-
Liczba zawartości
37638 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Osiemnastego sierpnia doszło do niebezpiecznej sytuacji. Gdy matka 5-letniego chłopca kosiła trawę, kosiarka trafiła na przeszkodę, a znajdujące się w odległości kilku metrów dziecko się rozpłakało. Na jego koszulce widać było ślad krwi. Okazało się, że ma ranę po lewej stronie w okolicach żeber. Ponieważ stan chłopca się nagle pogorszył [dziecko czuło kłucie, zaczęło też słabnąć i sinieć], została wezwana pomoc. Po szybkiej diagnozie okazało się, że w sercu chłopca tkwi drut - napisano na profilu Fundacji Rozwoju Kardiologii i Kardiochirurgii Wad Wrodzonych Serca Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi „Mamy Serce” na Facebooku. Chłopca przetransportowano helikopterem do Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi (ICZMP). Pięciolatek miał dużo szczęścia, bo mimo późnej pory w pracy byli jeszcze wszyscy kardiochirurdzy; właśnie skończyli bowiem wielogodzinną operację. Z lewej komory serca dziecka usunięto ok. 5-6-cm kawałek drutu. Na szczęście ciało obce nie zniszczyło aorty czy zastawki. Po zabiegu chłopcu zapobiegawczo podawano antybiotyk. Prawdopodobnie przeszkodą, na którą trafiła kosiarka, była siatka ogrodzenia. Po wypadku matka nakleiła na ranę plaster. Gdy stan chłopca się pogorszył, wezwała pogotowie. Dziecko trafiło do Szpitala Powiatowego w Opocznie. Tam lekarka SOR-u skierowała chłopca na badania obrazowe brzucha i płuc. Jak podkreśla Paweł Banaszek, radiolog z 30-letnim doświadczeniem, zlecone USG brzucha wykazało płyn w osierdziu, a na rtg. w rzucie lewej komory widać było cień metaliczny o długości ponad 4 cm. Doświadczona lekarka ze Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, z którą porozmawiał radiolog, skontaktowała się niezwłocznie z ICZMP i zamówiła przelot śmigłowcem medycznym. W ICZMP wykonano USG i echo serca. Badania potwierdziły diagnozę postawioną w Opocznie. Podczas operacji z serca chłopca wyjęto kilkucentymetrowy kawałek drutu. Drut wystrzelił jak pocisk i jak grot strzały przebił lewą komorę serca w dwóch miejscach na wylot. Przeszył serce i oparł się na przeponie. Gdy się rozwali komorę serca, to kilka uderzeń serca i koniec. Na szczęście u tego chłopca ten drut nie wbił się pod dużym kątem i nie zrobił dużych otworów. Z jednej strony mięsień się obkurczył, a z drugiej wokół drutu zgromadził się skrzep, który był jakby korkiem i blokował wypływ krwi do worka osierdziowego - wyjaśnił cytowany przez TVN24.pl kierownik Kliniki Kardiochirurgii w ICZMP dr n. med. Marek Kopala. « powrót do artykułu
-
Terapia współuzależnienia – na co warto zwrócić uwagę?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Artykuły
Partnerzy osób uzależnionych nie mają łatwego życia i dość często wskutek przykrych doświadczeń wykształca się w nich tzw. syndrom współuzależnienia. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z problemu, gdy tymczasem wpływa on bardzo destrukcyjnie zarówno na nich samych, jak i partnera borykającego się z nałogiem. Właśnie dlatego profesjonalne ośrodki leczenia uzależnień oferują terapię współuzależnienia. Sprawdź, na czym ona polega i co warto wiedzieć na jej temat. Terapia osób współuzależnionych W kontekście nałogów dużo mówi się o konieczności leczenia osób uzależnionych, gdy tymczasem pomocy potrzebują także ich bliscy. Cierpią nie tylko dzieci nałogowców, ale też ich życiowi partnerzy, u których często pojawia się syndrom współuzależnienia. Jest to nic innego jak zaburzony sposób adaptacji do trudnej sytuacji, który polega na podporządkowaniu swojego życia nałogowi partnera, kosztem swoich potrzeb. Inaczej mówiąc, osoba współuzależniona dostosowuje się do funkcjonowania w toksycznym związku i stara się go za wszelką cenę utrzymać, pomimo że wiąże się to z cierpieniem i stresem. Często też przejmuje niewłaściwe zachowania partnera dotkniętego nałogiem, czyli np. obarcza siebie winą za jego uzależnienie. Taka postawa jest nieprawidłowa, ponieważ wpływa destrukcyjnie na osobę współuzależnioną i nie pomaga w walce z nałogiem drugiej strony. Z tego względu w najlepszych ośrodkach leczenia uzależnień prowadzona jest specjalna terapia współuzależnienia. Ma ona fundamentalne znaczenie w procesie uzdrawiania całej rodziny i w szczególności jest wskazana dla partnerów alkoholików. Problem alkoholowy w rodzinie Bardzo często współuzależnienie nazywane jest chorobą żon alkoholików, ponieważ to właśnie one cierpią na nią najczęściej. Takie kobiety pomimo upokorzeń trwają przy mężach i starają się robić wszystko, by podtrzymać fikcyjny stan normalności. Konsekwentnie więc ukrywają przed światem zewnętrznym nałóg małżonka, próbują go na własną rękę leczyć (np. chowając przed nim butelki alkoholu), a nawet przejmują jego obowiązki związane np. z wychowaniem dzieci i utrzymaniem rodziny. Takie wysiłki okupione są zwykle rezygnacją z własnych potrzeb i ogromnym stresem, które z czasem prowadzi do poważnych problemów zdrowotnych np. stanów lękowych i depresyjnych, czy też zaburzeń snu i odżywiania. Nierzadko także współuzależnione żony alkoholików zaczynają same sięgać po różne substancje psychoaktywne np. papierosy, leki nasenne, a nawet alkohol. Psychoterapia współuzależnienia Jeśli rozpoznajesz u siebie opisane wyżej symptomy, wiedz, że możesz wyrwać się z tego destrukcyjnego stanu i należy to jak najszybciej zrobić. Pomoże Ci w tym terapia współuzależnienia, która prowadzona jest w ośrodkach leczenia uzależnień. Najlepiej jeśli zgłosisz się na taką terapię wraz z partnerem, który równolegle podda się leczeniu swojego nałogu. Namów go zatem np. na odtruwanie alkoholowe i dalszą psychoterapię oraz samodzielnie skorzystaj z pomocy specjalisty. Wówczas zyskacie większą szansę na pokonanie problemu oraz przywrócenie zdrowych relacji w swoim związku i rodzinie. Jak wygląda i na czym polega terapia? Psychoterapia współuzależnienia prowadzona jest najczęściej w formie indywidualnych spotkań z terapeutą oraz zajęć grupowych. Dzięki niej: nauczysz się, jak radzić sobie ze stresem, zrozumiesz, czym jest uzależnienie Twojego partnera i jak należy mu pomóc (np. jak go motywować do walki z nałogiem), odzyskasz wiarę w siebie i nabierzesz zdrowego dystansu do trudnej sytuacji, dowiesz się, jak stawiać granice i dbać o własne potrzeby. Terapia zwykle rozpoczyna się od uświadomienia problemu osobie współuzależnionej, a dopiero potem skupia się na swego rodzaju treningach, mających na celu wypracowanie nowych postaw i zachowań. Podaruj sobie szansę na lepsze życie Żyjąc pod jednym dachem z osobą uzależnioną, nie musisz w milczeniu cierpieć. Daj sobie pomóc! Profesjonalną terapię współuzależnienia, a także odtrucia alkoholowe w Warszawie oferuje prywatna klinika Vita Libera. Jej specjalnością jest kompleksowy program terapeutyczny dla osób uzależnionych i ich bliskich. Skontaktuj się z tą placówką i umów na bezpłatną konsultację, podczas której dowiesz się, jak krok po kroku polepszysz swoje życie. « powrót do artykułu-
- uzależnienie
- współuzależnienie
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Teleskop Webba (JWST) zdobył pierwsze pewne dowody na obecność dwutlenku węgla w atmosferze egzoplanety. CO2 znaleziono w atmosferze gazowego olbrzyma znajdującego się w odległości 700 lat świetlnych od Ziemi. Odkrycie daje nadzieję, że Webb będzie w stanie wykryć i zmierzyć poziom dwutlenku węgla w atmosferach mniejszych podobnych do Ziemi planet skalistych. Planeta, o której mowa, to WASP-39b, gazowy olbrzym o masie niemal czterokrotnie mniejszej od masy Jowisza, za to o średnicy o 30% większej. Tak niska masa w porównaniu z tak dużą objętością jest częściowo spowodowana wysokimi temperaturami planety, sięgającymi 900 stopni Celsjusza. WASP-39 znajduje się 8-krotnie bliżej swojej gwiazdy niż Merkury Słońca. Obiega ją w ciągu zaledwie 4 ziemskich dni. Gazowy gigant został odkryty w 2011 roku, a dzięki teleskopom Hubble'a i Spitzera wiemy, że w jej atmosferze znajduje się para wodna, sód i potas. Dzięki niezwykłej czułości Webba w podczerwieni dowiedzieliśmy się właśnie o obecności CO2. Odkrycia dokonano dzięki urządzeniu NIRSpec (Near-Infrared Spectrograph). Zarejestrował on światło macierzystej gwiazdy przechodzące przez atmosferę planety. Jako, że różne gazy pochłaniają fale światła o różnej długości, analizując spektrum docierającego do nas światła możemy dowiedzieć się, jakie molekuły obecne są w atmosferze. Webb zarejestrował spadek ilości docierającego światła w zakresie pomiędzy 4,1 a 4,6 mikrometrów. W ten sposób zdobyliśmy pierwszy jednoznaczny dowód na obecność dwutlenku węgla w atmosferze planety poza Układem Słonecznym. To bardzo ważne wydarzenie, będącym dowodem na czułość instrumentów Webba i możliwości całego teleskopu. Dotychczas bowiem nie dysponowaliśmy narzędziem, które pozwalałoby na rejestrowanie tak subtelnych zmian w spektrum pomiędzy 3 a 5,5 mikrometra w atmosferach egzoplanet. A to jest właśnie najbardziej interesujący nas zakres, gdyż w nim znajdują się pasma absorpcji takich gazów jak para wodna, metan czy właśnie dwutlenek węgla. Skoro zaś Webb udowodnił, że potrafi rejestrować te sygnały, powinien być w stanie zarejestrować je również w przypadku mniejszych skalistych planet. A obecność w ich atmosferach wody, metanu czy dwutlenku węgla może wskazywać na możliwość istnienia życia. Ponadto analiza składu atmosfery zdradza wiele istotnych informacji na temat pochodzeniu i ewolucji planet. Mierząc dwutlenek węgla możemy stwierdzić, jaki był stosunek gazów i materiału stałego podczas formowania się planety. W nadchodzącej dekadzie JWST dokona wielu podobnych pomiarów na różnych planetach. Dzięki temu dowiemy się, jak powstają planety i na ile unikatowy jest Układ Słoneczny, mówi Mike Line z Arizona State University. « powrót do artykułu
