Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. W zeszłym tygodniu leśnicy-arboryści z Arboretum Leśnego im. prof. S. Białoboka w Stradomii pobrali zrazy, czyli fragmenty pędów z dębu Bartka. Dzięki temu sędziwe drzewo, które rośnie na terenie Nadleśnictwa Zagnańsk (woj. świętokrzyskie), doczeka się wegetatywnego potomstwa. Pobrane pędy zostaną zaszczepione na innych dębach - podkładkach. Ich pędy po skróceniu będą połączone ze zrazem. Dzięki temu pomnik przyrody zostanie zachowany genetycznie. Zrazy (20-30-cm fragmenty jednorocznych pędów z dobrze ukształtowanymi pączkami) zostały pobrane w okresie zimowego spoczynku w sposób bezpieczny dla kilkusetletniego drzewa. Leśnicy planują 300 sadzonek. Wegetatywne potomstwo Bartka To drugie podejście do wegetatywnego rozmnażania Bartka. Podobne działanie miało miejsce w 2017 r. Wówczas pędy pobrano 10-11 marca; wyhodowano aż 400 sadzonek. Jak napisano na stronie Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Radomiu, obecnie sprawę szczepienia, pielęgnacji i wzrostu sadzonek będzie nadzorował Jarosław Sęktas, który jest kierownikiem arboretum. [Po 2 tygodniach przechowywania w specjalnym ogrzewanym namiocie w arboretum] sadzonki trafią do kontenerowej leśnej szkółki [...] w Nadleśnictwie Daleszyce. Leśnicy z Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Radomiu i Nadleśnictwa Zagnańsk rozdysponują je [później] wg zgłoszeń – przeznaczając na szczególne okazje i miejsca. Drzewka będą gotowe do wysadzenia w przyszłym roku. Rozmnażanie generatywne i prace nad uzyskaniem klonów Z racji sędziwego wieku Bartek obradza rzadko, dlatego trudno wyhodować sadzonki z żołędzi - na drodze rozmnażania generatywnego. Ostatnio udało się to 4 lata temu. W 2017 r. zebrano 100 żołędzi. Umieszczono je w Gospodarstwie Nasienno-Szkółkarskim w Sukowie (Nadleśnictwo Daleszyce). Wyhodowano z nich jedynie 19 sadzonek.   Cały czas leśnicy czekają też na Bartusie z in vitro – choć akurat tu dąb Bartek jest oporny i jak twierdzi prowadzący badania dr hab. Paweł Chmielarz z Instytutu Dendrologii PAN w Kórniku, jest to cecha raczej osobnicza niż kwestia sędziwego wieku... Warto przypomnieć, że pędy do badań genetycznych, rozmnażania z wykorzystaniem kultur in vitro oraz kriokonserwacji zostały pobrane w 2014 i 2016 r. Prace nad uzyskaniem klonów Bartka trwają. Wydatki na ochronę symbolu świętokrzyskiej przyrody W zeszłym roku na działania związane z ochroną, zachowaniem i promocją Bartka wydano niemal 60 tys. zł. Na ten rok planowane są wydatki rzędu 70 tys. zł. Obejmują one m.in. wykonanie instalacji nawadniającej, rozmnażanie, kontynuowanie prac mających zapobiec rozszczelnieniu konaru północnego, a także ekspertyzę statyki, przegląd instalacji odgromowej czy monitoring. Dzięki kamerze online'owej pomnik przyrody można oglądać w sieci. Chętni mogą się także udać na wirtualny spacer. « powrót do artykułu
  2. Podczas demontażu krzyża i gałki na sygnaturce Archikatedry Białostockiej odkryto butelkę z listem budowniczych świątyni z 1903 r. Butelkę umieszczono w konstrukcji mocującej krzyż. Jak podkreśla prof. dr hab. Małgorzata Dajnowicz, Podlaski Wojewódzki Konserwator Zabytków, dokument ten [...] ukazuje listę kluczowych postaci spoza regionu, mających wkład w powstanie Świątyni [wszyscy wymienieni pochodzili z Warszawy]. Niżej podpisani brali udział przy budowie tego kościoła według projektu architekta Dziekońskiego z Warszawy. Podpisy złożyli majster murarski, technik-praktykant, majster ciesielski, podmajster murarski i majstrowie blacharscy. Wszyscy z Warszawy. List sporządzono 17 października 1903 r. Kościół parafialny pw. Wniebowzięcia NMP w Białymstoku zbudowano w latach 1900-05 według projektu wspomnianego w liście Józefa Piusa Dziekońskiego (staraniem dziekana białostockiego ks. Wilhelma Szwarca). Świątynia znajduje się obok dawnego, tzw. białego, kościoła pochodzącego z XVII wieku (Starego Kościoła Farnego). Łącznie tworzą one zespół świątynny. Z upływem czasu krzyż usytuowany na sygnaturce wymagał naprawy mechanizmu mocowania. Z uwagi na powyższe podjęto decyzję o renowacji krzyża oraz wyremontowaniu jego osadzenia. List budowniczych, odnaleziony podczas demontażu krzyża, stanowi ważny element historii białostockiej katedry - uważa prof. Dajnowicz. Po renowacji krzyż ma wrócić na swoje miejsce. « powrót do artykułu
  3. Gwałtowne wiatry, jakich w ostatnim czasie doświadczyła Polska, nie są w naszym kraju niczym niezwykłym. Zdarzały się już w przeszłości. Jak tłumaczy profesor Szymon Malinowski, ta tak zwana eksplozyjna cyklogeneza jest charakterystyczna dla naszego klimatu i czasem się powtarza. Wyjątkowe jest jednak nasilenie takich zjawisk i częstotliwość ich występowania. A także fakt, że towarzyszyły im trąby powietrzne oraz częste wyładowania atmosferyczne. Te dwa ostatnie zjawiska to w lutym rzadkość. Jeszcze do niedawna okresem przejściowym, w którym dochodziło do aktywizacji cyklogenezy był u nas marzec, miesiąc przejścia z zimy do wiosny. Polska była krajem zacisznym. Przeciętna prędkość wiatru w naszym kraju wynosiła 3,5 m/s (12,6 km/h). Do takiego wiatru są przyzwyczajone i drzewa, i zwierzęta, i ludzie, i przystosowaliśmy do niego infrastrukturę. Tymczasem wieje coraz silniej i coraz częściej. Dlatego też stajemy się krajem latających dachów. W kraju zacisznym nie ma bowiem potrzeby budowania tak solidnych dachów jak w krajach, gdzie silny wiatr to niemal codzienność. Tymczasem gdy średnia prędkość wiatru zaczyna rosnąć, a silne wiatry stają się nową normą, okazuje się, że nasze budownictwo nie jest na to przygotowane. Około 90% dachów w Polsce nie jest gotowych na zmierzenie się z wiatrem o prędkości 40 m/s, czyli 144 km/s. Tymczasem takie porywy będą coraz częstsze. I charakterystyczny polski dach, który nie jest solidnie zakotwiony, może sobie z nim nie poradzić. Podobnie zresztą jak nie poradzą sobie linie energetyczne czy drzewa. Oczywiście te wspomniane 40 m/s to nie jest polski rekord prędkości wiatru. Ten został pobity w Lublinie 20 lipca 1931 roku. Wiatr zrzucał wówczas wagony z torów, wyginał konstrukcje stalowe i wyrywał drzewa z korzeniami. Jego prędkość dochodziła do 100 m/s czyli 360 km/h. To było jednak trąba powietrzna, czyli zupełnie inne i całkowicie nieprzewidywalne zjawisko. Bardzo silne wiatry, przekraczające 60 m/s, czyli ponad 216 km/h są notowane na szczytach Karkonoszy. Jednak, powtórzmy, tam panują specyficzne warunki. Problemem nie są zaś specyficzne górskie warunki czy wyjątkowo rzadkie trąby powietrzne. Problemem są zmieniające się warunki, które powodują, że musimy w Polsce przygotować się zarówno na wzrost prędkości wiatru, coraz częstszego pojawiania się silnych i bardzo silnych wiatrów oraz wzrost maksymalnej prędkości wiatru. Za silne wiatry, których ostatnio doświadczaliśmy, odpowiadają niże tworzące się nad Atlantykiem na południe od Islandii. Nie napotykają na swojej drodze żadnych przeszkód, więc przemieszczają się nad Europę. Nad kontynentem, w zetknięciu z chłodniejszym powietrzem, wywołują wichury. W przeszłości wiatry te zdążyły osłabnąć przed dotarciem do Polski. To się jednak zmieniło. I przez to niże, jeden po drugim, docierają nad nasz kraj. Niże te stają się też coraz większe i głębsze. Przez to pojawia się duża różnica ciśnień pomiędzy północą a południem Polski. A to napędza wiatr. Ta widoczna gołym okiem i odczuwalna zmiana to skutek ocieplającego się klimatu. Emitując olbrzymie ilości gazów cieplarnianych do atmosfery przykryliśmy Ziemię dodatkową warstwą izolującą. Ona to powoduje, że mniej energii dostarczanej przez Słońce jest wypromieniowywane w przestrzeń kosmiczną. Ta zatrzymana energia gromadzi się w oceanach czy atmosferze i musi znaleźć ujście, rozproszyć się. A rozprasza się m.in. poprzez gwałtowniejsze burze i wiatry. Jakby tego było mało, sytuację mogą pogarszać tworzące się cumulonimbusy. To chmury burzowe, mogące nieść ze sobą bardzo niebezpieczne i gwałtowne zjawiska, jak tornada. Jednak, aby do tak niebezpiecznych zjawisk doszło, cumulonimbus musi bardzo rozbudować się w pionie, a do tego potrzebuje ciepła. Dlatego cumulonimbusy w Polsce wywołują gwałtowne zjawiska pogodowe dopiero wiosną, a w pełni pokazują swoją moc latem. Jednak klimat się ociepla, a wraz z nim możemy spodziewać się, że i zimowe cumulonimbusy będą coraz groźniejsze. Pojedyncze zjawiska pogodowe, nawet te najbardziej gwałtowne, nie dają odpowiedzi na pytanie, co się dzieje. Jednak tutaj widzimy wyraźny zmieniający się trend, znamy przyczyny tej zmiany i wiemy, że w kolejnych dziesięcioleciach będziemy doświadczali coraz bardziej gwałtownych zjawisk pogodowych. Będzie rosła prędkość wiatru i coraz częściej będziemy mierzyli się z silnymi, gwałtownymi porywami. Polska jeszcze niedawno była krajem zacisznym. Teraz musimy przystosować nasze budownictwo do nowych warunków atmosferycznych. Zacząć można od dachów, bo to one są najczęściej tym elementem budynku, który pierwszy poddaje się naporowi wiatru. A zerwany dach może uszkodzić kolejne budynki, infrastrukturę i zagrozić ludziom. Nawet gdyby ludzkość w ciągu najbliższych dekad zredukowała emisję gazów cieplarnianych niemal do zera, to klimat będzie potrzebował kolejnych dziesięcioleci, by powrócić do równowagi. Musimy się więc na to przygotować. « powrót do artykułu
  4. Stonka ziemniaczana wyewoluowała odporność na ponad 50 różnych rodzajów insektycydów, stając się tym samym „superszkodnikiem” odpornym w dużej mierze na działania ludzi mające na celu uchronienie przed nią upraw. Jak wykazały nowe badania, owad osiągnął ten sukces korzystając ze zróżnicowania swojego genomu, dzięki czemu różne populacje z terenu USA szybko zyskały odporność na niemal wszystkie chemikalia, jakimi ludzie próbują je zwalczać. Stonka ziemniaczana to jeden z tych owadów, które najwcześniej zaatakowaliśmy środkami chemicznymi. I odniosła wielki sukces w zyskiwaniu odporności na nasze ataki. Mamy nadzieję, że badając stonkę, nauczymy się kontrolować inne owady zagrażające uprawom. chcemy się dowiedzieć, jakie mechanizmy wykorzystuje stonka, by odeprzeć nasze ataki, mówi profesor Sean Schoville z University of Wisconsin-Madison, który stoi na czele zespołu badawczego. Zespół Schoville'a w 2018 roku jako pierwszy zsekwencjonował pełny genom stonki. Od tamtej pory naukowcy analizują go, by zrozumieć, w jaki sposób owad jest w stanie tak szybko uodparniać się na działanie kolejnych trucizn. Naukowcy analizują genomy kilkudziesięciu owadów pochodzących z różnych regionów USA. Te regionalne populacje różnią się co do odporności na różne pestycydy. Porównanie i analiza ich genomów mogą odsłonić nam historię ewolucji stonki i zyskiwania przez nią odporności na kolejne opracowywane przez człowieka trucizny. Naukowcy zauważyli już, że taka szybka ewolucji regionalnych populacji jest możliwa, gdyż poprzedzające je populacje już posiadają zasoby genetyczne potrzebne do pokonania insektycydów. Geny, które podlegają u nich ewolucji są dobrze znane z tego, że to właśnie one chronią przed insektycydami. Jednak najbardziej interesujący jest tutaj fakt, że u różnych populacji dochodzi do zmian w różnych częściach genów lub w różnych genach w tym samym szlaku, mówi Schoville. Błyskawiczne nabywanie odporności przez stonkę oznacza, że w już wcześniej owad musi posiadać geny umożliwiające ten proces. To oczywiście zła informacja dla rolników i naukowców. Zdaniem Schoville'a, jest mało prawdopodobne, byśmy opracowali środek działający przeciwko stonce przez dłuższy czas. « powrót do artykułu
