Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36953
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Dnia 20 lipca 1976 roku lądownik Viking 1 stał się pierwszym wysłanym przez człowieka pojazdem, który z powodzeniem wylądował i podjął pracę na Marsie. Na przysłanych przez niego zdjęciach naukowcy zobaczyli nie to, czego się spodziewali. Zamiast śladów wielkiej powodzi ujrzeli zagadkowy, pokryty głazami krajobraz. Teraz naukowcy z Planetary Science Institute dowodzą, że Viking 1 wylądował na krawędzi pola osadów powstałego w wyniku gigantycznego tsunami. Lądownik miał szukać śladów życia na Marsie, więc inżynierowie i naukowcy wykonali żmudną pracę wybrania miejsca lądowania na podstawie najwcześniejszych dostępnych zdjęć Marsa oraz danych pochodzących ziemskiego radaru badającego powierzchnię Czerwonej Planety, mówi główny autor badań, doktor José Alexis Palermo Rodriguez. Wybrali więc obszar, który wyglądał jak miejsce wielkie powodzi. Jednak okazało się, że jego wygląd nie odpowiada scenariuszowi „zwykłej” powodzi. Kolejne badania i zdjęcia Marsa sugerowały raczej, że doszło tam do tsunami. Teraz Rodriguez i jego zespół znaleźli pozostałość po prawdopodobnym sprawcy tsunami – krater uderzeniowy Pohl o szerokości 110 kilometrów. Krater znajduje się na północnych nizinach Marsa. Powstał na osadach, które prawdopodobnie uformowały się, gdy miejsce to zostało po raz pierwszy zalane podczas tworzenia się wielkiego oceanu. Na podstawie rozmiarów krateru i serii symulacji naukowcy doszli do wniosku, że przed 3,4 miliardami lat w Marsa uderzyła asteroida o średnicy około 9 lub 3 kilometrów – wszystko zależy od właściwości podłoża, na które spadła – i wywołała tsunami z falami o wysokości do 250 metrów, które powędrowały 1500 kilometrów od miejsca uderzenia. Gdy myślimy o tsunami wyobrażamy sobie ścianę wody zbliżającą się do wybrzeża i je zalewającą. Tutaj mogło przebiegać to inaczej. Mieliśmy ścianę czerwonawej wzburzonej wody poruszającej się w górę i w dół wraz z niesionym skałami i gruntem, mówi Rodriguez. Jako że Mars ma słabszą grawitację niż Ziemia, woda i skały opadały wolniej niż na naszej planecie. Uczeni z Planetary Science Institute mówią, że w miejscu lądowania Vikinga 1 zapewne znajdują się bardzo stare osady oceaniczne wyrzucone przez tsunami. Głazy widoczne na pierwszych zdjęciach przysłanych z powierzchni Marsa to prawdopodobnie skały przemieszczone przez megatsunami. Zdaniem uczonych uderzenie, które wywołało megatsunami na Marsie było bardzo podobne do upadku asteroidy, która zabiła dinozaury. W obu przypadkach asteroida spadła do płytkich wód (ok. 200 metrów głębokości), oba kratery uderzeniowe mają około 100 km średnicy i obaw wywołały fale o podobnej wysokości, które na podobną odległość zalały ląd. « powrót do artykułu
  2. W epoce miedzi, około 5500–4750 lat temu na południowym zachodzie Półwyspu Iberyjskiego wytworzono olbrzymią liczbę grawerowanych kamiennych plakietek przedstawiających sowy. Dotychczas archeolodzy znaleźli około 4000 takich przedmiotów. Wzory na plakietkach są różne, ale z pewnością wzorowane są na dwóch gatunkach – pójdźce zwyczajnej i uszatce zwyczajnej. Sowy te widzimy płaskich fragmentach łupków wielkości dłoni. Sowy to łatwo rozpoznawalna grupa ptaków. Mają kompaktową sylwetkę, duże głowy i oczy umieszczone z przodu, podobnie jak ludzie. Od pierwszych przedstawień w jaskiniach przed 30 000 lat, po dzisiaj, ludzie rysują je tak samo, mówi Juan José Negro z hiszpańskiej Wyższej Rady Badań Naukowych. Znajduje się je zarówno w megalitycznych grobowcach jak i wysypiskach śmieci. Większość z nich ma na górze dwa wywiercone otwory. Naukowcy od ponad wieku spierają się o znaczenie tych plakietek. Autorzy nowych badań uważają, że plakietki były tworzone przez dzieci. Przekonania takiego nabrali porównują wygrawerowane sowy z ponad 100 rysunków sów współczesnych dzieci w wieku 4–13 lat. Otwory na górze mogły służyć zarówno przeciągnięciu sznurka, na którym wieszano je na ścianach czy szyi w formie talizmanu, jak i do umieszczenia piór, reprezentujących sowie uszy. Zdaniem Negro i jego zespołu plakietki miały kilka różnych zastosowań. Przede wszystkim były zabawkami. Dzieci wykonywały je, ucząc się przy okazji obróbki kamienia, i bawiły się nimi. Fakt, że trafiały też do grobowców może świadczyć o tym, iż najmłodsi członkowie społeczności mogli w ten sposób składać hołd swoim krewnym czy członkom grupy. Miały więc zastosowanie podwójne, były i zabawkami i obiektami rytualnymi. O rytualnym – i wyłącznie takim – znaczeniu plakietek, mówiono już od dawna. Autorzy badań zwracają jednak uwagę, że ważne przedmioty rytualne były często wykonywane z rzadkich trudno dostępnych materiałów, jak kryształ górski czy kość słoniowa. Łupki są najbardziej rozpowszechnioną skałą na południu Półwyspu, plakietki wytwarzano w miejscu występowania materiału. Co więcej, wśród setek luksusowych przedmiotów – w tym grotów strzał wykonanych z kryształu górskiego – złożonych w jednoznacznie rytualnym kontekście w tolosie w Montelirio, nie znaleziono żadnej plakietki czy podobnie wykonanego przedmiotu. Chcielibyśmy zauważyć, że nasza hipoteza dotycząca łupkowych plakietek z Półwyspu Iberyjskiego, mówiąca, iż były to – przynajmniej w momencie ich wytwarzania – zabawki dzieci epoki miedzi, opiera się na odwiecznej fascynacji ludzi sowami. Pociąga nas ich antropomorficzny wygląd, przez który zwracamy na nie uwagę. Ponadto, posługując się brzytwą Ockhama, stwierdzamy, że nasza hipoteza jest prostsza niż alternatywne wytłumaczenia, mówiące o złożonej symbolice reprezentującej boginię płodności czy o znaczeniu heraldycznym, na którego to hipotezy nie ma żadnych dowodów. Powstaje pytanie, dlaczego plakietki przestały być wytwarzane około 5000 lat temu. Sądzimy, że było to związane z postępem technologicznym. Gdy pojawiły się metalowe narzędzia, znacznie łatwiej było rzeźbić w drewnie. Jednak drewno nie przetrwało tysięcy lat. Dlatego też, naszym zdaniem, kamienne sowy to jedna z niewielu okazji by poznać zachowanie dzieci w prehistorycznej Europie, czytamy na łamach Scientific Reports. « powrót do artykułu
  3. W jednym z największych znalezionych meteorytów – 15-tonowym El Ali z Somalii – zidentyfikowano dwa nowe minerały. Gdy znajdujesz nowy minerał, oznacza to, że warunki geologiczne i skład chemiczny skał był różny od wszystkiego, co wcześniej znaliśmy. I to właśnie jest tak ekscytujące. A w tym meteorycie mamy dwa nieznane dotychczas nauce minerały, mówi profesor Chris Herd, kurator Kolekcji Meteorytów na University of Alberta. To właśnie Kanadyjczycy odkryli nowe minerały w przysłanej im do klasyfikacji 70-gramowej próbce. Co więcej, trwają badania nad potencjalnie trzecim nieznanym minerałem. Herd nie wyklucza, że gdyby dostali więcej próbek, odnaleźliby kolejne minerały. Nowe minerały otrzymały swoje nazwy. Jeden z nich to elalit (elaliite), nazwany tak od samego meteorytu. Drugi to elkinstantonit (elkinstantonite). Nazwano go tak na cześć profesor Lindy Elkins-Tanton ze School of Earth and Space Exploration na Arizona State University, która jest wiceprezydentem ASU Interplanetary Initiative i główną badaczką przygotowywanej przez NASA misji Psyche. Lindy wykonała olbrzymią pracę nad poznaniem formowania się niklowo-żelaznych jąder planet, których najbliższymi analogami są meteoryty żelazne. Dlatego też chcieliśmy uczcić jej wkład w naukę, mówi Herd. Kanadyjczyk, we współpracy z kolegami z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) i California Institute of Technology (CalTech), zaklasyfikował meteoryt El Ali do najliczniejszej wśród meteorytów żelaznych grupy IAB. Obecnie znamy ponad 350 tego typu obiektów. Gdy Herd analizował dostarczoną próbkę, zauważył coś szczególnego. Poprosił o pomoc Andrew Lococka z Electron Microprobe Laboratory. Już w pierwszym dniu analiz powiedział mi, że są tutaj co najmniej dwa minerały. To coś niesamowitego. Zwykle trzeba znacznie więcej czasu, by zauważyć jeden nowy minerał, cieszy się Herd. Tak szybka identyfikacja była możliwa, gdyż... już wcześniej uzyskano te minerały w sposób sztuczny. Locock porównał to, co widział w próbce z syntetycznymi minerałami. Obecnie nie wiadomo, co stanie się z samym meteorytem. Pojawiły się pogłoski, że został przewieziony do Chin i szuka się tam dla niego kupca. W tej chwili nie wiadomo, czy naukowcy będą mieli okazję zbadać kolejne próbki. « powrót do artykułu
  4. Kwiaty mogą przyjmować różne kształty, wielkości i kolory. Wiemy też o setkach gatunków, których kwiaty zmieniają kolor. Najczęściej robią to prawdopodobnie po to, by zasygnalizować zapylaczom, że mogą dostarczyć im nektar. Wszystkie te zmiany są jednokierunkowe. Kwiat, który raz zmienił kolor, nie wraca do poprzedniego. Łatwo więc wyobrazić sobie zdumienie profesora Hirokazu Tsukaya, który zauważył, że kolor kwiatów badanej przez niego od dziesięcioleci rośliny wielokrotnie zmieniał się, wracając do poprzedniej barwy. Uczony bada winorośl z gatunku Causonis japonica. Mimo, że studiowałem tę roślinę szczegółowo i już w 2000 roku odkryłem, że istnieją co najmniej 2 odmiany tego gatunku, dwukierunkowa zmiana koloru była dla mnie całkowitym zaskoczeniem, mówi uczony. Mój kolega, profesor Nobumitsu Kawakubo z Gifu University jest ekspertem w tworzeniu filmów poklatkowych kwitnących roślin. Wraz ze studentami obserwowali zachowanie różnych Causonis japonica, spodziewając się zauważyć, że kwiat zmienia kolor ze zwyczajowego pomarańczowego na jasny różowy. Gdy przejrzeli film nie mogli uwierzyć, że roślina nie tylko stała się z różowej z powrotem pomarańczowa, ale wielokrotnie zmieniała kolor. Poinformowali mnie o tym i rozpoczęliśmy wspólne badania, dodaje. Szczegółowe badania wykazały, że kolor pomarańczowy kwiatu związany jest z męskim cyklem rozwoju, gdy wydziela nektar. Gdy pręcik, męski organ płciowy w kwiecie, starzeje się i odpada, kwiat zmienia kolor na różowy. Kilka godzin później zaczyna dojrzewać słupek, żeński organ płciowy, wydziela nektar i kwiat znowu staje się pomarańczowy. Gdy i ten cykl się kończy, znowu zmienia kolor na różowy. Głównym związkiem chemicznym odpowiedzialnym za zmianę koloru jest karotenoid. Tempo jego akumulacji i degradacji jest tutaj najszybsze z dotychczas obserwowany. To kolejne zdumiewające okrycie, stwierdza Tsukaya. Teraz japońscy naukowcy chcą zbadać, jak działa mechanizm dwukierunkowej zmiany koloru, na jakim poziomie regulowany jest cykl, czy odpowiadają za niego proteiny czy też regulacja odbywa się na poziomie genetycznym. Kilkaset lat temu japońscy rolnicy nienawidzili tej rośliny, gdyż mocno się rozplenia. Z kolei nowelista Kyoka Izumi był nią zachwycony. Zastanawiam się, czy jego opinia nie pomogła w ochronie tego gatunku. Niezależnie od wszystkiego, cieszę się, że gatunek przetrwał i dzieli się z nami swymi tajemnicami. Ciekaw jestem, co jeszcze odkryjemy, podsumowuje uczony. « powrót do artykułu
  5. Podczas wykopalisk ratunkowych w Bazylei (Kleinbasel), związanych z rozbudową sieci ciepłowniczej, odkryto 15 grobów z wczesnego średniowiecza. Niektóre z nich były bardzo bogato wyposażone. Szczególnie pięknym i cennym znaleziskiem jest złota fibula, należąca do kobiety, która zmarła w VII w. w wieku ok. 20 lat. Fibulę odkryto mniej więcej miesiąc temu, w okolicy ulic Riehentorstrasse i Rebgasse. Stanowi ona doskonały przykład maestrii ówczesnych złotników. Zdobienia wykonano ze złotego drutu, niebieskiego szkła i granatów. Kobieta miała prawdopodobnie na sobie pelerynę spiętą fibulą. W pochówku znaleziono sporo biżuterii, co świadczy o wysokim statusie społecznym zmarłej. Archeolodzy zgromadzili m.in. szklane, ametystowe i bursztynowe koraliki, których sznury mogły być noszone jako ozdoba. Niewykluczone także, że przyszyto je do ubrania. Uwagę zwraca duży bursztynowy wisior. W talii kobiety znajdował się pas z żelazną sprzączką i posrebrzaną szpilą. Do pasa przymocowana były zawieszka z dziurkowanymi rzymskimi monetami, żelaznymi przedmiotami i kościanym grzebieniem. Grób kobiety pochowanej w drewnianej trumnie został częściowo zniszczony podczas prac budowlanych w XX w. Z tego względu szkielet zachował się tylko od szyi po kolana. Wczesnośredniowieczne cmentarzysko jest znane od XIX w. Dzięki ostatnim wykopaliskom można było udokumentować 15 bogato wyposażonych grobów (wydaje się, że w tym rejonie grzebano szczególnie majętne osoby). Wszystko wskazuje na to, że pochówków jest więcej niż dotąd przypuszczano. Nieopodal pochówku kobiety latem tego roku odkryto grób skrzynkowy, w którym pogrzebano mężczyznę, który przeżył cios zadany mieczem w twarz (w jego wyniku stracił on fragment szczęki). Wygojona rana wskazuje na ówczesny poziom wiedzy medycznej. Jak widać, poważne urazy zniekształcały ciało ofiary na całe życie, ale niekoniecznie prowadziły do zgonu. « powrót do artykułu
  6. Około 3500 lat temu w pobliżu półwyspu Uluburun u południowo-zachodnich wybrzeży dzisiejszej Turcji zatonął statek wiozący największy znany nam ze starożytności ładunek metali. Jego wrak odkryto w 1982 roku i od tamtej pory jest on badany przez naukowców, którzy chcą dzięki niemu lepiej zrozumieć, w jaki sposób zorganizowany były handel i społeczeństwa późnej epoki brązu. Brąz był wówczas szeroko rozpowszechnionym cenionym metalem, a umiejętność jego produkcji – jednym z wielkich osiągnięć technologicznych ludzkości. Do wytworzenia brązu potrzebne są miedź i cyna. O ile jednak miedź jest powszechnie dostępna, a jej złoża znajdowały się we wszystkich istniejących wówczas państwach wschodniej części Morza Śródziemnego i Bliskiego Wschodu, to cyna występuje w skorupie ziemskiej aż 30-krotnie rzadziej. Ponadto, w przeciwieństwie do miedzi, złoża cyny znajdowały się z dala od głównych ośrodków miejskich starożytności. Z tego też powodem w II tysiącleciu przed Chrystusem cyna była surowcem strategicznym. Naukowcy od dawna starają się określić źródła pochodzenia i szlaki, którymi cyna była transportowana w Eurazji. Na pokładzie wraku z Uluburun znajdowało się 10 ton miedzi w sztabkach pochodzącej z Cypru oraz aż tona cyny w sztabkach. To największy i najlepiej datowany ładunek cyny w starożytności. Głównymi odbiorcami metali były starożytne imperia, wciąż walczące o zwiększenie swojej władzy. Ich roczne zapotrzebowanie na metale było zapewne liczone w setkach ton. Brąz najwyższej jakości zawierał w tym czasie 9 części miedzi na 1 część cyny. Zatem z ładunku z Uluburun można by uzyskać około 11 ton brązu najwyższej jakości, a to np. wystarczyłoby do wyprodukowania niemal 5000 mieczy. Grupa amerykańskich naukowców przeanalizowała 105 sztabek cyny, co stanowi 91% ładunku tego metalu wiezionego przez wrak z Uluburun. Na podstawie badań izotopów ołowiu, cyny oraz pierwiastków śladowych mogli wskazać źródła pochodzenia metalu. Większość, bo 2/3 metalu, pochodziła z pobliskich Gór Taurus w Turcji. Ale źródłem pozostałej części cyny były złoża z dzisiejszych Tadżykistanu i Uzbekistanu, odległe o ponad 3000 kilometrów od miejsca zatonięcia ładunku. To zaś oznacza, że setki kilogramów metalu były nie tylko wiezione na olbrzymie odległości, ale musiały przebyć przez trudno dostępne obszary, a w wymianie musiały uczestniczyć zarówno niewielkie grupy pasterzy zamieszkujące trudno dostępne obszary górskie, jak i rozwinięte społeczności miejskie wielkich imperiów. To, co obecnie wiemy o handlu cyną na starożytnym Bliskim Wschodzie opiera się głównie na zapiskach handlowych z XIX wieku p.n.e. znalezionych na stanowisku Kültepe w centralnej Anatolii. Notatki spisane na glinianych tabliczkach pismem klinowym dokumentują handel sztabkami cyny i tekstyliami pomiędzy Mezopotamią a Anatolią, ale zawierają jedynie niejednoznaczne odniesienia do cyny przywożonej do Mezopotamii ze wschodu. Dysponujemy też nielicznymi asyryjskimi zapiskami pochodzącymi z okresu, w którym zatoną statek z Uluburun. Dotyczą one handlu cyną pomiędzy Anatolią a dzisiejszym Irakiem. Brak jest jednak konkretnych lokalizacji miejsc wydobycia cyny. Odkrycie, że znaczna część cyny z wraku z Uluburun pochodzi z Azji Środkowej, skąd najprawdopodobniej trafiła do portu znajdującego się na terenie dzisiejszej Hajfy, pokazuje, jak niezwykle złożone i rozbudowane były ówczesne szlaki handlowe. Niewielkie społeczności pasterskie z dzisiejszego Uzbekistanu i Tadżykistanu wydobywały metal, który wędrował drogą lądową aż na wybrzeża Morza Śródziemnego. Odkrycie to jest przykładem złożonej operacji handlu międzynarodowego, w którym brały udział lokalne społeczności i różnorodni uczestnicy. Dostarczyli oni towar z Azji Środkowej na Morze Śródziemne, mówi Michael Frachetti z Washington University w St. Louis. Badania wraku z Uluburun odpowiadają na jedne pytania, ale każą postawić sobie kolejne. Po wydobyciu z rud wytapiano metale, które formowano w sztabki i w takiej postaci je transportowano. Sztabki miały różne kształty, wskazujące na ich pochodzenie. Wiele sztabek znalezionych na wraku miało kształt „skóry wołowej”. Dotychczas sądzono, że takie sztabki wskazują na ich pochodzenie z Cypru. Teraz okazuje się, że mogły być wytwarzane na wschodzie. Dlatego też Frachetti i jego koledzy chcą teraz zająć się badaniem kształtów sztabek i odtwarzaniem tras ich transportu. « powrót do artykułu
  7. Tania i całkiem przyjemna w stosowaniu? Taka jest właśnie depilacja pastą cukrową. Opinie pokazują, że obecnie to jedna z najmodniejszych metod na długotrwałe pozbycie się owłosienia. Ale czy rzeczywiście ma wyłącznie same zalety? Rozwiewamy wątpliwości! Nowoczesna depilacja ma wiele wymiarów. Wybór jest szeroki: maszynka do golenia, drogeryjny krem do depilacji, plastry z woskiem, pasta cukrowa, tradycyjny depilator, urządzenia domowego użytku emitujące specjalne światło lub profesjonalna depilacja laserowa. Dosłownie nie wiadomo, na co się zdecydować. Ostatnio szczególnie popularna stała się pasta cukrowa do depilacji. Zabiegi z jej użyciem weszły na stałe do oferty salonów kosmetycznych oraz tych specjalizujących się stricte w usuwaniu owłosienia. Równie dobrze możemy ją jednak nakładać samodzielnie w domu. Ale, uwaga, to produkt, który wymaga nabrania wprawy w aplikacji – w przeciwnym razie może budzić rozczarowanie, zwłaszcza w początkowej fazie stosowania. Pasta cukrowa – skład i właściwości Pasta cukrowa do depilacji jest szeroko doceniana za prostotę składu i jego naturalność. W najbardziej podstawowym wariancie znajdziemy wyłącznie sacharozę, wodę i kwas cytrynowy. Szczególnie ważna jest obecność tego ostatniego, ponieważ ma on działanie złuszczająco-rozjaśniające. W związku z tym nie zaleca się nakładania pasty na świeżo opaloną skórę, a tym bardziej – punktowo. Może to prowadzić do mało estetycznego efektu białych plam na ciele. W urozmaiconych wersjach występują też naturalne substancje zapachowe, które przy okazji nadają paście dodatkowe właściwości: woda różana – odpręża, uspokaja, daje poczucie elegancji, mięta – odświeża, energetyzuje, relaksuje, działa przeciwbakteryjnie, aloes – łagodzi podrażnienia, nawilża, czekolada – budzi pyszne skojarzenia, koi zmysły, miód – słodki i silnie odżywczy, ładnie wygładza i zmiękcza skórę. Pasta cukrowa do depilacji – opinie, rodzaje Wiele osób zastanawia się, czy używanie pasty cukrowej jest skomplikowane. Nie, ale – jak już wspomnieliśmy wyżej – potrzebna jest do tego wprawa. Panie, które potrafią się nią posługiwać, zgodnie potwierdzają, że daje o wiele lepsze efekty niż wosk. Produkt najczęściej umieszczony jest w plastikowym okrągłym pudełeczku, choć można dostać go również w postaci wkładu / kasety do urządzenia typu roll-on (takiego, które służy również do depilacji woskiem). Pasta cukrowa do depilacji może być miękka, średnio twarda lub twarda. Niektórzy producenci, jak np. Alexya, mają swój własny podział (od extra soft, przez soft i natural, po twardą) kojarzący się nieco z miodami. Pamiętajmy, że konsystencję warto dobierać pod kątem posiadanych umiejętności. Im produkt bardziej miękki, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że będzie wymagał podgrzania w kąpieli wodnej – a ten krok może być ryzykowny dla mało doświadczonych pań, ponieważ jeśli pasta nabierze temperatury większej niż 36-40ºC, może spowodować poparzenia. Jak używać miękkiej pasty cukrowej, żeby depilacja była efektywna? Otwórz pojemniczek i chwyć odpowiednią ilość pasty w dwa palce. Nałóż od razu na miejsce, które pragniesz wydepilować – koniecznie pod włos. Złap za kawałek delikatnie przyschniętej pasty i zerwij ją stanowczym ruchem – z włosem. A co robić, gdy pasta cukrowa do depilacji jest zbyt gęsta, żeby wyjmować ją i formować dłonią? Ogrzej ją najpierw do temperatury 36ºC, a następnie nanieś na ciało za pomocą drewnianej szpatułki. Jeżeli zrywanie zaschniętej masy także będzie sprawiać trudność, użyj włókninowych pasków wykorzystywanych przy depilacji woskiem. Nie zapominaj też, żeby nigdy nie aplikować pasty na uszkodzoną i podrażnioną skórę, zwłaszcza gdy zdecydowałaś się na jej podgrzanie i jest gorąca. Pasta cukrowa do depilacji – praktyczne wskazówki Warto wiedzieć, że nawet najlepsza pasta cukrowa na nic się zda, jeśli włoski, których chcemy się pozbyć, nie będą miały odpowiedniej długości. Specjaliści zalecają, aby było to co najmniej 0,5 cm – to optymalny stan, ponieważ pasta jest wtedy w stanie na tyle oblepić każdy włosek, żeby wyrwał się wraz z cebulką. Inaczej może dojść do sytuacji, w której krótsze włoski nie będą możliwe do usunięcia. Nie dosyć, że skóra nie będzie wtedy całkowicie gładka, to jeszcze owłosienie będzie odrastać w nierównomiernym tempie i cały zabieg trzeba będzie częściej powtarzać. A w depilacji pastą – tak samo jak w przypadku wosku – ważna jest systematyczność. Im częściej będziemy po nią sięgać, tym włoski będą słabsze. Odrastają wtedy wolniej, są cieńsze, jaśniejsze, a bywa że w niektórych miejscach ich wzrost zostaje zahamowany praktycznie do zera. Co jeszcze jest istotne? Pasta cukrowa do depilacji raczej nie nadaje się na duże partie ciała. Rekomendowana jest głównie do twarzy, pach i okolic bikini. Oczywiście można użyć jej do rąk czy nóg, jednak będzie to zdecydowanie bardziej czasochłonne i mniej ekonomiczne – najpewniej potrzebne będzie więcej niż jedno opakowanie. Jak przygotować ciało do depilacji pastą cukrową? Istnieją pewne triki, za pomocą których możesz uzyskać bardziej spektakularne efekty. Co prawda najlepsza pasta cukrowa do depilacji poradzi sobie profesjonalnie w każdych warunkach, ale doświadczone kosmetyczki i tak zalecają zastosowanie na dzień przed zabiegiem odpowiedniej rutyny pielęgnacyjnej. – Jeśli chcesz, żeby pasta przyklejała się wyłącznie do włosków, zamiast do martwego naskórka, co może negatywnie wpłynąć na dokładność depilacji, wykonaj dzień wcześniej peeling – tradycyjny lub enzymatyczny. Tuż przed aplikacją samej pasty dobrze też odtłuścić skórę. Użyj do tego celu specjalistycznego żelu dezynfekującego lub pudru z alantoiną, który pochłania sebum i wilgoć, dzięki czemu pasta ma o wiele lepszą przyczepność, a cały zabieg jest mniej bolesny – zauważają specjalistki z salonu urody należącego do międzynarodowej sieci drogerii MAKEUP. Pasta cukrowa do depilacji – zalety Na koniec małe podsumowanie plusów, jakie niesie za sobą depilacja pastą: Długotrwały rezultat – w zależności od indywidualnych predyspozycji efekt gładkiej skóry utrzymuje się ok. 2-4 tygodnie. Nawet jeśli w tym czasie odrosną pojedyncze włoski, można szybko pozbyć się ich zwykłą jednorazową maszynką, a depilację cukrową powtórzyć dopiero w momencie, gdy cały obszar, który nas interesuje, pokryje się z powrotem włoskami o długości min. 5 mm. Dobry skład – większość past jest naturalna. Nie zawierają ani sztucznych barwników, ani alergenów. Jeśli mamy wprawę i używamy pasty bez dodatkowych akcesoriów (czyli rozprowadzamy ją i zrywami palcami), minimalizujemy także generowanie dodatkowych śmieci w postaci szpatułek i pasków. To rozwiązanie ekologiczne i przy okazji dobre dla skóry. Brak wrastających włosków – ponieważ pastę zrywa się z włosem, a nie pod włos, jak wosk, minimalizuje to ryzyko pojawienia się wrastających włosków, ranek i stanów zapalnych. Bezpieczeństwo – można ją stosować nawet u kobiet w ciąży. « powrót do artykułu
  8. Początkiem XX wieku, a dokładniej w 1901 roku austriacki lekarz Karl Landsteiner odkrył obecność antygenów na powierzchni erytrocytów, a w surowicy krwi przeciwciał. Zaobserwował on również zjawisko zlepiania się ze sobą czerwonych krwinek, czyli proces aglutynacji. Na tej podstawie określił cztery grupy krwi: O, A, B, AB. Wykorzystując te odkrycia Ludwik Hirszfeld oraz Emil von Dungern rozwinęli wiedzę o grupach krwi. To oni po raz pierwszy zauważyli, że układy grupowe dziedziczą się zgodnie z pierwszym prawem Mendla. Odkryli również obecność w surowicy naturalnych, regularnych alloprzeciwciał anty-A i anty-B, które są skierowane przeciwko nieobecnemu na swoich krwinkach antygenowi. To stwierdzenie jest najistotniejszą cechą wyróżniającą układ ABO spośród innych układów grupowych. Jak powstaje grupa krwi? Geny trzech loci: Hh (FUT1), Sese (FUT2), ABO odpowiadają za syntezę glikozylotransferaz. Te swoiste enzymy odpowiedzialne są za przenoszenie, a następnie przyłączanie odpowiednich cukrów prostych do łańcuchów prekursorowych. W ten sposób łańcuchy prekursorowe są wydłużane i pojawiają się swoiste antygeny. ● Gen H układu grupowego H koduje glikozylotransferazę, która odpowiada za przyłączeniem L-fukozy do D-galaktozy, a następnie na krwinkach pojawia się antygen H. Tak powstaje grupa 0. ● Grupa A powstaje przez dołączenie do łańcucha prekursorowego o swoistości H N-acetylogalaktozaminy za pomocą enzymu glikozylotransferazy A (kodowany przez gen ABO). ● Grupa B powstaje natomiast poprzez przyłączenie D-galaktozy do łańcucha prekursorowego za pośrednictwem glikozylotransferazy B (kodowana przez gen ABO) ● Grupy AB charakteryzuje się obecnością obu cukrów (tj. N-acetylogalaktozaminy i D-galaktozy) przyłączonych do łańcucha prekursorowego. Fenotyp Bombay Fenotyp Bombay zidentyfikowano po raz pierwszy w 1952 roku przez dr Bhende w Bombaju w Indiach. Przyjęto wtedy do szpitala pacjenta wymagającego transfuzji krwi. Oznaczono więc mu grupę krwi, którą zidentyfikowano jako grupę 0 i otrzymał krew o takiej grupie. Podczas transfuzji doszło do silnej reakcji hemolitycznej. Zlecono więc dodatkowe badania, które wykazały, że tego pacjenta nie można zakwalifikować do żadnej znanej grupy krwi. Stwierdzono brak antygenów A, B, H na krwinkach, a w surowicy zauważono obecność alloprzeciwciał anty-A, anty-B, anty-H. Spowodowane jest to brakiem allelu H, a więc osoby z fenotypem Bombay są homozygotami hh. Krew o fenotypie Bombay jest niezmiernie rzadka - stanowi ok 0,0004% całej populacji. Występuje głównie w południowo-wschodniej Azji, a dokładniej w Indiach. Szansa spotkania go tam wynosi 1:10 000, a większość osób pochodzi z Bombaju. Są to głównie rdzenni mieszkańcy Bombaju, lub ich potomkowie. Skutkuje to tym, że ludzie z tamtego regionu są zachęcani do przedmałżeńskiego fenotypowania grupy krwi, aby ograniczyć zawieranie małżeństw posiadających allel h. Bardzo ważne jest, aby osobom z fenotypem Bombay przetaczać krew autologiczną lub tylko od pacjentów z tym samym fenotypem grupy krwi. Spowodowane jest to tym, że ich czerwone krwinki nie posiadają antygenów A, B i H. Nie jest to jednak łatwe przez wzgląd na rzadkość występowania tej grupy krwi. Jednym ze sposobów wyśledzenia osób z fenotypem Bombay jest przeprowadzanie dokładnych badań członków rodziny już znanego przypadku. Gdy fenotyp się potwierdzi, to są oni zachęcani do zarejestrowania się w regionalnych centrach krwiodawstwa jako dawcy. Następnie tworzony jest rzadki rejestr grupowy, aby móc szybko reagować w sytuacjach kryzysowych. Bibliografia: J. Fabijańska-Mitek, D. Bochenek-Jantczak, A. Grajewska, K. Wieczorek, Badania immunohematologiczne i organizacja krwiolecznictwa - kompendium, 2017 S. A. Awan, A. Junaid, S. Khan, S., Jahangir, Blood Diathesis in a Patient of Rare Blood Group 'Bombay Phenotype', Cureus. 2018 Oct 23;10(10):e3488 H.J. Shahshahani, M.R. Vahidfar, S.A. Khodaie SA., Reakcja transfuzyjna w przypadku rzadkiej grupy krwi Bombay. Azjatycki J Transfus Sci. 2013; 7 :86–87 B. Górska, J. Kabza, H. Seyfried, H. Tomczyk-Budzińska, B. Więcek, Badania serologiczne fenotypu “Bombay” Diag. Lab. 1971, T VII, Nr 2 Shrivastava M, Navaid S, Peethambarakshan A, Agrawal K, Khan A., Detection of rare blood group, Bombay (Oh) phenotype patients and management by acute normovolemic hemodilution Asian J Transfus Sci. 2015 Jan-Jun;9(1):74-7 « powrót do artykułu
  9. Trwa konserwacja wnętrza jednej z najbardziej znanych komnat pałacu wilanowskiego - Biblioteki Króla. Podczas prac badawczych dokonano ciekawych odkryć. Okazało się np., że trzynaście figurek puttów miało jeszcze do 1835 r. skrzydełka przestrzenne. Przypominały one skrzydełka ważek i były prawdopodobnie wykonane z miedzianej blachy pomalowanej w kolorze sztukaterii. Dotąd przeprowadzono dwa etapy prac konserwatorskich i restauratorskich. Kolejny - już ostatni - powinien się zakończyć wraz z bieżącym rokiem. Na początku opróżniono pomieszczenie, a także zabezpieczono XVII-w. posadzkę i ściany. Tonda, medaliony i ich złocone ramy przetransportowano do pracowni konserwatorskiej na terenie Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Tam wykonano prace dokumentacyjne i badawcze. Specjaliści dokonali też analizy wszystkich zabytków. Obrazy zbadano w świetle ultrafioletowym, podczerwonym, paśmie widzialnym oraz zakresie promieniowania rentgenowskiego, z kolei płaskorzeźby poddano analizie optycznej i akustycznej, a także mapowano stan zachowania po oczyszczeniu powierzchni. W laboratoriach przeanalizowano podłoża, zaprawy i powłoki malarskie oraz zabezpieczające. Eksperci zajęli się też badaniami historycznymi, porównawczymi i przeanalizowali dostępną dokumentację. Dzięki opracowaniu specjalnej zaprawy o składzie podobnym do oryginału uzupełniono znalezione ubytki. Dzięki badaniom archeologicznym i archiwalnym trafiono na ślady co najmniej dwóch przekształceń architektonicznych. Pierwsza przebudowa miała miejsce przed 1730 rokiem. Wówczas bibliotekę przebudowano i usunięto podział na dwa pomieszczenia. W 1835 roku zostały zdemontowane metalowe elementy dekoracyjne, blaszane kokardy i skrzydełka puttów. Przeprowadzono wówczas też konserwację obrazów. Okazało się, że jedynie 2 z 37 figur puttów nie mają skrzydełek, a do roku 1835 skrzydełka przestrzenne posiadało 13 puttów. Dzięki analizie składu zapraw i stosowanej techniki potwierdzono, że oryginalna dekoracja biblioteki została wykonana przez XVII-wieczny włoski warsztat wędrowny. Dowiedzieliśmy się również, że początkowo pomieszczenie było ogrzewane za pomocą kominka, który później zastąpiono piecem. Do dzisiaj zachował się pięknie dekorowany XIX-wieczny majolikowy piec z ukrytą symboliką masońską. Co prawda usunięto go z pałacu w latach 60. XX wieku, ale można go zobaczyć w Pawilonie Rzeźby. Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie zapowiada, że po zakończeniu prac opublikowanych zostanie więcej informacji o odkryciach i aktualnym stanie wiedzy, a w przyszłym roku zostanie wydana monografia dotycząca wystroju Biblioteki Króla. « powrót do artykułu
  10. Antybiotykooporność uznawana jest za jedno z największych zagrożeń dla ludzkości. Już obecnie mikroorganizmy oporne na działanie antybiotyków zabijają rocznie 1,27 miliona osób, a specjaliści spodziewają się, że do roku 2050 liczba ta wzrośnie do 10 milionów osób rocznie. Stąd też próby zrozumienia, w jaki sposób mikroorganizmy zyskują antybiotykooporność. Naukowcy z Telethon Kids Institute w Perth odkryli właśnie jej nieznany rodzaj. Bakterie, by się namnażać i wywoływać choroby, muszą wytwarzać kwas foliowy. Działanie niektórych antybiotyków polega na blokowaniu możliwości syntezy kwasu foliowego przez bakterie. Gdy jednak naukowcy przyjrzeli się działaniu antybiotyków przepisywanych zwykle na infekcje powodowane przez streptokoki należące do grupy A, odkryli, że gdy zablokowana została możliwość wytwarzania kwasu foliowego przez bakterie, zaczęły one pobierać kwas bezpośrednio z organizmu człowieka. To spowodowało, że antybiotyk był nieefektywny, a stan pacjenta pogarszał się, zamiast się poprawiać, stwierdza doktor Timothy C. Barnett. Naukowcy podkreślają, że ten rodzaj antybiotykooporności jest niewykrywalny standardowymi metodami używanymi w laboratoriach medycznych. To zaś oznacza, że antybiogram nie wykaże, iż mamy do czynienia z bakterią lekooporną, zatem lekarz może mieć problemy z zastosowaniem właściwego leczenia. Niestety, podejrzewamy, że to jedynie wierzchołek góry lodowej. Odkryliśmy ten mechanizm w grupie A streptokoków, jednak jest prawdopodobne, że korzystają z niego również inne patogeny, dodaje Barnett. Uczony mówi, że antybiotykooporność to cicha pandemia, znacznie bardziej niebezpieczna niż COVID-19. Nie tylko może do roku 2050 powodować do 10 milionów zgonów rocznie, ale WHO szacuje, iż przyniesie ona światowej gospodarce straty w wysokości 100 bilionów USD. Bez antybiotyków nie będziemy mieli sposobu na powstrzymanie śmiercionośnych infekcji, pacjenci onkologiczni nie będą mogli przechodzić chemioterapii, nie można będzie też przeprowadzać ratujących życie operacji, wyjaśnia naukowiec. « powrót do artykułu
  11. Rozstrzygnięto pierwszą edycję Festiwalu Filmów Naukowych, który między 18 a 19 listopada odbywał się w Centrum Zaawansowanych Materiałów i Technologii Politechniki Warszawskiej (CEZAMAT). W przeglądzie konkursowym rywalizowało 12 filmów. Najlepszym filmem pełnometrażowym okrzyknięto „Geniuszy” w reżyserii Thora Kleina. W kategorii filmów krótkometrażowych zwyciężyła zaś „Sztuka naskalna” Karoliny Juszczyk. Filmy oceniali dr Monika A. Koperska ze Stowarzyszenia Rzecznicy Nauki, Anna Kwiatkowska-Bieda z TVP Nauka i Krzysztof Szymański z Politechniki Warszawskiej. Zaproponowano cały wachlarz form filmowych - od dokumentów po filmy fabularne, od profesjonalnych i wielkobudżetowych produkcji po propozycje amatorskie i bezbudżetowe. Dlatego też postanowiliśmy nie kierować się rozmachem filmów czy ich walorami estetycznymi, a raczej skupić się na funkcji, jakie pełnią w misji popularyzacji nauki - podkreślili członkowie jury w uzasadnieniu werdyktu. Twórcy filmu „Geniusze”, najlepszej produkcji pełnometrażowej, otrzymali nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Jednogłośnie wybraliśmy film, który przeniósł nas w świat wielkiej nauki, nasycił dumą z polskiego wkładu w jedno z największych dokonań zeszłego wieku, pokazał rozterki moralne człowieka pracującego przy konstruowaniu bomby wodorowej i przybliżył drogę, jaką myśl matematyczna musiała pokonać, formułując jeden z najbardziej popularnych dziś algorytmów - algorytm Monte Carlo - oświadczyło jury. Karolina Juszczyk, autorka najlepszego filmu krótkometrażowego „Sztuka naskalna”, dostała nagrodę w wysokości 5 tys. zł. Uzasadniając nagrodzenie tej właśnie produkcji, sędziowie wskazali m.in. na uwidocznienie procesu naukowego. Dobrze zadane pytanie badawcze, podyktowane treścią z XVII-wiecznych rycin, iście detektywistyczny proces kwerendy i w końcu weryfikacja hipotezy w postaci podróży na drugi koniec świata. Film udowadnia, że nauka to nie praca, a pasja, którą jakże łatwo zarażać – wytłumaczyli Koperska, Kwiatkowska-Bieda i Szymański. Podczas Festiwalu miała miejsce projekcja premierowa dramatu „Liczba doskonała” Krzysztofa Zanussiego. Chętni mogli też wziąć udział w spotkaniu z reżyserem. Zwieńczeniem wydarzenia był panel dyskusyjny „Gatunki zmącone. Czy film naukowy istnieje” z udziałem red. Artura Cichmińskiego, dr Moniki A. Koperskiej, red. Wiktora Niedzickiego i dr. hab. Jacka Wasilewskiego. Festiwal Filmów Naukowych zorganizowano w ramach projektu „Kampus CEZAMAT – miejscem inspiracji i edukacji. Sztuka przyciągania do nauki i wiedzy”. Nagrody ufundował mecenas wydarzenia - Polska Fundacja Narodowa. « powrót do artykułu
  12. Psy były pierwszymi zwierzętami udomowionymi przez człowieka. Nie znamy jednak czasu i miejsca, gdzie zyskaliśmy  najlepszych przyjaciół. Najstarsze archeologiczne pozostałości po niewątpliwie udomowionych psach pochodzą z okresów kultury magdaleńskiej (Abri le Morin, Francja, ok. 15 000 – ok. 14 200 lat temu), epigraweckiej (Grotta Palicci, Włochy, ok. 14 300 – ok. 13 700 lat temu), kebrajskiej i natufijskiej (Kebara, Izrael, ok. 12 500–12 000 lat temu). Naukowcy z Uniwersytetu Kraju Basków (EHU) datowali psią kość, która jest znacznie starsza od wszystkich tutaj wymienionych przykładów. W 1985 roku zespół kierowany przez Jesusa Altunę znalazł w jaskini Erralla w Guipuzkoi niemal kompletną kość ramienną psowatego. Profesor Conchi de la Rúa i jej zespół zajmujący się biologią ewolucyjną człowieka na EHU wykazali za pomocą badań morfologicznych, radiometrycznych i genetycznych, że kość należy do gatunku Canis lupus familiaris, czyli udomowionego psa. Z kolei datowanie radiowęglowe wykazało, że zwierzę żyło 17 410 – 17 096 lat temu. Oznacza to, że pies z jaskini Erralla żył w górnym paleolicie, towarzysząc przedstawicielom kultury magdaleńskiej. Jest to zatem jeden z najstarszych znanych nam psów Europy. Badania wykazały także, że dzieli on mitochondrialne DNA – jest zatem spokrewniony z nimi w linii żeńskiej – z tymi nielicznymi psami kultury magdaleńskiej, których szczątki poddano badaniom genetycznym. Wagi odkryciu dodaje fakt, że dotychczas według podwójnego kryterium – morfometrycznego i genetycznego – zidentyfikowano zaledwie szczątki trzech psów z górne paleolitu. Były to szczątki pochodzące ze stanowisk Kesslerloch (Szwajcaria), Bonn-Oberkassel (Niemcy) i Grotta Paglicci (Włochy). Inne szczątki były identyfikowane jedynie za pomocą kryteriów morfometycznych, a w przypadku niektórych z nich istnieją spory, co do klasyfikacji gatunkowej. Co więcej, datowanie psa z Erralla wykazało, że są to najstarsze znane nam szczątki niewątpliwie udomowionego psa. Są one nawet starsze niż szczątki zwierząt określanych jako „wilki podobne do psów”, co może mieć istotny wpływ na dalszą dyskusję na temat historii udomowienia psów. W podsumowaniu badań ich autorzy stwierdzają, że przeanalizowane dane wskazują, że w okresie kultury magdaleńskiej, psy stanowiły część zachodnioeuropejskich grup łowców-zbieraczy. Pies z Erralla jest jednym z najstarszych zwierząt zidentyfikowanych jako Canis lupus familiaris i dzieli mitochondrialną haplogrupę C z analizowanymi dotychczas magdaleńskimi psami. Odkrycie to dowodzi, że haplogrupa ta istniała w Europie od co najmniej wczesnej kultury magdaleńskiej, podczas młodszego dryasu, i każe nam rozważyć możliwość wcześniejszego udomowienia wilka – przynajmniej na terenie Europy Zachodniej – niż okres, który dotychczas proponowano. « powrót do artykułu
  13. Obecnie coraz więcej osób zwraca uwagę na swoje zdrowie. Dbamy o aktywność fizyczną i zdrową dietę, by jak najdłużej cieszyć się życiem w pełni sił. Niestety niekiedy brakuje nam rzetelnej wiedzy, jak w mądry sposób skomponować sobie odpowiedni jadłospis, który nie tylko sprawi, że zachowamy świetną figurę, ale także dostarczy nam wszystkich potrzebnych witamin i minerałów. Każdy z nas jest inny. Inne zapotrzebowanie na kalorie i wartości odżywcze ma młoda kobieta, a inne starszy mężczyzna. Ważne jest, by dostosować dietę do potrzeb swojego organizmu, by niczego mu nie zabrakło. W tym celu coraz częściej zwracamy się do profesjonalistów. Dzięki temu, że zapotrzebowanie na dietetyków wzrasta, coraz więcej osób aplikuje na studia z tej właśnie dziedziny. Jest to zdecydowanie jeden z zawodów przyszłości. Studia podyplomowe z dietetyki dla zabieganych Każdy, kto chce szkolić się w tym kierunku, może zdobyć niezbędną wiedzę i dokumenty uprawniające do wykonywania zawodu na studiach podyplomowych. Warunkiem jest posiadanie już ukończonych studiów na uczelni wyższej i posiadanie dyplomu. Nie ma znaczenia, ile masz lat, czy dopiero ukończyłeś studia, czy było to dawno temu. Nie musisz się też bać, że zdobywanie kolejnego zawodu potrwa wiele lat. Kształcenie na studiach podyplomowych trwa od 2 do 4 semestrów. Nie musisz marnować czasu na dojazdy ani płacić w weekendy za hotel podczas zjazdów. Możesz uczyć się we własnym domu, a przy tym godzić naukę ze swoją obecną pracą zawodową czy opieką nad dziećmi. Studia online bez zjazdów to świetne rozwiązanie dla każdego. Jak wygląda organizacja studiów online? Jeśli zdecydowałeś się na studia podyplomowe online, wystarczy, że zarejestrujesz się przez internet na wybraną uczelnię i kierunek, opłacisz kształcenie z góry lub w dogodnych ratach, a następnie zdasz egzaminy cząstkowe oraz generalny. Wszystkie egzaminy odbywają się drogą elektroniczną, więc nie musisz nawet wychodzić z domu. Zdobędziesz potrzebne wykształcenie, ucząc się na własnej kanapie, w zaciszu swojego domu. Bez zbędnego pędu i stresu. Do uzyskania dyplomu niezbędne jest także przedłożenie pracy dyplomowej. Wszystkie potrzebne materiały do napisania pracy, jak i uzyskania zaliczenia z poszczególnych przedmiotów, znajdziesz na platformie internetowej uczelni. Gdzie szukać studiów podyplomowych z dietetyki? Studia podyplomowe online na kierunku dietetyka, oferuje m.in. Wyższa Szkoła Kształcenia Zawodowego, której pełną ofertę studiów znajdziesz na studia-online.pl. Ważną kwestią jest fakt, że kończąc studia podyplomowe na WSKZ, zdobywasz świadectwo ukończenia studiów podyplomowych zgodne z wymogami Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Na tej uczelni możesz podjąć kształcenie także na wielu innych kierunkach, które dają szansę na stabilne zatrudnienie. Są to m.in. marketing, finanse i rachunkowość, coaching, administracja, a także fizjoterapia, integracja sensoryczna, czy kosmetologia. Oczywiście nie jest to pełna oferta. Pełną listę dostępnych kierunków znajdziesz na ich stronie internetowej. « powrót do artykułu
  14. W Centrum Badań Kosmicznych PAN zakończyła się budowa modelu inżynierskiego instrumentu GLOWS (GLObal solar Wind Structure). GLOWS to fotometr, który będzie liczył fotony odpowiadające długości fali promieniowania Lyman-α (121,56 nm). Zostanie on zainstalowany na pokładzie sondy kosmicznej IMAP (The Interstellar Mapping and Acceleration Probe), która rozpocznie swoją misję w 2025 roku. Sonda IMAP zostanie umieszczona w punkcie libracyjnym L1 i stamtąd będzie badała przyspieszenie cząstek pochodzących z heliosfery oraz interakcję wiatru słonecznego z lokalnym medium. Dane będą przesyłane na Ziemię w czasie rzeczywistym i posłużą do prognozowania pogody kosmicznej. Polski GLOWS będzie jednym z 10 instrumentów naukowych znajdujących się na pokładzie IMAP. Jego oś optyczna będzie odchylona o 75 stopni od osi obrotu satelity. Wraz z obrotem IMAP GLOWS będzie skanował okrąg, który codziennie będzie się przesuwał wraz ze zmianą orientacji całego IMAP. W ramach przygotowania eksperymentu zaprojektowaliśmy cały przyrząd: układ optyczny, elektronikę, system zasilania elektrycznego, oprogramowanie do zbierania danych na pokładzie i ich transmisji na Ziemię oraz koncepcję systemu przetwarzania danych na Ziemi, informuje profesor Maciej Bzowski, szef zespołu GLOWS. Zbudowaliśmy komputerowy model poświaty heliosferycznej, zbadaliśmy tło pozaheliosferyczne oczekiwane w eksperymencie, zidentyfikowaliśmy i wprowadziliśmy do modelu znane źródła astrofizyczne promieniowania Lyman-alfa, zbudowaliśmy listę gwiazd, które posłużą do kalibracji przyrządu. Zbudowaliśmy też prototyp GLOWS i uruchomiliśmy go w warunkach laboratoryjnych. Wreszcie sprawdziliśmy, że przyrząd widzi promieniowanie Lyman-alfa, które ma obserwować w kosmosie. Oznacza to, że zarejestrowaliśmy pierwsze światło, dodaje uczony. GLOS to pierwszy całkowicie polski instrument i eksperyment przygotowany na misję NASA. Otrzymaliśmy możliwość zarówno zaplanowania eksperymentu, zbudowania absolutnie własnego przyrządu i śledzenia rejestrowanych przez niego danych. Sądzę też, że jako pierwsi będziemy mogli przedstawić własne wyniki tych unikatowych pomiarów. Jesteśmy przekonani, że wkrótce po tym przedstawimy na forum międzynarodowym potwierdzenie naszych teorii które, były inspiracją tego kluczowego eksperymentu, podkreśliła profesor Iwona Stanisławska, dyrektor CBK PAN. Przed trzema miesiącami dokonano Critical Design Review instrumentu. Obok Polaków wzięli w nim udział m.in. eksperci z NASA, Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa i Southwest Research Institute. Przegląd wypadł pomyślnie, co oznacza, że wydano zgodę na rozpoczęcie budowy właściwego urządzenia, które poleci w kosmos. Prace przy GLOWS pozwalają naszym naukowcom zdobyć cenne doświadczenie i umiejętności. Mogą one skutkować otwarciem w Polsce nowych perspektyw badawczych. Obserwacje satelitarne w zakresie UV to wciąż nowatorska i przyszłościowa dziedzina badań kosmosu. Unikatowe doświadczenia i bardzo specjalistyczna infrastruktura techniczna, w obu przypadkach zdobyte w trakcie realizacji GLOWS, stanowią doskonałą podstawę do realizacji w Polsce przyszłych misji satelitarnych. Tym bardziej, że obserwacje w zakresie UV proponuje szereg ważnych ośrodków naukowych, również polskich, wyjaśnia doktor habilitowany Piotr Orleański, zastępca dyrektora CBK PAN ds. rozwoju technologii. « powrót do artykułu
  15. Londyńskie muzeum The Wellcome Collection, po oskarżeniach o „rasizm, seksizm, rozpowszechnianie teorii i języka ableistycznego [dyskryminującego niepełnosprawnych – red.]” zamyka jedną ze swoich najważniejszych wystaw, Medicine Man. Na wystawie prezentowano obiekty związane z historią medycyny. Wellcome Collection to część Wellcome Trust założonego przez amerykańskiego przedsiębiorcę z branży farmaceutycznej Henry'ego Wellcome'a (zm. w 1936). Biznesmen pozostawił po sobie olbrzymi majątek, z którego znaczną część przeznaczył na działalność charytatywną, zakładając Wellcome Trust. Przedsiębiorca był też kolekcjonerem przedmiotów związanych z historią medycyny. Zgromadził ich ponad milion. Przed 15 laty w Wellcome Collection otwarto stałą wystawę Medicine Man (nazwa nawiązuje do Henry'ego Wellcome'a). Przed dwoma dniami wystawa została na stałe zamknięta, gdyż niektóre środowiska uważały ją za rasistowską i dyskryminującą niepełnosprawnych. Decyzja spotkała się ze sprzeciwem części społeczności muzealników oraz opinii publicznej, która uznaje zamknięcie za wandalizm kulturowy. Na wystawie Medicine Man mogliśmy zobaczyć część zbiorów Wellcome'a. Były tam m.in. przedmioty należące do znanych osób, jak szczoteczka do zębów Napoleona Bonaparte, buty Florence Nightingale, maska pośmiertna premiera Wielkiej Brytanii Benjamina Disraeliego czy laska Karola Darwina zakończona gałką w kształcie czaszki. Zwiedzający mogli oglądać amulety i inne przedmioty mające przynosić szczęście żołnierzom brytyjskim, rosyjskim i japońskim w czasie II wojny światowej czy też ilustrację z magazyny Sphere pokazującą brytyjskich żołnierzy w szpitali w Verdun w czasie I wojny światowej. Znajdowały się tam jednak zabytki, które nie podobały się niektórym środowiskom. Był to np. namalowany w 1916 roku przez Harolda Coppinga obraz „A Medical Missionary Attending to a Sick African”, na którym widzimy Afrykańczyka klęczącego przed białym misjonarzem. Zamykając wystawę przedstawiciele Wellcome Trust oświadczyli: Historia, którą opowiadaliśmy, to historia mężczyzny posiadającego olbrzymi majątek, wpływy i przywileje. W wyniku tego powstała kolekcja, która opowiada historię zdrowia i medycyny, w której niepełnosprawni, Czarni, rdzenni mieszkańcy i ludzie kolorowi są marginalizowani, wykorzystywani i przedstawiani jako egzotyczni, a nawet całkowicie pomijani. W 2019 roku dyrektorką Wellcome Collection została Melanie Keen. Od razu zapowiedziała, że przyjrzy się niektórym przedmiotom w kolekcji pytając, do kogo należały i w jaki sposób zostały nabyte. Nie możemy nie zapytać o to, czym są przedmioty w naszej kolekcji, jakie głębsze przesłanie ze sobą niosą i w jaki sposób tutaj trafiły. Muzeum zatrudniło profesora archeologii współczesności Dana Hicksa z University of Oxford, który miał przyjrzeć się kolekcji. Przyjrzał się m.in. znajdującemu się w zbiorach fragmentowi skóry angielskiego filozofa Jeremy'ego Benthama (zm. 1832). Bentham zażyczył sobie, by po śmierci jego zwłoki oddać nauce, a ze szkieletu skonstruować „auto-ikonę” ubraną w jego prawdziwą odzież i wyposażoną w woskową głowę. Opis zabytku informował, do kogo należała skóra, że Bentham przekazał w testamencie tysiące książek, posiadłość i swoje ciało University College London. Hicks, tworząc nowy opis skóry filozofa, powołuje się na opinię Karola Marksa o Benthamie, stwierdza, że Bentham umarł kontestując potrzebę natychmiastowego uwolnienia zniewolonych. Dodaje, że po emancypacji, w jaki sposób można usprawiedliwić supremację? Poprzez kulturę i muzea skoncentrowane na ciele białego cis-mężczyzny, w końcu wzywa do rozmontowania pozostałości kolonializmu w Wellcome, gdyż jest to infrastruktura białego człowieka. Krytycy zamknięcia wystawy zwracają uwagę m.in. na to, że Wellcome Trust łamie w ten sposób swój własny statut, w którym znajduje się zobowiązanie do udostępniania opinii publicznej przedmiotów znajdujących się w Wellcome Collections. « powrót do artykułu
  16. Kaszel to fizjologiczny odruch bezwarunkowy. Jest reakcją organizmu, jego mechanizmem obronnym. Służy on oczyszczeniu dróg oddechowych, zarówno z zanieczyszczeń, jak i potencjalnych ciał obcych. Następuje poprzez pobudzenie obszarów kaszlowych, obecnych w tchawicy, krtani, nosogardzieli oraz oskrzelach. Kaszel nie musi oznaczać niczego niepokojącego. Często towarzyszy nam przy zwykłym przeziębieniu lub lekkiej infekcji. Kiedy jednak powinniśmy zacząć się niepokoić? Ile trwa zwykły kaszel? Co należy zrobić, gdy kaszel utrzymuje się dłużej niż dwa tygodnie? Na wszystkie te pytania odpowie artykuł poniżej. Kaszel - przyczyny Przyczyn kaszlu może być bardzo wiele. Powodem mogą być zarówno poważne choroby, jak i chwilowe infekcje. Katalog chorób, którym towarzyszy jest bardzo długi, dlatego nie powinno się się go bagatelizować. Kaszel może być wywołany przez: zapalenie płuc, zatorowość płucną, ciało obce, astmę, krztusiec, gruźlicę, palenie tytoniu, niewydolność serca, nowotwór nagłośni. Do najczęstszych przyczyn kaszlu o charakterze przejściowym należą infekcje bakteryjne i wirusowe. Przy przeziębieniu obok kataru i osłabienia, często obecny jest kaszel. Warto sprawdzić przyczynę oraz możliwe skutki. Rodzaje kaszlu Aby ustalić przyczynę kaszlu bardzo ważne będzie określenie jego rodzaju. Można wyróżnić przede wszystkim kaszel mokry oraz suchy. Pierwszemu z nich towarzyszy odkrztuszanie wydzieliny nagromadzonej w układzie oddechowym. Często zwiastuje silne stany zapalne. Nieprzyjemne odrywanie się wydzieliny jest szczególnie problematyczne w nocy. Kaszel suchy odbywa się bez odpluwania wydzieliny. Zazwyczaj jest pierwszym sygnałem w procesach zapalnych. Wyróżnić można także kaszel poranny. Jest on konsekwencją nagromadzenia wydzieliny w oskrzelach. Jest on charakterystyczny dla osób palących papierosy, ale nie tylko. Może zwiastować on zapalenie oskrzeli. Kaszel ponad dwa tygodnie - co zrobić? Każdy, długo utrzymujący się objaw choroby nie może zostać zbagatelizowany. W pierwszej kolejności możesz wypróbować domowych sposobów rozwiązania problemu. Pomocny dla załagodzenia kaszlu będzie ciepły okład na szyję. Stosuj go wieczorami, a z pewnością odczujesz ulgę. Nie należy zapominać o dobroczynnym działaniu ziół. Pomocny będzie korzeń prawoślazu. Załagodzi on stan zapalny i stworzy barierę ochronną dla przełyku. Innym darem natury, który możesz wypróbować będzie kwiat dziewanny. Zawiera on flawonoidy i saponiny, które charakteryzuje działanie przeciwzapalne. Zioła są dostępne w aptekach. Co jeśli domowe sposoby nie pomogą? Kaszel może być oznaką wielu, bardzo poważnych chorób. Dlatego nie zwlekaj z wizytą u lekarza. Kaszel, który utrzymuje się ponad dwa tygodnie, powinien stanowić znak alarmowy. Warto umówić się na wizytę u specjalisty, który rozwiąże twój problem. W przypadku podejrzenia choroby przewlekłej lekarz rodzinny, zleci specjalistyczne badania, które wskażą kierunek leczenia. Kaszel należy do jednych z najbardziej nieprzyjemnych, problematycznych i uporczywych objawów choroby, dlatego nie warto się męczyć. Szybka diagnoza daje większą na wyleczenie, bez niekorzystnych powikłań. « powrót do artykułu
  17. Toxoplasma gondii to chorobotwórczy pierwotniak, wywołujący u ludzi i zwierząt toksoplazmozę. Ten kosmopolityczny pasożyt występuje u setek gatunków ptaków i ssaków, ale jego najważniejszym żywicielem są kotowate. Wiemy, że wpływa on na zachowanie żywiciela, powodując np. że zarażony gryzoń nie boi się kota, przez co może zostać zjedzony, pierwotniak trafia wówczas do organizmu kota, gdzie pierwotniak rozmnaża się płciowo i jego cykl życiowy się zamyka. W ubiegłym roku ukazały się zaś badania, z których dowiadujemy się, że hieny zarażone T. gondii z większym prawdopodobieństwem są zabijane przez lwy niż zwierzęta nie będące nosicielami pasożyta. Z badań laboratoryjnych wynika, że chroniczna infekcja T. gondii może prowadzić do zwiększenia produkcji dopaminy i testosteronu, co wpływa na poziom agresji, skłonność do podejmowania ryzyka, zmniejszonej obawy przed nowymi sytuacjami czy lekceważenia sygnałów zapachowych, wskazujących na obecność drapieżnika, a wręcz podążania za jego zapachem. Gdy przed kilkoma dekadami udało się reintrodukować wilki do Yellowstone National Park, natychmiast zaczęto szeroko zakrojone badania nad nimi. Specjaliści skupiają się przede wszystkim na dynamice interakcji drapieżnika z ofiarami, dynamice populacji wilka, genetyce, zachowaniu oraz patogenach infekujących wilki. Teren parku to złożony ekosystem, w którym występują różne gatunki drapieżników, a obszary występowania wilka nakładają się na obszary występowania pumy, najważniejszego żywiciela T. gondii. Dlatego też naukowcy z Yellowstone Wolf Project postanowili sprawdzić, czy pomiędzy wilkami a pumami z Yellowstone dochodzi do podobnej transmisji T. gondii, jak między hienami a lwami. W tym celu wykorzystali dane serologiczne i obserwacyjne zebrane w ciągu 26 lat. Okazało się, że młode, zainfekowane T. gondii wilki zwykle opuszczały watahę wcześniej niż wilki niezainfekowane. Samce będące nosicielami T. gondii z 50% wyższym prawdopodobieństwem opuszczały watahę już w wieku 6 miesięcy, podczas gdy zwykle pozostają z nią 21 miesięcy. Z kolei zainfekowane samice z o 25% wyższym prawdopodobieństwem opuszczały stado w wieku 30 miesięcy, chociaż zwykle żyją w nim przez 48 miesięcy. Badania wykazały też, że samce będące nosicielami T. gondii mają aż 46 razy większą szansę na zostanie samcem alfa niż samce niezainfekowane. Badacze zauważyli też, że odsetek infekcji był wyższy wśród wilków, które miały kontakt z pumami. Naukowcy sądzą, że zmiany, jakie w mózgu wilków wywołuje T. gondii – a trzeba wiedzieć, że tworzy on cysty w mięśniach i mózgu – powodują, iż zwierzę jest bardziej śmiałe i rzadziej wycofuje się, gdy inne rzucają mu wyzwanie. Wilki i pumy w Yellowstone polują na jeleniowate. Wilki mogą zarazić się T. gondii od pum zjadając ich odchody lub mięso nimi zanieczyszczone, bądź też zjadając martwą pumę. Zainfekowane wilki w młodszym wieku opuszczają watahę, są skłonne do podejmowania większego ryzyka. Gdy zostają przywódcami stada, mogą prowadzić swoich pobratymców ku bardziej ryzykownym sytuacjom. Niezainfekowane wilki uczą się w ten sposób podejmowania większego ryzyka, częściej wchodzą w kontakt z pumami, częściej więc ulegają infekcjom. Istnieją jednak ewolucyjne bezpieczniki, moderujące ten krąg infekcji. Występowanie T. gondii u samicy znacząco zwiększa ryzyko poronień i deformacji płodu, co znacznie zmniejsza sukces ewolucyjny zainfekowanych zwierząt. Ponadto wilki rzadko giną bez przyczyny lub w związku z mało ryzykownymi sytuacjami. W Yellowstone najczęstszymi przyczynami śmierci wilków są walki pomiędzy nimi, przyczyny antropogeniczne (np. uderzenie przez pojazd) oraz rany odniesione podczas polowań na duże zwierzęta. Zatem osobniki zainfekowane T. gondii i skłonne przez to do większego ryzyka mogą ginąć częściej. « powrót do artykułu
  18. Odnaleziony po 96 latach obraz Jacka Malczewskiego „Rzeczywistość” ma zostać zlicytowany 8 grudnia na aukcji organizowanej przez dom aukcyjny DESA Unicum w Warszawie. Do akcji jednak wkroczyła jednak prokuratura i dzisiaj doszło do kolejnej już próby zabrania obrazu z siedziby domu aukcyjnego. Jak informuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (MKiDN), obraz pojawił się na zagranicznym portalu aukcyjnym w grudniu 2021 roku – chodzi o portal ebay Kleinanzeigen – i wówczas ministerialni urzędnicy rozpoczęli ustalanie losów i stanu prawnego dzieła. W międzyczasie obraz został kupiony przez prywatną osobę, która przywiozła go do Polski i zleciła jego sprzedaż domowi aukcyjnemu DESA Unicum. W tym miejscu pojawiają się rozbieżności. Dom DESA Unicum oświadczył, że w lutym zwrócił się z zapytaniem do MKiDN czy wobec obrazu istnieją roszczenia prawne. W odpowiedzi Ministerstwo wskazało, że nie może potwierdzić objęcia  obrazu działaniami restytucyjnymi ze strony Polski. Ministerstwo nie wskazało również, aby obraz mógł być przedmiotem nielegalnego wywozu za granicę lub, aby istniało jakiekolwiek podejrzenie uzyskania obrazu za pomocą  czynu zabronionego, czytamy w oświadczeniu domu akcyjnego. Zgoła inaczej wygląda to z punktu widzenia Ministerstwa. Twierdzi ono, że 7 lutego 2022 roku poinformowało DESA Unicum, że prowadzone są działania mające na celu ustalenie pochodzenia obrazu. MKiDN stwierdziło, że w wiadomości do domu aukcyjnego napisano, iż na obecnym etapie nie możemy potwierdzić, że nie będzie on objęty działaniami restytucyjnymi ze strony Polski - z taką ewentualnością należy się liczyć. Ministerstwo stwierdza dalej, że poprosiło DESĘ Unicum o udostępnienie posiadanych informacji nt. losów obrazu, a dom aukcyjny miał wówczas zaprzestać kontaktów. Z czasem Ministerstwo stwierdziło, że istnieją poważne przesłanki wskazujące, że obraz był przedmiotem przestępstwa i 25 marca 2022 złożyło zawiadomienie do prokuratury. MKiDN podkreśla, że obecnie formalnie nie jest stroną sporu, a decyzję o zabezpieczeniu obrazu wydała prokuratura. Przed tygodniem w DESA Unicum po raz pierwszy pojawiali się przedstawiciele prokuratury, policji i Muzeum Narodowego, do którego ma trafić obraz do czasu rozstrzygnięcia sporu. Wtedy dowiedzieliśmy się, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zgłosiło do prokuratury podejrzenie o popełnieniu przestępstwa nielegalnego wywiezienia  obrazu z Polski w latach 50. Przedstawiciel Prokuratury oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego chcieli przejąć obraz i przewieźć do Muzeum Narodowego, gdzie miałby pozostać do czasu wyjaśnienia sytuacji. Próba zabrania obrazu była  skrajnie nieprofesjonalna. Przedstawiciele muzeum byli do tego kompletnie nieprzygotowani, stwierdzają przedstawiciele DESA Unicum. Dom aukcyjny odmówił wydania dzieła, a jednocześnie zwrócił się do prokuratury z wnioskiem o ustanowienie go stałym miejscem przechowywania obrazu do czasu wyjaśnienia wątpliwości. Dzisiaj doszło do kolejnej próby zabrania obrazu. Około godziny 12:00 w domu aukcyjnym zjawiła się policja, pracownicy Muzeum Narodowego i ochroniarze. Obraz został zdjęty ze ściany. Jednak, jak donosi RMF, pracownicy Muzeum Narodowego przyjechali do domu aukcyjnego z niewłaściwą skrzynią i nie posiadali polisy ubezpieczeniowej, której zażądała DESA Unicum. Problem stanowił też fakt, że spór dotyczy obrazu, a jego rama należy do firmy DESA Unicum. Dlatego też prokuratur odstąpiła od zajęcia dzisiaj obrazu i ponownie zawisł w siedzibie DESA Unicum, gdzie jest udostępniony do zwiedzania. Wywieziony przed 70 laty Spór dotyczy okoliczności wywiezienia dzieła z Polski w latach 50. ubiegłego wieku. Obraz „Rzeczywistość” został namalowany przez Jacka Malczewskiego w 1908 roku. Zawsze znajdował się w rękach prywatnych. Ostatni raz był pokazywany publicznie w 1926 roku we Lwowie. Dom DESA Unicum twierdzi, że posiada dokumenty wskazujące, że przed 1939 rokiem obraz stał się własnością polsko-niemieckiej rodziny, która pomiędzy rokiem 1954 a 1956 w ramach akcji łączenia rodzin przeprowadziła się do RFN. W czasie przeprowadzki rodzina zabrała ze sobą obraz jako mienie przesiedleńcze. Z dokumentów posiadanych przez DESA Unicum wynika, że w 1957 roku obraz znajdował się na terenie RFN. W roku 2022 spadkobierca rodziny, który oświadczył, że od około 40 lat jest właścicielem obrazu, sprzedał go obecnemu właścicielowi. A ten z kolei, na podstawie zezwolenia wydanego przez władze Niemiec, wwiózł go do Polski i zlecił sprzedaż. MKiDN ma wątpliwości, czy „Rzeczywistość” opuściła Polskę zgodnie z prawem, stąd zawiadomienie do prokuratury. « powrót do artykułu
  19. Grupa amerykańskich, brytyjskich i japońskich badaczy pracujących w National Ignition Facility (NIF) odkryła, że pokrycie cewką magnetyczną cylindra zawierającego paliwo wodorowe podnosi temperaturę paliwa i trzykrotnie zwiększa wydajność reakcji. To kolejny krok ku kontrolowanej praktycznej reakcji termonuklearnej. National Ignition Facility otwarto w 2009 roku. To laboratorium badawcze, w którym zespół 192 laserów skupia wiązki na niewielkiej kapsułce zawierającej wodór, wykorzystując technikę inercyjnego uwięzienia plazmy. To alternatywny wobec znanych tokamaków, sposób na fuzję jądrową. Już w 2014 roku z systemu uzyskano więcej energii niż weń włożono. Natomiast w sierpniu ubiegłego roku udało się osiągnąć uzysk energii rzędu 1,3 MJ i poinformowano, że naukowcy z NIF są bliżej zainicjowania stabilnej samopodtrzymującej się reakcji termojądrowej niż ktokolwiek inny. Od tamtej pory eksperci z NIF próbują powtórzyć swoje osiągnięcie, ale wciąż im się to nie udało. Niedawno na przykład odkryli, że jony w reaktorze fuzyjnym zachowują się inaczej, niż wynika z obliczeń. Grupa fizyków z NIF, poszukując przyczyny niepowodzeń, przeanalizowała starsze prace naukowe i zauważyła w nich coś intrygującego. Autorzy niektórych z nich twierdzili, że przeprowadzone symulacje komputerowe wykazały, iż zamknięcie cylindra z paliwem w polu magnetycznym powinno znacznie zwiększyć produkcję energii. Postanowiono więc sprawdzić, czy tak jest w rzeczywistości. Jednak do przeprowadzenia eksperymentów konieczna była modyfikacja samego cylindra. Jest on zbudowany ze złota. Umieszczenie go w silnym polu magnetycznym spowodowałoby pojawienie się silnego prądu elektrycznego, który rozerwałby cylinder. Dlatego też uczeni zbudowali nowy cylinder, ze stopu złota i tantalu. Zmienili też paliwo w kapsułce z wodoru na jeden z jego izotopów, deuter. Następnie całość zapakowali w cewkę i wystrzelili wiązki laserowe. Zastosowanie zewnętrznego osiowego pola magnetycznego o natężeniu 26 tesli [...] zwiększyło temperaturę jonów o 40%, a uzysk neutronów o 3,2 razy, czytamy w Physical Review Letters. « powrót do artykułu
  20. Ponad 600 ochotników pomagało w przeprowadzce Rawickiej Biblioteki Publicznej do nowego budynku Multibiblioteki. Utworzono ludzki łańcuch i z rąk do rąk podawano sobie paczki z książkami. Nową i starą siedzibę dzieli odległość ok. 400 m. Akcja odbyła się w piątek, 25 listopada. Rozpoczęła się w południe i potrwała do 14. Wzięli w niej udział uczniowie rawickich szkół (to ich było najwięcej), przedstawiciele służb (policjanci i strażacy), studenci Rawickiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, a także inni mieszkańcy miasta. Do pomocy zgłosiło się również Koło Gospodyń Wiejskich z Dębna Polskiego. Adrianna Kaczmarek, dyrektorka Rawickiej Biblioteki Publicznej, podkreślała: Przyświecają nam dziś słowa Franklina Roosevelta: „Ludzie pracujący razem - jako jedna grupa - potrafią dokonać rzeczy, których osiągnięcie nie śniło się nikomu z osobna”. Jestem więc szczęśliwa, że jesteście z nami. Do przeniesienia przygotowano aż 3400 paczek. Dwudziestego piątego listopada do nowej siedziby dotarła połowa z nich. Z resztą bibliotekarze poradzą sobie sami. Otwarcie Rawickiej Multibiblioteki przy ulicy Szarych Szeregów, w budynku po byłym gimnazjum, zaplanowano na pierwszy kwartał przyszłego roku. Do nowej siedziby mają trafić księgozbiory z siedziby głównej w Domu Kultury przy ul. Targowej, a także z filii z ulic Staszica i Przyjemskiego. Goście będą tu mogli skorzystać z wielu dodatkowych atrakcji, w tym z centrum eksperymentów i wyobraźni stworzonego przez Centrum Nauki Kopernik. « powrót do artykułu
  21. Podzespoły elektroniczne tworzy się integrując olbrzymią liczbę urządzeń na płaskim podłożu. Przemysł używa i doskonali tę technikę od dziesięcioleci. Jednak pojawia się coraz większe zapotrzebowanie na podzespoły elektroniczne o zakrzywionych kształtach, które byłyby lepiej dostosowane do zastosowań biologicznych czy medycznych. Z pomocą może przyjść tutaj... rafinowany cukier. Gary Zabow z amerykańskich Narodowych Instytutów Standardów i Technologii (NIST) przygotowywał dla kolegów z laboratorium biomedycznego mikroskopijne magnetyczne kropki. Umieszczał je na podłożu, a następnie zabezpieczał cukrem. Naukowcy z laboratorium biomedycznego po prostu zmywali ochronną warstwę cukru wodą i mogli prowadzić swoje badania z użyciem magnetycznych kropek, na których nie pozostawały fragmenty plastiku czy związków chemicznych. Niedawno Zabow przez przypadek zostawił jeden z zestawów kropek w zlewce, którą podgrzał. Cukier rozpuścił się i utworzył gumowatą strukturę. Naukowiec postanowił posprzątać bałagan i zmyć cukier wodą. Tym razem okazało się, że magnetyczne kropki zniknęły. Jednak nie zmyła ich woda, ale zostały przeniesione na podłoże, któremu nadały tęczową poświatę. To ta tęcza mnie zaintrygowała, mówi Zabow. Wskazywała ona, że mikrokropki zachowały ułożenie, jakie im nadał. Naukowiec zaczął się zastanawiać, czy zwykły cukier stołowy może posłużyć do tworzenia układów elektronicznych na niekonwencjonalnych podłożach. Jego badania zaowocowały artykułem w Science. Bezpośrednie nadrukowywanie elementów elektronicznych na docelowe podłoże jest trudne, więc nadruki są przenoszone za pomocą elastycznych taśm czy plastikowego podłoża. Jednak podłoża takie nie są na tyle elastyczne, by można było swobodnie dostosowywać je do dowolnych kształtów. Ponadto przenoszenie za pomocą tworzyw sztucznych pozostawia resztki plastiku i związków chemicznych, które nie powinny znaleźć się w elektronice stosowanej w biomedycynie. Istnieją płynne techniki, gdy pożądany wzór znajduje się na powierzchni płynu, a podłoże, na którym ma się docelowo znaleźć, jest przez płyn przepychane. Jednak w takim wypadku trudno jest zachować dużą precyzję. Zabow odkrył, że połączenie skarmelizowanego cukru i syropu klonowego pozwala na osiągnięcie tego, czego chcemy. Cukier rozpuszczony w niewielkiej ilości wody może zostać wylany na przygotowany nadruk. Gdy się utwardzi, całość można podnieść z przytwierdzonym doń wzorem, nałożyć na nowe podłoże i rozpuścić. Najlepsze wyniki daje połączenie cukru i syropu klonowego, gdyż zachowuje wysoką lepkość i pozwala na odtworzenie wzoru na zakrzywionych powierzchniach. Następnie cukier można zmyć, a pozostawiając na docelowym podłożu podzespoły elektroniczne ułożone według pożądanego wzorca. Podczas swoich eksperymentów Zabow udowodnił, że w ten sposób można np. nakładać nadruki na ostrze pineski czy nadrukować wyraz skrótowiec na ludzkim włosie. Wykazał też, że magnetyczny dysk o średnicy 1 mikrometra można przenieść na włókno trojeści. Odkrywca nazwał nową technikę REFLEX (REflow-drive FLExible Xfer). Pozostaje jeszcze sporo do zrobienia, ale RELEX daje nadzieję na wykorzystanie nowych materiałów i mikrostruktur w elektronice, optyce czy inżynierii biomedycznej. Przemysł półprzewodnikowy wydał miliardy dolarów na udoskonalenie elektroniki, której dzisiaj używamy. Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby inwestycje te udało się wykorzystać w nowych zastosowaniach za pomocą czegoś tak prostego i niedrogiego jak kawałek rafinowanego cukru?, cieszy się Zabow. « powrót do artykułu
  22. Wysiłki zmierzające do odbudowy terenów leśnych skupiają się głównie na jednym elemencie – drzewach. Zalesianie polega głównie na ich sadzeniu. Międzynarodowy zespół naukowy, składający się ze specjalistów z Instytutu Zachowania Zwierząt im. Maxa Plancka, Yale School of the Environment, New York Botanical Garden i Smithsonian Tropical Research Institute informuje, że brak tutaj innego niezwykle istotnego elementu, czyli zwierząt. Naukowcy przeprowadzili unikatowe badania w Panamie, analizując to, co dzieje się na wylesionych terenach, które zostały następnie przez człowieka porzucone i pozostawione samym sobie. Były to tereny, które porzucono 20-100 lat temu, na których dochodziło do spontanicznego odradzania się lasu. Okazało się, że dzięki obecności zwierząt w ciągu zaledwie 40–70 lat samoistnie dochodziło do odnowienia składu gatunkowego i bioróżnorodności drzew do poziomu sprzed wycięcia lasu. Zwierzęta są naszymi największymi sprzymierzeńcami w odbudowie lasów. To pokazuje, że zalesianie powinno polegać na czymś więcej niż tylko sadzeniu drzew, mówi Daisy Dent z Instytutu Maxa Plancka. Z badań wynika, że bardzo istotnym elementem udanego odtwarzania lasu jest sadzenie drzew w pobliżu starego już istniejącego lasu i ograniczenie polowań. To zachęca zwierzęta do kolonizacji nowych terenów leśnych, co ułatwia odtworzenie lasu. Zwierzęta odbudowują las poprzez roznoszenie nasion. Na obszarach tropikalnych to zwierzęta odpowiadają za rozprzestrzenianie się ponad 80% gatunków roślin. Mimo to odtwarzanie lasów polega wyłącznie na sadzeniu drzew, a nie na odtworzeniu prawidłowych interakcji pomiędzy zwierzętami a roślinami. Stwierdzenie, w jaki sposób zwierzęta przyczyniają się do odbudowy lasów jest niezwykle trudne, gdyż trzeba mieć dokładne informacje o diecie zwierząt, mówi Sergio Estrada-Villega z kolumbijskiego Universidad del Rosario. Unikalną okazję do takich badań stwarza las w Barro Colorado Nature Monument leżący przy Kanale Panamskim. To jeden z najlepiej zbadanych lasów tropikalnych na świecie. Pracowało tam wiele pokoleń specjalistów, którzy dokumentowali interakcje pomiędzy roślinami a zwierzętami. Teraz międzynarodowy zespół naukowy przeanalizował wszystkie dostępne dane, by określić proporcje różnych roślin rozsiewanych przez cztery grupy zwierząt – nielotne ssaki, małe ptaki, duże ptaki oraz nietoperze – oraz sprawdzić, jak proporcje te zmieniały się na przestrzeni ponad 100 lat. To najszerzej przeprowadzone badania tego typu. Większość takich badań skupia się bowiem na pierwszych 30 latach odradzania się lasu. Dowiadujemy się zatem, że w regeneracji młodego lasu udział biorą małe ptaki. Ale wraz z upływem czasu rośnie rola dużych ptaków. Jednak przez cały okres wzrostu lasu najważniejszą rolę – i to było dużym zaskoczeniem – odgrywały ssaki nielotne. To coś niezwykłego w lesie odradzającym się po działalności rolniczej. Prawdopodobnie istnienie obok starszego lasu oraz ograniczenie polowań pozwala ssakom na zwiększenie swojej liczebności oraz na przenoszenie nasion pomiędzy starym a nowym lasem, mówi Dent. « powrót do artykułu
  23. Przed rokiem, 21 grudnia, Paweł Bednarski postanowił skorzystać z ładnej pogody, złapał za wykrywacz metali i wybrał się w pobliże Stjørdal. W przypadkowo wybrany miejscu znalazł kilka przedmiotów, które nie wyglądały obiecująco. Dopiero gdy w znalezisko zostali zaangażowani specjaliści z Norweskiego Uniwersytetu Naukowo-Technicznego (NTNU) okazało się, że kilka centymetrów pod powierzchnią gruntu Polak znalazł niezwykły srebrny skarb z epoki wikingów Najpierw znalazłem mały pierścionek, który nie wyglądał zbyt interesująco. Później pojawił się kolejny pierścionek i fragment bransoletki, mówi Bednarski. Znalezione przez siebie przedmioty zaniósł do domu. Pokryte były gliną, trudno było stwierdzić, co to jest. Dopiero gdy umyłem jeden z fragmentów wisiorka, zdałem sobie sprawę, że to coś wyjątkowego, dodaje. Bednarski powiadomił odpowiednie urzędy, ale o tym, co odkrył dowiedział się dopiero, gdy skontaktowała się z nim Birgit Maixner z Muzeum Nauki NTNU. To wyjątkowe znalezisko. Minęło wiele lat od czasu, gdy na terenie Norwegii znaleziono coś podobnego, powiedziała uczona. Składa się ono z 46 srebrnych elementów. Większość z nich to fragmenty przedmiotów. Mamy tutaj więc dwa pierścionki, arabskie monety, naszyjnik, bransolety i łańcuszki. Wszystko zostało rozkawałkowane. Zdaniem Maixner, przedmioty pochodzą z czasów, gdy kawałki srebra służyły jako środek wymiany, a ich wartość była określana według wagi. To okres przejścia od wymiany barterowej do posługiwania się pieniądzem. W Norwegii monety zaczęto wybijać w IX wieku, wcześniej posługiwano się barterem, ale pod koniec VIII wieku pojawia się środek wymiany w postaci kawałków srebra. Taki sposób handlu był znacznie bardziej elastyczny niż barter. W gospodarce barterowej, jeśli chciałeś kupić krowę, musiałeś przyprowadzić ze sobą kilka owiec i znaleźć sprzedawcę krowy, który akurat potrzebował owiec. Srebro łatwo było przechowywać i transportować. Łatwo też było kupić za nie to, czego się potrzebowało, wyjaśnia Maixner. Całkowita waga znaleziska dokonanego przez Bednarskiego wynosi 42 gramy. Po przeliczeniu cen zawartych w Gulatingsloven, najstarszym norweskim prawie dotyczącym m.in. umów i roszczeń, możemy przypuszczać, że Polak znalazł około 0,6 krowy w srebrze. To znaczna wartość jak na tamte czasy. Jeszcze do niedawna przeciętne gospodarstwo rolne w Norwegii posiadało 5 krów, wyjaśnia Maixner. Znalezisko jest tym bardziej niezwykłe, że typowy skandynawski skarb z epoki wikingów zawiera po jednym fragmencie różnych przedmiotów. tutaj zaś mamy wiele fragmentów tego samego przedmiotu. Na przykład jeden z wisiorków został podzielony na 8 części. To wisiorek typu jaki pojawił się w Danii w VIII wieku. Można więc przypuszczać, że właściciel skarbu podzielił różne srebrne przedmioty, bo przygotowywał się do transakcji handlowych. Fakt, że posiadał całe bransoletki typu duńskiego może świadczyć o tym, iż zanim zawitał do Stjørdal przebywał w Danii. Kolejną niezwykłą cechą skarbu jest wiek arabskich monet. Monety takie znajduje się w norweskich skarbach epoki wikingów, a 3/4 z nich pochodzi z lat 890–950. W skarbie Bednarskiego znajdują się fragmenty 7 monet, z czego datowano 4, ale pochodzą one z końca VII lub początku VIII wieku. Wiek arabskich monet, bransoletki i duże pofragmentowanie przedmiotów jest bardziej typowe dla znalezisk z Danii niż Norwegii. Na podstawie tych cech datujemy znalezisko na około 900 rok, dodaje Maixner. « powrót do artykułu
  24. Gatunki ptaków o unikatowych cechach fizycznych są najbardziej zagrożone wyginięciem, informuje Brytyjskie Towarzytwo Ekologiczne (BSE – British Ecological Society). Badania, których autorzy przeanalizowali cechy fizyczne (jak np. kształt dzioba czy rozpiętość skrzydeł) 99% żyjących gatunków ptaków, zostały opublikowane w wydawanym przez BSE piśmie Functional Ecology. Badacze, na czele których stali naukowcy z Imperial College London zauważyli, że najbardziej unikatowe gatunki – takie o niezwykłych i rzadkich cechach fizycznych – są najbardziej zagrożone. Jako że ich niezwykłe cechy powstały w wyniku dostosowania się do unikatowej roli, jaką pełnią w środowisku, wyginięcie tych gatunków może mieć zgubne skutki dla ekosystemów, w których żyją. Naukowcy przeprowadzili symulację, w której założyli wyginięcie wszystkich gatunków klasyfikowanych obecnie jako zagrożone i bliskie zagrożenia. Okazało się, że w takim scenariuszu dochodzi do znacznie większej redukcji zróżnicowanie morfologicznego ptaków, niż w scenariuszu, gdy znikają losowo wybrane gatunki. To zaś oznacza, że najbardziej narażone na wyginięcie są właśnie te unikatowe. Wśród unikatowych i zagrożonych są np. fregata białobrzucha występująca endemicznie na Wyspie Bożego Narodzenia czy migrujący co roku z Alaski na południe Pacyfiku i używający narzędzi kulik alaskański. Z naszych badań wynika, że wymieranie najprawdopodobniej usunie najbardziej unikatowe gatunki z drzewa filogenetycznego ptaków. Ich utrata będzie wiązała się z utratą wyspecjalizowanych ról, jakie odgrywają w ekosystemie. Jeśli nie ochronimy tych gatunków, funkcjonowanie ekosystemów zostanie mocno zaburzone, mówi jeden z autorów badań, Jarome Ali, doktorant z Princeton University. Naukowcy wykorzystali podczas swoich badań bazę danych, w której znajdują się m.in. dane z pomiarami cech fizycznych 9943 gatunków ptaków. Nie brali pod uwagę kiwi, gdyż uznali ja za ekstremum morfologiczne. Dane te analizowali w połączeniu z informacjami na temat aktualnego statusu gatunków publikowanymi w Czerwonej księdze gatunków zagrożonych. Mimo, że badania wykazały, iż unikatowe ptaki są bardziej narażone, nie można na ich podstawie stwierdzić, jaki istnieje tutaj związek. Być może polega on na tym, że wysoce wyspecjalizowane organizmy mają mniejsze możliwości przystosowania się do zmieniających się warunków, a działania człowieka mają największy wpływ na gatunki wypełniające unikatowe role w ekosystemach. Potrzeba jednak więcej badań na ten temat, mówi Ali. « powrót do artykułu
  25. W marcu 1713 roku Carl Gustav Heraeus, Inspektor Medali Królewskiej Kolekcji w Wiedniu, udokumentował zakup 8 złotych monet. Na jednej z nich widnieje imię Sponsian. Zostały znalezione w Transylwanii, a ich sprzedawcą był „Hof-Cammer-Rath Palm”. Monety miały pochodzić z Imperium Rzymskiego. Jednak poważne wątpliwości budzi nieznane praktycznie imię Sponsian. Na pewno nie nosił go żaden z rzymskich cesarzy, a to wizerunki cesarzy umieszczano na monetach. W II połowie XIX wieku Henry Cohen, czołowy ekspert tamtej epoki, uznał monety za fałszywki. Brytyjscy naukowców pracujących pod kierunkiem Paula Pearsona z University College London opublikowali na łamach PLOS artykuł, w którym dowodzą, że monety są autentyczne. Naukowcy zaczęli od zidentyfikowania tajemniczego sprzedawcy monet. Ich zdaniem „Hof-Cammer-Rath Palm” to bankier i wysoki rangą doradca dworu (Hof-Cammer-Rath = Hofkammerrat) Habsburgów ds. finansowych, Johann David von Palm, który odpowiadał m.in. za bankowość, kopalnie i metale szlachetne. To interesujące spostrzeżenie, gdyż oznacza, że monety były przekazywane oficjalnymi kanałami. Wiele wskazuje też na to, że Heraeus wybrał 8 monet z większego zbioru – zawierającego jeszcze około 15 monet – który został później rozproszony po rynku i znalazł się w różnych kolekcjach. Są wśród nich monety 5 różnych typów, w tym „republikańskie” i „cesarskie”. Do czasów Cohena monety uchodziły za autentyczne, a Sponsiana uznano za lokalnego uzurpatora. Jednak w 1868 roku Henry Cohen stwierdził, że monety są fałszywkami, a inni eksperci przez kolejne dziesięciolecia wyrażali podobne zdanie. Pearson i jego koledzy wysuwają jednak silne argumenty przeciwko hipotezie o fałszerstwie. Zauważają, że kolekcja, w której znalazł się „Sponsian” jest wysoce nietypowa jak na podróbki, a napisy na monetach nie przypominają klasycznego grawerunku, którym zainteresowani byli XVIII-wieczni kolekcjonerzy. Ponadto w XVIII wieku opinia publiczna niezbyt interesowała się Rzymem z III wieku, dlatego też wszystkie znane nam XVIII-wieczne podróbki starożytnych monet przedstawiają znane postaci z Grecji i Rzymu okresów klasycznych. Znajduje to zresztą potwierdzenie w XIX-wiecznych katalogach numizmatycznych, z których wynika, że monety ze zbioru, w którym znajdował się „Sponsian” nie były zbyt cenione, mimo że uważano je za autentyki. Wysoce nietypowe jest też samo imię „Sponsian”. Dlaczego potencjalny fałszerz miałby je wybrać, skoro praktycznie nie znamy go ze starożytnego Rzymu? Poza wspomnianą monetą znamy tylko jedną inskrypcję z imieniem Sponsian. To pochodząca z I wieku inskrypcja nagrobna niejakiego Nicodemusa Sponsiana. Jednak została ona odkryta w latach 20. XVIII wieku, a zatem lata po tym, jak Heraeus nabył monety. Musielibyśmy zatem założyć, że fałszerz wymyślił imię, a później okazało się, że takie imię istniało. Brytyjscy naukowcy nie ograniczyli się tylko do logicznej argumentacji. Porównali monety z kolekcji „Sponsian” z innymi złotymi monetami rzymskimi, autentyczności których jesteśmy pewni. Wykorzystali w badaniach mikroskopię w świetle widzialnym i w ultrafiolecie oraz skanningową mikroskopię elektronową. Badania ujawniły na powierzchni monet ślady odpowiadające śladom zużycia wynikającego przez długą obecność monet w obiegu. Z kolei dzięki spektroskopii r-FTIR zauważyli ślady minerałów, świadczące, że monety przez dłuższy czas były zakopane w ziemi. Dalsze analizy, w ramach których monety „Sponsian” porównano z wysokiej jakości złotymi monetami wybitymi przez Gordiana III, Filipa I i Filipa II wykazały, że monety z kolekcji „Sponsian” zawierają więcej miedzi i srebra (łącznie ok. 7%). Na podstawie badań brytyjscy naukowcy uważają, że monety z kolekcji „Sponsian” są autentyczne, a dodatkowym argumentem jest fakt, iż doradca von Palm był na tyle pewny okoliczności ich odkrycia, że postarał się, by trafiły na dwór cesarski. Do rozwiązania pozostaje kwestia samego Sponsiana. Na monecie widzimy go w koronie, a wokół jego portretu znajduje się napis IMP SPONSIANI - imperator Sponsian. Jednak brak tutaj innych cesarskich tytułów umieszczanych na monetach jak AVG(ustus) czy CAES(ar). Tytuł imperatora przysługiwał najwyższemu dowódcy wojskowemu. Sponsian nigdy nie kontrolował oficjalnej mennicy i nie jest wspominany przez późniejszych historyków, zatem na pewno nie rządził w Rzymie. Heraeus wspomina, że monety znaleziono w Transylwanii. To centrum rzymskiej prowincji Dacja, jedynego znaczącego fragmentu Imperium poza Dunajem, który został podbity przez Trajana ze względu na znajdujące się tam złoża minerałów. Z powodu tej wysuniętej pozycji w Dacji znajdowały się dwie wielkie bazy wojskowe (Apulum i Potaisse) oraz wiele fortów pomocniczych. W szczytowym okresie mogło tam stacjonować około 50 000 żołnierzy. Wiele wsi i miasteczek rozwijało się w dolinach w pobliżu kopalń i baz wojskowych, dostarczając im żywności, ceramiki i ubrań. W połowie III wieku obszar ten był coraz bardziej odizolowany od reszty imperium i otoczony wrogimi ludami, które organizowały napaści. Od połowy lat 40. III wieku legiony stacjonujące w Dacji były bez przerwy zaangażowane w wojny, stwierdzą autorzy badań. Ich zdaniem Sponsiana i wybite monety należy umiejscowić w latach 60. III wieku, w czasach rządów cesarza Galiena (260–268). Za jego rządów Imperium Romanum de facto rozpadło się na trzy części, a obszary na południe od Dunaju zostały zdewastowane i wyludnione w wyniku ciągłych wojen. W ten sposób, jak sądzą badacze, ok. roku 260 łączność pomiędzy Dacją a centrum władzy cesarskiej została przerwana i w Dacji powstał rząd wojskowy, który początkowo bił monety podobne do monet z okresu republiki, następnie używał imion cesarzy, a w końcu zaczął wybijać monety z imieniem lokalnego dowódcy – Sponsiana. Metali szlachetnych dostarczały lokalne kopalnie. Jedyna oficjalna mennica w Dacji została zamknięta w połowie lat 50. III wieku. Jednak w Apulum istniał rozwinięty przemysł jubilerski, który wytwarzał przedmioty metodą wytapiania w glinianych formach. Osoba, która wytwarzała monety dla Sponsiana mogła pochodzić właśnie stamtąd. Użyła więc znanej sobie techniki, co wyjaśnia, dlaczego monety nie były bite, jak to zwykle miało miejsce. W ten sposób wyjaśniona zostaje kolejna wątpliwość, gdyż wcześniej fakt, że monety z kolekcji „Sponsian” produkowano z form, był argumentem na rzecz fałszerstwa. Taka hipoteza wyjaśnia też wysoką zawartość srebra w monetach. Rudy złota w Dacji zawierają dużo srebra, a lokalni rzemieślnicy mogli nie posiadać wystarczających umiejętności, by oczyścić złoto w tak wysokim stopniu, jak oczyszczano złoto na potrzeby monet cesarskich. Można przypuszczać, że monetami Sponsiana płacono wyższym oficerom i urzędnikom, którzy następnie – ze sporą stratą – wymieniali je na monety cesarskie krążące w prowincji od czasów sprzed kryzysu. Mennica Sponsiana była jedynym źródłem nowych monet, dlatego też były one intensywnie wykorzystywane, stąd ślady sporego zużycia. Pozostaje też wyjaśnić, dlaczego nie znajduje się więcej monet Sponsiana. Autorzy badań piszą, że za czasów cesarza Aureliana (lata 70. III wieku) Rzym porzucił Dację i wycofał się za Dunaj. Była to dobrze zorganizowana i zaplanowana ewakuacja. W jej ramach wszystkie metale szlachetne mogły zostać wymienione na oficjalną monetę. Znalezisko z Transylwanii mogło należeć do zamożnej osoby, która z jakiegoś powodu nie wzięła udziału w ewakuacji i zachowała swoje oszczędności. Zaś sam Sponsian nie musiał być uzurpatorem. Wiemy bowiem, że dwa legiony obecne w Dacji pod koniec lat 50. III wieku – XIII Gemina i V Macedonica – pozostały wierne Rzymowi i zyskały tytuły Pia oraz Fidelis. Sponsian mógł być ich dowódcą i w trudnych czasach zachował wierność cesarzowi oraz chronił miejscową ludność. Wypuszczenie przez niego własnych monet w odciętej od Rzymu prowincji mogło być uznane nie za uzurpację władzy, a za konieczne działania w takich okolicznościach. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...