-
- Teleskop Webba
- dwutlenek węgla
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Neutrofile, działając w ramach nieswoistego układu odpornościowego, są pierwszą linią obrony naszego organizmu przed patogenami. Ich zaletami są szybkość reakcji, zdolność do eliminowania różnych zagrożeń, możliwość przenikania z naczyń krwionośnych do zarażonej tkanki. Są więc świetnymi kandydatami do wykorzystania w roli mikrorobotów. Jednak większość dotychczas istniejących strategii celowego ich użycia polega na wykorzystaniu ich naturalnych metod działania, którym często brakuje szybkości czy precyzji. Ten stan rzeczy postanowili zmienić chińscy naukowcy z Jinan University. Na łamach ACS Central Science poinformowali oni o wykorzystaniu pęsety optycznej do manipulowania neutrofilami w żywym organizmie. Naukowcy decydowali, kiedy neutrofile zostaną aktywowane i jaką trasą będą się przemieszczały do wyznaczonego celu. Pozwoliło im to na precyzyjne dostarczenie leków do wybranej lokalizacji i oczyszczania organizmu bez potrzeby wprowadzania modyfikacji w samym neutrofilu. W ten sposób wykorzystali naturalny obecne w organizmie neutrofile w roli mikrorobotów, którymi mogli sterować. Chińczycy nie są pierwszymi, którzy próbują wykorzystać mikroroboty do celów medycznych. Jednak większość obecnie stosowanych technik polega na stworzeniu mikrorobotów poza organizmem i wprowadzenie ich do organizmu. To jednak wiąże się z licznymi problemami, od wywoływania stanu zapalnego po usunięcie przez organizm mikrorobotów zanim zdążą spełnić one swoje zadanie. Już wcześniej było wiadomo, że możliwe jest manipulowanie neutrofilami za pomocą światła. Jednak tego typu eksperymenty prowadzono in vitro. Nie wyło jasne, czy sztuka ta uda się również in vivo. Xiaoshaui Liu i jego zespół wykorzystali laser do stworzenia optycznej pęsety, za pomocą której sterowali neutrofilami w ogonie danio pręgowanego. Byli przy tym w stanie przemieszczać neutrofile z prędkością do 1,3 mikrometra/s, czyli trzykrotnie szybciej niż naturalny ruch tych komórek. Naukowcy pokazali też, że są w stanie kontrolować naturalne działanie neutrofilów. To oni zdecydowali, kiedy i w którym miejscu neutrofil przeniknie z naczyń krwionośnych do tkanki, a podczas innego eksperymentu nakazali komórce przechwycić i przetransportować kawałek nanoplastiku. Wykorzystanie naturalnych neutrofili w roli sterowanych mikrorobotów, w połączeniu z inteligentną kontrolą ich zadań, to obiecujący sposób na przeprowadzanie w organizmach żywych złożonych operacji, takich jak leczenie chorób o podłożu zapalnym, stwierdzają autorzy badań. « powrót do artykułu
-
- neutrofil
- mikrorobot
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Brak snu niesie ze sobą liczne negatywne konsekwencje. Wiadomo, że zwiększa ryzyko chorób układu krwionośnego, cukrzycy czy nadciśnienia. Okazuje się również, że ma on wpływ na nasze zachowania społeczne. Gdy jesteśmy niewyspani rzadziej jesteśmy chętni do udzielenia pomocy innym ludziom, informują naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. W ciągu ostatnich 20 lat nauka zauważyła istnienie związku pomiędzy jakością snu, a jakością zdrowia psychicznego. Nie istnieje żadne poważne zaburzenie psychiczne, w którym sen byłby normalny. W naszej pracy wykazaliśmy, że brak snu nie tylko niszczy zdrowie człowieka, ale również interakcje społeczne pomiędzy ludźmi, zatem narusza podstawy funkcjonowania społeczeństwa. To, jak funkcjonujemy jako stworzenia społeczne wydaje się głęboko powiązane z tym, jak dobrze śpimy, mówi profesor psychologii Matthew Walker. Walker, Eti Ben Simon i ich zespół przeprowadzili trzyczęściowe badania, w ramach których sprawdzali wpływ snu na chęć ludzi do pomagania innym. W ramach jednego z nich użyli rezonansu magnetycznego do sprawdzenia aktywności mózgów 24 zdrowych osób. Osoby te badano dwukrotnie: raz po ośmiogodzinnym śnie i raz po nieprzespanej nocy. Okazało się, że gdy ludzie zostali pozbawieni snu obszar mózgu odpowiedzialny za odczuwanie empatii i rozumienie potrzeb innych ludzi, był mniej aktywny niż po przespanej nocy. Drugie badanie trwało przez 3-4 doby. W tym czasie uczeni zdalnie monitorowali jakość snu ponad 100 osób, a następnie badali, na ile osoby te były chętne pomóc innym – od przytrzymania drzwi windy po pomoc rannej osobie na ulicy. Okazało się, że spadek jakości snu był dobrym wyznacznikiem spadku chęci do pomocy innym osobom. Ludzie, którzy spali gorzej przyznawali, że mają mniej motywacji, by komuś pomagać, mówi Ben Simon. W końcu, w ramach trzeciego eksperymentu, naukowcy przeanalizowali bazę danych dotyczącą 3 milionów wpłat na cele charytatywne w USA w latach 2001–2016. Okazało się, że tam, gdzie obowiązuje przejście na czas letni – zatem tam, gdzie ludzie tracą godzinę snu – dochodziło po przesunięciu czasu do 10-procentowego spadku wpłat. Zjawiska takiego nie zaobserwowano na tych nielicznych obszarach (m.in. Arizona, Hawaje, Porotyko czy Guam), gdzie czas letni nie obowiązuje. Nawet bardzo niewielka utrata snu ma konkretny mierzalny wpływ na to, jak funkcjonujemy w społeczeństwie, komentuje profesor Walker. Już przed 4 laty Walker i Ben Simon wykazali, że pozbawienie snu powoduje, że ludzie wycofują się z życia społecznego i izolują. Brak snu potęguje poczucie samotności, a gdy takie niewyspane osoby wchodzą w interakcje z innymi ludźmi „zarażają ich” swoim stanem. Gdy zdamy sobie sprawę z tego, że nieodpowiednia ilość i jakość snu wpływa na funkcjonowanie całego społeczeństwa, możemy lepiej analizować zjawiska społeczne zachodzące we współczesnym świecie, mówi Walker. A Ben Simon dodaje, że promowanie snu, a nie potępianie ludzi za to, że śpią tyle, ile potrzebują, pomoże kształtować odpowiednie więzi społeczne. Tymczasem w krajach rozwiniętych ponad połowa ludzi przyznaje, że się nie wysypia. « powrót do artykułu
-
Ukazała się gra karciana „Świteź”, inspirowana debiutanckim zbiorem wierszy Adama Mickiewicza „Ballady i romanse”. Jest ona zintegrowana z internetową platformą wiedzy. Za koncepcję i realizację projektu odpowiada Agencja Promocyjna OKO. Twórcom zależało na popularyzacji i zainteresowaniu utworami Mickiewicza osób, które z jednej strony niechętnie sięgają po klasykę, a z drugiej gustują w literaturze fantastycznej i grach. Czy wszystkie utwory cyklu można „zgrywalizować”? Okazuje się, że nie. O ile „Pani Twardowska” czy „Lilie” to pełne zwrotów i zawirowań opowieści, dostarczające graczom ekscytujących wrażeń, o tyle dzieła o charakterze bardziej lirycznym, z programową „Romantycznością” na czele, grywalizacji się nie poddają. Pokornie przyjęliśmy ten fakt do wiadomości i w naszej grze „rozgrywamy” dziewięć z czternastu utworów. Natomiast wszystkie omówione zostały na platformie wiedzy - napisano na stronie projektu. Opracowanie merytoryczne zawdzięczamy dr. hab. Pawłowi Bukowcowi, historykowi literatury, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zadanie stworzenia współczesnej formy graficznej dla dzieła powierzono Annie Pałosz; chodziło między innymi o to, by uniknąć tradycyjnego przedstawiania bohaterek „Ballad i romansów”. Warto podkreślić, że na grafikę projektu duży wpływ wywarł folklor pogranicza litewsko-białoruskiego. Za mechanikę gry odpowiadał ceniony projektant gier Wojciech Rzadek. Konsultantem groznawczym był zaś dr hab. Tomasz Majkowski, groznawca i polonista z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Praktycznym dostosowaniem efektów projektu do realiów szkolnych zajęła się doświadczona nauczycielka – Biserka Čejović. Jej dziełem są również scenariusze lekcji, wykorzystujące grę i platformę wiedzy, a zarazem zgodne z obowiązującą podstawą programową (do pobrania w zakładce EDUKACJA na platformie wiedzy). Rozgrywkę przewidziano na 20 min. Może w niej wziąć udział 2-6 graczy w wieku od 8 lat. Ilustracje do gry, które powiększono do wymiarów 1mx1m, będzie można oglądać od 30 sierpnia do 12 października na wystawie plenerowej w Muzeum Karykatury w Warszawie (wstęp wolny). Na razie „Świteź” nie będzie sprzedawana. Po odbyciu szkolenia z wykorzystania gry będą ją mogli otrzymać bezpłatnie zarówno nauczyciele, jak i bibliotekarze. Szkolenia są organizowane w Polsce i Litwie. Instrukcję gry można pobrać w formie pliku PDF. « powrót do artykułu
