wyższe ryzyko guzów tkanki nabłonkowej i czerniaka, u dzieci urodzonych dzięki metodzie FET istniało dodatkowo wyższe ryzyko białaczki. Autorzy badań podkreślają, że wyniki badań w odniesieniu do dzieci poczętych metodą FET należy interpretować ostrożnie. Grupa ta była na tyle mała, że wystąpiło w niej 48 przypadków nowotworów. Ze szczegółowymi wynikami można zapoznać się na łamach PLOS Medicine. « powrót do artykułu
  16. Firma Tamworth Distilling w amerykańskim stanie New Hampshire wyspecjalizowała się w produkcji niewielkich partii nietypowych alkoholi. Niedawno jej właściciele postanowili zrobić coś dla środowiska naturalnego i rozpoczęli produkcję burbona aromatyzowanego... inwazyjnymi krabami. Crab Trapper wzbogacony jest też mieszanką przypraw. Krab jest lekko obecny w aromacie, towarzyszy mu kolendra. W smaku wyczujemy drzewo klonowe, wanilię i dąb, zapewniają twórcy napoju. W XIX wieku raczyniec jadalny zabrał się na gapę na przejażdżkę z Europy do Ameryki Północnej. Znalazł tam świetne miejsce do zamieszkania i znacznie się rozprzestrzenił, niszcząc rodzime środowisko przyrodnicze. Tamworth Distilling powstała przed siedmiu laty w miejscowości Tamworth. Jej założyciel chciał ożywić niewielkie idylliczne miasteczko. Dlatego też zdecydował, że będzie współpracował z lokalnymi farmerami i wytwarzał alkohole z użyciem dostarczanych przez nich składników. Gdy usłyszał, że lokalni rybacy mają problem z inwazyjnym krabem, postanowił coś z tym zrobić. Podjął współpracę z rybakiem, który wyławia kraby całymi tysiącami. Destylarnia gotuje ze zwierząt rosół, który następnie jest destylowany. Alkohol powstaje z 82,4% organicznej kukurydzy, 11% organicznego żyta oraz 6,6% jęczmienia. Jego podstawowy skład jest więc taki sam, jak jednego z najpopularniejszych burbonów z Tamworth Distilling. Do nietypowego napitku trafia ponadto destylat z kraba oraz mieszanka 8 przypraw. Właściciel destylarni mówi, że alkohol jest zaskakująco smaczny. W zapachu czuć kraba, a w smaku są nuty wanilii, klonu, karmelu, cynamonu, goździków i korzennika lekarskiego. Nietypowy napitek nie jest tani. Sprzedawany jest w 200-mililitrowych butelkach w cenie 65 USD. Crab Trapper nie jest jedynym alkoholem z Tamworth, w którym znajdziemy nietypowe, zaskakujące czy szokujące składniki. Do wyprodukowania Eau de Musc wykorzystano wyciąg z kastoreum, używanej w przemyśle kosmetycznym wydzieliny gruczołów skórnych bobra, a Corpse Flower Durian Brandy to eksperyment, w ramach którego możemy przetestować zapachy inspirowane durianem czy dziwadłem olbrzymim. W portfolio firmy znajdziemy też wiele mówiące nazwy Deerslayer Venison Whiskey, Grevarobber Unholy Rye czy Bird of Courage Roasted Turkey Whisky. « powrót do artykułu
  17. NASA nie jest pewna, czy w bieżącym miesiącu uda się przeprowadzić kolejną próbę startu misji Artemis I. Nawet gdyby naprawiono element, który uniemożliwił przeprowadzenie ostatniego startu, na przeszkodzie mogą stanąć względy formalne. Wkrótce bowiem upływa okres certyfikacji systemu autodestrukcji rakiety. Dotychczas dwukrotnie próbowano wystrzelić Artmis I. Podczas pierwszej próby zauważono kilka problemów, jednak najpoważniejszym z nich – tym z powodu którego start przerwano – była niemożność schłodzenia jednego z silników do wymaganej temperatury -251 stopni Celsjusza. Później okazało się, że winny był czujnik, który wskazywał niewłaściwą temperaturę silnika. Kilka dni później, 3 września, przeprowadzono kolejną próbę startu. Tym razem podczas tankowania rakiety pojawił się wielki wyciek wodoru. Start więc odwołano. Najprawdopodobniej winnym jest wadliwy zawór przy instalacji tankowania. Inżynierowie muszą teraz zdecydować, czy zawór uda się wymienić i przetestować na stanowisku startowym, czy też trzeba będzie to zrobić w Vehicle Assembly Building. Obecnie otwarte okienko startowe misji Artemis I zamyka się jutro, 6 września. Już w momencie odwołania sobotniego startu stało się jasne, że nie będzie ono więcej dostępne. Przepisy wymagają bowiem, by pomiędzy 2. a 3. próbą startu rakiety upłynęły co najmniej 72 godziny. Zatem NASA musi czekać na kolejne okienko startowe. Otworzy się ono 19 września i potrwa do 28 września. Tutaj jednak pojawia się kolejny problem. Przepisy wymagają, by wszystkie rakiety startujące w przestrzeń kosmiczną z terenu USA były wyposażone w ręczny lub automatyczny system autodestrukcji. Jest on uruchamiany, gdy rakieta zejdzie z kursu i może zagrozić ludziom na ziemi. W taki system były wyposażone nawet rakiety nośne i zewnętrzny zbiornik paliwa promów kosmicznych. Dla rakiet startujących ze wschodnich wybrzeży USA systemy autodestrukcji są certyfikowane na 25 dni. Gdy certyfikat straci ważność, konieczne jest zresetowanie ich akumulatorów i ponowna certyfikacja. A jest to proces, który można przeprowadzić wyłącznie w Vehicle Assembly Building (VAB). Transport rakiety to bardzo skomplikowany i powolny proces. Odległość pomiędzy stanowiskiem startowym a