  5. Uczeni z Narodowego Instytutu Badań Astronomicznych w Tajlandii, Université de Lyon i Sorbonne Université poinformowali o odkryciu trzeciego księżyca planetoidy Elektra. Tym samym Elektra jest pierwszą znaną planetoidą poczwórną. Elektra została odkryta w 1873 roku przez Christiana Petersa. To asteroida typu G, znajdująca się w zewnętrznych obszarach głównego pasa asteroid. Jej średnica wynosi około 260 kilometrów i astronomowie uważają, że jejskład jest podobny do składu planety karłowatej Ceres. W 2003 roku zauważono, że Elektra ma księżyc, a 11 lat później stała się jedną tych rzadkich asteroid, o których wiemy, iż posiadają 2 księżyce. Teraz Elektra okazała się jedyną w swoim rodzaju planetoidą o 3 księżycach. Międzynarodowy zespół naukowców znalazł trzeci księżyc Elektry analizując dane archiwalne pochodzące z Very Large Telescope w Chile. Uczeni skupili się na badaniu planetoidy i jej księżyców, a dane przeanalizowali korzystając z oprogramowania do usuwania szumu z danych. Później przepuścili je przez algorytm, który usuwał światło z halo otaczającego Elektrę. Wtedy zauważyli trzeci księżyc planetoidy. Pierwszy z poznanych księżyców Elektry – S/2003 (130) 1 – ma 6 kilometrów średnicy i krąży wokół planetoidy w średniej odległości 1300 kilometrów. Drugi księżyc – S/2014 (130) 1 – to obiekt o średnicy 2 kilometrów, znajdujący się na znacznie bliższej orbicie eliptycznej. Odkryty właśnie trzeci księżyc 1,6 kilometra średnicy i zyskał nazwę S/2014 (130) 2. Krąży on wokół Elektry po okrągłej orbicie i jest jej najbliższym księżycem. Jego jasność jest zaś 15 000 razy mniejsza, niż jasność planetoidy, co pokazuje, jak trudny był do zauważenia. Ze szczegółami odkrycia możemy zapoznać się na łamach Astronomy & Astrophysics. « powrót do artykułu
  6. Troje studentów architektury Politechniki Wrocławskiej (PWr) przygotowało koncepcję rekonstrukcji jednej z najbardziej zagadkowych budowli na Dolnym Śląsku - średniowiecznego zamku widma w Bardzie. W ramach zajęć rekonstrukcją warowni zajęli się Barbara Całko, Magdalena Ambroszko i Michał Grzywaczewski. Studenci pracowali pod kierunkiem dr. Rolanda Mruczka. Do czasów współczesnych z zamku w Bardzie zachowały się jedynie fragmenty partii fundamentowych, niewielkie pozostałości murów obronnych i odkopana półkolista klatka schodowa prowadząca do podpiwniczenia. Jak wyjaśnia Całko, bazując tylko na tym, trudno byłoby odtworzyć, jak warownia wyglądała. Stworzenie koncepcji jej bryły wymagało więc gruntownego i krytycznego przejrzenia materiałów źródłowych, których nie było zbyt wiele, a przede wszystkim szukania poszlak, wskazówek i podobieństw wśród innych obiektów o takim samym przeznaczeniu i chronologii. Studenci prowadzili swego rodzaju śledztwo, a w jego trakcie konsultowali się z naukowcami z uczelni. Oprócz tego Całko, Ambroszko i Grzywaczewski udali się osobiście do Barda, by przeprowadzić inwentaryzację i wykonać fotografie. Jedna z najbardziej zagadkowych budowli na Dolnym Śląsku Opisywany zamek powstał na początku XIV w. Wydaje się, że wykorzystywano go do ochrony strefy nadgranicznej. Mógł też pełnić funkcję książęcej komory celnej. Prawdopodobnie warownia ucierpiała podczas wojen husyckich. Pod koniec XVI w. ostatecznego zniszczenia dokonało trzęsienie ziemi. W pewnym momencie budowla stała się źródłem materiałów budowlanych dla innych obiektów w okolicy. Z biegiem lat zniknęła bez śladu... Aż do 1982 r. nie wiedziano na pewno, gdzie dokładnie [zamek] się znajdował. Sprawy nie ułatwiał fakt, że dopiero w 1934 r. dr Clausnitzer odkrył wymieniane w 1096 i 1155 r. dwa grody kasztelańskie w Bardzie, dość szczegółowo rozpoznane archeologicznie w latach 80. XX w. Istnienie trzeciego obiektu obronnego uznano za mało prawdopodobne, zwłaszcza że zamek nie był wymieniany przez źródła historyczne. Tymczasem już w końcu XIX w. badacz Oscar Vug znalazł na Górze Bardzkiej zagłębienie, które uznano za studnię. Jej mit do dzisiaj jest powielany. Niewykluczone, że było to po prostu wnętrze zamkowej wieży [obronnej], której kolisty fundament o średnicy 10,1 m odkryto w całości dopiero w trakcie wykopalisk dzięki archeologom Czesławowi Francke i Jerzemu Lodowskiemu - opowiada dr Mruczek. Koncepcje rekonstrukcji zamku w Bardzie Autorem pierwszej koncepcji rekonstrukcji jest uczestniczący w wykopaliskach prof. Ernest Niemczyk z PWr; datuje się ona na lata 80. XX w. Później powstawały też inne wizje warowni. W Muzeum Miejskim Wrocławia znajduje się makieta zaprojektowana przez muzealnego archeologa dr. Pawła Maderę i wykonana przez inną pracownicę Muzeum Annę Gąsior. Konsultantem projektu był dr Artur Boguszewicz z Uniwersytetu Wrocławskiego. Model bryłowy naszych studentów spotkał się z dużym zainteresowaniem i bardzo dobrym przyjęciem w środowisku archeologów i architektów, bo niejako „przywrócił zamek do życia”. Sprawił, że obiekt zmaterializował się. Rekonstrukcja studentów jest bardzo fotograficzna, nie trzeba sobie zbyt wiele „dowyobrażać”. Studenci po raz pierwszy podjęli też próbę odtworzenia sąsiedniego podzamcza - podkreśla dr Mruczek. Studencki model bryłowy Ponieważ materiałów źródłowych było mało, a z zamku również niewiele pozostało, studenci musieli się przyjrzeć podobnym budowlom z tego samego okresu: zamkom w Będzinie, Cisach, Frymburku, Wleniu i Bolesławcu nad Prosną. Wg nich, zamek typu sasko-heskiego składał się z wieży mieszkalnej o wysokości ~15 m, bergfriedu (czyli wieży ostatecznej obrony) o wysokości ok. 22 m, pięciu pomieszczeń towarzyszących i muru obwodowego z furtą. Całko, Ambroszko i Grzywaczewski przyjęli 5 najbardziej prawdopodobnych rozwiązań układu przestrzennego zamku. Rozważono 2 wersje bergfriedu (wieży typu stołp): 1) z hurdycją, czyli drewnianą galerią nadwieszoną u szczytu, lub 2) blankami, in. krenelażem. Studenci założyli, że jedynym wejściem do zamku właściwego była furta od strony południowo-wschodniej; można ją było pokonać wyłącznie pieszo. Wg nich, mury obronne miały ok. 10 m wysokości i były wyposażone w przedpiersie z krenelażem. Uznaliśmy również, że mur obwodowy zamku musiał mieć przyporę, ponieważ postawiono go na skale i to w dodatku na stromym zboczu. W naszej koncepcji umieściliśmy ją tam, gdzie nachylenie terenu było największe – tłumaczy Całko. Jak napisano w komunikacie prasowym PWr, na zajęciach z metodologii badań naukowych inni studenci przygotowywali modele w formie wizualizacji dla zamków: w Bolkowie, we Wleniu, Chojnowie, na Ślęży, w Prochowicach, Grodźcu, zamków Chojnik, Cisy, Rogowiec, Radosno, Bolczów w Janowicach Wielkich, dworu obronnego w Sędziszowej koło Świerzawy oraz zamku lewobrzeżnego we Wrocławiu, kaplicy zamkowej w Legnicy i legnickiego zamku jako całości. Ćwierćwiecze archeologii architektury w praktyce Takie rekonstrukcje są tworzone już od ćwierćwiecza. Z inicjatywą praktycznych wyzwań dla młodych architektów-historyków i konserwatorów z zacięciem badawczym [...] wyszli profesorowie Jerzy Rozpędowski i Stanisław Medeksza, którzy zaczęli przygotowywać studentów i doktorantów do pracy badawczej w misjach archeologicznych w basenie Morza Śródziemnego. Początkowo w ramach zajęć studenci przygotowywali makiety kartonowe, w ostatnich latach, oprócz rekonstrukcji wirtualnych, coraz popularniejsze stają się zaś modele uzyskane za pomocą drukarek 3D. Warto zapoznać się z niektórymi pracami z lat ubiegłych, np. z rekonstrukcją zburzonego w 1956 r. budynku Starej Rzeźni Miejskiej (przy ul. Łaziennej we Wrocławiu), koncepcją przemian bryły Katedry św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu (od XII do XIV w.) czy rekonstrukcją średniowiecznej Bramy Ziębickiej w Strzelinie. « powrót do artykułu
  7. Marta, Zosia i Ola to trzy licealistki z Warszawy, które rozpoczęły realizację niezwykle interesującego projektu „Nasze Awar”. Uczennice XV LO w Warszawie pokazują, jak wiele wspólnego mają kultura polska i żydowska. Nasze Awar – nasza historia, nasza przeszłość. Połączenie dwóch słów w językach polskim i hebrajskim symbolizuje powiązanie kultury polskiej i żydowskiej. Ukazuje także, że nasza historia i przeszłość nie byłyby pełne, gdyby nie społeczność żydowska i jej piękno, mówi Ola Korzeniewska. Pomysł na podjęcie tej właśnie tematyki wziął się z obaw, że wspólna historia polsko-żydowska szybko odchodzi w zapomnienie oraz z chęci pokazania bliskich relacji kulturowych pomiędzy naszymi narodami. Zazwyczaj o Żydach słyszymy tylko na lekcjach historii lub czytamy o nich w lekturach szkolnych. Te materiały nie opisują w pełni kultury żydowskiej czy historii narodu. Ten projekt ma na celu uświadomienie najmłodszym i naszym licealnym rówieśnikom, kim są Żydzi, w co wierzą, jaka jest ich historia, jakie są ich obyczaje i tradycje – czym jest koszerność, czym jest ortodoksyjność, dlaczego mężczyźni noszą jarmułki, a kobiety zakrywają włosy, czym jest mykwa itp., dodaje Zosia Stelmach. Twórczynie projektu chcą skupiać się wokół żywej społeczności, dlatego też spotkały się z Esterą, ortodoksyjną żydówką, która opowiedziała im jak wygląda życie kobiety w ortodoksyjnej społeczności we we współczesnej Polsce. Miały też okazję rozmawiać z Naczelnym Rabinem Polski, Michaelem Schudrichem. Dziewczyny nawiązały też współpracę z wydawnictwem Austeria, Gminą Wyznaniową Żydowską w Warszawie, Żydowskim Instytutem Historycznym i Muzeum Fabryki Oskara Schindlera. Cieszymy się, że możemy przy pomocy mentorów i mentorek prowadzić projekt, który edukuje najmłodszych w tak ważnym, a jednak pomijanym temacie, komentuje Marta Burzyńska. Bardzo interesująco wygląda facebook'owy profil Nasze Awar, na którym licealistki prowadzą cykl edukacyjny „Sławni polscy Żydzi i Żydówki”. Dotychczas przedstawiły tam sylwetki m.in. Juliana Tuwima, Maksymiliana Faktorowicza czy Heleny Rubinstein. Znajdziemy tam też niezwykle interesujące informacje o żydowskich świętach szawuot, pesach, sukot czy purim. Autorki projektu rozpoczynają też prowadzenie warsztatów. Pierwsze odbyły się już w Szkole Podstawowej nr 267 oraz przedszkolu „Ludeczkowo” w Warszawie. Projekt „Nasz Awar” został objęty patronatem m.in. przez Muzeum Polin, ŻIH, Uniwersytet Jagielloński. « powrót do artykułu