-
- Świteź
- gra karciana
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nie od dzisiaj wiadomo, że używana podczas polowań ołowiana amunicja jest szkodliwa dla środowiska naturalnego. Przyczynia się ona do zatruwania zwierząt, w tym gatunków chronionych, które żywią się zwierzętami zabitymi przez myśliwych. Teraz okazuje się, że amunicja ta rozpada się na tak małe fragmenty, że toksyczny ołów mogą nieświadomie zjadać myśliwi, ich rodziny i inne osoby spożywające mięso upolowanych zwierząt. Naukowcy z Canadian Light Source oraz Wydziału Medycyny University of Saskatchewan jako pierwsi wykorzystali synchrotron do zbadania rozkładu i rozmiarów fragmentu kul, które trafiają podczas polowania w ciała dużych zwierząt, jak jelenie czy łosie. Naukowcy strzelali z amunicji myśliwskiej do bloków żelatyny balistycznej i badali fragmenty pocisków, które w niej utkwiły. By lepiej oddać rzeczywistość, w żelatynie zamknięto kość jelenia. Podobnego typu badania przeprowadzano już wcześniej, ale w celu zidentyfikowania fragmentów pocisków wykorzystywano standardowe urządzenia do medycznego obrazowania rentgenowskiego. Tymczasem badania za pomocą synchrotronu pokazały, że fragmenty pocisków były znacznie mniejsze i rozprzestrzeniały się znacznie szerzej, niż pokazały to prześwietlenia aparaturą medyczną. Nie byłem zdziwiony, że kula rozpadała się na setki kawałków. Jednak zaskoczyło mnie, że fragmenty kuli osiągały rozmiary pojedynczej komórki, mówi główny autor badań, doktor Adam Leontowich, który sam jest myśliwym. Tak małych kawałków ołowiu nie zobaczymy gołym okiem, nie mówiąc już o ich usunięciu z mięsa. Dotychczas badacze analizujący tę kwestię za pomocą standardowej aparatury medycznej nie byli w stanie ani odróżnić kawałków ołowiu od innych materiałów używanych w amunicji, ani precyzyjnie mierzyć małych fragmentów. Naukowcy mają nadzieję, że ich odkrycie spowoduje, że myśliwi – by nie karmić swoich rodzin, bliskich i znajomych toksycznym ołowiem – zaczną korzystać z amunicji wykonanej z nietoksycznych materiałów. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach pisma PLOS One. « powrót do artykułu
-
DNA pozyskane z zębów zmarłych przed wiekami ludzi wskazuje, że wirus opryszczki HSV-1, jest znacznie młodszy niż przypuszczano, a rozpowszechnił się na świecie wskutek wynalezienia romantycznych pocałunków i podbojów Aleksandra Wielkiego. Dotychczas sądzono, że HSV-1 pojawił się w Afryce przed ponad 50 000 laty, jednak z artykułu opublikowanego na łamach Science Advances dowiadujemy się, że wirus ten powstał około 5000 lat temu. Wszystkie nękające nas dzisiaj patogeny były kiedyś nowymi chorobami. Poznanie ich dawnego DNA pozwoli nam lepiej zrozumieć ewolucję tych patogenów i uchronić przyszłe generacje przed epidemiami, mówi jedna z autorek badań, Christiana Scheib z Uniwersytetu w Tartu w Estonii. Obecnie nosicielami HSV-1 jest 7 na 10 osób przed 50. rokiem życia. Przez większość czasu wirus ukrywa się w układzie nerwowym gospodarza. Jednak gdy z jakiegoś powodu jesteśmy osłabieni, patogen może przedostać się do krwi, rozpoczynając aktywną fazę infekcji. Wraz z krwią trafia do zębów, w których możemy znaleźć ślady patogenów obecnych we krwi w chwili śmierci. Scheib i jej koledzy postanowili poszukać śladów HSV-1 w jak najstarszych szczątkach. W jednak celu musieli trafić na osoby, u których w chwili śmierci toczył się proces aktywnej infekcji. Uczeni poddali analizie zęby dziesiątków osób i trafili na czterech zmarłych, u których znaleziono materiał genetyczny HSV-1. Pozyskany materiał pochodził od młodego mężczyzny, który został pochowany pomiędzy rokiem 1350 a 1450 na cmentarzu głównego szpitala w Cambridge w Wielkiej Brytanii, kobiety – zmarłej w latach 500–575 – znalezionej na anglosaskim cmentarzy w okolicy Cambridge, przedstawiciela rozwijającej się na Uralu kultury nevolino (zm. 253–530) oraz mężczyzny z Holandii, który zmarł w XVII wieku. Na podstawie analiz tego materiału doszli do wniosku, że szczep HSV-1 pojawił się przed 5000 lat. Wcześniej istniały inne szczepy wirusa opryszczki, ale HSV-1 je wyparł. Obecnie nie wiadomo, dlaczego HSV-1 wygrał z innymi szczepami. Scheib zwraca jednak uwagę, że pojawił się on w czasie intensywnych migracji w epoce brązu, kiedy to mieszkańcy eurazjatyckich stepów ruszyli na zachód. Naukowcy uważają, że w podboju świata mógł wirusowi pomóc Aleksander Wielki. HSV-1 rozpowszechnia się przez bliskie kontakty między ludźmi, a 3500 lat temu w Indiach rozpowszechnił się zwyczaj romantycznych pocałunków. Do Europy zwyczaj ten trafił prawdopodobnie w wyniku podbojów Aleksandra Wielkiego, który w IV wieku p.n.e. dotarł z wojskami do Indii. « powrót do artykułu
-
- Aleksander Wielki
- wirus opryszczki
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Awokado stało się bardzo popularne w ostatnich dekadach. Ma to jednak negatywny wpływ na środowisko. Uprawa „zielonego złota” wymaga bowiem dużych ilości wody, poza tym pod plantacje karczuje się lasy. Z tego powodu Arina Shokouhi, świeżo upieczona absolwentka londyńskiego Central Saint Martins, opracowała jako projekt dyplomowy zrównoważoną alternatywę dla awokado - ecovado. Shokouhi nawiązała współpracę z Jackiem Wallmanem z Food Innovation Center Uniwersytetu w Nottingham. Realizując projekt, duet wykorzystywał wyłącznie lokalne składniki. Naukowiec pomógł Arinie zidentyfikować skład awokado i podpowiedział, jak znaleźć zrównoważone zastępniki. Prace nad udoskonalaniem przepisu trwały 8 miesięcy. Na pierwszy rzut oka trudno odróżnić ecovado od awokado. Ma ono podobną skórkę (egzokarp), tyle tylko, że uzyskuje się ją z wosku pszczelego barwionego sproszkowanym szpinakiem i węglem drzewnym. Kremowozielony miąższ powstaje zaś głównie z bobu, orzechów laskowych, jabłek i oleju rzepakowego. Shokouhi przyznaje, że próba oddania smaku i tekstury awokado za pomocą wyłącznie lokalnych, naturalnych składników była sporym wyzwaniem. Smak awokado jest dość delikatny [...], a bób może zawierać całkiem sporo gorzkich tanin [...] - powiedziała Dezeen Magazine pomysłodawczyni ecovado. By wyeliminować gorycz, zmniejszyliśmy [zatem] ilość bobu w recepturze. Ponieważ smak awokado jest opisywany jako orzechowy, użyliśmy nadającego kremowość masła z orzechów laskowych [...] - dodała. Całości dopełnia tłoczony na zimno olej rzepakowy, który ma podobny profil kwasów tłuszczowych co awokado. Skórka jest biodegradowalna i nadaje się do kompostowania. Można się też pokusić o upcykling i po zjedzeniu ecovado zrobić sobie z takiego wosku świeczkę. Odtwarzając nasiono, Shokouhi eksperymentowała najpierw z drewnem, ale stwierdziła, że to marnotrawstwo. Kolejnym rozwiązaniem była kula z papieru z recyklingu z nasionami kwiatów. Ostatecznie wybór padł jednak na całe orzechy - np. laskowe czy włoskie. Od czasu zakończenia studiów rozwiązaniem Shokouhi zainteresowali się potencjalni inwestorzy. Choć Arina nadal udoskonala ecovado, ma nadzieję, że ostatecznie trafi ono na sklepowe półki i będzie kosztować mniej więcej tyle, co awokado. Ostatnio Shokouhi eksperymentowała też z edamame (niedojrzałą soją); jak sama mówi, zajmuje ją pomysł produkowania w przyszłości ecovado z produktów lokalnych innych niż Wielka Brytania krajów. Ecovado w całości po przekrojeniu można zobaczyć tutaj. Więcej informacji o projekcie znajduje się na stronie Shokouhi. « powrót do artykułu
-
Kopce znajdujące się na terenie kampusu Louisiana State University w Baton Rouge są najstarszymi w Ameryce Północnej strukturami wykonanymi ludzką ręką, donoszą autorzy najnowszych badań. Dwa 6-metrowe kopce to jedne z ponad 800 tego typu struktur zidentyfikowanych na terenie Louisiany. Wiele z nich uległo zniszczeniu, jednak kopce w Baton Rouge zostały zachowane i od 1999 roku LSU Campus Mounds są wpisane do Narodowego Rejestru Miejsc Zabytkowych. Brooks Ellwood z Wydziału Geologii i Geofizyki LSU wraz z zespołem zbadali rdzenie z obu kopców. Znaleźli w nich popiół ze spalonych trzcin oraz spalone osteony. Osteon to mikroskopijna miniaturowa jednostka strukturalna kości zbitej, występująca u ssaków i dinozaurów. Datowanie radiowęglowe wykazało, że kopce powstawały przez tysiące lat. Pierwszy z nich – znajdujący się na południu Kopiec B – zaczęto budować około 11 000 lat temu. Zdaniem naukowców, warstwy popiołu i spalone mikroskopijne fragmenty kości mogą świadczyć o tym, że kopce powstawały dla celów ceremonialnych. Autochtoni rozpalali tam wielkie ogniska, których temperatura była zbyt wysoka, by przygotowywać żywność. Nie wiadomo, jakie ssaki były kremowane na kopcach, ani dlaczego. Kopiec B powstawał przez tysiące lat, aż osiągnął połowę obecnej wysokości. Około 8200 lat temu został opuszczony i nie był używany przez około 1000 lat. Wydarzenie to zbiegło się z czasem z gwałtownym krótkotrwałym ochłodzeniem, które miało miejsce pomiędzy holocenem starszym a środkowym. Nie wiemy, dlaczego 8200 lat temu kopiec porzucono. Wiemy natomiast, że doszło do gwałtownych zmian środowiska, co mogło wpłynąć na codzienne życie ludzi, mówi Ellwood. Następnie, przed 7500 laty, na północ od pierwszego kopca zaczęto wznosić drugi. Tym razem do jego budowy ludzie wykorzystali muł z pobliskiego obszaru zalewowego. Z tego mułu, warstwa po warstwie, wznieśli dzisiejszy Kopiec A do mniej więcej połowy jego obecnej wysokości. Analizy wskazują, że w pewnym momencie ludzie oczyścili opuszczony wcześniej Kopiec B i ponownie zaczęli go wznosić. Usypali go do obecnej wysokości zanim ukończyli prace nad Kopcem A. Prac na obu kopcach zaprzestano około 6000 lat temu. Azymut grzbietów obu kopców odchylony jest o około 8,5 stopnia na wschód od bieguna północnego. Współautor badań, astronom Geoffrey Clayton mówi, że 6000 lat temu gdy zapadał zmrok, w miejscu na które wskazują grzbiety kopców ludzie obserwowali wschodzącego czerwonego olbrzyma Arktura, jedną z najjaśniejszych gwiazd widocznych z Ziemi. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- Ameryka Północna