VAB wynosi ponad 5 kilometrów. Transport, w zależności m.in. od warunków pogodowych, może trwać od 8 do 11 godzin. Rakiety przewożone są za pomocą imponującego pojazdu CT-2 (crawler-transporter). Istnieje więc spore ryzyko, że we wrześniu nie uda się przeprowadzić kolejnej próby starty misji. Trudno będzie też skoordynować start na początku października. Wtedy bowiem zaplanowany jest start rakiety, która zawiezie astronautów na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Co prawda w Kennedy Space Center jest więcej niż jedno stanowisko startowe, ale tutaj znowu pojawia się kwestia bezpieczeństwa. Podczas startu rakiety żadna inna rakieta nie powinna znajdować się na innym stanowisku startowym. Jeśli więc NASA nie zdąży na drugie z wrześniowych okien startowych i nie uda się skoordynować startu w oknie 1-4 października, to kolejne okna otwierają się 14 oraz 17–22 października. « powrót do artykułu
  18. Z powodu rozeschnięcia się drewnianego klina w ołtarzu bocznym św. Mikołaja w archikatedrze we Fromborku wypadł XVIII-w. obraz przedstawiający Najświętszą Marię Pannę z Dzieciątkiem, adorowaną przez świętych Karola Boromeusza i Katarzynę Bolońską. Jak podkreślono na profilu archikatedry na FB, obraz uległ uszkodzeniu i wymagać będzie renowacji. Proboszcz, ks. Jacek Wojtkowski, poinformował, że obraz był konserwowany w latach 60.-70. ubiegłego wieku. Ołtarz św. Mikołaja jest usytuowany przy piątym filarze nawy północnej. Jest to wczesnobarokowy, ujęty kolumnami 2-kondygnacyjny ołtarz z predellą, ufundowany przez biskupa sufragana Michała Działyńskiego. Wykonano go z czarnego i brunatnego marmuru (do rzeźb użyto alabastru). W jego zwieńczeniu znajdują się rzeźby 2 aniołów. Na samym szczycie zobaczymy św. Michała Archanioła. W polu środkowym umieszczono wspomniany na początku obraz. W 1722 r. z Włoch sprowadził go kanonik Piotr Ruggieri. Zastąpił nim wcześniejszy obraz przedstawiający Karola Boromeusza. Rachunki kanonika wskazują, że dzieło, częściowo oparte kompozycji Carla Maratty, zostało zakupione w Rzymie. W zwieńczeniu znajduje się obraz przedstawiający św. Mikołaja. Obraz z wizerunkiem adorowanej Najświętszej Marii Panny z Dzieciątkiem wypadł prawdopodobnie przez rozeschnięcie się drewnianego klina. Zdarza się to przy ramach czy rzeźbach wykonanych z drewna. Zabytki wymagają stałej opieki i konserwacji, a to kosztuje i to, niestety, bardzo wiele - podkreślił cytowany przez PAP ks. Wojtkowski. « powrót do artykułu
  19. Niedawne badania podważyły przekonanie, jakoby ziemskie kontynenty uformowały się wyłącznie w wyniku procesów zachodzących wewnątrz naszej planety. Teraz dowiadujemy się o odkryciu „rytmu produkcji” skorupy ziemskiej. Badania minerałów ujawniły, że co mniej więcej 200 milionów lat dochodzi do wzmożenia zmian zachodzących w skorupie ziemskiej, a okres ten jest zbieżny z przejściem Układu Słonecznego przez ramiona Drogi Mlecznej. Przed kilkoma tygodniami informowaliśmy, że zdaniem naukowców z australijskiego Curtin University ziemskie kontynentu uformowały się w wyniku gigantycznych uderzeń meteorytów. Teraz dowiadujemy się, że do zwiększonego bombardowania dochodzi co około 200 milionów lat. "Układ Słoneczny przemieszcza się pomiędzy spiralnymi ramionami Drogi Mlecznej co około 200 milionów lat. Badając wiek i sygnatury izotopowe minerałów z Kratonu Pilbara w Zachodniej Australii i Kratonu Północnoatlantyckiego na Grenlandii zauważyliśmy podobny rytm tworzenia się skorupy ziemskiej, który zbiega się z okresem, w jakim Układ Słoneczny przechodzi przez obszary o największym zagęszczeniu gwiazd", mówi profesor Chris Kirkland z Curtin University. Układ Słoneczny krąży wokół centrum Drogi Mlecznej. Okres obiegu wynosi około 230 milionów lat i nazywany jest rokiem galaktycznym. Łatwo więc wyliczyć, że gdy ostatni raz Słońce znajdowało się w tym samym miejscu galaktyki co obecnie, po Ziemi chodziły pierwsze dinozaury. Raz na jakiś czas – mniej więcej do 200 milionów lat – Układ Słoneczny trafia na bardziej gęste obszary galaktyki. Wtedy oddziaływanie grawitacyjne znajdujących się w pobliżu gwiazd może destabilizować Obłok Oorta i kierować znajdujące się tam planetoidy w stronę Słońca. A część z nich trafi w Ziemię. Obłok Oorta to hipotetyczna – bo jej istnienia wciąż nie udowodniono – pozostałość po formowaniu się Układu Słonecznego. Ma on składać się m.in. z pyłu i planetoid. Astronomowie sądzą, że wewnętrzne krawędzie Obłoku znajdują się w odległości od 2 do 5 tysięcy jednostek astronomicznych od Słońca, a krawędzie zewnętrzne położone są w odległości od 10 do 100 tysięcy j.a. Przypomnijmy, że 1 j.a. to średnia odległość pomiędzy Słońcem a Ziemią, a najdalej wysłany przez człowieka pojazd, sonda Voyager 1, znajduje się w odległości zaledwie 157,5 j.a. od Ziemi. Zwiększenie częstotliwości uderzeń komet w Ziemię mogło prowadzić do spotęgowania procesów topnienia powierzchni planety i zapoczątkować formowanie się kontynentów, mówi Kirkland. Powiązanie tworzenia się kontynentów, na których obecnie żyjemy, z podróżą Układu Słonecznego przez Drogę Mleczną rzuca całkowicie nowe światło na historię tworzenia się planety i jej miejsce w przestrzeni kosmicznej, dodaje. « powrót do artykułu