  8. Reintrodukcja bobrów, niedźwiedzi czy żubrów znacząco poprawiłaby stan światowych ekosystemów. Zamówiony przez ONZ raport wykazał, że przywrócenie dużych ssaków może pomóc w walce z ociepleniem klimatu, poprawi stan zdrowia ekosystemów i przywróci bioróżnorodność. By osiągnąć ten cel w skali świata wystarczy reintrodukcja zaledwie 20 gatunków, których historyczne zasięgi zostały dramatycznie zredukowane przez człowieka. Jeśli pozwolimy powrócić tym zwierzętom, to dzięki ich obecności pojawią się warunki, które z czasem spowodują, że gatunki te pojawią się na 1/4 powierzchni planety, a to z kolei rozszerzy zasięgi innych gatunków i odbuduje ekosystemy, dzięki czemu zwiększy się ich zdolność do wychwytywania i uwięzienia węgla atmosferycznego. Przywracanie gatunków nie jest jednak proste. Pojawia się bowiem zarówno pytanie, który z historycznych zasięgów gatunku należy uznać za pożądany. Niektórzy obawiają się też reintrodukcji dużych drapieżników, jak np. wilki, twierdząc, że niesie to ze sobą zagrożenie dla ludzi i zwierząt hodowlanych. Badania pokazują jednak, że duże drapieżniki, wpływając na roślinożerców, doprowadzają do zwiększenia zarówno pokrywy roślinnej, jak i innych gatunków. Z kolei przywracanie historycznych zasięgów roślinożerców powoduje, że roznoszą oni nasiona, pomagają w obiegu składników odżywczych oraz zmniejszają zagrożenie pożarowe poprzez wyjadanie roślinności. Autorzy najnowszych badań postanowili sprawdzić, gdzie przywrócenie dużych ssaków przyniosłoby największe korzyści i w jaki sposób można to osiągnąć. Okazało się, że wystarczy reintrodukcja 20 gatunków – 13 roślinożerców i 7 drapieżników – by na całej planecie odrodziła się bioróżnorodność. Te 20 gatunków to niewiele jak na 298 gatunków dużych ssaków żyjących na Ziemi. Badania wykazały, że obecnie jedynie w 6% obszarów zasięg dużych ssaków jest taki, jak przed 500 laty. Okazuje się również, że tylko w odniesieniu do 16% planety można stwierdzić, że znajdują się tam gatunki ssaków, na których zasięg nie mieliśmy większego wpływu. Naukowcy przyjrzeli się następnie poszczególnym regionom, by określić, ile pracy trzeba włożyć, by przywrócić w nich bioróżnorodnośc. Okazało się, że w większości Azji północnej, północnej Kanady oraz w częściach Ameryki Południowej i Afryki wystarczyłoby wprowadzić jedynie po kilka gatunków dużych ssaków, by przywrócić bioróżnorodność z przeszłości. I tak Europie przywrócenie bobra, wilka, rysia, renifera i żubra pozwoliłoby na powrót bioróżnorodności w 35 regionach, w których gatunki te zostały wytępione. Podobnie jest w Afryce, gdzie reintrodukcja hipopotama, lwa, sasebiego właściwego, likaona i geparda doprowadziłaby do dwukrotnego zwiększenia obszarów o zdrowej populacji ssaków w 50 ekoregionach. W Azji, po reintrodukcji tarpana dzikiego oraz wilka w Himalajach doszłoby do zwiększenia zasięgów zdrowych populacji o 89% w 10 ekoregionach. Z kolei w Ameryce Północnej do znacznego poprawienia stanu ekosystemów wystarczyłaby reintrodukcja niedźwiedzia brunatnego, bizona, rosomaka oraz niedźwiedzia czarnego. Reintrodukcja gatunków miałaby olbrzymie znaczenie nie tylko dla ekosystemu, ale i dla uratowania ich samych. Na przykład jednym ze zidentyfikowanych 20 kluczowych gatunków jest gazelka płocha, występująca na Saharze. Obecnie to gatunek krytycznie zagrożony, na świecie pozostało zaledwie około 200–300 osobników. Największym zagrożeniem dla niej są zaś działania człowieka – polowania i utrata habitatów. Przywrócenie wielu ze wspomnianych gatunków nie będzie jednak proste. Trzeba by np. zabronić polowań na nie i zapobiegać dalszej utracie habitatu. Ponadto wiele z ekoregionów poprzedzielanych jest granicami państwowymi, więc przywracanie gatunków i bioróżnorodności wymagałoby współpracy międzynarodowej. « powrót do artykułu
  9. Wiele z informacji przechowywanych elektronicznie na Uniwersytecie to poufne informacje finansowe, osobiste, medyczne i inne informacje prywatne. Nieuprawnione rozpowszechnianie lub dostęp do danych i sieci uniwersyteckiej jest nieetyczne i, być może, nielegalne. Osobista odpowiedzialność może być ponoszona niezależnie od tego, czy dane zostały naruszone umyślnie czy nieumyślnie. Krok 1: Używaj silnego, unikalnego hasła i nigdy go nie udostępniaj Kluczem do uzyskania dostępu do sieci jest Twoje hasło. Aby zmniejszyć prawdopodobieństwo, że komputer lub inna osoba odgadnie Twoje hasło, powinieneś wybrać silne hasło. Silne hasło to kombinacja liter, cyfr i symboli, która nie jest słowem lub popularnym zwrotem. Hasło nie powinno być słowem ze słownika ani słowem, które może odgadnąć osoba mająca niewielką wiedzę o Tobie (np. imię Twojego dziecka lub Twój numer telefonu). Ponadto, hasło używane do dostępu do zasobów Uniwersytetu powinno być unikalne w stosunku do tych używanych do dostępu do zasobów poza Uniwersytetem, a co najważniejsze, nie należy nigdy nikomu udostępniać swojego hasła ani nigdzie go zapisywać. Pracownicy wsparcia technicznego uniwersytetu, w tym pracownicy USM HelpDesk, nigdy nie poproszą Cię o podanie hasła. Jedną z najczęstszych sztuczek kradzieży hasła stosowanych przez hakerów i złodziei informacji jest dzwonienie na telefon i podszywanie się pod pracownika działu pomocy technicznej firmy lub administratora sieci. Nie daj się na to nabrać. Jeśli otrzymasz telefon lub e-mail z prośbą o podanie hasła, powinieneś odmówić jego podania i natychmiast zgłosić ten incydent do HelpDesk (780-4029 lub usm-helpdesk@maine.edu). Krok 2: Nie pozwól, aby inna osoba korzystała z Twojego konta użytkownika Twoje konto użytkownika reprezentuje wszystkie zasoby obliczeniowe, do których masz osobiste uprawnienia. Pozwalając komuś innemu korzystać z Twojego konta użytkownika, pozwalasz mu na dostęp do zasobów, do których może nie mieć uprawnień. Wszystko, co ta osoba może zrobić, będzie, ostatecznie, na Twoją odpowiedzialność. Krok 3: Używaj dysków sieciowych dla wrażliwych lub ważnych plików Wszystkie pliki, które zawierają poufne informacje, lub które są krytyczne dla pracy Uniwersytetu, powinny być przechowywane na dysku sieciowym - ale tylko tak długo, jak są potrzebne. Są to zazwyczaj dyski o wyższych literach alfabetu powyżej "F:". Dlaczego warto korzystać z dysków sieciowych?   Bezpieczeństwo: Każdy, kto ma fizyczny dostęp do komputera, może, w ten czy inny sposób, uzyskać dostęp do plików przechowywanych na dyskach lokalnych komputera - od A: do E:. Ochrona danych:Jeśli komputer "zawiesi się", wszystkie dane na dyskach lokalnych mogą zostać utracone. Pliki przechowywane na dyskach sieciowych są backupowane co noc. W przypadku utraty danych z powodu jakiejś katastrofy, istnieje znacznie większa szansa, że dane mogą być przywrócone do względnie aktualnego stanu. Krok 4: Nie używaj publicznych adresów IP Korzystanie z różnych i prywatnych adresów IP może przynieść wiele korzyści w zakresie bezpieczeństwa. Główne ryzyko związane z korzystaniem z publicznego adresu IP jest takie samo, jak jego zaleta: pozwala on każdemu, gdziekolwiek, na połączenie się z Twoim urządzeniem bezpośrednio z Internetu - a to obejmuje cyberprzestępców. Jak to się mówi, kiedy Ty łączysz się z Internetem, Internet łączy się z Tobą, w tym przypadku - bezpośrednio. Wykorzystując różne luki w zabezpieczeniach, cyberprzestępcy mogą dostać się do Twoich plików i wykraść poufne informacje, które następnie mogą sprzedać lub wykorzystać do szantażu. Istnieje kilka usług VPN, które umożliwiają korzystanie z prywatnych adresów IP. Surfshark jest traktowany jako zalecany przez wielu ekspertów. Zapoznaj się z recenzją Surfshark VPN. Krok 5: Wyłącz komputer, gdy wychodzisz na dzień Każdego wieczoru po wyjściu z biura należy wyłączyć komputer. Wyłączony komputer nie może być zainfekowany ani narażony na ataki z innych komputerów. Krok 6: Używaj szyfrowania do przeglądania i wymiany wrażliwych danych Do przeglądania stron internetowych zawierających poufne dane należy zawsze używać szyfrowania. Można stwierdzić, czy strona internetowa korzysta z szyfrowania, jeśli jej adres zaczyna się od "https". Jeśli stworzyłeś stronę internetową, która gromadzi poufne dane, powinieneś upewnić się, że strona zmusza użytkowników do używania szyfrowania podczas przesyłania danych oraz że dane, po ich przesłaniu, są przechowywane w bezpieczny sposób. Pamiętaj, że poczta elektroniczna nie jest szyfrowana i dlatego nie powinna być używana do wymiany poufnych danych. Jeśli musisz przesłać poufne dane za pośrednictwem poczty elektronicznej, informacje te powinny być wysłane w załączniku w postaci pliku zip zabezpieczonego hasłem. Hasło należy przekazać odbiorcy osobiście lub telefonicznie, a nie za pośrednictwem poczty elektronicznej. Dodatkowe ostrzeżenie znajduje się w punkcie 8. Na koniec należy pamiętać, że połączenia bezprzewodowe nie są bezpieczne. Wszelkie dane, do których uzyskujesz dostęp, mogą zostać przechwycone przez kogoś korzystającego z podobnej technologii. W przypadku dostępu do danych i informacji poufnych należy korzystać wyłącznie z połączenia przewodowego. Krok 7: Nie instaluj niezatwierdzonego oprogramowania Tylko programy znajdujące się w menu Start > USM Apps > Install zostały zatwierdzone do instalacji na komputerach uniwersyteckich. Jeśli uważasz, że potrzebujesz zainstalować oprogramowanie, którego tam nie ma, musisz najpierw uzyskać zgodę pracowników DoIT. Nie należy instalować darmowego oprogramowania znalezionego w Internecie. Programy te często stanowią duże zagrożenie dla bezpieczeństwa. Aby tego uniknąć, podczas surfowania po Internecie należy być bardzo ostrożnym wobec stron, które oferują cokolwiek za darmo po prostu "klikając tutaj". Jeśli podczas surfowania po Internecie wyświetlane są nieoczekiwane komunikaty pop-up, użyj znaku "X" w prawym górnym rogu komunikatu, aby go zamknąć.  Krok 8: Zastanów się, zanim otworzysz załączniki do wiadomości e-mail Bądź podejrzliwy w stosunku do e-maili z załącznikami, których nie spodziewałeś się otrzymać, nawet jeśli wydają się pochodzić od kogoś, kogo znasz. Jeżeli wygląda na to, że pochodzi od kogoś znajomego, przed jego otwarciem skontaktuj się z tą osobą i potwierdź, że zamierzała wysłać Ci załącznik. Dodatkowe ostrzeżenie znajdziesz w Kroku 6. Krok 9: Zaplanuj skanowanie antywirusowe komputera Większość z nas ma cotygodniowe spotkania z pracownikami. W tym czasie Twój komputer zazwyczaj siedzi bezczynnie w biurze. Jest to doskonały czas, aby zaplanować skanowanie antywirusowe komputera do uruchomienia. Skanowanie to może być przeprowadzone, gdy komputer jest zablokowany. Jeśli wykryte zostaną jakiekolwiek wirusy, prosimy o zgłoszenie ich do HelpDesk. Krok 10: Ostrożnie z Internet Explorerem Uważamy, że najlepiej jest używać Internet Explorera tylko do tych stron, które tego wymagają (np. PeopleSoft) i używać innej przeglądarki do wszystkich innych działań internetowych. Przeglądarka Internet Explorer dostarczana z systemem Microsoft Windows wydaje się mieć nową lukę w zabezpieczeniach niemal co miesiąc. Chociaż stosujemy poprawki dla tych błędów tak szybko, jak to możliwe, DoIT zaleca korzystanie z przeglądarki Mozilla Firefox, dostępnej poprzez Start > USM Apps > Install > Firefox Web Browser. « powrót do artykułu