- Louisiana State University
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Grupa japońskich naukowców z Kyoto University wykorzystała eksplozje do wyprodukowania... najmniejszych diamentowych termometrów, które można będzie wykorzystać do bezpiecznych pomiarów różnic temperatury w pojedynczej żywej komórce. Gdy w sieci krystalicznej diamentu dwa sąsiadujące atomy węgla zostaną zastąpione pojedynczym atomem krzemu, pojawia się optycznie aktywne miejsce, zwane centrum krzem-wakancja (silicon-vacancy center, SiV). Od niedawna wiemy, że takie miejsca są obiecującym narzędziem do pomiaru temperatur w skali nanometrów. Atom krzemu, gdy zostanie wzbudzony laserem, zaczyna jasno świecić w wąskim zakresie światła widzialnego lub bliskiej podczerwieni, a kolor tego światła zmienia się liniowo w zależności od temperatury otoczenia diamentu. Zjawisko to jest bezpieczne dla żywych organizmów, nawet dla bardzo delikatnych struktur. To zaś oznacza, że można je wykorzystać podczas bardzo złożonych badań nad strukturami biologicznymi, np. podczas badania procesów biochemicznych wewnątrz komórki. Problem stanowi jednak sam rozmiar nanodiamentów. Uzyskuje się je obecnie różnymi technikami, w tym za pomocą osadzania z fazy gazowej, jednak dotychczas potrafiliśmy uzyskać nanodiamenty o wielkości około 200 nm. Są one na tyle duże, że mogą uszkadzać struktury wewnątrzkomórkowe. Norikazu Mizuochi i jego zespół opracowali technikę pozyskiwania 10-krotnie mniejszych niż dotychczas nanodiamentów SiV. Japońscy naukowcy najpierw wymieszali krzem ze starannie dobraną mieszaniną materiałów wybuchowych. Następnie, w atmosferze wypełnionej CO2, dokonali eksplozji. Później zaś przystąpili do wieloetapowej pracy z materiałem, który pozostał po eksplozji. Najpierw za pomocą kwasu usunęli sadzę i metaliczne zanieczyszczenia, następnie rozcieńczyli i wypłukali uzyskany materiał w wodzie dejonizowanej, w końcu zaś pokryli uzyskane nanodiamenty biokompatybilnym polimerem. Na końcu za pomocą wirówki usunęli wszystkie większe nanodiamenty. W ten sposób uzyskali jednorodny zbiór sferycznych nanodiamentów SiV o średniej średnicy 20 nm. To najmniejsze wyprodukowane nanodiamenty SiV. Mizouchi wraz z kolegami przeprowadzili serię eksperymentów, podczas których wykazali, że ich nanodiamenty pozwalają na precyzyjne pomiary temperatury w zakresie od 22 do 40,5 stopnia Celsjusza. Zakres ten obejmuje temperatury wewnątrz większości organizmów żywych. To zaś otwiera nowe możliwości badań struktur wewnątrzkomórkowych. Japończycy zapowiadają, że rozpoczynają prace nad zwiększeniem liczby SiV w pojedynczym nanodiamencie, co ma pozwolić na uzyskanie jeszcze większej precyzji pomiaru. Dzięki temu – mają nadzieję – w przyszłości można będzie badać poszczególne organelle. Szczegóły badań zostały opisane na łamach Carbon. « powrót do artykułu
-
- nanodiament
- termometr
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Zużyte łopaty turbin wiatrowych stanowią coraz poważniejszy problem ekologiczny. Obecnie są składowane na wysypiskach, a ich liczba szybko rośnie. A co, gdyby można było je... zjeść? Podczas odbywającego się właśnie spotkania Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego naukowcy z Michigan State University (MSU) zaprezentowali nowy materiał na łopaty, które po zużyciu można by przerobić na nowe łopaty lub zamienić w szereg innych produktów, w tym w żelki spożywcze. Piękno naszego wynalazku polega na tym, że po zakończeniu cyklu życia łopaty, materiał, z którego została wykonana można rozpuścić na części składowe i użyć znowu. I tak bez końca, mówi doktor John Dorgan, jeden z twórców nowego materiału. Łopaty turbin są wykonywane z włókna szklanego. Niektóre firmy opracowały co prawda technologię przerabiania włókna na mniej wartościowy materiał, ale większość łopat kończy na składowiskach. A z tym jest coraz większy problem. Jako, że turbiny są tym bardziej efektywne, im są większe, produkuje się je coraz większe. Co gorsza wiele firm wymienia łopaty na długo przed przewidywanym czasem ich eksploatacji, by zamontować większą turbinę. Dogan i jego koledzy stworzyli materiał na łopaty składający się z włókna szklanego oraz syntetycznego i naturalnego polimeru z roślin. Powstała w ten sposób żywica na tyle wytrzymała, że można ją wykorzystywać w turbinach czy przemyśle motoryzacyjnym. Następnie materiał taki został rozpuszczony do świeżego monomeru, usunięto z niego mechanicznie włókno szklane, a z monomeru wykonano nowy materiał o – co niezwykle ważne – identycznych właściwościach jak materiał oryginalny. Co interesujące, nowy materiał może znaleźć wiele innych zastosowań, w zależności od domieszek. Naukowcy stworzyli jego wersję, która nadaje się do wykonania blatów kuchennych i kranów. Można go też kruszyć i wykorzystywać w technologii formowania wtryskowego. Bardzo interesującą cechą nowego materiału jest też możliwość przetworzenia go na produkt o wyższe wartości. Za pomocą odpowiednich technik materiał ze zużytych łopat turbin można przerobić na szkło akrylowe (PMMA), z którego powstaną szyby czy reflektory samochowowe, a z kolei PMMA można przerabiać na superchłonny polimer wykorzystywany w pieluszkach. Możliwe jest też uzyskanie mleczanu potasu, który po oczyszczeniu zostanie wykorzystany w żelkach czy napojach. Uzyskaliśmy z naszego materiału mleczan potasu jakości spożywczej. Taki sam, jaki jest używany w moich ulubionych żelkach, mówi Dorgan. Naukowcy z Michigan chcą teraz wyprodukować łopaty do turbin średniej wielkości, by przeprowadzić testy polowe. Zauważają, że obecnie na rynku brak jest odpowiedniej ilości bioplastiku, by zaspokoić ew. zapotrzebowanie na nowe turbiny. Na początku ich produkcja musiałaby być dość ograniczona z tego powodu, mówi Dorgan. Uczony zauważa, że nie powinniśmy mieć oporów przed jedzenie słodyczy, które kiedyś były turbiną wiatrową. Atom węgla pochodzący z rośliny jest takim samym atomem węgla jak ten pochodzący z paliw kopalnych. To część globalnego obiegu węgla. My wykazaliśmy, że możemy z biomasy stworzyć wytrzymałe tworzywo sztuczne, a następnie zamienić je na pożywienie, stwierdza uczony. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- turbina wiatrowa
- recykling
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nowoczesne hulajnogi i rowery z napędem elektrycznym to doskonała alternatywa dla samochodu czy komunikacji miejskiej. Poruszanie się na nich to także świetna forma aktywności na świeżym powietrzu. Jakie są różnice pomiędzy tymi rodzajami pojazdów? Który z nich będzie idealnym wyborem do przemieszczania się po mieście? Do pracy, na uczelnię czy na zakupy. Na popołudniowe wycieczki i dłuższe, weekendowe wyprawy. Profesjonalne rowery i hulajnogi elektryczne to ekologiczny i ekonomiczny środek transportu, który pozwala sprawnie przemieszczać między różnymi punktami w mieście. Zwłaszcza że w wielu z nich dostępna jest już gęsta sieć dróg rowerowych, która dodatkowo jest stale powiększana. Warto zatem wziąć pod uwagę wybór wysokiej jakości jednośladu z napędem i cieszyć się ze wszystkich korzyści, które zapewnia. A jest ich naprawdę mnóstwo. Hulajnoga elektryczna - dlaczego warto ją wybrać? Obserwując ulice polskich miast można stwierdzić, że hulajnogi elektryczne zyskują na popularności niemal z dnia na dzień. I rzeczywiście, zwolenników tego rodzaju pojazdów wciąż przybywa. Są bowiem świetnym sposobem na korki i wiecznie zatłoczone ulice. Pozwalają szybko i niemal bezszelestnie przemieszczać się nawet po wąskich ścieżkach, przejazdach i w miejscach o mocno ograniczonej przestrzeni. Takie swobodne manewrowanie ułatwia również ich niewielki rozmiar, zwłaszcza w porównaniu do skuterów, a często również wielu