  20. Lekarze z Zielonej Góry usunęli 58-latce guz ważący 42 kilogramy. To prawdopodobnie największy guz, jaki został w Polsce zoperowany. Wiedząc o guzie w brzuchu, pacjentka zdecydowała się na operację po 10 latach, gdy ten uniemożliwił jej chodzenie - wyjaśnił dr hab. n. med. Dawid Murawa, kierownik Klinicznego Oddziału Chirurgii Ogólnej i Onkologicznej Szpitala Uniwersyteckiego im. Karola Marcinkowskiego w Zielonej Górze. Guz stanowił niemal połowę masy ciała pacjentki i praktycznie czerpał wszystko z jej ciała. Pacjentka była skrajnie niedożywiona - podkreślił cytowany przez Fakty TVN chirurg. Operacja trwała ok. 7 godzin. Brało w niej udział wielu specjalistów. Konieczna była rekonstrukcja obu żył biodrowych zewnętrznych. Wg relacji szpitala, ubytek krwi sięgnął 8 litrów. Pacjentka dowiedziała się o guzie 10 lat temu, ale bała się operacji. Zmiana pojawiła się w okolicy jajnika. Anestezjolog Bartosz Kudliński dodał, że guz uciskał jelita, jamę brzuszną i wypychał przeponę do góry. Chora mogła tylko leżeć na boku. Dr hab. n. med. Dawid Murawa zaznaczył, że to najcięższy guz usunięty w Polsce; największy do tej pory ważył 7 kilogramów mniej. Po kilku dniach od operacji chora została przeniesiona z oddziału intensywnej opieki medycznej na Oddział Chirurgii Ogólnej i Onkologicznej. Zjadła pierwszy lekki posiłek. « powrót do artykułu
  21. Ma torbę i dwie dobrze rozwinięte tylne łapy, na których skacze jak kangur. Jednak od swojego słynnego krewniaka zdecydowanie różni się m.in. rozmiarami. Kanguroszczurniki są wielkości szczura, niektóre gatunki wielkości królika. A jeden z nich, kanguroszczurnik pędzloogonowy, wyróżnia się dietą – zjada głównie grzyby i nie pije wody. Woylie, bo tak go nazywają w Australii, był kiedyś szeroko rozpowszechniony na niemal całym kontynencie. W ciągu ostatnich 150 lat został niemal całkowicie wytępiony. Ludzie zabili miliony tych sympatycznych zwierzątek, uważając je za szkodniki. Teraz Bettongia penicillata jest gatunkiem krytycznie zagrożonym i żyje na izolowanych obszarach. W latach 80. gdy rząd Australii rozpoczął akcję tępienia lisa europejskiego, populacja kanguroszczurników znacząco się zwiększyła. Jednak w ubiegłej dekadzie doszło do poważnych spadków, a głównymi podejrzanymi są zdziczałe koty i lisy. Na szczęście na obszarach chronionych, pozbawionych drapieżników i otoczonych płotami, kanguroszczurnik ma się dobrze, dzięki czemu można prowadzić jego stopniową reintrodukcję w innych częściach kraju. Woylie ma nietypową dietę. Najbardziej lubi grzyby, które wygrzebuje sobie spod ziemi. I to je głównie zjada. Jednak żywienie się samymi grzybami nie jest zbyt dobrym pomysłem w przypadku ssaków. Nie zapewniają one wszystkich potrzebnych składników odżywczych. Dlatego też pędzloogonowy bezpośrednio z grzybów nie korzysta. W jego wielkim – oczywiście jak na małego zwierzaka – przedżołądku zajmują się nimi bakterie i to one wraz ze swoimi produktami przemiany zapewniają kanguroszczurnikowi zrównoważoną dietę. A to, czego nie dostarczą bakterie, zwierzę zapewnia sobie samo zjadając cebulki, bulwy, nasiona, owady oraz... żywicę z krzewów z rodzaju Hakea. Unika za to zielonych części roślin i wody. To jego zamiłowanie do grzybów jest zresztą wykorzystywane przez pracowników obszarów chronionych. Nasz bohater, kopiąc w ziemi w poszukiwaniu grzybów, pozostawia po sobie liczne dziury, dzięki którym woda łatwiej wnika w glebę, a składniki odżywcze łatwiej się w niej przemieszczają. Odgrywa ważną rolę w rozsiewaniu zjadanych przez siebie nasion roślin. Zjadając zaś grzyby, wydala ich spory, w ten sposób pomagając grzybom w rozprzestrzenianiu się. Jako, że grzyby pomagają we wzroście roślin, woylie przyczynia się do wzmocnienia i rozprzestrzenienia rodzimej roślinności. Reintrodukcja kanguroszczurnika prowadzi więc do zwiększenia bioróżnorodności roślin. Dzięki temu powstają odpowiednie warunki dla innych, często znacznie większych zwierząt, które możne reintrodukować, zwiększając bioróżnorodność obszaru i przywracając jego pierwotnych mieszkańców. Pędzloogonowy ma do 38 centymetrów długości, do tego trzeba doliczyć ogon długości do 36 cm. Waga zwierzęcia nie przekracza 1,6 kilograma. Podobnie jak inne kanguroszczurniki porusza się na czterech łapach, jednak gdy chce przemieszczać się szybko, skacze jak kangur na dwóch tylnych. Ma do tego częściowo chwytny ogon, którego używa np. do podtrzymania niesionego w przednich łapach materiału do budowy gniazda. Samice osiągają dojrzałość płciową w wieku ok. 180 dni. Ciąża trwa u nich 21 dni i rodzi się jeden mały woylie. W torbie przebywa wyjątkowo krótko, bo nieco ponad 3 miesiące. Żyje z matką dopóty, dopóki ta nie urodzi kolejnego malucha. Wtedy młody kanguroszczurnik