  10. Stosowanie ochry i ponadprzeciętny wzrost zmarłych wskazują, że pochowani byli przybyszami, mówi doktor Piotr Włodarczak, profesor Instytutu Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk. Uczony wraz z zespołem bada kurhany, jakie na terenie dzisiejszej Serbii budowali przybysze ze stepów współczesnej Ukrainy i Rosji. To właśnie oni przynieśli na zachód Europy zwyczaj stosowania ochry przy pochówkach i chowania pojedynczych osób w dużych kopcach. Homo sapiens pojawił się w Europie około 45 tysięcy lat temu. W miarę, jak pokrywające kontynent lodowce ustępowały, nasz gatunek rozprzestrzeniał się po całym kontynencie, zajmując kolejne tereny i krzyżując się z neandertalczykami, którzy z czasem wyginęli. Dziesiątki tysięcy lat później na Europę rusza kolejna fala migracji, tym razem rolników z Anatolii i Lewantu. Dochodzi do rewolucji neolitycznej, stopniowego przechodzenia ludzi od łowiectwa i zbieractwa do rolnictwa, hodowli i osiadłego trybu życia. Stopniowo rozprzestrzeniający się rolnicy mieli kontakt z ówczesnymi mieszkańcami Europy, ale był to prawdopodobnie kontakt pełen rezerwy, rzadko dochodziło do mieszania się populacji i wymiany genetycznej. W wyniku migracji i kontaktów międzykulturowych na Starym Kontynencie rozprzestrzenia się rolnictwo, powstają duże osiedla. Nagle, około 5400 lat temu osiedla te znikają, a kilkaset lat później widoczny jest wyraźny wzrost osadnictwa. To zagadka, która od dziesięcioleci intryguje naukowców. Nad jej rozwiązaniem pracuje m.in. doktor Włodarczak. W regionie Šajkaška w Serbii uczony bada dwa duże kurhany o średnicy 40 metrów i wysokości około 4 metrów. Budowa obu przebiegała w dwóch fazach. Najpierw, mniej więcej 3000 lat p.n.e. wzniesiono niewielkie kopce z jednym pochówkiem, a 100-200 lat później dodano drugi pochówek, a kopce znacząco powiększono. Odkryte przez nas groby nie były spektakularnie wyposażone, ale uwagę zwróciła czerwona barwa części kości. Było to spowodowane stosowaniem ochry do obsypywania, ewentualnie barwienia ciał zmarłych, powiedział PAP doktor Włodarczak. W czasie, gdy kurhany powstawały, w Europie południowo-wschodniej pojawiają się takie właśnie imponujące struktury grzebalne, w których chowano pojedynczych mężczyzn, natomiast dalej na północ i wschód, w tym i na terenie Polski, pojawia się kultura ceramiki sznurowej. Kurhany z pojedynczymi pochówkami mężczyzn były nowością na zachodzie Europy, ale nie na wschodzie. Tam, na stepach Rosji i Ukrainy kwitła kultura przedstawicieli grobów jamowych. Jeździli konno, używali wozów i brązu. Około 4800 lat temu ludzie ci ruszyli na Europę. I pozostawili po sobie ślady w postaci imponujących kurhanów, z których ten, odkryty przez Włodarczaka pod Žabaljem jest najbardziej na zachód wysuniętym pochówkiem przedstawicieli kultury grobów jamowych. Natomiast, jak dowodzą badania genetyczne, ludzie którzy osiedlili się na północy i zachodzie od współczesnej Serbii – przedstawiciele kultury ceramiki sznurowej – byli w znacznym stopniu potomkami przedstawicieli kultury grobów jamowych. Migracja ze stepów na wschodzie przyniosła zmianę kulturową, technologiczną i polityczną. Doktor Włodarczak mówi, że zaczęły się wówczas wyłaniać protopaństwowe ośrodki władzy i powstawać elity społeczne, o czym świadczą m.in. wielkie kurhany, gdzie chowano wybitnych członków społeczności. Badania kultury grobów jamowych i jej wpływu na kształtowanie się Europy wciąż trwają. A naukowcy mają do rozwiązania kolejną zagadkę. Nie jest bowiem do końca jasne, jak to się stało, że pasterskie zdecentralizowane grupy ze wschodu doprowadziły do szybkiego upadku osiadłego społeczeństwa neolitycznego. « powrót do artykułu
  11. Ile metod na kaca zdążyłeś już przetestować? Jesteśmy pewni, że próbowałeś już zwalczać nieprzyjemne dolegliwości pożywnym śniadaniem, kawą lub wodą z cytryną. Być może podejmowałeś próby ratunku z dużymi dawkami witaminy C lub dedykowanymi suplementami diety. Nie wierzysz już w możliwość wyleczenia kaca? Nic dziwnego! Jedyną skuteczną metodą pozbycia się objawów kaca jest odtrucie alkoholowe. W poniższym tekście przedstawiamy najważniejsze informacje na temat tej metody, a także podpowiadamy, gdzie warto skorzystać z odtrucia alkoholowego z dojazdem do domu. Odtrucie alkoholowe – metoda, która znalazła oparcie w nauce Odtrucie alkoholowe, choć zdobyło popularność zaledwie kilka lat temu, nie jest metodą innowacyjną. Wykorzystuje ono bowiem właściwości kroplówek dożylnych, które używane są w niemal każdej dziedzinie medycyny od wielu dekad. Sprawia to, że odtrucie alkoholowe jest jedną z najlepiej przebadanych metod, co gwarantuje jej wysoką skuteczność i bezpieczeństwo. Na czym właściwie polega odtrucie alkoholowe? Jego podstawą są odpowiednio dobrane kroplówki, które dostarczają do organizmu dużą dawkę witamin, minerałów i antyoksydantów. Wyselekcjonowane składniki odżywcze są podawane bezpośrednio do krwiobiegu, dzięki czemu ich działanie jest szybkie i wyraźnie odczuwalne. Co więcej, kroplówki witaminowe pozwalają wyeliminować niemal wszystkie przyczyny powstania kaca, takie jak zaburzenie gospodarki wodno-elektrolitowej, hipoglikemia czy stres oksydacyjny. Nic zatem dziwnego, że pierwsze efekty działania tej metody są odczuwalne jeszcze w trakcie trwania wlewu dożylnego! Odtrucie alkoholowe z dojazdem do domu – czego należy się spodziewać? Odtrucie alkoholowe z dojazdem do domu to idealna opcja dla wszystkich tych, którzy nie mają siły, energii lub czasu na stacjonarną wizytę w profesjonalnym gabinecie. Nie oznacza to jednak, że jakość tej usługi jest niższa! Podczas domowej wizyty specjalistę obowiązują te same higieny i bezpieczeństwa, a także ma on obowiązek pozostać z pacjentem przez cały przebieg zabiegu. Odtrucie alkoholowe w domu rozpoczyna się od przeprowadzenia dokładnego wywiadu lekarskiego. Jest to konieczne do oceny zdrowia pacjenta, dobrania odpowiednich preparatów, a także upewnienia się, że składniki odtrucia alkoholowego nie będą wchodziły w niebezpieczne interakcje z przyjmowanymi przez pacjenta lekarstwami. Następnym etapem jest założenie wkłucia dożylnego. Choć wiele osób odczuwa przed tym lęk, założenie wenflonu przez doświadczonego specjalistę jest całkowicie bezbolesne. Do wenflonu podłączona zostaje kroplówka, która powoli nasyca organizm pacjenta dobroczynnymi związkami odżywczymi. Cały zabieg nie jest czasochłonny i zwykle kończy się przed upływem godziny. Gdzie skorzystać z odtrucia alkoholowego z dojazdem do domu? Oczywiście, że u KacDoktora! Chcesz szybko i bezpiecznie wyleczyć kaca? W Warszawie możesz to zrobić u KacDoktora! Jest to firma z wieloletnim doświadczeniem, oferująca nie tylko odtrucie alkoholowe z dojazdem do domu pacjenta, ale także usługi wszywania esperalu czy suplementacji dożylnej. Korzystając z usług KacDoktora, zyskujesz pewność, że Twoje zdrowie jest w najlepszych rękach, ponieważ w szeregach tej firmy pracują jedynie wykwalifikowani lekarze i ratownicy medyczni. Kontakt z KacDoktorem jest zaskakująco prosty! Wystarczy wykonać telefon bądź wypełnić formularz internetowy, a specjalista od odtrucia dojedzie pod wskazany przez Ciebie adres już w 45 minut. Nie musisz przy tym martwić się niewłaściwą porą, ponieważ usługi tej firmy dostępne są całodobowo, w każdy dzień tygodnia. Co więcej, pracownicy dbają o pełną dyskrecję, dzięki czemu unikniesz zaciekawionych spojrzeń i zbędnych pytań. Nie masz czasu i energii na walkę z kacem? Skorzystaj z odtrucia alkoholowego z dojazdem do domu i popraw swoje samopoczucie już w godzinę! « powrót do artykułu
  12. Świat utracił zdecydowaną większość dokumentów z opowieściami heroicznymi i rycerskimi, wynika z najnowszych badań. Międzynarodowy zespół naukowy wykorzystał modele używane w ekologii do oszacowania poziomu strat oraz zachowania cennych artefaktów i opowieści z różnych krajów i kultur. Wyniki badań zostały opublikowana na łamach Science. Fikcja narracyjna była niezwykle ważnym składnikiem średniowiecznej kultury. Do dzisiaj na naszą wyobraźnię i kulturę wpływają opowieści o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, obecne w literaturze, kinie czy grach komputerowych, a oparte na sagach seriale o wikingach biją rekordy popularności. Przed rozpowszechnieniem się ruchomej czcionki większość tych opowieści było zapisywanych w manuskryptach, które w niektórych regionach – jak Islandia czy Irlandia – były rozpowszechnione również w epoce nowożytnej. Średniowieczne manuskrypty są dla nas obecnie świadkami tamtych czasów i nośnikami tamtych opowieści. Teksty mogły przetrwać w formie nietkniętych kodeksów, ale wiele z nich istnieje wyłącznie we fragmentach. Wiele pergaminowych ksiąg zostało zniszczonych w procesie ich recyklingu. Materiał wykorzystywano, by zapisać na nim nowe teksty, dzielono na fragmenty, którymi wzmacniano okładki książek, pudełka czy... mitry biskupie. Powstaje pytanie, ile ze średniowiecznych ksiąg zachowało się do naszych czasów. Dotychczas próbowano na nie odpowiedzieć badając m.in. średniowieczne katalogi. Na podstawie tych badań stwierdzono, że – w przypadku Świętego Cesarstwa Rzymskiego – do czasów dzisiejszych dotrwało około 7% manuskryptów, ale w przypadku szczególnie ważnych i cennych kodeksów odsetek zachowanych dokumentów wynosi około 20%. Jednak takie szacunki obarczone są poważnym błędem. Zależą one bowiem od stanu zachowania samych katalogów. A zachowały się te, które były dobrze chronione, zatem znajdowały się w ważnych miejscach, jak klasztory czy dwory królewskie. Tutaj musimy brać jeszcze pod uwagę fakt, że w takich miejscach gromadzono dzieła, które były uważane za ważne czy cenne. Brak tam więc informacji o mało znaczących manuskryptach. Grupa naukowców z