modeli rowerów. Co więcej, hulajnoga elektryczna już dawno przestała funkcjonować wyłącznie jako zabawka dla dzieci i nastolatków. Coraz chętniej korzystają z niej biznesmeni i osoby, które muszą często docierać do centrum miasta. To bowiem doskonały wybór dla użytkowników, którzy pracują w stroju formalnym. Brak wystających elementów hulajnogi elektrycznej i przyjmowanie pozycji stojącej sprawiają, że można poruszać się na niej nawet w garniturze, bez obaw o zniszczenie odzieży czy zabrudzenie butów. Ponadto jazda na hulajnodze elektrycznej nie wymaga praktycznie żadnego wysiłku, zatem do miejsca pracy czy szkoły można dojechać bez zadyszki, a ubrania pozostaną suche i bez zagnieceń. Wiele modeli posiada również funkcję szybkiego składania, dlatego zabranie jej do biura czy mieszkania nie stanowi żadnego problemu. Wybierając hulajnogę elektryczną warto zwrócić uwagę na kilka aspektów. Pierwszym jest oczywiście dopuszczalne obciążenie sprzętu. Niektóre modele są ograniczone do 55-60 kg wagi, inne są w stanie udźwignąć użytkownika o ciężarze nawet do 120 kg. Kolejną istotną kwestią jest pojemność akumulatora oraz moc silnika. Im większe parametry, tym większa waga pojazdu i dłuższy czas uzupełnienia energii. A jednocześnie większy zasięg i prędkość maksymalna. Kto jednak pokonuje krótsze dystanse, może zastanowić się nad wersją o mniejszej baterii. Rower elektryczny - jakie ma zalety? W odróżnieniu od hulajnogi z napędem, rower elektryczny nadal wymaga od użytkownika pedałowania. Jest zatem świetną propozycją dla wszystkich miłośników jednośladów, którzy szukają sprzętu pomagającego oszczędzić siły i czas, a przy tym nadal spełniającego również rolę klasycznego wariantu. Siłę wspomagania można bowiem regulować w szerokim zakresie lub całkowicie ją wyłączyć. Przejażdżki na rowerze elektrycznym nadal mogą stanowić doskonałą formę rekreacji i aktywności fizycznej, która pozwala zadbać o zdrowie, kondycję czy wysportowaną sylwetkę. Poruszanie się nawet w umiarkowanym tempie będzie także świetnym uzupełnieniem planu treningowego lub sposobem na poprawę wydolności organizmu. Podobnie jak hulajnoga elektryczna, rower z napędem również sprawdzi się jako środek transportu po mieście. Zwłaszcza w godzinach szczytu, kiedy podróż samochodem czy autobusem staje się nieznośna. Warto dodać, że profesjonalne rowery elektryczne dostępne są w wielu wariantach. Mogą to być modele miejskie, gwarantujące komfortową jazdę po dobrze przygotowanych ścieżkach rowerowych, jak i wersje MTB, które umożliwiają płynne poruszanie się nawet na nierównej czy śliskiej nawierzchni. A miłośnicy jazdy ekstremalnej mogą wybrać także rowery elektryczne trekkingowe, będące doskonałym wyborem na górskie trasy. Zaletą rowerów elektrycznych z pewnością jest możliwość przewożenia dodatkowego bagażu. Wysokiej jakości torby i sakiewki pozwolą zabrać zakupy czy laptopa lub inne narzędzia niezbędne do pracy. Wybierając jednoślad z napędem, również należy uwzględnić dopuszczalne obciążenie oraz pojemność baterii i moc silnika. W przypadku chęci częstego transportowania sprzętu warto wybrać modele o składanej konstrukcji, które można swobodnie umieścić w bagażniku samochodu, zabrać do pociągu lub wnieść na wyższe piętra budynku. Rower i hulajnoga elektryczna - czy to się opłaca? Korzystanie z jednośladów wyposażonych w napędy elektryczne jest również niezwykle korzystne pod względem ekonomicznym. Według wielu wyliczeń koszt przejechania trasy o długości 100 km samochodem na benzynę waha się w przedziale 55 zł - 60 zł. Przy uśrednionych cenach biletów na pokonanie tej samej trasy autobusem lub tramwajem trzeba przeznaczyć 18 zł - 20 zł. Ile kosztuje zatem przejazd takiej odległości hulajnogą lub rowerem elektrycznym? Tylko 1 zł. Liczby mówią same za siebie. Należy przy tym dodać, że uzupełnianie energii w tego rodzaju pojazdach jest niezwykle proste. W dodatku powstaje coraz więcej miejsc, w których można naładować baterię za darmo lub za niewielką opłatą. Warto zwrócić uwagę na bogaty wybór wysokiej jakości sprzętu w sklepie sportowym Sportano. To profesjonalne rowery elektryczne od topowych marek jak Ecobike, Kettler, Orbea czy Romet (https://sportano.pl/rowery/rowery-elektryczne). Szeroki wybór wariantów, wzorów i kolorów sprawi, że każdy znajdzie tu idealny model dla siebie. Ile kosztuje rower elektryczny? Cena wysokiej klasy pojazdów to od 5400 zł do 14000 zł. Na najbardziej zaawansowane modele należy przeznaczyć nawet 25 000 - 42 000 zł. Z kolei hulajnogi elektryczne w Sportano.pl to doskonały sprzęt od Motus, BirdOne, Land Rover, Razor czy Street Surfing. To producenci, którzy gwarantują wieloletnią wytrzymałość, a także komfort i bezpieczeństwo użytkowania. Wysokiej klasy hulajnogi elektryczne kosztują od 1300 zł do 7000 zł. Najdroższe warianty to wydatek rzędu 13 000 zł. Wartość zależy m.in. od mocy silnika, zasięgu czy pojemności akumulatora. Biorąc pod uwagę powyższe wyliczenia zakup roweru i hulajnogi elektrycznej śmiało można potraktować jako rozsądną inwestycję. Zarówno w aspekcie finansowym, jak i zdrowotnym. « powrót do artykułu
-
W Geisingen-Gutmadingen w powiecie Tuttlingen w Badenii-Wirtembergii firma ArcheoTask GmbH dostała zadanie przeprowadzenia badań archeologicznych. Władze planują bowiem inwestycje, które mają przyciągnąć biznes, a że w sąsiedztwie znaleziono wcześniej średniowieczne groby, do pracy zaprzęgnięto najpierw archeologów. Decyzja okazała się ze wszech miar słuszna. Archeolodzy dokonali dwóch interesujących odkryć. Nad brzegami Dunaju, w miejscu, w którym ma powstać zbiornik retencyjny na wody opadowe odkryli pozostałości prehistorycznej osady oraz neolityczny grób z III tysiąclecia p.n.e. należący do przedstawicieli kultury ceramiki sznurowej. Natomiast tam, gdzie w przyszłości mają rozwijać się firmy znaleziono wczesnośredniowieczny cmentarz. Neolityczny pochówek jest o tyle interesujący, ze w południowo-wschodnich Niemczech rzadko znajduje się groby kultury ceramiki sznurowej. W grobie znaleziono zdobiony kubek oraz głowicę kamiennej siekierki z otworem pośrodku, w którym montowano trzonek. Z kolei średniowieczny cmentarz pochodzi z okresu wielkiej wędrówki ludów, kiedy to na terytorium Cesarstwa Rzymskiego zaczęły napływać plemiona barbarzyńskie. Archeolodzy dokładnie udokumentowali każdy ze znalezionych grobów. Większość z nich zawierało dobra grobowe, jak miecze, lance, tarcze i biżuterię, na przykład szklane koraliki, kolczyki czy pasy, mówi doktor Andreas Haasis-Berner, miejscowy przedstawiciel Państwowego Biura Ochrony Zabytków. Nasza gmina Gutmadingen jest prawdopodobnie znacznie starsza, niż się nam wydawało, stwierdził burmistrz Martin Numberger. W przyszłym roku Gutmandingen ma obchodzić 750-lecie istnienia. Miejscowość została po raz pierwszy wspomniana w dokumentach w 1273 roku pod nazwą Gutmetingen. « powrót do artykułu
-
- neolit
- kultura ceramiki sznurowej
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Początkowo sądziliśmy, że jest to piracka moneta z rejonu Morza Karaibskiego, wybita przez Anglików na Antylach za panowania królowej Elżbiety I, ze srebra zdobytego przez korsarza kapitana Francisa Drake, pod koniec XVI w. na hiszpańskiej „Złotej Armadzie”, informują specjaliści z zamojskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Lublinie. Nietypową srebrną monetę znalazł na polu w Czerniczynie pod Hrubieszowem detektorysta Tomasz Gryniewicz. Zawiadomił o znalezisku odpowiednie urzędy, skonsultował się z Muzeum w Hrubieszowie i zawiózł monetę do zamojskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Lublinie. Eksperci zobaczyli srebrną monet o nietypowym wielobocznym kształcie i niejednolitej grubości, wynoszącej od 1 do 3 milimetrów. Początkowe przypuszczenia, że pod Hrubieszów trafiła piracka moneta nie były pozbawione podstaw. W XVI wieku Hiszpanie intensywnie eksploatowali skarby Ameryki Południowej i wywozili je do Europy. Nasilające się ataki francuskich i angielskich piratów skłoniły ich do organizowania konwojów. Konwoje pływały po Atlantyku, tam, gdzie grasowali piraci. Jeden z najsłynniejszych korsarzy, Francis Drake, przepłynął w 1578 roku przez Cieśninę Magellana na Pacyfik, a w marcu 1579 roku zdobył swój najcenniejszy łup, hiszpański galeon Nuestra Señora de la Concepción, który płynął z Peru do Panamy. Na jego pokładzie, wśród licznych skarbów, znajdowało się m.in. 26 ton srebra. Analizy niezwykłej monety podjął się doktor Jacek Feduszko z Muzeum Zamojskiego. Po jej oczyszczeniu okazało się, że nie jest to moneta piracka, ale równie niezwykły zabytek. Tomasz Gryniewicz znalazł hiszpańską monetę wybitą w Meksyku w I połowie XVII wieku za panowania króla Hiszpanii Filipa IV. Nie wiemy, jak taka moneta trafiła pod Hrubieszów. Była zapewne jedną z wielu monet krążących po Europie w mieszkach kupców. Ważna była bowiem zawartość kruszcu w monecie, a nie jej emitent. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- moneta