musi radzić sobie sam. Po pierwszym porodzie samica rodzi młode co mniej więcej 100 dni. Jednak gdy warunki są niesprzyjające, kanguroszczurniki potrafią wydłużyć ciążę poprzez chwilowe zatrzymanie rozwoju zarodka. Przez 4–6 lat swojego życia samica może więc mieć nawet kilkanaścioro młodych. Bettongia penicillata zwykle żyje samotnie. Łączy się w pary, by się rozmnażać. Później samica zostaje w towarzystwie młodego. Każde zwierzę buduje sobie gniazdo i go broni. Niewielki woylie potrzebuje do życia 15–140 hektarów przestrzeni. Nie jest jednak egoistą i obszar żerowania dzieli z innymi. Ale od gniazda wara! Kanguroszczurnik dni spędza w zadaszonych gniazdach z trawy i kory. Buduje je w zagłębieniach ziemi, pod krzakami i w innych osłoniętych miejscach. A gdy niesie w przednich łapach materiał na gniazdo, podtrzymuje go chwytnym ogonem. Przeciętne gniazdo ma wymiary 15x20x20 cm i waży około pół kilograma. Woylie korzysta jednocześnie z kilku gniazd, jednak to, w którym akurat przebywa, jest kwestią przypadku. Wieczorem wychodzi na zewnątrz, by coś przekąsić, a z posiłku wraca godzinę lub dwie przed świtem. Porusza się leniwie na czterech łapach, nigdzie mu się nie spieszy. Chyba, że go wystraszymy, wówczas zaczyna przypominać kangura. « powrót do artykułu
  22. Wiele osób ma niezwykłe pasje, które pielęgnują całymi latami, aż w końcu dochodzą do wniosku, że warto się nimi podzielić z innymi. A skoro można podzielić się z całym światem i mieć przy okazji niezwykłą pamiątkę na całe życie, dlaczego nie zgłosić się do Księgi rekordów Guinnessa? Przyjrzeliśmy się osiągnięciom polskich rekordzistów i wybraliśmy kilka, które przypadły nam do gustu. Wybór nie był łatwy, bo niezwykłych, zaskakujących i pomysłowych rekordów ustanowionych przez Polaków jest całe mnóstwo. Chcieliśmy jednak dać Wam przedsmak tego, o czym sami możecie poczytać zaglądając do Księgi i jej archiwów. Stomatolog na drążku Paula Gorlo z Suwałk jest dentystką, ale jej prawdziwą pasją są sporty siłowe. Trenuje je od ponad 10 lat. Pasja, systematyczność oraz upór pozwoliły jej zapisać się w Księdze Rekordów Guinnessa. We wrześniu ubiegłego roku w Centrum Wspinaczkowym Flash w Białymstoku zgromadzili się kibice, by podziwiać próbę pobicia kobiecego rekordu świata w podciąganiu na drążku przez 24 godziny. Rekordu, który został ustanowiony pięć lat wcześniej. Poprzeczka była  ustawiona bardzo wysoko – 3737 powtórzeń. Bicie rekordu zostało precyzyjnie zaplanowane. Rozpoczęło się niemal równo rok temu, w środę 8 września o godzinie 16.00. Opracowany plan zakładał, że rekord padnie w czwartek o godzinie 14:00. Paula pobiła go o 13:52. I przez kolejne dwie godziny poprawiała wynik. Zawodniczka wykonywała 3-4 podciągnięcia w 1-minutowych odstępach. Morderczy wysiłek zakończył się 10 września o 16:00, a na liczniku podciągnięć widniała imponująca liczba 4081 powtórzeń. © Mariusz Paszkiel Energia Pauli przełożyła się też na konkretne korzyści. Wydarzeniu towarzyszyła impreza charytatywna „Pomaganie przez podciąganie”. Oprócz drążka, na którym podciągała się Paula ustawiono 3 inne, z których mogła korzystać publiczność. Każdy z drążków miał swojego sponsora, który wpłacał pieniądze na cele charytatywne za każde podciągnięcie się. Świecący rekord Beacon, wielkoformatowa instalacja Karoliny Hałatek, była w zeszłym roku pokazywana w ramach Festiwalu Noor Riyadh w Arabii Saudyjskiej. Pobiła rekord Guinnessa jako największa konstrukcja LED na świecie. Składa się ona z 272.160 diod. Zaprasza widzów do zanurzenia w olśniewającym białym świetle, które przybrało formę słupa skierowanego ku niebu (wymiary instalacji to 685x600x210 cm). Jak podkreśla autorka dzieła, "z jednej strony słup świetlny odnosi się do światła naprowadzającego, nawigacyjnego podobnego do latarni morskiej, z drugiej - przywołuje metafizyczne kwestie dotyczące relacji nieba i ziemi". Choć dzieło ma charakter monumentalny, jednocześnie zapewnia intymną przestrzeń, do której można wejść. U ogarniętego nieoczekiwaną jasnością widza punkt widzenia zmienia się z poziomego w pionowy. Wybór bieli nie jest bynajmniej przypadkiem - białe światło obejmuje bowiem wszystkie barwy widma i nawiązuje do idei pełni. Czystość białego światła i formalny minimalizm pracy działają zaś na odbiorców uspokajająco. © Karolina Halatek Beacon powstawał etapami na przestrzeni 8 miesięcy. Na początku Hałatek stworzyła koncepcję artystyczną, później szukała odpowiednich środków wyrazu. Następnie trzeba było opracować zagadnienia techniczne. Ostatnim etapem był montaż, który trwał miesiąc. Karolina Hałatek tworzy instalacje site-specific, a także fotografie czy rysunki. Prace artystki mają charakter immersywny oraz interaktywny - kierują uwagę na doświadczenie. Hałatek skupia się na badaniu relacji między sferą wizualną i metafizyczną. Głównym przedmiotem jej twórczości jest światło. Polka tworzy projekty na pograniczu pograniczu architektury, dizjanu i technologii; współpracuje zarówno z inżynierami mechaniki precyzyjnej, jak i fizykami teoretycznymi. W biogramie Hałatek można przeczytać, że "jest absolwentką University of the Arts London, Wydziału Design for Performance i Wydziału Sztuki Mediów Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, który ukończyła z wyróżnieniem. Studiowała także na Wydziale Sztuk Pięknych Universität der Künste w Berlinie [...]". Pani Karolina to laureatka stypendium artystycznego ministra kultury i dziedzictwa narodowego, która może się pochwalić rezydencjami artystycznymi w licznych instytucjach z całego świata. ZOOpasja Dr Leszek Solski, starszy specjalista ds. naukowych ZOO Wrocław, od 13. roku życia zbiera przewodniki po ogrodach zoologicznych i akwariach. Pierwszy przewodnik dostał w czerwcu 1966 r.; pochodził on z Calgary Zoo. W chwili ogłoszenia rekordu 15 października 2020 r. kolekcja składała się z 6670 egzemplarzy. Jej aktualny stan to 7211 sztuk. Przewodniki pochodzą ze 124 krajów. Najstarszy z Royal Surrey Zoological Gardens (obecnie w granicach Londynu) datuje się na 1839 r. Najrzadszym egzemplarzem z kolekcji jest, wg dr. Solskiego, przewodnik z Zoo w Kabulu z ok. 1970-72 r. © Leszek Solski Panu Leszkowi brakuje przewodnika z Warszawskiego Zoo z 1929 r. Jak sam mówi, przez ponad 50 lat kolekcjonowania nie widział ani jednego egzemplarza w ofercie jakiegokolwiek antykwariatu. Jeśli na tego białego kruka traficie, koniecznie dajcie znać panu Leszkowi, z pewnością bardzo się ucieszy. Oprócz przewodników wrocławianin zbiera także inne dokumenty związane z ogrodami zoologicznymi, np. mapy, broszury czy ulotki. Ta kolekcja jest jeszcze bardziej liczna... Oplatanie Nowego Tomyśla W sierpniu 2015 r. Ogólnopolskie Stowarzyszenie Plecionkarzy i Wikliniarzy ustanowiło rekord w kategorii „Najdłuższy warkocz z wikliny". Wydarzenie zorganizowano w ramach III Światowego Festiwalu Wikliny i Plecionkarstwa w Nowym Tomyślu. Plecionkarze wcielali w życie hasło „Oplatamy cały świat – zaczynamy od Nowego Tomyśla”; wijąc się po ulicach Nowego Tomyśla, warkocz miał połączyć gigantyczny kosz, o którym jeszcze wspomnimy, z miasteczkiem festiwalowym. Ostatecznie dzieło osiągnęło długość 1040 m i zostało wpisane do Księgi rekordów Guinnessa. © Ogólnopolskie Stowarzyszenie Plecionkarzy i Wikliniarzy Wcześniej w Nowym Tomyślu 2-krotnie pobito inny plecionkarski rekord. We wrześniu 2000 r., by godnie uczcić wejście w nowe tysiąclecie, pracując nieprzerwanie przez 3 dni i wykorzystując ok. 8 ton wikliny, 50 plecionkarzy z 15 nowotomyskich firm zbudowało ogromny kosz. Wpisany do Księgi rekordów Guinnessa Kosz Gigant, którego pomysłodawczynią była Maria Gawron, przypominał kwietnik - został obsadzony drzewami, krzewami i kwiatami. Miał 17,29 m długości, 9,46 szerokości i 7,71 m wysokości. Stojąc w samym centrum, witał gości. Niestety, przez warunki atmosferyczne wiklina zaczęła kruszeć. W sierpniu 2006 r. niezrażeni nowotomyślanie ponownie przystąpili do pracy. Wiklinową konstrukcję rozebrano. Jak podkreślono na stronie Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Plecionkarzy i Wikliniarzy, "„stary” kosz nie został jednak wyrzucony na śmietnik. Jego fragmenty częściowo przetransportowano do Muzeum Wikliniarstwa i Chmielarstwa w Nowym Tomyślu, a częściowo pocięto na małe kawałki, które zakupić można było na pamiątkę". Postawiono też skonstruować nowy kosz, jeszcze większy. Blisko 50 plecionkarzy zużyło ok. 12 t wikliny i 11 t metalowych prętów. Powstało dzieło o następujących wymiarach: 19,8 m długości, 9,53 m szerokości i 8,98 m wysokości. Deska, żelazko i kombinezon nurka Wszystko zaczęło się pod koniec ubiegłego wieku, gdy niejaki Philip Shaw chciał po pracy wybrać się na wspinaczkę na skałki. Jednak w domu czekało go prasowanie. Brytyjczyk zabrał więc na skałki żelazko i deskę do prasowania. W 1999 roku Shaw zaczął propagować „ekstremalne prasowanie” na całym świecie. Pomysł chwycił, a jego entuzjaści prasowali w najdziwniejszych miejscach, w tym pod wodą. Członkowie Centrum Niezwykłych Nurkowań KROKODYLE postanowili stanąć w szranki z najlepszymi i w 2010 roku zabrali się za bicie rekordu podwodnego prasowania należącego wówczas do 86 Anglików. Rozpuścili wici w środowisku i rozpoczęli niełatwe przygotowania. Na głębokości od 3 do 5 metrów KROKODYLE ustawiły pod wodą deski (każda z nich musiała mieć co najmniej metr długości i 30 cm szerokości w najszerszym miejscu) oraz przygotowali żelazka. Dnia 29 maja 2010 roku w Olsztynie stawiło się 130 nurków z całej Polski. © Centrum Niezwykłych Nurkowań KROKODYLE Bicie rekordu trwało 10 minut. W tym czasie wszyscy śmiałkowie musieli jednocześnie prasować swoje ubrania. Wyczynowi przyglądały się tłumy zgromadzone na plaży. Titanic, latarnia  i inne cuda z bursztynu Pierwsza latarnia morska, jaką zapamiętał Tomasz Ołdziejewski była wykonana z… bursztynu. Zbudował ją jego ojciec, któremu Tomasz pomagał w pracy. Jak wspomina, w każde ferie i wakacje wiercił ojcu bardzo dużo bursztynu na korale. i od zawsze wiedział, że chce pracować w tym materiale. Bursztynnik ze Sztutowa tworzy nie tylko biżuterię, ale i zachwycające rzeźby. Pierwszą był statek, który wykonał idąc w ślady ojca. I od statku rozpoczął też swoją przygodę z Księgą rekordów Guinnessa. W 2020 roku artysta ustanowił pierwszy rekord w kategorii „Największa rzeźba z bursztynu”. Wykonał wówczas przepiękny model Titanica o wymiarach 153 centymetry długości, 15,4 cm szerokości i 36,7 cm wysokości. Już wtedy pan Tomasz zapowiadał, że chce ustanowić trzy „bursztynowe” rekordy. © Tomasz Ołdziejewski W ubiegłym roku pobił swój własny rekord budując kopię latarni morskiej w Helu. Zadanie nie było łatwe. Pan Tomasz musiał bowiem poprawić rekord we wszystkich trzech wymiarach: długości, szerokości i wysokości. Jako że latarnia to obiekt pionowy, na potrzeby porównania długość Titanica traktowano jak jego wysokość. Latarnia powstała na zamówienie miasta Hel, które dostarczyło rzemieślnikowi plany budowli. Po trzech miesiącach pracy mogliśmy podziwiać imponujące dzieło, na które zużyto 40 kilogramów starannie wyselekcjonowanego bursztynu. Najwięcej czasu zajęło wycięcie 25 tysięcy bursztynowych cegiełek. Nie lada wyzwaniem było też dobranie kamienia o odpowiedniej barwie. Bursztynowe są nawet szyby, wykonane z przezroczystego bursztynu. To zresztą warunek stawiany przez Guinnessa. Do stworzenia rzeźby można wykorzystać wyłącznie bursztyn i niewielką ilość spoiwa. Latarnia ma imponujące wymiary 211x39,9x53,6 cm. Pan Tomasz obiecał sobie trzy rekordy i już się nad trzecim zastanawia. W rozmowie z KopalniąWiedzy.pl powiedział, że z krążących mu po głowie pomysłów najłatwiej byłoby zbudować wieżę Eiffla. Jej podstawa jest bowiem wykonana na planie kwadratu. Znacznie trudniej byłoby zaś zrobić kopię słynnego Burj Khalifa. Podstawę budynku wzniesiono bowiem na planie róży pustyni. Mogłaby więc ona mieć np. wymiary 60x65 cm, a wówczas wysokość całej budowli sięgałaby sporo ponad 3 metrów. Do pobicia tak imponujących rekordów Pan Tomasz potrzebuje jednak sponsora. Dlatego też nie upiera się przy swoich pomysłach. Jeśli znajdzie się sponsor, który zleci wykonanie jakiegoś innego obiektu, rekordzista ze Sztutowa go zbuduje. A rekord Guinnessa dorzucę gratis, żartuje. Apartamentowiec dla owadów Każdy z nas słyszał o domkach dla owadów. Mogą być one pożyteczne, pod warunkiem, że zostały wykonane w odpowiedni sposób i ustawione w odpowiednim miejscu. Pomocą w wyborze konstrukcji domku może przyjść specjalista. I właśnie jeden z nich pomógł Polskiemu Związkowi Firm Deweloperskich w pobiciu rekordu Guinnessa na największy na świecie domek dla owadów. Zgodnie z jego radą nie przygotowano jednego wielkiego domku, ale budowlę modułową. Składała się ona ze 150 indywidualnych domków, które – po zarejestrowaniu Rekordu Guinnessa – zostały zabrane przez deweloperów i ustawione przy wybudowanych przez nich obiektach. © Polski Związek Firm Deweloperskich Jednak zanim się to stało, trzeba było pobić poprzedni rekord – brytyjski domek dla owadów o kubaturze 81,26 m3. Polskie firmy przystąpił do dzieła i w maju 2021 roku na Bulwarach Wiślanych mieszkańcy Warszawy mogli podziwiać jeszcze większą budowlę, domek o objętości 89,37 m3. Obecnie poszczególne moduły można zobaczyć w całej Polsce, w tym w parkach miejskich w Poznaniu, Wrocławiu, Białymstoku czy Olsztynie. Polski rekord został pobity w marcu bieżącego roku, kiedy to w Highland Titles Nature Reserve  w Szkocji stanął domek o kubaturze 199 m3. Recykling rowerów sposobem na rekord Przedsięwzięcie „najwyższy rower świata” wystartowało w SP 43 w Białymstoku. Jak tłumaczy konstruktor - Adam Zdanowicz - to wspólna inicjatywa, bo szkoła dostała ponad 60 rowerów z biura rzeczy znalezionych. Dyrektor zastanawiał się, co z nimi zrobić, bo nie wszystkie nadawały się do jeżdżenia. Razem ustalono, że dobrym rozwiązaniem byłby recykling. W ten sposób przy pomocy dzieci z ram rowerowych zbudowano najwyższy rower świata. Ma on 7,41 m wysokości. Siedząc na szczycie konstrukcji, Zdanowicz przejechał ok. 100 metrów. Rekord został pobity 21 grudnia 2020 r. Planowanie i projektowanie struktury zajęły panu Adamowi ok. miesiąca. Składanie roweru mającego kształt choinki trwało zaś ok. 3 tygodni. © Adam Zdanowicz Adam Zdanowicz jest właścicielem i dyrektorem kreatywnym firmy MAD Bicycles. Od lat tworzy rowery na zamówienie. Na witrynie MAD Bicycles wymieniono parę kamieni milowych działalności, m.in.: dwa rowery dla Slasha, gitarzysty Guns N'Roses, jednoślady dla polskich celebrytów, w tym Michała Szpaka czy Aleksandra Milwiw-Barona, uzyskanie tytułu Podlaskiej Marki roku 2018, zdobycie tytułu Best One Off Radical Custom na międzynarodowej wystawie w Las Vegas w 2019 r., wykonanie pierwszego na świecie roweru z lodu czy rozpoczęcie w zeszłym roku przy dofinansowaniu z PARP projektu AchoBike, w którym za cel postawiono sobie opracowanie roweru dla dzieci niskorosłych. « powrót do artykułu
  23. Medyczna marihuana to susz konopny, który można kupić w aptece, posiadając wystawioną przez lekarza receptę. Korzystanie z niej jest legalne, o ile lekarz stwierdzi zasadność terapii konopnej w przypadku danego pacjenta. Na jakie choroby może pomóc marihuana medyczna? Jakie posiada właściwości i co warto wiedzieć o jej stosowaniu? Jak leczy marihuana medyczna i w czym może pomóc? Mianem medycznej marihuany określa się susz konopny, który powstaje w ściśle kontrolowanych warunkach i sprzedawany jest w Polsce wyłącznie przez podmioty uprawnione. Lecznicza marihuana nie jest tym samym, co susz sprzedawany na czarnym rynku i stosowany w celach rekreacyjnych. Również bogata jest w kannabinoidy i inne biologicznie aktywne związki, które nie są bez znaczenia, jeśli chodzi o funkcjonowanie organizmu człowieka. Można w niej znaleźć między innymi THC i CBD, z tą różnicą, że ich zawartość ilościowa jest regulowana i powtarzalna, więc pacjent może wiedzieć, jakiego działania powinien się po leku spodziewać. Najczęściej medyczną marihuanę przepisuje się tym pacjentom, w przypadku których leczenie konwencjonalne zawiodło lub generuje zbyt dokuczliwe działania niepożądane. Wówczas poszukuje się terapii alternatywnych, a jedną z nich może być właśnie medyczna marihuana. Na jakie choroby może być pomocny susz konopny, nie jest jednak ściśle określone, chociaż niewątpliwie są pewne obszary funkcjonowania organizmu człowieka, gdzie kannabinoidy szczególnie się sprawdzają. Mowa, chociażby o walce z bólem, bezsennością, mdłościami i wymiotami, brakiem apetytu, ciśnieniem śródgałkowym oka, spastycznością, lękami itd. Lecznicza Marihuana w Polsce – jak dostać? Medyczna marihuana w naszym kraju jest legalna, co jednak nie oznacza, że każdy może kupić ją, gdy tylko będzie mieć na to ochotę, gdyż jej sprzedaż podlega przepisom. Marihuana medyczna w Polsce sprzedawana jest wyłącznie w aptekach, a można ją kupić, jedynie posiadając ważną e-receptę wystawioną przez lekarza. Biorąc pod uwagę, jaki ma skład i jak leczy marihuana medyczna, wcześniej należy zakwalifikować się do terapii konopnej, czyli w ocenie lekarza móc leczyć się produktami konopnymi. Receptę na medyczną marihuanę można otrzymać nie tylko stacjonarnie, ale i online, chociażby po konsultacjach, które odbywają się przez Internet w CentrumMarihuany. Decydując się na terapię konopną, należy wiedzieć, jak prawidłowo zabezpieczyć się na ewentualność kontroli. Aby nie mieć nieprzyjemności i niepotrzebnych nerwów, najlepiej posiadać przy sobie kopię recepty i zaświadczenie o leczeniu konopnym, a także dowód zakupu suszu w aptece. Nie jest też do końca jasny w naszym kraju temat „medyczna marihuana a prowadzenie auta”, gdyż nie powstały nowe regulacje prawne w tej kwestii wraz z legalizacją konopi do celów leczniczych. Ze względu jednak na pewne działania niepożądane kannabinoidów, zaleca się rezygnację z prowadzenia samochodu po stosowaniu suszu konopnego. Lecznicza marihuana – na jakie choroby? Nad medyczną marihuaną wciąż prowadzone są liczne badania dotyczące jej właściwości, składu, działania terapeutycznego i skutków ubocznych w różnych jednostkach chorobowych. Terapię konopiami można rozważać w przypadku walki z przewlekłym bólem, migreną lub fibromegalią, poza tym może być pomocna w przypadku astmy oraz chorób immunologicznych. ADHD, PTSD, zespół jelita drażliwego, choroba Parkinsona i choroba Alzheimera to kolejne obszary, gdzie może być pomocna medyczna marihuana, a łuszczyca to następny dobry przykład. Oprócz tego susz konopny można wykorzystać przy stwardnieniu rozsianym i boreliozie, a także przy padaczce lekoopornej, miastenii, zespole Tourette’a, czy też AZS bądź zaburzeniach łaknienia. Obszarów wykorzystania leczniczej marihuany w medycynie może być znacznie więcej. Ostateczną decyzję o kwalifikacji pacjenta do terapii konopnej zawsze podejmuje lekarz, analizując wcześniejsze leczenie, jego efektywność i działania niepożądane, a także stan ogólny pacjenta. « powrót do artykułu
  24. Japońsko-amerykański zespół naukowy wykorzystuje atomy 3 miliardy razy chłodniejsze niż przestrzeń międzygwiezdna do badań nad kwantowymi podstawami magnetyzmu. Jeśli gdzieś jakaś obca cywilizacja nie przeprowadza podobnych badań, to fermiony z Kyoto University są najchłodniejszymi atomami we wszechświecie, mówi Kaden Hazzard z Rice University, jeden z autorów badań. Zespół z Kioto, pracujący pod kierunkiem Yoshiro Takahashiego wykorzystuje lasery do schłodzenia fermionów – w tym przypadku są to atomy iterbu – do temperatury jednej miliardowej stopnia powyżej zera absolutnego (0,000000001 K). To około 3 miliardów razy mniej niż temperatura przestrzeni międzygwiezdnej. Przestrzeń ta jest bowiem wciąż ogrzewana przez poświatę po Wielkim Wybuchu, promieniowanie mikrofalowe tła. W tak niskich temperaturach zmienia się fizyka. Większą rolę odgrywa mechanika kwantowa i można obserwować nowe zjawiska, wyjaśnia Hazzard. Atomy podlegają zasadom mechaniki kwantowej, jednak zjawiska takie ujawniają się dopiero, gdy zostaną schłodzone do temperatur o ułamki stopnia wyższych niż zero absolutne. Lasery od około 30 lat są używane do chłodzenia atomów. Wykorzystuje się tworzone za pomocą wiązek laserowych sieci optyczne, które działają jak kwantowe symulatory pozwalające na rozwiązywanie problemów będących poza zasięgiem konwencjonalnych komputerów. Uczeni z Kioto wykorzystali sieć optyczną do symulowania modelu Hubbarda. Jest on powszechnie używany do badania magnetycznych i nadprzewodzących zjawisk zachodzących w materiałach. Symulowany model charakteryzuje się specjalną symetrią znaną jako SU(N), gdzie SU oznacza specjalną grupę unitarną – matematyczny sposób opisywania symetrii – a N to możliwe wartości spinu cząstki użytej podczas badań. Im większa jest wartość N tym większa symetria całego modelu i złożoność opisywanych zjawisk. Atomy iterbu mogą przyjmować jedną z 6 wartości spinu, a symulator z Kioto jest pierwszym, który pozwala na uzyskanie SU(6). To coś, to jest poza zasięgiem najpotężniejszych współczesnych superkomputerów. Naukowcy wyjaśniają, że dzięki swojemu modelowi chcą poznać najdrobniejsze cechy, które powodują, że ciało stałe ma właściwości metalu, izolatora, magnesu lub nadprzewodnika. Jednym z najbardziej fascynujących pytań jest to o rolę symetrii w uzyskiwaniu takich właściwości. Jeśli uda się nam na nie odpowiedzieć, być może będziemy w stanie stworzyć materiały o wymaganych przez nas cechach, mówi Eduardo Ibarra-García-Padilla. « powrót do artykułu
  25. Pięćdziesięcioczteroletnia pacjentka przeszła w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym (USK) we Wrocławiu pionierską w skali kraju operację jednoczesnej retransplantacji serca i transplantacji nerki. Po 3 miesiącach w środę (31 sierpnia) pani Małgorzata została wypisana do domu. Do problemów z sercem dołączyła się niewydolność nerek Pierwszy przeszczep serca pacjentka przeszła jesienią 2000 r. Niestety, rozpoznano u niej przewlekłe odrzucenie przeszczepu - waskulopatię naczyń wieńcowych. Jako że stan chorej stale się pogarszał, została zakwalifikowana do retransplantacji serca. W międzyczasie u pani Małgorzaty rozwinęła się niewydolność nerek i przez ostatnie 1,5 roku trzeba ją było dializować. Ponieważ pojawiła się konieczność kolejnego zabiegu - przeszczepu nerki - lekarze uznali, że dla pacjentki najkorzystniejsze będzie, by oba zabiegi przeprowadzić jednocześnie, przeszczepiając narządy od jednego dawcy. Mąż pacjentki opowiada, że przed zabiegiem stan pani Małgorzaty był bardzo zły. Miała problem nie tylko z wykonywaniem najprostszych czynności domowych, ale i z poruszaniem czy zasłabnięciami. Interdyscyplinarne wyzwanie Gdy znalazł się odpowiedni dawca, 25 maja odbyła się operacja. Najpierw przeszczepiono serce, a po chwili przerwy nerkę. Łącznie operacja trwała ok. 6-7 godz. Zabieg był skomplikowany. Przeprowadzono retransplantację serca i transplantację nerki, a trzeba zaznaczyć, że trudno jest przeszczepić serce przy niefunkcjonujących nerkach i odwrotnie – nerki przy niewydolnym sercu [...] – podkreśliła prof. dr hab. Oktawia Mazanowska, kierowniczka Oddziału Transplantacji Nerek. To było ogromne wyzwanie dla wszystkich zespołów, najlepszy przykład interdyscyplinarnej działalności, jaka jest możliwa w szpitalu. Pacjentka leżała na naszym oddziale dość długo, 6 tygodni, zmagaliśmy się z perturbacjami wynikającymi z problemów wielonarządowych [serce dość szybko się przyjęło, ale nerka długo nie chciała pracować], ale ostatecznie opuściła go w bardzo dobrym stanie - dodał prof. dr hab. Waldemar Goździk, kierownik Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Współpraca podczas i po zabiegu Dr hab. Dorota Kamińska z Kliniki Nefrologii i Medycyny Transplantacyjnej wyjaśnia, że ścisła pooperacyjna współpraca między klinikami jest niezbędna choćby dlatego, że pewne leki, które dobrze działają na serce, źle wpływają na nerki, a te, które sprzyjają nerkom, mogą czasem z kolei obciążać serce. Trzeba więc stale monitorować i na bieżąco dostosowywać lekoterapię. Szacuje się, że w kompleksowe zorganizowanie zabiegu transplantacji serca zaangażowanych może być w sumie nawet ponad 100 osób. W przypadku zabiegu jednoczasowej retransplantacji i transplantacji – jest ich znacznie więcej - wyliczono w komunikacie USK. Pani Małgorzata będzie pozostawać pod opieką wrocławskiego ośrodka. Rośnie liczba przeszczepów jednoczasowych Specjaliści podkreślają, że coraz więcej osób z niewydolnością serca ma problem z nerkami, dlatego na całym świecie rośnie liczba przeszczepów jednoczasowych. W Stanach Zjednoczonych rocznie przeprowadza się ok. 150 takich zabiegów. By takie operacje mogły się w ogóle odbywać, musi się znaleźć odpowiedni dawca. Z tego powodu bardzo istotna jest edukacja społeczna dot. donacji narządów - mówi Mateusz Rakowski, koordynator ds. transplantacji serca. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...