Danii, Belgii, Holandii, Islandii, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Irlandii i Tajwanu – w tym nasza rodaczka, doktor Katarzyna Anna Kapitan z Uniwersytetu w Oksfordzie – postanowiła na gruncie teorii informacji potraktować średniowieczne manuskrypty jak różne gatunki i zastosować do nich metody badawcze opracowane na potrzeby ocen populacji na podstawie obserwowanych przedstawicieli gatunku. Jeśli potraktujemy dostępne informacje o średniowiecznych manuskryptach jako dane o ich występowaniu, będziemy mogli zastosować do nich modele używane do oceny gatunków, które wyginęły, szacując w ten sposób liczbę utraconych manuskryptów, czytamy na łamach Science. Uczeni zebrali więc informacje o zachowanych opowieściach heroicznych i rycerskich z sześciu europejskich obszarów, trzech wyspiarskich (irlandzkiego, islandzkiego i angielskiego) oraz trzech kontynentalnych (holenderskiego, francuskiego i niemieckiego). Analiza wykazała, że średnio zachowało się 68,3% utworów i 9% dokumentów, w których je spisano. Strata aż 90% manuskryptów oznacza olbrzymią stratę dziedzictwa kulturowego i różnorodności opowieści rycerskich i heroicznych. Naukowcy ocenili, że w średniowieczu musiało istnieć około 1170 oryginalnych opowieści, z czego do naszych czasów przetrwało 799. A zidentyfikowanych 3648 dokumentów to niewielka próbka z istniejących wówczas około 40 614. Widoczne są też wyraźne różnice regionalne. O ile z opowieści angielskich przetrwało zaledwie 38,6%, to tradycja niemiecka zachowała 79% swoich opowieści. Holendrom i Francuzom udało się zachować znacznie mniej niż Niemcom. Rekordzistami są tutaj Islandczycy i Irlandczycy. Ci pierwsi zachowali 77,3% opowieści i 16,9% dokumentów, a w tradycji kultury irlandzkiej zachowało się 81% opowieści i 19,2% dokumentów. Tutaj dobrze widać przepaść dzielącą blisko położone geograficznie Irlandię i Anglię. Z angielskich dokumentów zachowało się bowiem zaledwie 4,9%. Co interesujące, wyniki analiz dla dokumentów i opowieści wykazują analogię z wynikami analiz dla gatunków roślin i zwierząt. Wyspy są bowiem znane z tego, że mimo posiadania niewielkiej jak na ich powierzchnię liczby gatunków, występuje tam większe bogactwo gatunków endemicznych niż na kontynentach. I więcej takich gatunków zostaje zachowanych. To spostrzeżenie może zaś skłaniać do stwierdzenia, że skoro wyspy lepiej zachowują swoje ekosystemy biologiczne, może być to też prawdą dla ekosystemów kulturowych. « powrót do artykułu
  13. Mapa na portalu Systemu Informacji Przestrzennej Miasta Poznania ma nową funkcjonalność. Pozwala ona zobaczyć zarysy zarówno zachowanych, jak i nieistniejących już fortyfikacji z czasów zaborów. Przydatne narzędzie dla administracji czy projektantów Jak podkreślono na profilu Pracowni JB72 na Facebooku, interaktywna warstwa powstała na zlecenie Biura Miejskiego Konserwatora Zabytków. Obejmuje ona wewnętrzny pierścień fortyfikacji poligonalnych i zewnętrzny pierścień forteczny. W jej ramach na współczesnej mapie Poznania zlokalizowano obiekty już nieistniejące, [takie] jak bastiony umocnień wewnętrznych, śluzy, bramy czy pierwotne zabudowania Fortu Winiary. Nie zabrakło także dobrze znanych 18 fortów zewnętrznego pierścienia oraz ponad 200 schronów międzypolowych - wytłumaczono na stronie Poznań.pl Przygotowana warstwa ma stanowić przydatne narzędzie dla administracji, projektantów, planistów, inwestorów (podczas prac związanych z zagospodarowaniem i zabudową terenu) czy wreszcie pasjonatów. Warto dodać, że niezależnie od formy własności wszystkie obiekty fortyfikacyjne udostępnione na mapie są objęte ochroną konserwatorską (podlegają ochronie prawnej na mocy wpisów do Rejestru Zabytków wchodzących w skład poznańskiej twierdzy poligonalnej i fortowej). Ścieżka dostępu Jak dotrzeć do opisywanej warstwy? Najpierw powinniśmy kliknąć w przycisk Mapy. Później trzeba wejść w Konfigurację domyślną i tam rozwinąć menu, odszukując Historię i zabytki. Kolejne kliknięcia to Zabytki>Rejestr Zabytków, a na końcu należy zaznaczyć Fortyfikacje. Jeśli zaznaczymy również opcję Ortofotomapa 2021 (bieżąca)" zobaczymy zarysy fortów na tle obecnych zabudowań. Twierdza Poznań Twierdza Poznań to jeden z największych kompleksów fortyfikacji w Europie. Jej budowę rozpoczęto w 3. dekadzie XIX wieku od wzniesienia twierdzy poligonalnej, rozciągającej się wzdłuż centrum miasta. W latach 70. XIX wieku rozpoczęła się zaś budowa twierdzy fortowej, złożonej z kilku pierścieni obronnych i kilkunastu fortów. Po wybudowaniu fortów twierdza poligonalna stała się zbędna z wojskowego punktu widzenia, a że hamowała rozwój miasta, zdecydowano się na jej wyburzenie. Na przełomie XIX i XX wieku twierdzę poligonalną wyburzono, a tereny po niej uporządkowano i zagospodarowano. Natomiast twierdza fortowa jest w większości zachowana do dzisiaj. « powrót do artykułu
  14. Symbol USA, bielik amerykański, jest zagrożony bardziej niż sądzono. Niemal połowa ptaków wykazuje objawy chronicznego narażenia na ołów. Bielik już raz znalazł się na krawędzi zagłady. Populacja zaczęła się odbudowywać po tym, jak w 1972 roku zakazano stosowania DDT. Teraz dowiadujemy się, że w organizmach 46% bielików występują toksyczne poziomy ołowiu. Ptaki zatruwają się amunicją używaną podczas polowań. Naukowcy z amerykańskich uniwersytetów oraz instytucji badawczych sprawdzili poziom ołowiu w organizmach 1210 bielików amerykańskich i orłów przednich, w tym u 620 żywych ptaków. Okazało się, że u 46% bielików i 47% orłów przednich badania kości wykazały chroniczne zatrucie ołowiem, a u 27-33% bielików i 7-35% orłów przednich wyniki badań wątroby, krwi i piór wykazały na ostre zatrucie ołowiem. Problem jest więc bardzo poważny i zagraża przede wszystkim populacji bielika amerykańskiego. Naukowcy szacują bowiem, że zatrucie ołowiem spowalnia tempo rozrostu populacji o 3,8%. W przypadku orła przedniego jest to 0,8%. To pierwsze badania, w których byliśmy w stanie ocenić poziom zatrucia ołowiem i jego skutki dla całej populacji jakiegokolwiek gatunku w skali całego kontynentu. Zaskoczyło nas, że aż 50% ptaków jest bez przerwy narażonych na kontakt z ołowiem, mówi współautor badań Todd Katzner z U.S. Geological Survey. Ołów jest neurotoksyną, która nawet w niewielkich stężeniach zaburza równowagę i wytrzymałość ptaków, upośledzając ich zdolność do lotu, polowania i reprodukcji. W wyższych dawkach wywołuje drgawki, problemy z oddychaniem i śmierć. Naukowców martwi też fakt osłabienia kondycji całej populacji, która w niedalekiej przyszłości będzie musiała stawić czoła takim zjawiskom jak zmiany klimatu czy rozprzestrzeniające się choroby zakaźne. Ptaki zatruwają się amunicją używaną przez myśliwych, pozostawioną w szczątkach zabitych zwierząt. Świadczy o tym chociażby fakt, że najwyższy poziom ołowiu w ich organizmach notuje się jesienią i zimą, kiedy to z jednej strony w wielu stanach są sezony łowieckie, a z drugiej, drapieżniki częściej pożywiają się padliną. Weterynarz i dyrektor Raptor Center na University of Minnesota, Victoria Hall, mówi, że u 85–90% ptaków, które trafiają do naszego szpitala ma ołów we krwi, a na prześwietleniach często widzimy fragmenty pocisków w ich żołądkach. Z kolei Laura Hale, prezes Badger Run Wildlife Rehab mówi, że nigdy nie zapomni pierwszego bielika z ostrym zatruciem ołowiem. Ptaka przyniósł człowiek, który znalazł go pod krzakiem. Młody bielik miał kłopoty z oddychaniem, nie mówiąc już o staniu czy locie. To coś okropnego, gdy patrzy się na bielika nie mogącego oddychać z powodu zatrucia ołowiem. Coś naprawdę strasznego, mówi drżącym głosem. Po 48 godzinach w klinice zwierzę dostało konwulsji i zmarło. Naukowcy chcieliby przekonać myśliwych, by zrezygnowali z ołowianej amunicji na rzecz np. miedzianej. Od lat bowiem wiadomo, że używanie ołowianej amunicji do polowań jest szkodliwe dla wielu gatunków. Przed kilku laty okazało się, że kondor amerykański, gatunek, który już w przeszłości wymarł na wolności, a którego udało się się uratować, jest zagrożony przez amunicję zawierającą ołów. Zresztą już w roku 1991 zakazano wykorzystywania takiej amunicji podczas polowań na ptactwo wodne. Wówczas chodziło o obawę przed zatruciem wód. Jednak ołowiana amunicja jest powszechnie używana w czasie polowania na inne zwierzęta. Wiadomo, że ołowiana amunicja zatruwa wiele innych gatunków, w tym jastrzębie, gęsi czy łabędzie. Jednak bieliki są szczególnie na niego wrażliwe. Są jak kanarki w kopalni. To jeden z tych gatunków, który najwcześniej pokazuje, że coś niedobrego dzieje się w środowisku, mówi Jennifer Cedarleaf z Alaska Raptor Center. « powrót do artykułu
  15. Wielokrotne główkowanie i przypadkowe uderzenia w głowę u zawodowych piłkarzy prowadzą do pojawienia się we krwi zmian powiązanych ze specyficznymi szlakami sygnałowym w mózgu. Naukowcy z Centrum Badań Urazów Sportowych w Norweskiej Szkoły Nauk Sporcie zauważyli we krwi piłkarzy specyficzne zmiany w miRNA powiązane z główkowaniem i uderzeniami w głowę. Odkrycie może być przydatne przy diagnozowaniu urazów mózgu. O ile nam wiadomo, jest to pierwsze na świecie badanie skutków różnych uderzeń w głowę związanych z grą w piłkę nożną na mRNA krążące we krwi. Zidentyfikowaliśmy miRNA specyficzne dla uderzeń w głowę i powtarzalnego główkowania. Być może uda się je wykorzystać jako biomarker uszkodzeń mózgu, czytamy na łamach Brain Injury. Doktor Stian Bahr Sandmo, który stał na czele zespołu naukowego, mówi, że to początkowe badania rozpoznawcze, prowadzone na stosunkowo niewielkiej grupie osób. Jednak ich kontynuacja pozwoli nam lepiej zrozumieć potencjalne ryzyka związane z powtarzalnymi uderzeniami w głowę. Na całym świecie miliony osób grają w piłkę nożną, więc może to mieć wpływ na zdrowie publiczne. Wpływ na mózg takich wydarzeń jak wielokrotne odbijanie piłki głową w czasie piłkarskiej kariery trudno jest oceniać. Brak jest obiektywnych kryteriów diagnostycznych i biomarkerów. Już wcześniej wykazano, że pewne biomarkery z krwi mogą być przydatne przy diagnozowaniu łagodnych traumatycznych uszkodzeń mózgu, jednak wykorzystanie tych biomarkerów jest trudne, gdyż są one mało specyficzne, sporo zależy od tego, kiedy zostaną wykonane badania i czy przedostaną się przez barierę krew-mózg. Jednak od pewnego czasu zaczęły pojawiać się sugestie, że wiele różnych miRNA we krwi może ulegać zmianie pod wpływem łagodnych uszkodzeń mózgu. miRNA to krótkie niekodujące molekuły RNA, które regulują ekspresję genów i są zaangażowane w wiele fizjologicznych i patologicznych procesów w naszym organizmie. Specjaliści zwracali uwagę, że miRNA wydają się idealnymi kandydatami do prawidłowej oceny uszkodzeń mózgu. Powszechnie występują we krwi, łatwo przekraczają