- Hrubieszów
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Gdy boli nas głowa i bierzemy środek przeciwbólowy, raczej nie myślimy o pozycji ciała podczas jego zażywania. Tymczasem naukowcy z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa informują, że pozycja ciała podczas przyjmowania leków może zdecydować, jak szybko lek zostanie wchłonięty, a niewłaściwa pozycja może opóźnić ten moment nawet o godzinę. Amerykanie stworzyli model symulujący procesy mechaniczne zachodzące w żołądku podczas przyjmowania leków. Model ten, który bierze pod uwagę sposób rozpuszczania się leku oraz anatomię żołądka wykazał, że położenie się na prawym boku w czasie połykania tabletki skraca czas jej wchłonięcia. Byliśmy bardzo zaskoczeni faktem, że postawa ma tak duży wpływ na rozpuszczanie się pigułki w żołądku. Nigdy nie myślałem o tym, czy przyjmuję leki w sposób właściwy czy nie. Teraz z pewnością będę się nad tym zastanawiał, mówi główny autor badań, inżynier i ekspert w dziedzinie dynamiki cieczy Rajat Mittal. Większość przyjmowanych doustnie leków zaczyna działać dopiero wtedy, gdy zawartość żołądka przesunie się do jelit. Zatem im bliżej odźwiernika – który łączy żołądek z dwunastnicą – znajdzie się pigułka, tym szybciej zacznie działać. Naukowcy z Johnsa Hopkinsa wykorzystali model żołądka do przetestowania wpływu czterech pozycji ciała na umiejscowienie leku w żołądku. Okazało się, że gdy położymy się na prawym boku lek trafi najbliżej odźwiernika i rozpuści się 2,3 raza szybciej, niż wówczas, gdy przyjmujemy go na stojąco w postawie wyprostowanej. Najgorszą zaś postawą jest położenie się na lewym boku. O ile tabletka przyjęta podczas leżenia na prawym boku rozpuszcza się w żołądku średnio w ciągu 10 minut, a przyjęta na stojąco w ciągu 23 minut, to gdy leżymy na lewym boku mija ponad 100 minut, zanim lek się rozpuści. Dla osób starszych czy przykutych do łóżka, obrócenie się na lewą lub prawą stronę może zrobić wielką różnicę, mówi Mittal. Drugą, po leżeniu na prawym boku, najlepszą postawą była wyprostowana stojąca, równie efektywne było leżenie na plecach. Naukowcy stwierdzili również, że wszelkie schorzenia żołądka mają równie wielki wpływ na wchłanianie leku, co postawa. A to jeszcze bardziej pokazuje, jak ważne jest przyjęcie odpowiedniej postawy. Osoby z chorobami żołądka mogą znacząco skrócić czas rozpuszczania się leku przyjmując odpowiednią postawę. « powrót do artykułu
-
Dwa sztuczne słodziki... zwiększają poziom glukozy we krwi
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Zdrowie i uroda
Dwa syntetyczne słodziki, sacharyna i sukraloza, zwiększają poziom glukozy we krwi, informują autorzy najnowszych badań. To zaskakujące, gdyż nie spodziewano się, że słodziki działają w taki sposób. W tej chwili nie wiadomo jeszcze, jak i czy w ogóle, zaobserwowane zjawisko wpływa na nasz organizm. Wyniki zaskakujących badań zostały opublikowane w magazynie Cell. Badania przeprowadzone przez naukowców z izraelskiego Instytutu Weizmanna wskazują, że słodziki nie są tak neutralne, jak się wydawało. Okazało się bowiem, że zmieniają one działanie mikrobiomu w taki sposób, który może prowadzić do zwiększenia poziomu glukozy we krwi. Co więcej, wpływ słodzików na organizm może być bardzo różny u różnych ludzi. Już 8 lat temu naukowcy z Instytutu Weizmanna zauważyli, że u myszy niektóre słodziki mogą prowadzić do zmian w metabolizmie cukru. Zagadnienie to postanowił zgłębić profesor Eran Elinav z Wydziału Immunologii. Naukowcy najpierw dokładnie przyjrzeli się niemal 1400 potencjalnym uczestnikom badań i wybrali wśród nich 120 osób, które całkowicie unikały napojów i żywności zawierających sztuczne słodziki. Osoby te zostały podzielone na 6 grup. Uczestnicy 4 grup otrzymali jeden rodzaj słodzika: sacharynę, sukralozę, aspartam i stewię. Słodziki były zapakowane w saszetkach, a w każdej z nich była mniej niż dzienna dopuszczalna dawka. Dwie pozostałe grupy, z których jedna otrzymała analogiczne saszetki z glukozą, a druga nie dostała żadnego suplementu, służyły jako grupy kontrolne. Każdy z uczestników miał dziennie zużyć jedną saszetkę, o ile ją otrzymał. Po dwóch tygodniach okazało się, że u wszystkich osób, które spożywały słodziki, doszło do zmiany składu i funkcjonowania mikrobiomu. Dla każdego ze słodzików zmiany były inne. Okazało się również, że w grupach przyjmujących sacharynę i sukralozę doszło do znacznej zmiany metabolizmu glukozy. Zmiany takie mogą zaś prowadzić do chorób metabolicznych. Natomiast w grupach kontrolnych nie zauważono ani zmian składu czy funkcjonowania mikrobiomu, ani zmian tolerancji glukozy. Co więcej, zmiany zaobserwowane w mikrobiomie były ściśle skorelowane ze zmianami w metabolizmie glukozy. Nasze odkrycie potwierdza, że mikrobiom to specyficzne miejsce integrujące sygnały pochodzące z organizmu oraz sygnały zewnętrzne, pochodzące np. z żywności, leków, naszego stylu życia i otoczenia, mówi profesor Elinav. Naukowcy postanowili też sprawdzić, czy rzeczywiście zmiany w mikrobiomie spowodowały problemy z tolerancją glukozy. Dlatego też dokonali przeszczepu mikrobiomu od ludzi do myszy, które nigdy nie spożywały sztucznych słodzików. Przeszczepu dokonano od osób, u których zmiany były największe i od tych, u których były najmniejsze. Okazało się, że wzorce zmian tolerancji glukozy zaobserwowane u myszy odzwierciedlały to, co obserwowano u ludzi. Zwierzęta, które otrzymały mikrobiom od osób, u których pojawiła się największa nietolerancja glukozy, wykazywały większą nietolerancję niż myszy, którym przeszczepiono mikrobiom osób z mniejszą nietolerancją. Nasze badania wykazały, że słodziki mogą upośledzać tolerancję glukozy poprzez wpływ na mikrobiom i jest to reakcja wysoce spersonalizowana, która każdego może dotykać inaczej. Tak naprawdę można się było spodziewać tak różnych reakcji, gdyż mikrobiom każdego z nas jest unikatowy, stwierdza Elinav. Naukowcy podkreślają, że w tej chwili nie wiadomo, czy i jakie skutki dla naszego zdrowia niesie ze sobą zaobserwowane zjawisko. Sprawdzenie tego będzie wymagało długoterminowych badań. W międzyczasie musimy podkreślić, że z naszych badań nie wynika, iż konsumpcja cukru – którego szkodliwe skutki zdrowotne wielokrotnie zostały wykazane – jest lepsza niż spożywanie sztucznych słodzików, zauważa profesor Elinav. « powrót do artykułu -
Gdańsk: w Brzeźnie tramwaje pojadą trawiastym dywanem
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
W Brzeźnie (Gdańsk) powstanie zielone, trawiaste torowisko. Jak podkreślono w komunikacie, Gdański Zarząd Dróg i Zieleni [GZDiZ] rozstrzygnął przetarg i podpisał umowę z wykonawcą zadania z Budżetu Obywatelskiego [...]. Pomysłodawcy projektu „Tramwajem po trawiastym dywanie” tłumaczą, że zielony dywan to nie tylko kwestia estetyki. Zredukuje on także drgania i hałas generowany przez tramwaje. Poza tym „dywan” zatrzyma wodę, a w upały pozwoli obniżyć temperaturę otoczenia. Warto też wspomnieć o pochłanianiu miejskich zanieczyszczeń i tworzeniu korzystnego mikroklimatu. Zgodnie z planem prace mają się rozpocząć w ostatnim tygodniu sierpnia. Potrwają 2 miesiące. Zielone torowisko zostanie wykonane na 100-metrowym odcinku - między pętlą Brzeźno i ulicą Południową. Zielony dywan będzie układany na całej szerokości tego odcinka, a więc zarówno między szynami, jak i między torem a krawężnikami. Położenie „dywanu” nie wpłynie na układ drogowy ani na lokalizację przystanków. Na torowisku ułożona zostanie trawa z rolki na przygotowanej geowłókninie oraz podłożu glebowym o specjalnym składzie. Z jednej strony umożliwi ono utrzymanie odpowiednich warunków powietrznych i wodnych dla warstwy wegetacyjnej trawy. Z drugiej pomoże w odprowadzeniu nadmiaru wody do istniejącego odwodnienia torowiska, co ograniczy ryzyko gnicia roślinności podczas długotrwałych opadów atmosferycznych - tłumaczy GZDiZ. W strefie przyszynowej mają zostać zamontowane wkładki komorowe, które będą stanowić m.in. izolację elektryczną szyn. W Polsce zielone torowisko było wdrożone po raz pierwszy w Krakowie w 2000 r. Teraz takie torowiska można spotkać m.in. w Krakowie, Łodzi, Warszawie, Toruniu, Wrocławiu, Poznaniu czy Gdańsku. Najczęściej wykorzystuje się trawę, ale stosuje się też „dywany” z rozchodników, które nie wymagają nawożenia czy koszenia, a kwitnąc, dają ciekawe barwy. « powrót do artykułu-
- zielone torowisko
- Gdańsk
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Naukowcy z Politechniki Federalnej w Zurychu (ETH Zurich) znaleźli pierwszy jednoznaczny dowód, że na Księżycu znajdują się gazy szlachetne pochodzące z płaszcza Ziemi. To niezwykle ważne odkrycie, które lepiej pozwala zrozumieć, jak powstał Księżyc oraz – być może – inne ciała niebieskie. Jest ono też silnym potwierdzeniem dominującej obecnie teorii wielkie zderzenia mówiącej, że naturalny satelita naszej planety pojawił się w wyniku kolizji Ziemi z planetą wielkości Marsa. W ramach pracy nad doktoratem Patrizia Will z ETH Zurich analizowała przekazane jej przez NASA sześć próbek meteorytów znalezionych na Antarktydzie. Meteoryty składały się ze skał bazaltowych powstałych w wyniku szybkiego schłodzenia magmy wypływającej z wnętrza Księżyca. Co ważne, takich warstw bazaltu było wiele, dzięki czemu te wewnętrzne były dobrze chronione przed promieniowaniem kosmicznym i wiatrem słonecznym. W wyniku chłodzenia powstało m.in. szkło. Will i jej współpracownicy zauważyli, że w cząstkach szkła są ślady helu i neonu pochodzących z wnętrza Księżyca. Noble Gas Laboratory na ETH Zurich posiada najczulszy na świecie spektrometr zdolny do wykrycia minimalnych ilości helu i neonu. Dzięki niemu uczeni mogli wykluczyć, by badane przez nich gazy powstały na Księżycu w wyniku oddziaływania promieniowania kosmicznego czy wiatru słonecznego. Jak wynika z ich badań, jedynym źródłem tych gazów może być płaszcz Ziemi. Badania Szwajcarów to zapewne dopiero początek. Teraz, gdy pokazali oni jak i gdzie szukać gazów szlachetnych meteorytach, rozpocznie się wyścig badaczy w celu ich identyfikacji, mówi jeden z najwybitniejszych ekspertów w tej dziedzinie, profesor Henner Busemann. Uczony sądzi, że wkrótce naukowcy postarają się znaleźć znacznie trudniejsze do zidentyfikowania ksenon i krypton. Będą też szukali wodoru i halogenków. Bardzo dobrze byłoby się dowiedzieć, jak niektóre z tych gazów szlachetnych przetrwały gwałtowny proces formowania się Księżyca. Taka wiedza pozwoli geochemikom i geofizykom na stworzenie nowych nowych modeli pokazujących, w jaki sposób mogły formować się planety w Układzie Słonecznym i poza nim, mówi Busemann. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- teoria wielkiego zderzenia
- Ziemia
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Koleje badania pokazują, jak potężna była erupcja wulkanu Hunga Tonga-Hunga Ha’apai ze stycznia 2022 roku. Nie od dzisiaj wiemy, że była to największa erupcja wulkaniczna obserwowana bezpośrednio przez naukę, a do atmosfery trafiło wyjątkowo dużo wody. Międzynarodowy zespół naukowy poinformował, że w wyniku erupcji woda została początkowo wypiętrzona na wysokość 90 metrów. To wielokrotnie więcej niż największe fale powstałe po trzęsieniach ziemi. Wybuchy wulkanów rzadko wywołują tsunami, czego nie można powiedzieć o trzęsieniach ziemi. W 2011 roku w wyniku trzęsienia ziemi Tohoku pojawiła się fala tsunami, która zabiła 20 000 osób i uszkodziła elektrownię w Fukushimie. W 1960 roku Chile doświadczyło najpotężniejszego z zarejestrowanych trzęsień ziemi, któremu nadano nazwę Valdivia. W obu przypadkach początkowa fala tsunami miała około 10 metrów. Fale te przyniosły duże zniszczenia. Na szczęście dla nas, Hunga Tonga-Hunga Ha’apai wybuchł daleko od dużych mas lądowych, a wygenerowana przezeń fala była węższa niż powstała w wyniku trzęsień ziemi. Eksperci skupieni w International Tsunami Commission mówią, że to wyjątkowe wydarzenie powinno być dzwonkiem alarmowym. Przypominają, że system wykrywania tsunami powodowanego przez wybuchy podwodnych wulkanów jest o 30 lat zapóźniony w porównaniu z systemem ostrzegania przed tsunami powstającym w wyniku trzęsienia ziemia. Tsunami spowodowane erupcją tego wulkanu zabiło 5 osób i spowodowało zniszczenia na dużą skalę, jednak skutki byłyby bardziej tragiczne, gdyby do erupcji doszło bliżej ludzkich siedzib. Wulkan znajduje się w odległości około 70 kilometrów od stolicy Tonga Nuku'alofa, to znacząco osłabiło falę tsunami, mówi doktor Mohammad Heidarzadeh, sekretarz generalny International Tsunami Commision. To było gigantyczne unikatowe wydarzenie, które pokazuje, że musimy poprawić system wykrywania tsunami pochodzenia wulkanicznego, dodaje. Badania dotyczące tsunami wywołanego przez Hunga Tonga-Hunga Ha’apai polegały na analizie danych dotyczących zmian ciśnienia atmosferycznego i oscylacji poziomu oceanu w połączeniu z symulacjami komputerowymi, które potwierdzano danymi zebranymi w terenie. Naukowcy odkryli, że mieliśmy w tym przypadku do czynienia z wyjątkowym tsunami. Zostało ono spowodowane nie tylko przez przemieszczenie wody w wyniku erupcji wulkanicznej, ale też przez wielkie atmosferyczne fale ciśnienia, które wielokrotnie okrążyły Ziemię. Ten podwójny mechanizm działania doprowadził do powstania tsunami składającego się z dwóch części. Początkowe fale powstały w wyniku powstały w wyniku zmian ciśnienia atmosferycznego, a godzinę później pojawiły się fale wywołane przemieszczeniem wody. Systemy ostrzegania przed tsunami nie wykryły początkowych fal, gdyż skonstruowano je z myślą o rejestrowaniu tsunami powstałego w wyniku przemieszczenia wody, a nie zmian ciśnienia w atmosferze. Tsunami powstałe w wyniku erupcji Hunga Tonga-Hunga Ha’apai było jednym z niewielu, które obiegło cały świat. Zarejestrowano je na wszystkich oceanach i dużych morzach, od Japonii, przez USA po wybrzeża Morza Śródziemnego. « powrót do artykułu
-
Park Narodowy Yellowstone: makabryczne odkrycie w Abyss Pool
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
W Parku Narodowym Yellowstone pracownik znalazł przed kilkoma dniami unoszący się w Abyss Pool fragment ludzkiej stopy w bucie. Dowody zgromadzone dotychczas w śledztwie sugerują, że rankiem 31 lipca zdarzył się wypadek. West Thumb Geyser Basin i parking były czasowo zamknięte dla turystów. Na obecnym etapie śledztwa władze parku nie sądzą, by doszło do przestępstwa. Dochodzenie ma być kontynuowane, by wyjaśnić okoliczności zgonu. Abyss Pool ma głębokość ponad 15 m i jest jednym z najgłębszych gorących źródeł na terenie Parku. Temperatura wody wynosi ok. 60°C. Władze Parku przypominają, by na obszarach występowania gorących wód turyści trzymali się szlaków i zachowali ostrożność. Warstwa gruntu jest tu cienka, a pod spodem znajduje się bardzo gorąca woda. W komunikacie prasowym zaznaczono, że władze Parku nie dysponują zdjęciami wypadku. Przy okazji przypomniano nieszczęśliwe zdarzenia, do jakich doszło w ostatnim 20-leciu na terenie Parku Narodowego Yellowstone. Na początku października 2021 r. 20-letnia kobieta z Waszyngtonu doznała poważnych oparzeń, ratując psa z Maiden's Grave Spring. Pies nie przeżył, a jego właścicielkę przetransportowano do ośrodka leczenia oparzeń w Eastern Idaho Regional Medical Center. We wrześniu zeszłego roku 16-latka z Rhode Island doznała oparzeń w okolicy gejzeru Old Faithful. W relacji prasowej wspomniano także o 2 przypadkach zgonów. Ósmego czerwca 2016 r. dwudziestokilkuletni mężczyzna zszedł z wyznaczonego szlaku, pośliznął się i wpadł do gorącego źródła na terenie Norris Geyser Basin. W sierpniu 2000 r. jedna osoba wpadła zaś do gorącego źródła na obszarze Lower Geyser Basin. « powrót do artykułu-
- Park Narodowy Yellowstone
- Abyss Pool
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Archeolodzy, którzy zbadali ślady pasożytów w organizmach mieszkańców średniowiecznego Cambridge ze zdumieniem stwierdzili, że miejscowi mnisi byli narażeni na dwukrotnie większe ryzyko zarażenia pasożytami przewodu pokarmowego niż ludność świecka. Działo się tak pomimo tego, że w tym czasie augustiańskie klasztory wyposażone były w osobne toalety i miejsca, w których można było umyć ręce. Takich udogodnień sanitarnych nie posiadały natomiast domy przeciętnych mieszkańców Cambridge. Naukowcy z Cabridge sądzą, że za wyższy odsetek infekcji wśród mnichów mógł odpowiadać fakt, iż nawozili oni klasztorne ogrody odchodami własnymi lub zakupionymi z zewnątrz odchodami ludzkimi i świńskimi. To pierwsze badania, w ramach których porównano występowanie pasożytów u ludzi zamieszkujących tę samą społeczność w tym samym czasie, ale żyjących według różnego stylu życia. W średniowiecznym Cambridge mieszkali mnisi i mniszki różnych zakonów, kupcy, rzemieślnicy, robotnicy, rolnicy oraz studenci i wykładowcy uniwersyteccy. Archeolodzy pobrali próbki ziemi z okolic miednicy dorosłych osób pochowanych na byłym cmentarzu parafialnym Wszystkich Świętych przy Zamku oraz z cmentarza znajdującego się w przeszłości na terenie klasztoru augustianów. Większość osób pochowanych na cmentarzu parafialnym zmarła w XII-XIV wieku i należała do niższych klas społecznych, byli to przede wszystkim robotnicy rolni. Z kolei ufundowany w latach 80. XIII wieku klasztor augustianów z Cambridge miał status studium generale. Przybywali tam na nauki duchowni z całej Europy. Klasztor przetrwał do 1538 roku, kiedy to został zamknięty po zerwaniu przez Henryka VIII z Rzymem. Archeolodzy zbadali szkielety 19 mnichów oraz 25 świeckich i odkryli, że 58% mnichów oraz 32% świeckich było zarażonych pasożytami układu pokarmowego. Co prawda na klasztornym cmentarzu chowano też bogatych ludzi, którzy za to zapłacili, ale mnichów można odróżnić po zachowanych metalowych zapięciach pasów, którymi spinali habity. Stwierdzony 32-procentowy odsetek zarażonych świeckich jest zgodny z tym, co wiemy z innych badań średniowiecznych pochówków w Europie. Zaskakująco