granicę krew-mózg, może ich być mniej lub więcej w zależności od procesów toczących się w komórkach i są dość stabilne przechowywanej krwi. Autorzy najnowszych badań chcieli przede wszystkim wiedzieć, czy ten typ uderzeń w głowę – zarówno celowego odbijania nią piłki, jak i przypadkowych zderzeń – może w ogóle prowadzić do zmian w miRNA. Do badań zaangażowali 89 zawodowych piłkarzy grających w norweskiej pierwszej lidze (Eliteserien). Próbki krwi pobierano od zawodników po godzinie i po 12 godzinach w trzech różnych sytuacjach. Po pierwsze wówczas, gdy doszło do przypadkowego uderzenia zawodnika w głowę, twarz lub szyję, po którym sędzia przerwał mecz, a zawodnik leżał na ziemi przez ponad 15 sekund. W drugim scenariuszu próbki pobierano po wielokrotnym główkowaniu podczas treningu. W czasie meczu piłkarze odbijają piłkę głową średnio 3-4 razy na godzinę. Zaprojektowaliśmy więc trening, który temu odpowiadał. W trzecim zaś scenariuszu krew badano po intensywnych ćwiczeniach, podczas których piłka nie była odbijana głową, ani nie doszło do przypadkowych uderzeń w głowę. W wyniku analizy naukowcy zidentyfikowali zmiany w 8 miRNA do których doszło po przypadkowych uderzeniach w głowę. Geny, za których regulację były odpowiedzialne te miRNA, były powiązane z 12 szlakami sygnałowymi, w tym z Wnt i Hedgehog. Szlaki te odpowiadają za zmniejszenie uszkodzeń i śmierci komórek po traumatycznych uszkodzeniach mózgu. Szlak Wnt odpowiada za regenerację neuronów po uszkodzeniu mózgu, a Hedgehog blokuje śmierć komórek, stwierdzili naukowcy. Co interesujące, zmiany w miRNA były specyficzne dla każdego z badanych scenariuszy. W scenariuszu z główkowaniem piłki zaszły zmiany w poziomie sześciu miRNA, powiązanych głownie ze szlakiem TGF-β. Odbijanie piłki głową prowadziło do rozregulowania sześciu miRNA. Ich poziom był znacznie podwyższony jeszcze 12 godzin później. Z wcześniejszych badań wiemy, że podwyższony poziom TGF-β pojawia się po traumatycznym uszkodzeniu mózgu w płynie mózgowo-rdzeniowym. Może on odgrywać rolę w zwalczaniu stanu zapalnego oraz chronić szklaki sygnałowe. Z kolei ćwiczenia o wysokiej intensywności doprowadziło do deregulacji miRNA powiązanego z 31 szlakami sygnałowymi. Najbardziej intrygujący jest fakt, że skutki przypadkowych uderzeń w głowę oraz skutki główkowania piłki nie pokrywały się ze sobą. To może wskazywać, że różne typy uderzeń w głowę mają różny wpływ na mózg. Teoretycznie może to prowadzić do różnej kombinacji uszkodzeń tkanki mózgowej i/lub różnego rodzaju reakcji organizmu, stwierdzają naukowcy. Nie dziwi nas fakt, że przypadkowe uderzenia w głowę i intensywne ćwiczenia wykazały największą liczbę zmian w miRNA, gdyż przypadkowe uderzenia w głowę mają miejsce podczas meczu, który jest właśnie takim intensywnym ćwiczeniem, dodają. Naukowcy podkreślają, że na podstawie swoich badań nie są w stanie stwierdzić, z jakimi zmianami w strukturze, funkcjonowaniu i metabolizmie mózgu mogą wiązać się przypadkowe uderzenia i główkowanie piłki. Związek pomiędzy TGF-β, biomarkerami w krwi i skutkami klinicznymi może być przedmiotem przyszłych badań, dodają. « powrót do artykułu
  16. Podczas wizyty w Wielkiej Brytanii możemy natknąć się na niespotykane w Polsce faliste murki, zwane tam crinkle-crankle wall. Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że ich stawianie to marnotrawienie czasu i materiału, ale jest wręcz przeciwnie. Mają one sens. A o ich licznych zaletach wiadomo co najmniej od średniowiecza, chociaż mamy dowody, że taki mury stawiano już w starożytności. Na Wyspach Brytyjskich murki faliste rozpowszechniły się w epoce gregoriańskiej, a szczególnie popularne stały się w Suffolk. Naliczono tam co najmniej 45 takich murów. W pozostałej części Anglii jest ich prawdopodobnie mniej niż 30. A stały się popularne, gdyż ułatwiały... uprawę delikatnych owoców jak brzoskwinie czy nektarynki. Już w średniowieczu zauważono, że dzięki falistemu murowi lepiej rosną drzewa owocowe i wiele innych roślin. W sinusoidalnych zagłębieniach muru można posadzić bowiem rośliny wrażliwe na działanie wiatru i w ten sposób je przed nim uchronić. Ponadto część takiego muru jest bardziej nasłoneczniona, a część znajduje się w cieniu. Dzięki temu zaś można odpowiednio sadzić rośliny tak, by w jednych miejscach rosły te, które wymagają wyższych temperatur zapewnianych przez nagrzewające się cegły, a w innych miejscach te, które wolą gdy jest chłodniej. Intuicyjnie czujemy, że poprowadzenie muru w kształcie sinusoidy będzie wymagało zużycia większej liczby cegieł niż w przypadku muru prostego. Jest to prawdą, ale tylko dla murów o tej samej grubości. A mur sinusoidalny może być znacznie cieńszy od muru prostego. I tutaj właśnie tkwi tajemnica oszczędności materiału. Z XVIII-wiecznych brytyjskich dokumentów możemy dowiedzieć się, że mur falisty może mieć grubość zaledwie pół cegły. Oczywiście nikt nie ciął cegieł na pół. W tamtym czasie tradycyjne wymiary angielskich cegieł wynosiły 9 cali długości, 4,5 cala szerokości i 3 cale grubości. Zatem wyrażenie „pół cegły” oznaczało, że można było budować je z pojedynczej warstwy cegieł układanych wzdłuż. A to dlatego, że są bardziej stabilne niż proste mury. Wyobraźmy sobie kartkę papieru i spróbujmy postawić ją na stole. Jeśli nawet ustoi, to wystarczy najmniejszy ruch powietrza, by ją przewrócić. Jednak gdy kartkę pozginamy tak, by tworzyła zygzakowaty lub sinusoidalny kształt, wywrócić ją będzie znacznie trudniej. Dlatego też mur falisty jest znacznie bardziej stabilny, więc wymaga mniej materiału, by oprzeć się wiatrowi czy innej przyłożonej doń sile. Jeden z najdłuższych murów tego typu częściowo otacza należące do Forda Dearborn Development Center w USA. Mur ma ponad 1800 metrów długości, ponad 2 metry wysokości, a jego grubość wynosi zaledwie 10 centymetrów. I stoi bez potrzeby stosowania jakichkolwiek podpór. Jak już wspomnieliśmy, sinusoidalny mur nie jest współczesnym wynalazkiem. Znane były już w starożytnym Egipcie w okresie Średniego Państwa, przed 4000 lat. Znajdowały się raczej przy domach, a gdy stawiano je w pobliżu świątyń czy grobowców, nie zajmowały żadnego eksponowanego miejsca. Możemy więc przypuszczać, że już Egipcjanie wiedzieli, iż kształt serpentyny pozwala zaoszczędzić na materiale budowlanym. A średniowieczni ogrodnicy zauważyli, że pomagają w uprawie warzyw i owoców. « powrót do artykułu
  17. Przyczyną śmierci mężczyzny żyjącego w epoce kamienia było utonięcie w oceanie – wynika z najnowszych badań przeprowadzonych na University of Southampton. Metoda opracowana na potrzeby określenia przyczyn śmierci człowieka zmarłego przed 5000 lat otwiera nowe możliwości badania prehistorycznych szczątków. Współczesna medycyna sądowa potrafi określić przyczynę śmierci człowieka, badając m.in. okrzemki w kościach ofiar. Okrzemki to glony występujące w oceanach, wodzie słodkiej i glebie. Jeśli zostaną znalezione w kościach, istnieje duże prawdopodobieństwo, że człowiek utonął. Tego typu metod nie wykorzystywano jednak dotychczas do badań prehistorycznych szczątków. Uczeni, badający wspólny pochówek, przeprowadzili nie tylko badania okrzemków, ale cały szereg mikroskopowych analiz szpiku kostnego mężczyzny i znaleźli tam – obok skamieniałych glonów – również osady i jaja pasożytów. Profesor James Goff, który stał na czele zespołu badawczego, mówi, że wspólne pochówki były często koniecznością po katastrofach naturalnych, takich jak tsunami, powodzie czy gwałtowne burze. Jednak nie wiemy, czy masowe pochówki u wybrzeży to wynik katastrof naturalnych, wojen czy może epidemii lub klęski głodu. Na stanowisku Copaca 1, 30 kilometrów na południe od Tocopilla na chilijskim wybrzeżu, znaleziono pochówek z trzema dobrze zachowanymi szkieletami. Naukowcy przyjrzeli się jednemu z nich. To szkielet mężczyzny w wieku 35–45 lat, który – jak wynika z badań kości – był rybakiem. Po analizie jego kości stwierdziliśmy, że utonął w płytkiej słonej wodzie. W ostatnich chwilach życia połknął osady denne, mówi Goff. Uczeni sądzą, że jego śmierć była wynikiem wypadku, a nie katastrofy naturalnej, gdyż kości innych ofiar nie noszą śladów utonięcia. Najważniejsze jest jednak samo wykorzystanie nowej techniki do określenia przyczyny śmierci człowieka sprzed 5000 lat. Na całym świecie istnieje wiele pochówków na wybrzeżach. Były one szczegółowo badane, jednak dotychczas nie odpowiedziano na pytanie o przyczyny śmierci pochowanych tam ludzi. Teraz możemy wykorzystać nową technikę i potencjalnie na nowo opisać prehistorię, mówi uczony. « powrót do artykułu
  18. Przodkowie legionelli, bakterii wywołującej legionellozę, infekowali komórki eukariotyczne – czyli zawierające jądro komórkowe – już dwa miliardy lat temu, donoszą naukowcy z Uniwersytetu w Uppsali. Do infekcji zaczęło więc dochodzić wkrótce po tym, jak eukarioty rozpoczęły żywienie się bakteriami. Nasze badania pozwalają lepiej zrozumieć, jak pojawiły się szkodliwe bakterie oraz jak złożone komórki wyewoluowały z komórek prostych, mówi główny autor badań, profesor Lionel Guy. Z badań wynika, że już przed 2 miliardami lat przodkowie legionelli byli zdolni do uniknięcia strawienia przez eukarioty. Co więcej, byli w stanie wykorzystać komórki eukariotyczne do namnażania się. Bakterie z rodzaju Legionella należą do rzędu Legionellales. Odkryliśmy, że przodek całego rzędu pojawił się przed 2 miliardami lat, w czasach, gdy komórki eukariotyczne wciąż powstawały, ewoluując od prostych form komórkowych, to znanej nam dzisiaj formy złożonej. Sądzimy, że Legionellales były jedynymi z pierwszych mikroorganizmów zdolnych do infekowania komórek eukariotycznych, wyjaśnia Andrei Guliaev z Wydziału Biochemii Medycznej i Mikrobiologii. Jak mogło dojść do pierwszych infekcji i pojawienia się u bakterii zdolności do zarażania, namnażania się i wywoływania chorób? Pierwszym etapem była fagocytoza, w wyniku której organizm eukariotyczny, taki jak ameba, wchłonął przodka legionelli, by się nim pożywić. Następnym etapem powinno być jego strawienie i wykorzystanie w roli źródła energii. Jednak mikroorganizm potrafił się bronić i to on wykorzystał amebę do namnażania się. Szwedzcy naukowcy odkryli, że wszystkie bakterie z rodzaju Legionellales posiadają taki sam mechanizm molekularny chroniący przed strawieniem, co legionelloza. To zaś oznacza, że możliwość infekowania eukariotów pojawiła się u wspólnego przodka rodzaju Legionellales. A skoro tak, to fagocytoza musiała istnieć już przed 2 miliardami lat, gdy ten przodek się pojawił. Odkrycie stanowi ważny argument w toczącej się dyskusji, co było pierwsze. Czy najpierw pojawiły się mitochondria, przejęte przez organizmy eukariotyczne od innej grupy bakterii, które z czasem stały się centrami energetycznymi naszych komórek, czy też najpierw była fagocytoza, uważana za niezbędną do przejęcia mitochondriów, ale bardzo kosztowna z energetycznego punktu widzenia. Niektórzy badacze sądzą, że najpierw musiał pojawić się mitochondria, które zapewniły energię dla kosztowanego procesu fagocytozy. Jednak nasze badania sugerują, że fagocytoza istniała już 2 miliardy lat temu, a mitochondria pojawiły się później, mówi Lionel Guy. « powrót do artykułu
  19. Po zderzeniu z rakietą czy ścianą piłka tenisowa wykonuje kilka szybkich oscylacji, spłaszczając się i wydłużając wzdłuż kierunku ruchu. W Instytucie Fizyki Jądrowej PAN poprzez pomiar kwantów gamma zarejestrowano ślady podobnych drgań zachodzących w jądrach ołowiu 208Pb wzbudzonych zderzeniami z protonami. Jedyna wcześniejsza obserwacja analogicznego zjawiska liczy ponad trzydzieści lat. Wśród szumów i zakłóceń kwantowego świata fizycy w Krakowie wytropili zjawisko wcześniej zaobserwowane tylko raz, na dodatek ponad trzy dekady temu. W serii wyrafinowanych pomiarów zebrali dane potwierdzające występowanie w jądrach atomów ołowiu 208Pb oscylacji polegających na spłaszczaniu się i wydłużaniu powierzchni jądra wzdłuż ustalonego kierunku. Unikatowy eksperyment, opisany na łamach czasopisma Physical Review C, przeprowadzono w Centrum Cyklotronowym Bronowice, będącym częścią krakowskiego Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk (IFJ PAN). Możliwość obserwowania w naszym ośrodku subtelnych oscylacji jąder ołowiu 208Pb wynika ze specyficznych cech tutejszego akceleratora Proteus C-235. Głównym zadaniem urządzenia jest bowiem napromieniowanie nowotworów, w tym nowotworów oka. Jedną z czterech linii akceleratora zaprojektowano jednak z myślą o badaniach fizycznych. Unikalność akceleratora wynika z zakresu energii dostarczanych przez niego protonów. Na świecie niemal wszystkie akceleratory dostępne dla fizyków nadają protonom energie albo wyraźnie mniejsze, albo wyraźnie większe niż nasz - wyjaśnia prof. dr hab. Adam Maj (IFJ PAN). W cyklotronie Proteus protony mogą osiągać energie od 70 do 230 megaelektronowoltów (dla porównania: energia protonów w akceleratorze LHC bywa nawet setki tysięcy razy większa). Wzbudzone zderzeniem z protonem, jądro ołowiu może się rozpaść na cząstki wtórne lub przejść do niższego stanu energetycznego, co jest połączone z emisją kwantu promieniowania gamma. Oba przypadki zasadniczo się różnią: energie cząstek wtórnych mogą być praktycznie dowolne, podczas gdy energie kwantów gamma muszą odpowiadać różnicom między konkretnymi stanami energetycznymi jądra. Wszystko to oznacza, że to właśnie kwanty gamma niosą najcenniejszą informację o budowie jądra atomowego. Nasz międzynarodowy zespół specjalizuje się w obserwacjach rozpadów z emisją kwantów gamma szczególnych wzbudzeń jądra, znanych jako gigantyczne rezonanse - mówi dr hab. Maria Kmiecik (IFJ PAN), po czym precyzuje: Dotychczas badaliśmy rozpady takich rezonansów w jądrach 'gorących', czyli wzbudzonych do wysokich energii. Jednak obecnie, dzięki odpowiedniemu doborowi warunków eksperymentu i układu pomiarowego, układowi detektorów gamma o wysokich energiach HECTOR z Uniwersytetu Mediolańskiego oraz zbudowanemu w Krakowie matrycowemu detektorowi rozproszonych protonów KRATTA, zdołaliśmy zobaczyć rozpady gamma rezonansów w jądrach 'zimnych', czyli wzbudzone na stanach podstawowych. Co jednak szczególnie istotne, udało się nam też zauważyć oscylacje jądra jako całości, będące efektem gigantycznego rezonansu kwadrupolowego. Gdy pojedynczy proton o odpowiednio dobranej energii zderzy się z kulistym jądrem ołowiu 208Pb w tarczy, może je pobudzić do różnych oscylacji, zwłaszcza tych powiązanych z gigantycznymi rezonansami. Fizycy używają przymiotnika „gigantyczny”, by podkreślić, że rezonanse tego typu pojawiają się znacznie częściej od innych. Gigantyczne rezonanse występują w dwóch podstawowych odmianach. W przypadku gigantycznego rezonansu dipolowego (GDR) protony i neutrony w jądrze oscylują względem siebie. Jako całość powierzchnia jądra nie zmienia wtedy kształtu, jedynie wpada w wibracje. Dla odmiany rezonans kwadrupolowy (GQR) przejawia się pod postacią deformacji całej powierzchni jądra, które zaczyna naprzemiennie się spłaszczać i wydłużać wzdłuż pewnego kierunku. Zjawisko przypomina zniekształcenia piłeczki tenisowej lub golfowej tuż po odbiciu od rakiety bądź kija, przez chwilę ściskającej się i rozciągającej wzdłuż kierunku odbicia. Detekcja kwantów gamma emitowanych przez wzbudzone jądra ołowiu 208Pb nie należy do zadań prostych. W przypadku dużo łatwiejszego do wzbudzenia gigantycznego rezonansu dipolowego, rozpad z emisją gamma zdarza się mniej więcej sto razy rzadziej niż standardowo obserwowane rozpady przez cząstki. W przypadku rezonansu kwadrupolowego prawdopodobieństwo emisji kwantu gamma spada kolejne sto razy, przy czym obserwacje utrudnia fakt, że zjawisko to występuje na tle swojego prostszego kuzyna - przedstawia skalę trudności dr Barbara Wasilewska, dla której omawiane badania były tematem rozprawy doktorskiej w IFJ PAN. Rezultaty otrzymane przez fizyków w Krakowie za pomocą dokładniejszej aparatury znakomicie współgrają z wynikami eksperymentu sprzed kilkudziesięciu lat, a jednocześnie niosą nową, jakościowo istotną informację. Naukowcy, którzy dawniej zarejestrowali wzbudzenie i rozpad gamma gigantycznego rezonansu kwadrupolowego, przeprowadzali swoje pomiary, bombardując ołowiane tarcze za pomocą ciężkich jonów. Tymczasem obecny wynik jednoznacznie wskazuje, że do wprawienia w oscylacje powierzchni ciężkich jąder atomowych można używać nawet znacznie lżejszych protonów. Choć wymagająca od strony technicznej i teoretycznej, obserwacja drgań związanych z deformacjami powierzchni jąder ołowiu 208Pb została zrealizowana jako swoista rozgrzewka, wstęp do długiego ciągu bardziej wyrafinowanych eksperymentów dotyczących podobnych zjawisk w innych jądrach atomowych. Zespół pracujący w ośrodku cyklotronowym w Bronowicach rozpoczął już kolejne pomiary, z jeszcze bardziej ulepszoną aparaturą: układ do pomiaru kwantów gamma zastąpiono układem detektorów nowej generacji PARIS. Szczególne zainteresowanie naukowców budzą rezonanse znane jako pigmejskie oraz oscylacje jąder atomowych o kształtach niesferycznych, których oscylacje wciąż umykają przewidywaniom teoretyków. Badania zrealizowano z europejskich grantów programu Horizon 2020 (IDEAAL i ENSAR2) przy wsparciu grantu Narodowego Centrum Nauki. « powrót do artykułu
  20. Kolumbia podjęła kroki w celu wydobycia legendarnego wypełnionego skarbami hiszpańskiego galeonu San Jose. Prezydent podpisał dekret, zgodnie z którym firmy lub osoby indywidualne, zainteresowane wydobyciem wraku i jego ladunku, muszą podpisać umowę z państwem, dostarczyć szczegółowy spis znalezisk oraz przedstawić plany, jak mają zamiar zabezpieczyć to, co znajdą. Na pokładzie San Jose może znajdować się co najmniej 200 ton złota, srebra i szmaragdów. Jednak prawa do skarbu rości sobie nie tylko Kolumbia. Galeon San Jose został zatopiony przez brytyjską flotę w czerwcu 1708 roku u wybrzeży hiszpańskich kolonii, w pobliżu miasta Cartagena de Indias. To obecnie Cartagena w Kolumbii. Okręt był od dawna przedmiotem marzeń i legendarnym „łupem” wśród poszukiwaczy skarbów. Wartość przewożonego ładunku szacuje się na ponad 14 miliardów dolarów. W 2015 roku legendarną jednostkę zlokalizowali naukowcy z Woods Hole Oceanographic Institution. Kolumbia ogłosiła, że ma zamiar wydobyć wrak wraz z ładunkiem. Jednak odnalezienie wraku i jego plany wydobycia wywołały spór o prawa do niego. Gdy San Jose zatonął tereny dzisiejszej Kolumbii były hiszpańską kolonią. W Cartagena de Indias przechowywano złoto, srebro i kamienie szlachetne przed ich wysłaniem do Hiszpanii. Teraz Hiszpania zwraca uwagę, że San Jose pływał pod jej banderą, zatem zgodnie z prawem międzynarodowym należy do niej. Jednak udziału w skarbie domagają się też boliwijscy Indianie z ludu Qhara Qhara. Mówią, że to ich przodkowie zostali zmuszeni do pracy w kopalniach srebra. Władze kolumbijskie zapowiadają wybudowanie w Cartagenie muzeum, w którym będą eksponowane San Jose i jego ładunek. « powrót do artykułu
  21. Jeżeli rozpoczynasz swoją przygodę z inwestowaniem w fundusze indeksowane, warto żebyś poznał ewentualne koszty. Dopiero uwzględnienie opłat, które odciągane są z Twoich aktywów pozwoli na obliczenie realnej stopy zwrotu z ETF. Jak zmniejszyć koszty inwestycyjne? Przyjrzyjmy się najważniejszym sposobom. Za każdym razem, gdy decydujesz się na zakup ETF-ów ponosisz dwie podstawowe opłaty. Pierwsza to opłata transakcyjna, której wymaga od Ciebie Twój broker lub platforma, z krócej korzystasz. Druga wartość to spread. Czy możesz jakoś ograniczyć te koszty? Oczywiście, wystarczy że zredukujesz liczbę ETF-ów w swoim portfelu. Wybieraj ETF-y, które zapewnią Ci alokację na większą liczbę międzynarodowych rynków, na przykład ETF  cieszący się dużą popularnością. Dzięki temu ograniczysz koszty inwestycyjne. Poszukaj najtańszego ETF-u Jeżeli chcesz przeprowadzić zyskowną inwestycję i nie przepłacić, poszukaj najtańszego ETF-u. Możesz do tego wykorzystać porównywarkę, która znajdzie korzystny cenowo fundusz z alokacją na wybrany przez Ciebie indeks. Dzięki temu zredukujesz ponoszoną opłatę TER (od aktywów). Rzadziej dokonuj transakcji Większość opłat inwestycyjnych związana jest ze zjawiskiem zawierania transakcji kupna lub sprzedaży funduszu inwestycyjnego. Jeśli chcesz obniżyć swoje koszty, rzadziej decyduj się na tego typu transakcje. Zmniejszanie częstotliwości transakcji to jedna z podstawowych strategii inwestowania pasywnego. Wielu psychologów jest zgodnych co do tego, że mniej aktywne korzystanie z funduszy ETF prowadzi to większych zysków. Dlatego spokojnie ulokuj swój kapitał i nie podejmuj decyzji pod wpływem emocji. Oczywiście niezbędne jest regularne równoważenie portfela inwestycyjnego. Nie ma jednak żadnych przeciwskazań do tego, aby wykonywać równoważenie rzadziej, na przykład raz na trzy miesiące. Dzięki temu poniesiesz mniejsze koszty transakcyjne. Dowiedz się wszystkiego o podatkach Jednym z kosztów, jakie ponosisz jako inwestor, są oczywiście podatki od wypracowanych zysków. To dość skomplikowany i raczej nieprzyjemny temat, ale nie ma możliwości uniknięcia go. Możesz jednak kontrolować wysokość płaconych podatków tak, by nie zrujnować swojej inwestycji. Dowiedz się, jak korzystnie opłacać podatki od transakcji oraz od dywidend z ETF-ów, aby móc ze spokojem realizować swoją strategię. Każda inwestycja niesie ze sobą określone opłaty. Jeżeli chcesz podejmować właściwe i świadome decyzje, realizując ustaloną wcześniej strategię, zacznij od minimalizowania strat. Wybieraj najtańsze ETF-y i nie przesadzaj z ich ilością, rzadziej wykonuj równoważenie portfela i miej pod kontrolą podatki. Dzięki tym prostym zasadom zarobisz więcej. « powrót do artykułu
  22. Na stanowisku archeologicznym Cajamarquilla w Peru znaleziono preinkaskie mumie sześciorga dzieci oraz szczątki siedmiu osób dorosłych. Wszystkie ciała znajdowały się u wejścia do grobowca. Archeolodzy sądzą, że większość z tych osób została złożona w ofierze, by towarzyszyć duszy osoby pochowanej w grobowcu. Jego ciało, znane jako mumia z Cajamarquilla, zostało znalezione w ubiegłym roku. Wydaje się, że dzieci i osoby dorosłe były w jakiś sposób powiązane z zmarłym mężczyzną. W chwili śmierci miał on 35–40 lat i cieszył się wysokim statusem społecznym, mówi kierownik wykopalisk Pieter Van Dalen Luna z Universidad Nacional Mayor de San Marcos. Sądzimy, że niektóre z ofiar to dzieci, żona i najbliższy służący zmarłego. Poświęcono ich w ramach rytuałów pogrzebowych. Dusza zmarłego musiała mieć towarzystwo w długiej drodze do świata zmarłych, dodaje uczony. Dzieci zostały owinięte w tkaninę i ułożone jedno na drugim. Dorośli nie zostali zmumifikowani. Archeolodzy podkreślają, że widoczne są różnice w sposobie pochówków mężczyzny i poświęconych wraz z nim ludzi. To tylko wzmacnia tezę mówiącą, że Cajamarquilla była miejscem, gdzie spotykały się kultury ludzi przybywających z wewnątrz kontynentu z ludźmi znad wybrzeży. Mumie 13 poświęconych ludzi zostały bowiem pogrzebane zgodnie z rytuałami bardziej przypominającymi rytuały nadmorskie. Pochówki datowane są na lata 800–1200. Zmarłym towarzyszy ceramika, maty oraz elementy botaniczne czy szczątki zwierząt. Cajamarquilla powstała około 200 roku p.n.e. Miasto istniało do około 1500 roku. Mogło w nim mieszkać nawet 20 000 osób. « powrót do artykułu
  23. Poza spadkiem poziomu glukozy we krwi, najgroźniejszym problemem występującym u pacjentów z glikogenozą 1 b (GSD 1b), rzadką wrodzoną chorobą metaboliczną, jest niedobór odporności (neutropenia). Ponieważ spore nadzieje wiąże się z pewnym lekiem na cukrzycę i niewydolność serca, naukowcy z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego oraz Instytutu „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka” rozpoczynają badanie kliniczne. Projekt „Ocena skuteczności i bezpieczeństwa empagliflozyny w leczeniu neutropenii u pacjentów z glikogenozą 1b” otrzymał dofinansowanie z Agencji Badań Medycznych. Ze strony WUM kieruje nim dr n. med. Piotr Sobieraj, liderem i głównym badaczem jest zaś dr n. med. Dariusz Rokicki z IPCZD. Trudności związane z leczeniem O ile chorych z GSD 1b można zabezpieczyć przed obniżeniem stężenia glukozy we krwi (hipoglikemią) za pomocą specjalnej diety opartej na skrobi kukurydzianej, o tyle dotąd nie było wielu możliwości leczenia u nich neutropenii. Stosowane leczenie było uciążliwe i niebezpieczne dla pacjenta ze względu na ryzyko nowotworzenia. Terapia wymagała wykonywania codziennie zastrzyków podskórnych [...] - wyjaśnia dr n. med. Piotr Sobieraj z Katedry i Kliniki Chorób Wewnętrznych, Nadciśnienia Tętniczego i Angiologii Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego WUM. Nowe perspektywy Zeszłoroczne badania dają jednak pewną nadzieję. Udało się bowiem wykazać, że obniżenie liczebności neutrofili to skutek nagromadzenia we krwi 1,5-anhydroglucitiolu. Wiedząc to, naukowcy zaczęli szukać sposobu pozwalającego wyeliminować toksyczny związek z organizmu. Wiosną zeszłego roku w badaniu na gryzoniach udowodniono, że po podaniu empagliflozyny – leku zarejestrowanego dla pacjentów z cukrzycą i niewydolnością serca – następuje wydalenie przez nerki [...] 1,5-anhydroglucytiolu. Zmniejszenie jego stężenia pozwoliło [zaś] na poprawę funkcji neutrofili - tłumaczy dr Sobieraj. Co więcej, pod wpływem terapii ustępują inne powikłania opisywanej choroby: zapalenie jelit czy stawów. Badania kliniczne Kolejnym krokiem jest przeprowadzenie badań klinicznych. Jak podano w komunikacie prasowym WUM, na świecie zaplanowano 3 badania nad wykorzystaniem empagliflozyny u osób z GSD 1b. To warszawskie zarejestrowano jako drugie. Warto dodać, że jest ono największe. Pozostałe dwa będą prowadzone w Hong-Kongu i we Francji. Nasz projekt jest największym tego typu badaniem na świecie. Rekrutujemy aż 20 pacjentów, przy czym jako jedyni do badania włączamy nie tylko dzieci, ale także pacjentów dorosłych, których w naszym ośrodku jest obecnie dwóch – wyjaśnia prof. dr hab. n. med. Zbigniew Gaciong z Katedry i Kliniki Chorób Wewnętrznych, Nadciśnienia Tętniczego i Angiologii Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego WUM. W wieku dorosłym pacjenci rozwijają zmiany w różnych narządach, co wymaga zaangażowania doświadczonych klinicystów o różnych specjalnościach medycznych. Tylko nieliczne ośrodki w Polsce podejmują się opieki nad dorosłymi pacjentami z GSD 1b [...] – dodaje profesor. Glikogenozy - genetycznie uwarunkowane choroby metaboliczne Glikogenozy są genetycznie uwarunkowanymi chorobami metabolicznymi (zwykle diagnozuje się je w pierwszych miesiącach życia). Nieprawidłowe spichrzanie jest wywołane brakiem jednego z enzymów biorących udział w metabolizmie glikogenu. W zależności od mutacji rozróżnia się kilkanaście podtypów glikogenozy. Obecnie specjaliści z IPCZD zajmują się 13 chorymi z GSD 1b, a pod opieką lekarzy z Kliniki Chorób Wewnętrznych, Nadciśnienia Tętniczego i Angiologii UCK WUM znajduje się 2 pacjentów. W całej Polsce leczonych jest ok. 30 osób z glikogenozą 1b. « powrót do artykułu
  24. Nowy nanomateriał może przechwytywać „zabłąkane” molekuły chemioterapeutyków, zanim zaszkodzą one zdrowym tkankom. Daje on więc nadzieję na zmniejszenie skutków ubocznych chemioterapii zarówno w czasie leczenia, jak i po nim. Głównym składnikiem nanomateriału są „włochate” nanokryształy celulozy. Jego twórcy zapewniają, że 1 gram takich kryształów może przechwycić ponad 6 gramów powszechnie używanego chemioterapeutyku, doksorubicyny (DOX). Tym samym jest 320-krotnie bardzie efektywny niż dotychczasowe alternatywy bazujące na DNA. Stosowanie leków przeciwnowotworowych niesie ze sobą cały szereg skutków ubocznych, jak utrata włosów, rozwój anemii czy żółtaczki. Naukowcy starają się zminimalizować te skutki, poszukując sposobu na zmniejszenie stężenia chemioterapeutyków krążących we krwi. Wśród proponowanych rozwiązań jest np. stosowanie cewników ze specjalnymi żywicami czy wprowadzanie do organizmu magnetycznych nanocząstek pokrytych DNA. Jednak metody te nie są pozbawione wad. Urządzenia zewnętrzne, jak cewniki, nie dość, że są duże, to mogą usunąć niewiele DOX, zaledwie kilka mikrogramów na każdy miligram absorbentu w ciągu kilkunastu minut. Usunięcie fizjologicznie istotnej ilości DOX wymagałoby cewnika o długości nawet 50 cm, co byłoby bardzo niewygodne dla pacjentów. Dobrą alternatywą są więc nanocząstki z odpowiednim ładunkiem elektrycznym, łączące się we krwi z chemioterapeutykami. Problem jednak w tym, że krew to skomplikowana ciecz, w której nanocząstki szybko mogą utracić swój ładunek. Naukowcy z Pennsylvania State University poinformował o rozwiązaniu tego problemu. Naukowcy pracujący pod kierunkiem profesora Amira Sheikhiego rozbili włókna celulozy na nanokryształy, a następnie umieścili je pomiędzy nieuporządkowanymi fragmentami celulozy. Te celulozowe „włosy” są w rzeczywistości zbitkami biopolimerów. Znakomicie zwiększają one zdolność umieszczonych wewnątrz nich kryształów do wiązania się z lekami. Podczas eksperymentów naukowcy zauważyli, że 1 gram takich nanokryształów może związać ponad 6 gramów DOX z serum. Co więcej, okazało się, ze cała struktura nie traci swoich właściwości w kontakcie z krwią, nie uszkadza czerwonych krwinek i nie wpływ na rozwój komórek. Naukowcy opisali swój wynalazek na łamach Materials Today. Chemistry. Zapowiadają rozpoczęcie prac nad minimalnie inwazyjnym urządzeniem, służącym usuwania z krwi niepożądanych substancji. « powrót do artykułu
  25. Naukowcy potwierdzili istnienie drugiej asteroidy trojańskiej Ziemi. To obiekt, który znajduje się na tej samej orbicie wokół Słońca, co nasza planeta. Z obliczeń wynika, że asteroida pozostanie na tej orbicie przez co najmniej 4000 lat. Od dziesięcioleci wiemy, że planety w Układzie Słonecznym mają asteroidy trojańskie. Na orbicie Marsa znamy 9 takich obiektów, Neptunowi towarzyszy 28 asteroid trojańskich, a Jowisz ma ich ponad 7000. Ziemia wygląda pod tym względem jak uboga krewna. Pierwsza asteroida trojańska naszej planety została odkryta dopiero w 2011 roku. Kolejny obiekt, który mógł być taką asteroidą zauważono w 2020 roku. Dopiero jednak teraz udało się potwierdzić, że rzeczywiście mamy do czynienia z drugą asteroidą trojańską Ziemi. Obiekt 2020 XL5 ma średnicę przekraczającą 1 kilometr, jest więc znacznie większy od pierwszej odkrytej asteroidy trojańskiej Ziemi, 2010 TK7, której średnica wynosi zaledwie 300 metrów. 2020 XL5 została po raz pierwszy zauważona w grudni 2020 przez naukowców pracujących przy projekcie Pan-STARRS. Chcąc określić orbitę obiektu, i przekonać się czy rzeczywiście mamy do czynienia z asteroidą trojańską naszej planety, naukowcy przejrzeli archiwa z lat 2012–2019 oraz rozpoczęli obserwacje z naziemnych teleskopów. Teraz wiemy, że 2020 XL5 to typowa asteroida typu C. To najpowszechniejszy rodzaj asteroid. Charakteryzuje się on niskim albedo (współczynnikiem odbicia), spowodowanym dużą zawartością węgla. 2020 XL5 znajduje się w punkcie Lagrange'a L4. To jeden z dwóch stabilnych, obok L5, spośród 5 punktów libracyjnych układu Ziemia-Słońce. Ze względu na stabilność obu punktów, może tam dochodzić do gromadzenia się asteroid. Wiemy już, że 2020 XL5 pozostanie w punkcie L4 przez co najmniej 4000 lat. Ze względu na położenie punktów L4 i L5 względem Ziemi bardzo trudno jest obserwować znajdujące się tam obiekty. Widzimy je jako bardzo bliskie Słońcu i do tego pod niekorzystnym kątem, który powoduje, że znaczna część tych obiektów jest zacieniona, jest więc słabo widoczna. Poszukiwania asteroid trojańskich Ziemi może mieć praktyczne znaczenie. Jeśli znajdziemy więcej asteroid trojańskich Ziemi, a niektóre z nich będą miały orbity o mniejszym nachyleniu, dotarcie do nich może być tańsze, niż lot na Księżyc. Mogłyby więc stanowić one idealne bazy dla eksploracji Układu Słonecznego lub stać się źródłem surowców, stwierdził współautor badań doktor Cesar Briceño z amerykańskiego National Optical-Infrared Astronomy Research Laboratory. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...