wysoki jest za to odsetek infekcji wśród duchownych. Wszyscy ci ludzie byli najczęściej zarażeni glistą ludzką, znaleźliśmy też dowody na infekcję włosogłówką. Oba pasożyty rozprzestrzeniają się w złych warunkach sanitarnych, mówi Tianyi Wang, która była odpowiedzialna za mikroskopowe badania jaj pasożytów. Złe warunki sanitarne były w średniowieczu normą – przeciętnemu człowiekowi za toaletę służyła wykopana w ziemi dziura, która była jednocześnie wysypiskiem odpadów. Jednak zupełnie inaczej wyglądało to w klasztorach. Mnisi zwykle mieli do dyspozycji bieżącą wodę, w tym wodę do spłukiwania toalety. Istnienie takiego sytemu w klasztorze augustianów w Cambridge nie zostało jeszcze potwierdzone, wykopaliska wciąż trwają. Skoro glista ludzka i włosogłówka rozprzestrzeniają się w złych warunkach sanitarnych, a mnisi w Cambridge najprawdopodobniej mieli do czynienia z lepszymi warunkami niż przeciętny człowiek, wyjaśnienie większego odsetka infekcji wśród mnichów musi leżeć w sposobie traktowania ludzkich odchodów. Mnisi mogli nawozić swoje ogrody ludzkimi odchodami, co prowadziło do ciągłych infekcji, mówi dyrektor badań, doktor Piers Mitchell. Mnisi, pomimo tego, że częściej dręczyły ich pasożyty, żyli dłużej niż przeciętny człowiek grzebany na cmentarzu parafialnym. Prawdopodobnie dlatego, że spożywali bardziej odżywczą dietę. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- glista ludzka
- włosogłówka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W Hiszpanii odkryto jeden z największych kompleksów megalitycznych w Europie. Składa się on z ponad 500 menhirów i znajduje w gminach Ayamonte i Villablanca prowincji Huelva przy południowej granicy hiszpańsko-portugalskiej w pobliżu rzeki Gwadiana. Historia odkrycia sięga 2018 roku i... plantacji awokado. Przed czterema laty do regionalnych władz wpłynął wniosek o zgodę na założenie plantacji awokado, która miała powstać na obszarze 600 hektarów (6 km2). Przed wydaniem zgody władze poprosiły archeologów, by przyjrzeli się terenowi przyszłej plantacji. Ci szybko zauważyli niezwykłe pionowo ustawione kamienie i zaczęli prace. Niedawno ukazał się artykuł opisujący wyniki ich badań. To największy i najbardziej zróżnicowany zbiór stojących kamieni na Półwyspie Iberyjskim. To jeden z większych kompleksów megalitycznych Europy, powiedział Guardianowi José Antonio Linares z Uniwersytetu w Huelvie, jeden z dyrektorów prac. Najstarsze głazy na stanowisku La Torre-La Janera zostały ustawione w drugiej połowie VI lub w V tysiącleciu przed Chrystusem. Archeolodzy znaleźli tam wiele typów megalitów, w tym menhiry, dolmeny, kurhany czy kamienne skrzynie. Najpowszechniej obecnym megalitem są menhiry. Dotychczas archeolodzy naliczyli ich 526, z czego część wciąż stoi, a część leży. Wysokość tych menhirów waha się od 1 do 3 metrów. Większość menhirów zostało ustawionych wzdłuż 26 osi zakończonych 2 kromlechami. Kromlechy ustawiono na szczytach wzgórz w miejscach, skąd można obserwować wschód słońca podczas przesileń i równonocy. Profesor Primitiva Bueno z Uniwersytetu w Alcalá de Henares zauważa, że najbardziej niezwykłą cechą stanowiska La Torre-La Janera jest duże zróżnicowanie elementów megalitycznych w jednym miejscu oraz oraz dobry stan, w jakim się zachowały. Rzadko w jednym miejscu spotyka się głazy ustawione na jednej osi oraz dolmeny. Tutaj mamy wszystko, głazy na jednej osi, kromlechy, dolmeny, co coś niezwykłego, ekscytuje się uczona. « powrót do artykułu
-
- Hiszpania
- kompleks megalityczny
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W Odrze potwierdzono obecność glonu Prymnesium parvum N. Carter 1937. To on mógł zabić ryby w rzece, tak jak od 60 lat masowo zabija ryby w Chinach. Organizm ten występuje zwykle w wodach brachicznych – słonawych, będących mieszaniną wód słodkich i słonych – oraz wysoce zmineralizowanych wodach śródlądowych. To tzw. złota alga, nazwana tak od powodowanego przez nią złotawego zakwitu. Prymnesium parvum to mikroskopijny (ok. 10 µm) wiciowy glon zaliczany do haptofitów. Po raz pierwszy został zidentyfikowany w 1937 roku w wodach słonawego stawu Bembridge na wyspie Wight. Charakteryzuje go duża tolerancja, może przebywać zarówno w wodach słonych jak i słodkich, ale najlepiej czuje się w wodach słonawych. Już 2 lata po jego odkryciu zauważono, że wydziela on toksynę zabójczą dla ryb (ichtiotoksyna). W 1995 roku udało się ją wyizolować i zyskała ona nazwę prymnezyna. Obecnie wiemy, że zabija ona organizmy oddychające skrzelami. Toksyna zmienia przepuszczalność błon komórkowych i uszkadza skrzela. Toksyny „złotej algi” atakują komórki skrzeli i je uszkadzają. Wkrótce skrzela zaczynają krwawić, a toksyny i inne związki chemiczne z wody dostają się do krwioobiegu ryby, uszkadzając jej organy wewnętrzne. Zwierzę zachowuje się tak, jakby w wodzie brakowało tlenu, wypływa na powierzchnię lub odpoczywa na płyciznach. To wszystko widzieliśmy w Odrze. Niewielka ilość Prymnesium parvum nie jest szkodliwa, jednak gdy dojdzie do gwałtownej zmiany warunków środowiskowych, np. nagłego zasolenia wód słodkich, następuje masowe namnażanie się glonów, wydzielanie toksyny i śmierci ryb. Zakwity P. parvum są udokumentowane na wschodniej półkuli pod początku XX wieku. Obecnie jednak glon ten jest rozpowszechniony na całym świecie, od Chin i Australii, przez Europę Zachodnią po USA. Jego migrację mogły ułatwić takie czynniki jak zmiany w zasoleniu wód, zmiany hydrologiczne oraz zmiany stężeń składników odżywczych w wodach. Wydaje się, że pierwszym regionem półkuli zachodniej, w którym doszło do zakwitów P. parvum były południowo-środkowe regiony USA. W wyniku susz panujących na przełomie XX i XXI wieku doszło do zwiększenia zasolenia tamtejszych wód i pojawienia się pierwszych zakwitów. Zadomowienie się w tamtym regionie ułatwił zmniejszony w czasie suszy przepływ wód rzecznych do jezior. Rolę mogły odegrać też zmiany w dostępności składników odżywczych. Eksperymenty laboratoryjne wykazały bowiem, że toksyczność glonów rośnie gdy pojawia się nierównowaga pomiędzy stosunkiem azotu i potasu, a największa jest tam, gdzie ograniczona jest podaż potasu. Badania laboratoryjne pokazują, że naturalnymi wrogami P. parvum mogą być wirusy, bakterie i zooplankton, jak niektóre orzęski, wrotki czy widłonogi. Jeśli rzeczywiście ryby w Odrze zabił Prymnesium parvum to winny temu jest człowiek. Warunkiem koniecznym do masowego pojawienia się tego glonu i wydzielania toksyn było bowiem zwiększenie zasolenia wody w Odrze. A, jak wiemy nie od dzisiaj, takie zasolenie miało miejsce. Warto mieć świadomość, że gatunki migrują. Mogą być transportowane przez np. przez ptaki, ssaki, lub statki, łódki, barki. Silne ingerencje w środowisko wodne, niszczenie naturalności rzek, traktowanie rzek i zbiorników wodnych jak śmietników, do których można wszystko wypuścić powoduje, że te ekosystemy chorują. W zdrowej rzece szanse na masowy rozwój takiego gatunku i wydzielenie zabójczych toksyn są znacznie mniejsze – stwierdza Instytut Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk. W obliczu postępujących zmian klimatycznych musimy mieć świadomość, że jeśli radykalnie nie zmienimy naszego podejścia do środowiska naturalnego, nadal będziemy traktowali je utylitarnie i bezmyślnie w nie ingerowali, tego typu katastrofy będą miały miejsce coraz częściej. « powrót do artykułu
- 11 odpowiedzi
-
- złota alga
- ryby
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Od tego tygodnia na stoku Kilimandżaro, najwyższej góry Afryki, można korzystać z szybkiego internetu. Usługę internetu szerokopasmowego zapewnia Tanzania Telecommunications Corporation (TTCL). Jak podkreślił dyrektor generalny firmy, Peter Ulanga, wdrożenie nie było łatwe, ale projekt powiódł się m.in. dzięki współpracy z władzami parków narodowych (Mount Kilimanjaro Park Authority i Tanzania National Parks Authority). Nape Moses Nnauye, minister informacji, komunikacji i technologii informacyjnej, powiedział podczas inauguracji usługi w stacji Horombo na wysokości 3720 m n.p.m., że jest to wydarzenie historyczne zarówno dla Tanzanii, jak i całej Afryki. Pozwala bowiem turystom i przewodnikom komunikować się ze światem twarzą w twarz. Minister podkreślił, że wcześniej poruszanie się po górach bez połączenia z internetem mogło być niebezpieczne dla turystów i ludzi, którzy im pomagają. Usługi internetowe mają do końca roku dotrzeć na Uhuru, najwyższy z trzech szczytów Kilimandżaro. Niektórzy przyjęli tę inicjatywę przychylnie, jako sposób na wspomożenie przemysłu turystycznego, inni skrytykowali zaś rząd za niezapewnienie lepszego dostępu do internetu w wioskach i miastach leżących na oddalonych od cywilizacji obszarach. Projekt jest częścią szerszej rządowej inicjatywy National ICT Broadband Backbone; jest ona dofinansowywana przez Chiny. « powrót do artykułu
-
- Kilimandżaro
- szybki internet
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami: