Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36961
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Anatomia człowieka. Atlas do kolorowania to wspaniała pomoc naukowa dla studentów medycyny i kierunków pokrewnych, uczniów szkół średnich i pragnących kształcić się w tych dziedzinach oraz wszystkich zainteresowanych anatomią. Pierwsze wydanie atlasu anatomicznego do kolorowania ukazało się w 1977 roku i odniosło natychmiast sukces, który przyczynił się do rozwoju całkowicie nowej formy na rynku wydawniczym – edukacyjnych książek do kolorowania. [...] Ten podręcznik już od wielu lat pomaga wizualizować i poznawać działanie ludzkiego organizmu za pomocą praktycznego kolorowania poszczególnych struktur oraz odpowiadających im nazw, a także zrozumieć występujące między nimi zależności strukturalne i funkcjonalne - Lawrence M. Elson Niniejsze wydanie jest przejrzyste, zwięzłe i przyjazne dla użytkownika, opisy są spójne. Na końcu książki umieszczono słownik z ważnymi terminami. Atlas jest ułożony tematycznie i podzielony na rozdziały w taki sposób, że wszystkim 162 strukturom ciała i opisującym je terminom towarzyszy pomysłowy system kolorowania ułatwiający przyswajanie wiedzy. Kolorowanie sprzyja zapamiętywaniu. Jest to jeden ze sposobów nauczania kinestetycznego, skojarzenia wzrokowe pomagają przyswoić terminologię naukową oraz inne ważne informacje. Oferujemy materiał szkoleniowy dla szerszego audytorium, niż czynią to typowe podręczniki do anatomii... Pragniemy, żeby przyswajanie wiedzy za pomocą Atlasu było wyłącznie pozytywnym doświadczeniem - Wynn Kapit, Lawrence M. Elson Najnowsze wydanie Anatomii Człowieka. Atlasu do kolorowania wsparło tysiące kolorujących czytelników, którzy służyli swoimi radami. Znaleźli się wśród nich szkoleniowcy, wykładowcy, nauczyciele, ratownicy medyczni, trenerzy, protokolanci sądowi, prawnicy, stomatolodzy, pielęgniarze, lekarze, fizjoterapeuci, a także studenci, którzy rozpoczęli kształcenie w zakresie anatomii. Lawrence M. Elson - doktor nauk medycznych, otrzymał tytuł doktora z zakresu anatomii człowieka, był adiunktem w Baylor College of Medicine w Houston. Doktor  Elson uczestniczył w tworzeniu programu edukacyjnego dla asystentów lekarzy, prowadził zajęcia z zakresu preparowania anatomicznego na University of California School of Medicine w San Francisco, a w City College of San Francisco uczył anatomii ogólnej – od anatomii protistów po anatomię człowieka. Zaprojektował treść oraz układ książki, wykonał szkice oraz napisał tekst. Wynn Kapit – twórca oraz ilustrator książki. W 1975 roku uczył rysunku postaci w szkole dla dorosłych w San Francisco, doszedł do wniosku, że musi się dowiedzieć czegoś więcej o kościach i mięśniach. Zapisał się więc na zajęcia anatomii doktora Elsona w San Francisco City College. Gdy był studentem, stworzył szablon do kolorowania złożony ze słów i ilustracji, który okazał się niezwykle skutecznym narzędziem ułatwiającym uczenie się anatomii. Data polskiej premiery: 4 grudnia 2018 r.
  2. W niektórych nowotworach płuc występuje mutacja proteiny EGFR. Zwykle proteina ta działa jak włącznik i wyłącznik złożonych szlaków molekularnych, które informują komórkę, kiedy może rosnąć i się dzielić, a kiedy nie. Zwykle wszystko działa prawidłowo, jednak gdy dojdzie do mutacji EGFR szklaki molekularne pozostają na stałe włączone, co prowadzi do nadmiernej proliferacji komórek i zamiany ich w komórki nowotworowe. Dotychczas opracowano już trzy generacje coraz silniejszych leków, które biorą na cel zmutowane EGFR i uruchamiają mechanizm samoniszczenia guza. Jednak zwykle leczenie kończy się tak samo. Nowotwór ustępuje na nie dłużej niż 18 miesięcy, a potem pojawia się na nowo i jest bardziej agresywny oraz odporny na leczenie. Profesor Sourav Bandyopadhyay z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco (UCSF), autor najnowszych badań, mówi, że dzieje się tak, gdyż komórki nowotworowe potrafią, po pierwszym szoku, jakiego doznają, gdy zostaną zaatakowane przez leki, zmienić sposób swojego działania i stworzyć strategie pozwalające im na przetrwanie i dalszy rozwój. W przypadku nowotworów ze zmutowaną proteiną EGFR dochodzi do takich zmian, po których komórki nowotworowe nie są już uzależnione od EGFR. Bandyopadhyay chciał dowiedzieć się, dlaczego się tak dzieje. Naukowcy, aby zbadać przyczyny lekooporności, rozpoczęli badania wielu linii komórek nowotworowych ze zmutowanym EGFR i poddawali je działaniu leku osimertinib (Tagrisso) lub rociletinib. Komórki w kulturach zaczęły wymierać po potraktowaniu lekami, jednak po sześciu tygodniach pojawiły się znowu i były oporne na działanie leków. Po tym, jak komórki nowotworowe przestały reagować na leki atakujące EGFR, naukowcy testowali na nich kolejne 94 leki, by sprawdzić, czy można w jakiś sposób pozbawić je lekooporności. Okazało się, że leki, które biorą na cel proteinę o nazwie Kinaza Aurora A w połączeniu z osimertinibem lub rociletinibem na dobre zabijały komórki nowotworowe, uniemożliwiając ich ponowne pojawienie się. Podobne wyniki uzyskano, że myszom przeszczepiono lekooporne komórki ludzkiego nowotworu płuc. U zwierząt guzy rozwijały się bez przeszkód gdy leczono je samymi środkami biorącymi na cel EGFR. Jednak przy terapii łączonej z lekami przeciwko Kinazie Aurora A doszło do zmniejszenia się guzów i nie zaobserwowano przy tym skutków ubocznych. Nigdy wcześniej nie łączono Kinazy Aurora z lekoopornością na środki przeciwnowotworowe. To całkowicie nowe podejście, mówi profesor Bandyopadhyay. Naukowcy odkryli, że sama Kinaza Aurora A nie napędza wzrostu guza. Dlatego też leki biorące wyłącznie ją na cel są nieskuteczne. Kinaza Aurora A pozwala komórkom nowotworowym uniknąć śmierci. Osimertinib i rocilentinib wyłączają zmutowane EGFR. To spowalnia wzrost guza i włącza proces jego śmierci. Wówczas guz zmienia sposób działania i aktywuje Kinazę Aurora A. Kinaza Aurora A służy więc komórkom nowotworowym jako wyjście awaryjne, pozwalająca na uniknięcie śmierci. Wycisza ona bowiem mechanizmy prowadzące do śmierci, a sygnały z niej płynące są silniejsze, niż sygnały pochodzące z EGFR. Atakując jednocześnie EGFR i Aurorę naukowcy zamknęli komórkom nowotworowym wyjście awaryjne. Uczeni opracowali nie tylko nową terapię, ale również biomarker, dzięki którym można będzie stwierdzić, którzy pacjenci są podatni na łączoną terapię przeciwko EGFR i Aurorze. Okazało się bowiem, że u pacjentów cierpiących na zaawansowany lekooporny nowotwór płuc ze zmutowanym EGFR występuje zwiększony poziom proteiny TPX2. Naukowcy sądzą, że TPX2, o której wiadomo, iż aktywuje Kinazę Aurora, może pozwolić na określenie, kiedy warto zastosować terapię łączoną. Profesor Bandyopadhyay i jego zespół chcą teraz postarać się o zgodę na rozpoczęcie badań klinicznych nad łączoną terapią i biomarkerem TPX2. « powrót do artykułu
  3. Osadzeni w więzieniu w mieście Plewen w północnej Bułgarii przypadkowo odkryli 2 rozbite dzbany ze srebrnymi monetami z czasów Imperium Osmańskiego. Dziewiątego listopada więźniowie pracowali na polu należącym do zakładu karnego. Na monety natknęli się na głębokości mniej więcej 30 cm. Wszystko wskazuje na to, że dzbany zostały zakopane w XIX w. Kilka dni temu (19 listopada) miała miejsce oficjalna prezentacja znaleziska dla mediów. Zorganizowało ją Regionalne Muzeum Historyczne. Doliczono się aż 7.046 srebrnych monet; są to akcze (akçe), czyli monety znajdujące się w obiegu w Imperium Osmańskim. Łącznie monety ważą 8,345 kg. Zostaną zbadane przez numizmatyków. Przejdą też proces konserwacji. Archeolog Władimir Najdenow podkreśla, że monety były prawdopodobnie zbierane na przestrzeni wielu lat (wskazują na to różne wydania i wartości nominalne). Ciekawe jest to, że w owym czasie za te pieniądze można by kupić 3 domy w Edrine [stolicy Imperium]. Naukowcy cieszą się, że monety będą ważnym źródłem informacji o XIX-wiecznej historii regionu (obwodu Plewen). W pobliżu nie ma żadnych struktur archeologicznych, co sugeruje, że miejsce zostało przypadkowo wybrane do ukrycia skarbu. Krótko po dokonaniu odkrycia dyrektor więzienia Iwan Petkow dywagował, że monety mogły zostać zakopane w 1877 r. przed oblężeniem miasta i bitwą pod Plewną (do początku XX w. Plewen był znany pod ówczesną rosyjską nazwą Plewna), która była jedną z najbardziej zaciętych bitew II połowy XIX w. Stoczyły ją armia turecka i połączone armie rosyjska i rumuńska. Bitwa stanowiła część toczonej w latach 1877-78 wojny rosyjsko-tureckiej na Bałkanach. Dyrektor Muzeum Wołodia Popow powiedział jednak, że jest zbyt wcześnie, by stwierdzić, czemu monety ukryto. « powrót do artykułu
  4. Rząd USA opublikował czwartą już edycję raportu pt. National Climate Assessment. Przedstawiono w nim pesymistyczną wizję przyszłości Stanów Zjednoczonych, która ziści się, jeśli zmiany klimatyczne nie zostaną powstrzymane. Autorzy raportu piszą, że USA doświadczą zmniejszenia zasobów wody pitnej, zmniejszenia produkcji rolnej, wybuchu epidemii chorób zakaźnych, niszczącego wpływu wzrostu poziomu oceanów, większej liczby katastrof naturalnych i innych problemów. Wszystko to pociągnie za sobą straty liczone w miliardach dolarów. Jednak, jak dowiadujemy się z raportu, opisywane wydarzenia to nie nie tylko przyszłość, ale i teraźniejszość. To, co opisują autorzy – rządowego przecież – raportu, stoi w wyraźniej sprzeczności z tym, co twierdzi wielu kluczowych amerykańskich polityków, w tym prezydent Trump. Wyrażanie wątpliwości w istnienie zmian klimatycznych to nie tylko podważanie faktów naukowych, ale podważanie wyników obserwacji prowadzonych od dekad. Z raportu dowiadujemy się, że od końca XIX wieku średnia temperatura na Ziemi wzrosła o około 1 stopień Celsjusza. W USA wzrost był podobny, chociaż widoczne są różnice regionalne. Zachód Stanów Zjednoczonych ogrzał się w tym czasie nieco bardziej niż średnia, natomiast Alaska ogrzewa się dwukrotnie szybciej niż reszta Stanów Zjednoczonych. Nie może więc dziwić, że zjawiska atmosferyczne związane z transportem ciepła są bardziej intensywne. W całym kraju obserwuje się wydłużenie sezonu, w którym występują fale upałów. Od lat 60. XX wieku w wielu miastach USA sezon ten wydłużył się o około 40 dni. W wielu stanach wiosna przychodzi wcześniej, a jesień odchodzi później. Oczywiste stały się te skutki wzrostu temperatur. Od lat 80. na Alasce zmniejsza się obszar pokryty lodem morskim. Co dekadę jest o on ponad 10% mniejszy. W górach na zachodzie USA doszło zaś do dramatycznego spadku pokrywy śnieżnej. Odnotowano też zmiany w schemacie burz, powodzi, pożarów i innych zjawisk. Częstsze stały się bardzo poważne burze i występują one obecnie na większym obszarze kraju niż przed 100 laty. Zintensyfikowały się pożary lasów w Kalifornii, na Alasce i w zachodnich stanach. Obecnie pożary takie trawią o miliony hektarów więcej niż w latach 80. XX wieku. Przyczynami takiego stanu rzeczy są zarówno działalność człowieka, jak i wyższa temperatura i mniejsza wilgotność wywołane zmianami klimatu. Z powodu bardziej intensywnych opadów i rosnącego poziomu oceanów dochodzi też do większej liczby powodzi. Na Wschodnim Wybrzeżu poziom oceanu rośnie szybciej niż średnia światowa, a coraz więcej miast jest zmuszonych do inwestowania w dodatkowe zabezpieczenia przeciwpowodziowe. Na południowym-wschodzie kraju, w najbardziej narażonym regionie USA, liczba przybrzeżnych powodzi zwiększyła się w niektórych miastach aż 10-krotnie w porównaniu z latami 60. XX wieku. Zmiany klimatyczne mają też wpływ na rośliny i zwierzęta. U wybrzeży stanów północno-wschodnich oraz Alaski zauważono, że ryby i inne stworzenia morskie przenoszą się w chłodniejsze regiony. Część migruje na północ, część wybiera głębsze wody. Zjawisko to jest obserwowane co najmniej od lat 80. W regionach tropikalnych i subtropikalnych, u wybrzeży Florydy, Hawajów i Karaibów doszło do poważnego bielenia raf koralowych, z które częściowo odpowiada silne El Nino, częściowo zaś zmiany klimatyczne. W Arktyce zmiana pokrywy lodowej wywołała zmiany w terminie zakwitów alg, które stanowią ważny element łańcucha pokarmowego. Zakwity pojawiły się dalej na północ, niż miało to miejsce wcześniej. Górskie lasy w USA są intensywnie niszczone przez bielojada Dendroctonus ponderosae, który pojawił się w regionach, jakie do niedawna były dla niego zbyt chłodne. W ciągu ostatnich ośmiu lat szkodnik ten zniszczył ponad 10 milionów hektarów lasów na zachodzie USA. W Kalifornii zaś zabił co najmniej 129 milionów drzew, które już były osłabione przez susze. W ciągu ostatnich 60 lat ptaki zamieszkujące Amerykę Północną zmieniły zasięg swojego występowania na bardziej północny. Niektóre gatunki zmieniły czas migracji. Wiele gatunków roślin i zwierząt przesuwa się na północ, zmienia czas rozrodu i inne ważne coroczne wydarzenia. Autorzy raportu przewidują, że jeśli ludzkość będzie emitowała gazy cieplarniane tak, jak dotychczas, to do końca bieżącego wieku w samych tylko Stanach Zjednoczonych gospodarka będzie traciła każdego roku setki miliardów dolarów. Więcej niż całkowity produkt brutto niektórych stanów. Należy spodziewać się częstszych i poważniejszych zachorowań na alergie oraz choroby odzwierzęce przenoszone np. przez kleszcze. Ekstremalne zjawiska pogodowe będą bardziej niszczyły infrastrukturę, susze zagrożą wydobyciu ropy i gazu oraz produkcji energii elektrycznej. Z powodu pożarów, susz i zanikania pokryw śnieżnych ucierpi przemysł turystyczny. Wiele obszarów kraju stanie się trudniej dostępnych, stracą na atrakcyjności, nie będą w stanie zapewnić odpowiedniej infrastruktury turystycznej. Tymczasem administracja prezydenta Trumpa umniejsza znaczenie raportu. Widziałem go, czytałem fragmenty i są w porządku. Ale mu nie wierzę, stwierdził lokator Białego Domu. « powrót do artykułu
  5. Do tej pory donoszono o badaniach, które pokazywały, że synowie matek palących w czasie ciąży mają niższą liczbę plemników w ejakulacie. Najnowsze studium naukowców z Uniwersytetu w Lund pokazuje zaś, że mężczyźni, których ojcowie palili w czasie ciąży, mają aż o połowę mniej plemników niż synowie ojców niepalących. Badanie przeprowadzono na 104 Szwedach w wieku 17-20 lat. Po wzięciu poprawki na ekspozycję matki na nikotynę, czynniki socjoekonomiczne, a także na palenie samego badanego, okazało się, że u synów palących ojców występuje o 41% niższa koncentracja plemników i 51% mniej plemników niż u mężczyzn z niepalącymi ojcami. Byłem bardzo zaskoczony, że bez względu na matczyną ekspozycję na nikotynę, liczba plemników u mężczyzn, których ojcowie palili, była o tyle niższa - podkreśla Jonatan Axelsson. Kotynina jest szkodliwym metabolitem nikotyny. Mierząc jej poziom, naukowcy mogli ustalić, czy to sami rodzice palili, czy też byli narażeni na bierne palenie. Axelsson podkreśla, że potrzeba dalszych badań, by zrozumieć, jakie mechanizmy leżą u podłoża zjawiska opisanego na łamach PLoS ONE. W odróżnieniu od matczynego jaja, gamety ojca dzielą się stale w ciągu życia i w momencie podziału występują niekiedy mutacje. Wiemy, że dym papierosowy zawiera wiele substancji mutagennych, dlatego można sobie wyobrazić, że w okresie zapłodnienia gamety przeszły mutacje i doszło do przekazania genów obniżających jakość nasienia u potomków męskich. Większość nowo powstałych mutacji (mutacji de novo) wiąże się z ojcem. Oprócz tego Szwedzi wspominają o spostrzeżeniach, że palenie prowadzi do uszkodzeń DNA plemników. Skądinąd wiadomo też, że u palaczy występuje więcej przerw w łańcuchu DNA. Wiemy, że istnieje związek między liczbą plemników i szansami na ciążę, dlatego opisane zjawisko może wpływać na prawdopodobieństwo, że synowie palaczy będą mieć dzieci. Palenie ojca połączono też ze skróceniem wieku reprodukcyjnego córek, dlatego stwierdzenie, że wszystko zależy od tego, czy matka pali, czy nie, nie wydaje się przekonujące. Dalsze badania mogą nas przybliżyć do związku przyczynowo-skutkowego - podsumowuje Axelsson. « powrót do artykułu
  6. Misja InSight wylądowała na Marsie. Po siedmiomiesięcznej podróży i przebyciu 458 milionów kilometrów sonda dotknęła powierzchni Czerwonej Planety w pobliżu równika, w zachodniej części pola lawowego Elysium Planitia. Dzisiaj, po raz ósmy w historii człowieka, przeprowadziliśmy udane lądowanie na Marsie. InSight będzie badał wnętrze Marsa i dostarczy nam wartościowych informacji, które wykorzystamy podczas wysłania człowieka na Księżyc i dalej na Marsa. Osiągnięcie to jest przykładem pomysłowości Amerykanów i naszych międzynarodowych partnerów, powiedział administrator NASA Jim Bridenstine. Sygnał o udanym lądowaniu został przesłany do Jet Propulsion Laboratory za pośrednictwem dwóch eksperymentalnych pojazdów Mars Cube One (MarCO). To urządzenia typu CubeSat, które zostały wystrzelone za pomocą tej samej rakiety do InSight i podążały za nią na Marsa. To jednocześnie pierwsze CubeSaty wysłane w głębsze regiony przestrzeni kosmicznej. Kilka godzin po lądowaniu InSight przysłał wiadomość, że rozłożył panele słoneczne i ładuje swoje baterie. Dane te trafiły na Ziemię za pośrednictwem orbitera Mars Odyssey, który od lat okrąża Czerwoną Planetę. Zespół misji InSight może nieco odetchnąć po informacji, że panele słoneczne zostały rozłożone. To był długi dzień. Ale jutro rozpoczyna się nowy ekscytujący rozdział w historii misji: początek operacji na powierzchni i etap rozkładania instrumentów naukowych. Każdy z paneli InSight ma 2,2 metra szerokości. Podczas bezchmurnego dnia dostarczą urządzeniu 600–700 watów. Nawet jeśli panele zostaną pokryte kurzem, a na Marsie będzie się to często zdarzało, powinny one dostarczać co najmniej 200 watów. Miną 2–3 miesiące, zanim InSight rozłoży i przetestuje wszystkie swoje instrumenty naukowe i zacznie przesyłać z nich dane. Tymczasem CubeSaty MarCO wypełniły swoją misję i dowiodły, że tego typu urządzenia mogą pracować nie tylko na orbicie Ziemi. To niezwykle ważna wiadomość dla przyszłych misji eksplorujących dalsze obszary Układu Słonecznego. Oznacza to bowiem, że stosunkowo niewielkim kosztem do misji można dodać satelity, które zapewnią łączność z Ziemią. Wokół Marsa krążą ją inne satelity, więc łączność z misją InSight nie była uzależniona od prawidłowego działania MarCO. Jednak ich zakończony z powodzeniem test wykazał, że w przyszłości możliwe będzie zarówno wykorzystanie ich w misjach większych urządzeń, które nie mogą liczyć na pomoc satelitów krążących wokół innych ciał niebieskich, jak i na szybsze i tańsze przygotowanie misji składającej się z samych MarCo. « powrót do artykułu
  7. Na znalezisko naukowcy trafili podczas badań i kwerend we Francuskim Archiwum Państwowym. Mapa ma imponujące wymiary - 198 na 183 cm - a objęty nią obszar zaprezentowany jest w skali ok. 1 do 880 000. Mapa jest w dobrym stanie, zachowały się nawet oryginalny drzewiec z fragmentami złoceń oraz fragment drewnianej ramy, w której była oprawiona. Ta wielkoformatowa, narysowana ręcznie mapa zatytułowana jest CARTE ET DESCRIPTION GÉNÉRALE DES ESTATS DE LA COURONNE DE POLOGNE OÙ SONT LE ROYAUME DE POLOGNE, LES DUCHÉS DE PRUSSE, MAZOVIE, RUSSIE NOIRE, LE GRAND DUCHÉ DE LITHUANIE, LES PROVINCES DE VOLHYNIE, PODOLIE, UKRAINE OU PAYS DES COSAQUES, DIVISÉS EN LEURS PALATINATS, SUBDIVISÉS EN CHASTELLENIES (Mapa i opis generalny ziem Rzeczypospolitej, przedstawiający Królestwo Polskie, Księstwo Pruskie, Mazowsze, Ruś, Wielkie Księstwo Litewskie, Wołyń, Podole, Ukrainę i ziemie Kozackie, podzielony na województwa z zaznaczonymi kasztelaniami). Jej autorem był prawdopodobnie wybitny geograf i kartograf z XVII wieku Guillaume Sanson, który sporządził ją na podstawie prac szczegółowych swojego ojca Nicolasa (1600-1667), zwanego "ojcem francuskiej kartografii". Na trop szerzej nieznanej wcześniej mapy badacze wpadli w 2016 roku. Wówczas, w zamku Kondeuszy we francuskim w Chantilly, badali rękopis opisujący ziemie Rzeczypospolitej. Był to wykonany przez Sansona opis geograficzny ziem Polski i Litwy wraz z mapami szczegółowymi Rzeczypospolitej. Zawierał charakterystykę tych terenów, a także bardzo obszerny indeks miejscowości wraz z podanymi współrzędnymi geograficznymi – relacjonuje dr Wojciech Walczak. Dzieło to opierało się przede wszystkim na informacjach sporządzonych wcześniej przez innego kartografa, Guillaume'a de Vasseur Beauplana, ale zawiera dodatkowe obiekty, które uszczegóławiają obraz Rzeczypospolitej. Praca ta świadczyła o tym, że musiała powstać rękopiśmienna mapa generalna Rzeczypospolitej różniąca się od innych znanych wersji, drukowanych. I właśnie ten obiekt odnaleźli i rozpoczęli nad nim badania historycy z Wydziału Historyczno-Socjologicznego UwB. Według ich wstępnych ustaleń, podobnie jak atlas z Chantilly, odnaleziona w Paryżu mapa została przygotowana przez G. Sansona na zlecenie książąt Condé. Już w 1660 r. pojawiła się koncepcja wybrania nowego króla za życia władcy (elekcja vivente rege). Kandydatem popieranym przez Jana Kazimierza Wazy był syn Ludwika Burbona, zwanego Wielkim Kondeuszem (1621-1686) - Henryk Juliusz de Burbon (1643-1709), książę de Condé. Plany te nie zostały zrealizowane, ale kolejna okazja nadarzyła się po śmierci Jana III Sobieskiego. Wówczas wysunięto kandydaturę Franciszka Ludwika Burbon-Conti, który był bratankiem Wielkiego Kondeusza. Z tymi postaciami należy wiązać powstanie opisu i mapy ziem Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego. W przygotowaniu do sprawowania władzy w Rzeczypospolitej miał pomóc szczegółowy opis geograficzny ziem Polski i Litwy. Zadanie to przypadło obu Sansonom - wyjaśnia dr hab. Karol Łopatecki. Ani Henryk Juliusz de Burbon, ani Franciszek Ludwik Burbon-Conti nie objęli tronu polskiego, dlatego i powstałe dzieło nigdy nie zostało wydane drukiem. Na szczęście zachowały się dwie rękopiśmienne kopie atlasu przechowywane w Bibliotece i Archiwum Zamku w Chantilly. Źródła te wymagają jeszcze badań szczegółowych, które potwierdzą okoliczności powstania. Mamy nadzieję, że w 2019 r. sfinalizujemy swoje badania wydaniem monografii na ten temat – dodaje dr W. Walczak. Badania nad rękopiśmiennymi mapami przedstawiającymi ziemie Rzeczypospolitej białostoccy historycy prowadzą od 2008 r., w ramach międzynarodowego projektu realizowanego pod kierownictwem dr. Wojciecha Walczaka z UwB oraz prof. Andrew Pernala z Uniwersytetu w Calgary (Kanada). W skład zespołu wchodzą też dr hab. Mariusz Drozdowski (UwB) oraz Dennis F. Essar z Uniwersytetu w Edmonton (Kanada). Przedsięwzięcie zostało wsparte przez Instytut Polonika. Publikacja zawierająca tłumaczenie opisu ziem Rzeczypospolitej wraz z mapami Sansona zostanie wydana w 2019 r. Mapy i plany rękopiśmienne Rzeczypospolitej z okresu nowożytnego były już przedmiotem opracowania dr. W. Walczaka i dr. hab. K. Łopateckiego. Efektem wcześniejszych kwerend była publikacja pt. Mapy i plany Rzeczypospolitej XVII w. znajdujące się w archiwach w Sztokholmie, T. I i II (Warszawa 2011), wydana przez polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w języku polskim i angielskim. « powrót do artykułu
  8. Na znalezisko naukowcy trafili podczas badań i kwerend we Francuskim Archiwum Państwowym. Mapa ma imponujące wymiary - 198 na 183 cm - a objęty nią obszar zaprezentowany jest w skali ok. 1 do 880 000. Mapa jest w dobrym stanie, zachowały się nawet oryginalny drzewiec z fragmentami złoceń oraz fragment drewnianej ramy, w której była oprawiona. Ta wielkoformatowa, narysowana ręcznie mapa zatytułowana jest CARTE ET DESCRIPTION GÉNÉRALE DES ESTATS DE LA COURONNE DE POLOGNE OÙ SONT LE ROYAUME DE POLOGNE, LES DUCHÉS DE PRUSSE, MAZOVIE, RUSSIE NOIRE, LE GRAND DUCHÉ DE LITHUANIE, LES PROVINCES DE VOLHYNIE, PODOLIE, UKRAINE OU PAYS DES COSAQUES, DIVISÉS EN LEURS PALATINATS, SUBDIVISÉS EN CHASTELLENIES (Mapa i opis generalny ziem Rzeczypospolitej, przedstawiający Królestwo Polskie, Księstwo Pruskie, Mazowsze, Ruś, Wielkie Księstwo Litewskie, Wołyń, Podole, Ukrainę i ziemie Kozackie, podzielony na województwa z zaznaczonymi kasztelaniami). Jej autorem był prawdopodobnie wybitny geograf i kartograf z XVII wieku Guillaume Sanson, który sporządził ją na podstawie prac szczegółowych swojego ojca Nicolasa (1600-1667), zwanego "ojcem francuskiej kartografii". Na trop szerzej nieznanej wcześniej mapy badacze wpadli w 2016 roku. Wówczas, w zamku Kondeuszy we francuskim w Chantilly, badali rękopis opisujący ziemie Rzeczypospolitej. Był to wykonany przez Sansona opis geograficzny ziem Polski i Litwy wraz z mapami szczegółowymi Rzeczypospolitej. Zawierał charakterystykę tych terenów, a także bardzo obszerny indeks miejscowości wraz z podanymi współrzędnymi geograficznymi – relacjonuje dr Wojciech Walczak. Dzieło to opierało się przede wszystkim na informacjach sporządzonych wcześniej przez innego kartografa, Guillaume'a de Vasseur Beauplana, ale zawiera dodatkowe obiekty, które uszczegóławiają obraz Rzeczypospolitej. Praca ta świadczyła o tym, że musiała powstać rękopiśmienna mapa generalna Rzeczypospolitej różniąca się od innych znanych wersji, drukowanych. I właśnie ten obiekt odnaleźli i rozpoczęli nad nim badania historycy z Wydziału Historyczno-Socjologicznego UwB. Według ich wstępnych ustaleń, podobnie jak atlas z Chantilly, odnaleziona w Paryżu mapa została przygotowana przez G. Sansona na zlecenie książąt Condé. Już w 1660 r. pojawiła się koncepcja wybrania nowego króla za życia władcy (elekcja vivente rege). Kandydatem popieranym przez Jana Kazimierza Wazy był syn Ludwika Burbona, zwanego Wielkim Kondeuszem (1621-1686) - Henryk Juliusz de Burbon (1643-1709), książę de Condé. Plany te nie zostały zrealizowane, ale kolejna okazja nadarzyła się po śmierci Jana III Sobieskiego. Wówczas wysunięto kandydaturę Franciszka Ludwika Burbon-Conti, który był bratankiem Wielkiego Kondeusza. Z tymi postaciami należy wiązać powstanie opisu i mapy ziem Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego. W przygotowaniu do sprawowania władzy w Rzeczypospolitej miał pomóc szczegółowy opis geograficzny ziem Polski i Litwy. Zadanie to przypadło obu Sansonom - wyjaśnia dr hab. Karol Łopatecki. Ani Henryk Juliusz de Burbon, ani Franciszek Ludwik Burbon-Conti nie objęli tronu polskiego, dlatego i powstałe dzieło nigdy nie zostało wydane drukiem. Na szczęście zachowały się dwie rękopiśmienne kopie atlasu przechowywane w Bibliotece i Archiwum Zamku w Chantilly. Źródła te wymagają jeszcze badań szczegółowych, które potwierdzą okoliczności powstania. Mamy nadzieję, że w 2019 r. sfinalizujemy swoje badania wydaniem monografii na ten temat – dodaje dr W. Walczak. Badania nad rękopiśmiennymi mapami przedstawiającymi ziemie Rzeczypospolitej białostoccy historycy prowadzą od 2008 r., w ramach międzynarodowego projektu realizowanego pod kierownictwem dr. Wojciecha Walczaka z UwB oraz prof. Andrew Pernala z Uniwersytetu w Calgary (Kanada). W skład zespołu wchodzą też dr hab. Mariusz Drozdowski (UwB) oraz Dennis F. Essar z Uniwersytetu w Edmonton (Kanada). Przedsięwzięcie zostało wsparte przez Instytut Polonika. Publikacja zawierająca tłumaczenie opisu ziem Rzeczypospolitej wraz z mapami Sansona zostanie wydana w 2019 r. Mapy i plany rękopiśmienne Rzeczypospolitej z okresu nowożytnego były już przedmiotem opracowania dr. W. Walczaka i dr. hab. K. Łopateckiego. Efektem wcześniejszych kwerend była publikacja pt. Mapy i plany Rzeczypospolitej XVII w. znajdujące się w archiwach w Sztokholmie, T. I i II (Warszawa 2011), wydana przez polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w języku polskim i angielskim. « powrót do artykułu
  9. Podejrzewa się, że w wyniku zatrucia pestycydem (fipronilem) w winiarskim regionie RPA koło Kapsztadu zginęło ok. 1-1,5 mln pszczół. Fipronil jest dla owadów wysoce toksyczny. W Europie jego zastosowanie zostało ograniczone w 2013 r. Po wejściu w życie ograniczeń fipronil może być używany wyłącznie do nasion upraw szklarniowych, a na polach w przypadku porów, szalotki, cebuli oraz warzyw kapustnych, bo ich zbiory odbywają się przed okresem kwitnienia. Brendan Ashley-Cooper, wiceszef Western Cape Bee Industry Association, ujawnia, że katastrofa dotknęła ok. 100 jego uli, czyli inaczej mówiąc, ok. 35-40% z tych zlokalizowanych w dotkniętych obszarach. Choć fipronil jest od dawna używany przez winiarzy z okolic Kapsztadu do kontroli populacji mrówek, pierwszy raz się zdarzyło, by insektycyd był podejrzewany o uśmiercenie pszczół. Ashley-Cooper dodaje, że prowadzone są dalsze testy, a z pszczelarzami współpracują zarówno właściciele winnic, jak i przedstawiciele rządu. Ashley-Cooper wyjaśnia, że zgony stwierdzono u pszczół dzikich i hodowlanych. Tydzień temu zaczęły się telefony z informacjami o martwych pszczołach przy wejściu do ula. Mimo że nie wiadomo, ile pszczół występuje w RPA, wg niego, zgony nie będą miały znaczącego wpływu na ogólną populację. « powrót do artykułu
  10. Specjalistom z University of Minnesota udało się powstrzymać komórki nowotworowe przed rozprzestrzenianiem się oraz zbadać w jaki sposób zostały one powstrzymane. Od lat wiadomo, że komórki nowotworowe rozprzestrzeniają się po określonych trasach. Wykorzystują swoiste „autostrady” do ruchu wewnątrz guza oraz, po jego opuszczeniu, po naczyniach krwionośnych i tkankach. Osoby, u których występuje duża liczba takich „autostrad” mają mniejsze szanse na przeżycie choroby. Dotychczas nie wiedziano, w jaki sposób komórki nowotworowe rozpoznają te drogi i jak się po nich poruszają. Uczeni z University of Minnesota badali w warunkach laboratoryjnych sposób przemieszczania się komórek raka piersi i wykorzystywali różne leki, próbując powstrzymać ich ruch. Okazało się, że gdy zaburzyli mechanizm, który zwykle pozwala komórkom na poruszanie się, nagle komórki nowotworowe zaczęły poruszać się jak bezkształtna galaretowata masa. Komórki nowotworowe są bardzo podstępne. Nie spodziewaliśmy się, że zmienią sposób poruszania się. To wymusiło na nas zmianę taktyki tak, by jednocześnie zablokować oba rodzaje ruchu. Dopiero wówczas przestały się poruszać i pozostały w miejscu, mowi jeden z autorów badań, profesor Paolo Provenzano. Przerzuty są przyczyną śmierci 90% osób umierających na nowotwory. Jeśli udałoby się zablokować ruch komórek, pacjenci i lekarze zyskaliby więcej czasu na wdrożenie skutecznego leczenia. Kolejnym krokiem badań będzie rozszerzenie eksperymentów na badania na zwierzętach. Mają nadzieję, że w ciągu kilku lat uda im się rozpocząć badania kliniczne na ludziach. Chcą też badać interakcje leków z komórkami nowotworowymi i ewentualne efekty uboczne. Naszym ostatecznym celem jest znalezienie sposobu na całkowite zablokowanie ruchu komórek nowotworowych i zwiększenie ruchliwości komórek układu odpornościowego, by te zwalczały nowotwór, mówi Provenzano. « powrót do artykułu
  11. Z Journal of the American Heart Association dowiadujemy się o pierwszych badaniach, których autorzy połączyli politykę ograniczania palenia tytoniu z niższym skurczowym ciśnieniem krwi. Dotychczas tego typu politykę udało się powiązać ze zmniejszoną liczbą hospitalizacji z powodu chorób serca. Nikt jednak nie badał wpływu ograniczeń i zakazów na ciśnienie krwi. Autorzy najnowszych badań przeprowadzili analizy polityki poszczególnych stanów i hrabstw w USA oraz przepisy lokalne dotyczące stref wolnych od dymu tytoniowego w restauracjach, barach i miejscach pracy. Odkryliśmy, że niepalący dorośli, którzy mieszkali tam, gdzie lokalne przepisy zabraniały palenia w restauracjach, barach i miejscach pracy, mają niższe skurczowe ciśnienie krwi w porównaniu z tymi niepalącymi dorosłymi, którzy żyją na obszarach, gdzie zakazów takich nie ma, powiedziała główna autorka badań, doktor Stephanie Mayne z Children's Hospital of Philadelphia. Przepisy ograniczające miejsca, gdzie można palić były powiązane z niższym ciśnieniem skurczowym krwie, ale – co nas zaskoczyło – nie było związku z ciśnieniem rozkurczowym krwi. Nie wiemy, dlaczego tak się dzieje, możliwe jednak, że wykrywamy wpływ na ciśnienie skurczowe znajdujące się poniżej granicy nadciśnienia, mówi Mayne. Wyższe ciśnienie skurczowe zwiększa ryzyko chorób sercowo-naczyniowych, nawet jeśli jest poniżej granicy nadciśnienia. Zatem zauważenie, że jest ono niższe tam, gdzie niepalący mają mniej kontaktu z dymem tytoniowym jest ważne z punktu widzenia epidemiologii. Dodatkowym dowodem na pozytywny wpływ przepisów ograniczających palenie są badania prowadzone na osobach, które mieszkały i w obszarach, gdzie takie prawa obowiązywały, jak i tam, gdzie takich przepisów nie było. W okresie, gdy mieszkały tam, gdzie prawo zabrania palić w restauracjach czy miejscach pracy, miały niższe ciśnienie skurczowe. Oczywiście naukowcy uwzględnili w swoich badaniach fakt, że w różnych okresach życia ludzie mogą zmieniać dietę czy aktywność fizyczną, które również wpływają na ciśnienie krwi. W skali indywidualnej widoczne różnice nie były duże i wynosiły od 1,14 do 1,52 mm Hg. Jednak w skali całej populacji oznaczają one znacznie mniej chorób, zgonów i kosztów z tym związanych. « powrót do artykułu
  12. W oczach zmarłych ze sporadyczną, inaczej samoistną, chorobą Creutzfeldta-Jakoba (ang. sporadic Creutzfeldt-Jakob disease, sCJD) wykryto priony. To sugeruje, że oczy mogą umożliwiać wczesne wykrycie CJD. Zespół prof. Christiny J. Sigurdson z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego wykrył wysoki poziom prionów w oczach 11 zmarłych (wszyscy z potwierdzonym sCJD). U prawie połowy pacjentów z sCJD rozwijają się zaburzenia wzrokowe. Wiemy też, że choroba może być nieświadomie transmitowana za pośrednictwem przeszczepów rogówki. Rozkład oraz poziom prionów w oku nie był jednak zbadany. Spróbowaliśmy znaleźć odpowiedzi na niektóre z tych pytań. Nasze wyniki mają znaczenie zarówno dla szacowania ryzyka transmisji sCJD, jak i dla rozwoju narzędzi do diagnozowania chorób prionowych przed wystąpieniem objawów. Sporadyczna choroba Creutzfeldta-Jakoba to najczęściej występująca postać choroby (85% przypadków). Stwierdza się ją u osób, u których nie występują znane czynniki ryzyka. W ramach eksperymentu Amerykanie pobierali próbki oczu. Później badacze z Narodowych Instytutów Zdrowia badali je za pomocą testu RT-QuIC; Byron Caughey z Rocky Mountain Laboratories opracował go do pośmiertnego pomiaru zarodkowania prionowego w różnych tkankach oka, np. rogówce, nerwie wzrokowym, siatkówce czy soczewce. Priony wykryto w próbkach wszystkich 11 pacjentów. Najwyższy ich poziom występował w siatkówce; w niektórych przypadkach był on tylko nieco mniejszy niż w mózgu. Badania przeprowadzone na 6 próbkach kontrolnych bez zdiagnozowanego sCJD dały negatywne rezultaty. Do przeprowadzenia RT-QuIC zwykle wykorzystuje się płyn mózgowo-rdzeniowy i wymazy z nosa. Zespół Sigurdson planuje dalsze testy nad jego zdatnością do badania próbek oczu. Akademicy chcą też rozszerzyć badania na oczy pacjentów z chorobami Alzheimera i Parkinsona, by sprawdzić, czy typowe dla nich białkowe agregaty występują i w tym przypadku. « powrót do artykułu
  13. Piecuszek (Phylloscopus trochilus yakutensis) jest rekordzistą długości migracji w kategorii wagowej ptaków 10-g. Okazuje się bowiem, że pokonuje co najmniej 13 tys. km. Naukowcy z Uniwersytetu w Lund współpracowali z kolegami z Magadanu. Badali piecuszki, które latem rozmnażają się w północno-wschodniej Rosji. Do grzbietu 3 samców przymocowano rejestratory, które zapisywały przebieg jesiennej migracji. W kolejnym roku ornitolodzy schwytali piecuszki i ściągnęli dane. Dzięki temu stwierdzono, że z lęgowisk we wschodniej Syberii piecuszki docierają do południowo-zachodniej Azji i wschodnich części basenu Morza Śródziemnego. Stamtąd udają się na zimowiska w Kenii i Tanzanii. W sumie daje to odległość ok. 13 tys. km. Nasze dane pokazały, że piecuszki migrują 13 tys. km, ale nie byliśmy w stanie zmierzyć całego dystansu, bo w rejestratorze wyczerpały się baterie. Moje przypuszczenia są takie, że lecą jeszcze przynajmniej tysiąc kilometrów do południowo-wschodniej Afryki - opowiada prof. Susanne Åkesson. Inne badania wykazały, że są ptaki, które migrując, pokonują jeszcze większe odległości, ale są to większe ptaki, które więcej ważą. Dla porównania: w okresie lęgowym piecuszki ważą 8-9 g, a podczas migracji ok. 10 g. To fascynujące, że są takie małe i migrują co najmniej 13 tys. km w jedną stronę. Dotąd nie było badań, które by pokazywały, że ptaki tych rozmiarów mogą tak daleko lecieć. Jeszcze bardziej imponujące jest to, że wyruszają w taką podróż w 1. roku życia. « powrót do artykułu
  14. Nieodległa przyszłość globalnej gospodarki rysuje się w skrajnie czarnych barwach. Ta pesymistyczna prognoza płynie z zaawansowanych analiz statystycznych indeksu giełdowego S&P 500, opublikowanych ostatnio przez naukowców z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie. Na ich podstawie badacze wyjaśniają, dlaczego za kilka do kilkunastu lat można się spodziewać krachu finansowego jakiego w dziejach jeszcze nie było – i przy okazji tłumaczą, dlaczego czytając ten tekst masz szansę ocalić świat. Czarny Poniedziałek, pęknięcie bańki internetowej czy upadek banku Lehman Brothers. Wydarzenia te zachwiały światową gospodarką. Wkrótce możemy jednak mieć do czynienia z tak gigantycznym załamaniem rynków finansowych, że wszystkie wcześniejsze krachy wydadzą się przy nim mało istotnymi potknięciami. Ta katastroficzna wizja wyłania się z multifraktalnych analiz rynków finansowych, zaprezentowanych na łamach cenionego czasopisma Complexity przez naukowców z Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk (IFJ PAN) w Krakowie – i współgra z ich wcześniejszymi prognozami sprzed kilkunastu lat. Dane są, niestety, dość jednoznacznie. Wygląda na to, że począwszy od połowy lat dwudziestych wysoce prawdopodobny jest globalny krach finansowy o dotychczas niespotykanej skali. Tym razem zmiana będzie jakościowa. Wręcz radykalna! - mówi prof. dr hab. Stanisław Drożdż (IFJ PAN, Politechnika Krakowska). W swojej najnowszej publikacji naukowcy z IFJ PAN przyglądali się różnym danym ekonomicznym, m.in. dziennym notowaniom indeksu Standard & Poor 500 w okresie od stycznia 1950 roku do grudnia 2016 (S&P 500 to największy indeks giełdowy świata, uwzględniający 500 największych spółek, w znacznej części o charakterze globalnym). Podstawowym celem artykułu krakowskich badaczy nie było snucie katastroficznych prognoz, lecz wiarygodne przedstawienie zagadnień związanych z występowaniem efektów multifraktalnych (a więc takich, w których by zobaczyć samopodobieństwo różne fragmenty badanej struktury trzeba powiększać z różną szybkością) w finansowych szeregach czasowych (czyli np. w notowaniach cen czy w wartościach indeksów giełdowych). Szczególną uwagę naukowców zwrócił wykres przedstawiający zmiany wykładnika Hursta, wyliczonego dla indeksu S&P 500 na podstawie widm multifraktalnych otrzymanych w trakcie analiz. Wykładnik Hursta może przyjmować wartości od 0 do 1 i odzwierciedla stopień podatności układu do zmiany trendu. Gdy jest równy 0,5, badana fluktuująca wielkość ma przy kolejnym pomiarze takie samo prawdopodobieństwo zmiany na plus, co na minus. Wartości poniżej 0,5 sygnalizują większą skłonność do przemienności kierunków fluktuacji: wzrost zwiększa prawdopodobieństwo spadku lub odwrotnie, co w kontekście finansów można interpretować jako symptom nerwowości. Wartości powyżej 0,5 wskazują na persystentny charakter zmian i skłonność układu do budowania trendu. Po wzroście mamy wtedy większe prawdopodobieństwo kolejnego wzrostu, a po spadku – większe kolejnego spadku. Za rynki stabilne, dojrzałe, uznaje się takie, których wykładnik Hursta jest równy 0,5 lub wykazuje niewielkie odchylenia od tej wartości. Wykres wykładnika Hursta dla indeksu S&P 500 rzeczywiście zaczyna się od 0,5. 19 października 1987 roku dochodzi jednak do krachu – to słynny Czarny Poniedziałek. Wykładnik nieznacznie się wtedy obniża, niemniej przez ponad dekadę znów zachowuje w miarę stały poziom. Na przełomie wieków pojawia się wyraźny spadek, a już w marcu 2000 roku pęka bańka internetowa. Tak jak wcześniej, tak po niej wykładnik Hursta ponownie się stabilizuje, jednak na krótszy okres. Już pod koniec pierwszej dekady nagle zaczyna szybko rosnąć, by załamać się po bankructwie banku Lehman Brothers we wrześniu 2008 roku. Od tego momentu wykładnik Hursta nie tylko nie powrócił w okolice wartości 0,5, ale w ostatniej dekadzie dość wyraźnie i systematycznie zszedł nawet poniżej szczególnie niepokojącej wartości 0,4. Tym, co również uderza w zmianach wykładnika Hursta dla indeksu S&P 500, są skracające się odstępy czasowe między kolejnymi krachami oraz fakt, że po każdym załamaniu wskaźnik nigdy nie wracał do pierwotnego poziomu. Mamy tu wyraźny sygnał, że nerwowość rynku światowego narasta cały czas, od dekad, niezależnie od zmieniających się ludzi, podmiotów gospodarczych czy technologii - zauważa prof. Drożdż. Zaobserwowana zależność koresponduje z inną, wykrytą przez prof. Drożdża i jego współpracowników już w 2003 roku. W publikacji w czasopiśmie Physica A: Statistical Mechanics and its Applications na jednym z wykresów przedstawiono wtedy zmiany logarytmu z indeksu S&P 500 począwszy od roku 1800 (wartości sprzed wprowadzenia indeksu S&P 500 zrekonstruowano na podstawie danych historycznych). Zygzakowata krzywa wyginała się wzdłuż sinusoidy o rosnącej częstotliwości, coraz dynamiczniej wznoszącej się ku asymptocie usytuowanej w okolicach roku 2025. Każdy kolejny krach był tu poprzedzony mniejszymi wahnięciami, swoistymi minikrachami, które nazwano prekursorami. Wiele prekursorów miało swoje, jeszcze mniejsze prekursory, wykazując w ten sposób pewne samopodobieństwo. Rzecz w tym, że analogiczna samopodobna zależność może działać także w większych skalach czasowych. Wtedy dotychczasowe krachy byłyby jedynie prekursorami wydarzenia znacznie większego i bardziej groźnego. Gdy proces o podobnej dynamice pojawia się w fizyce, mówimy o przejściu fazowym II rodzaju, takim jak pojawianie się czy też zanik właściwości magnetycznych w materiale magnetycznym w pobliżu temperatury Curie - mówi prof. Drożdż. Otwarte pozostaje pytanie o wiarygodność tak pesymistycznej prognozy. Jeśli w najbliższych latach rynki finansowe jakościowo się nie zmienią, czarny wariant rozwoju wydarzeń ma szanse stać się rzeczywistością. Trzeba jednak pamiętać o istotnej różnicy między światami matematyki czy fizyki, a światem finansów. Prawa i modele matematyczne konstruowane w ramach fizyki są skuteczne i w miarę nieskomplikowane m.in. z uwagi na wewnętrzną prostotę i niezmienność obiektów, których dotyczą. Rynki finansowe mają znacznie bardziej złożony charakter. Ich uczestnicy są zmienni: pamiętają, uczą się, potrafią reagować zarówno logicznie, jak i emocjonalnie. Nie brakuje przykładów udowadniających, że gdy wśród istotnej liczby uczestników rynku upowszechni się wiedza o jakimś prawie mającym moc prognozowania, rynek błyskawicznie się zmienia, a wykryta regularność zanika. Czy podobnie będzie w przypadku nadciągającego hiperkrachu? Problem w tym, że nie wiadomo, co i jak musiałoby wpłynąć na rynek globalny, by zapobiec nadciągającemu załamaniu. Lekarstwem mogłyby być na przykład formujące się rynki kryptowalut, ale czy na pewno się nim staną? Nie wiadomo. Nie jest nawet pewne, czy dysponując wiedzą o koniecznych zmianach udałoby się je wprowadzić w zaledwie kilka lat – a nie wygląda na to, żebyśmy mieli ich więcej do dyspozycji. Przyszłość gospodarki światowej począwszy od połowy lat 20. jawi się więc w czarnych barwach. Na tej prognozie chyba tylko my nie możemy stracić. Jeśli bowiem hiperkrach się zdarzy, w spektakularny sposób wykażemy siłę naszych multifraktalnych narzędzi statystycznych. Osobiście wolałbym jednak, aby do niego nie doszło. Gdy tak się stanie i hiperkrach nie nadejdzie, nadal pozostanie nam całkiem dopuszczalna interpretacja, że nasza prognoza była... poprawna, lecz dzisiejszą informacją prasową wpłynęliśmy na zachowania uczestników rynków i, no cóż, właśnie ocaliliśmy świat! - zauważa z lekkim przymrużeniem oka prof. Drożdż. « powrót do artykułu
  15. Około 3700 lat temu eksplozja meteorytu mogła zniszczyć osadnictwo na północnym brzegu Morza Martwego, wynika z badań przeprowadzonych przez Philipa Silvię z Trinity Southwest University. Datowanie radiowęglowe oraz minerały, które krystalizują w wysokiej temperaturze wskazują, że w Ghor w okręgu o średnicy 25 kilometrów doszło do potężnej eksplozji. Silvia i jego zespół uważają też, że w jej wyniku w niegdyś żyzna ziemie zostały wepchnięte olbrzymie ilości wrzącej soli z Morza Martwego. Ludzie nie wrócili na te obszary przez kolejnych 600–700 lat. Podczas dorocznego spotkania American Schools of Oriental Research Silvia poinformował, że wykopaliska w pięciu miejscach w Ghor w Jordanii wykazały, że region ten był zamieszkany nieprzerwanie przez co najmniej 2500 lat. Nagle, pod koniec epoki brązu, doszło tam do jednoczesnego upadku wszystkich osad. Poza miejscami wykopalisk w regionie zidentyfikowano co najmniej 120 niewielkich osad. Naukowcy szacują, że w momencie nadejścia kosmicznego kataklizmu region zamieszkiwało 40–60 tysięcy osób. Najlepsze dowody wskazujące, że pod koniec epoki brązu doszło tam do eksplozji nisko przelatującego meteorytu znaleziono w mieście Tall el-Hammam, które niektórzy identyfikują z biblijną Sodomą. Silvia i jego zespół pracują w nim od 13 lat. Naukowcy zauważyli, że wykonane z cegieł ściany i mury niemal wszystkich budynków nagle zniknęły przed około 3700 lat. Pozostały tylko kamienne fundamenty. Co wiecej, zewnętrzne ścianki wielu glinianych naczyń zostały stopione. W szklistych pozostałościach w ciągu zaledwie sekundy uformowały się kryształy cyrkonu. Wskazuje to na działanie niezwykle wysokich temperatur, być może sięgających temperatury powierzchni Słońca. Pojawił się też bardzo silny wiatr, który doprowadził do powstania niewielkich niewielkich sfer z rozbitej ceramiki, które jak deszcz opadły na Tall el-Hammam. « powrót do artykułu
  16. Sto czterdzieści pięć grindwali zginęło wskutek masowego wypłynięcia na plażę na Wyspie Stewarta. W sobotę wieczorem walenie zostały odkryte w Mason Bay przez spacerowicza. Władze podkreślają, że połowa zwierząt już nie żyła, a resztę trzeba było uśpić. Grindwale osiadły na plaży w dwóch grupach, oddalonych od siebie o mniej więcej 2 km. Niestety, szanse na ponowne zwodowanie reszty waleni były skrajnie niskie. Odległa lokalizacja, brak personelu, który znajdowałby się w pobliżu, a także pogarszający się stan zwierząt oznaczały, że najbardziej humanitarną rzeczą, jaką można było zrobić, było uśpienie. Takie decyzje zawsze łamią nam serce - podkreśla Ren Leppens z regionalnego Wydziału Ochrony Przyrody (DOC). W oświadczeniu DOC podano, że stranding nie należy w Nowej Zelandii do rzadkości. Rocznie odnotowuje się ok. 85 takich przypadków. W większości są to jednak pojedyncze zwierzęta, a nie całe stada. To nie jedyny przypadek strandingu, do jakiego doszło w Nowej Zelandii w czasie weekendu. Na północnym skraju Wyspy Północnej "wylądowało" 12 ferez małych. Cztery z nich zginęły. Specjaliści nie tracą jednak nadziei, że resztę uda się uratować. Akcją kieruje miejscowa organizacja Project Jonah, która prosi wolontariuszy o pomoc. Zwodowanie jest planowane na wtorek. Na innej plaży Wyspy Północnej zdechł w sobotę rano 1 kaszalot spermacetowy. « powrót do artykułu
  17. Dzisiaj około godziny 21.00 czasu polskiego na Marsie wyląduje misja InSight, a wraz z nią na Czerwoną Planetę trafi polski Kret HP3. To wykonane przez firmę Astronika, Polską Akademię Nauk, Centrum Badań Kosmicznych PAN, Instytut Lotnictwa, Instytut Spawalnictwa i inne, jedno z najważniejszych, a może najważniejsze urządzenie misji. Zadaniem Kreta HP3 (Heat Flow and Physical Properties Package) jest wbić się w powierzchnię Marsa na głębokość 5 metrów i wykonać pomiary strumienia ciepła z wnętrza planety. Miają InSight jest bowiem, w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych wypraw marsjańskich, zbadanie wnętrza, a nie powierzchni planety. To wielkie wydarzenie dla Astroniki, ale też duży sukces krajowego przemysłu kosmicznego, bo po raz pierwszy w historii polska firma stworzyła kompletny mechanizm na misję kosmiczną. To także istotny krok naprzód, jeśli chodzi o badania kosmosu w ogóle, bo takie urządzenie po raz pierwszy w historii wbije się aż 5 m pod powierzchnię Marsa i dostarczy danych, które dadzą odpowiedź na wiele pytań dotyczących budowy tej planety, stwierdził Bartosz Kędziora, prezes Astroniki. Najpierw jednak misja InSight musi wylądować na Marsie, a to nie jest proste. Spośród wszystkich misji marsjańskich podjętych przez ludzkość sukcesem zakończyło się około 50%. Największy odsetek udanych misji ma za sobą NASA, która jako jedyna doprowadziła do udanego lądowania urządzenia i przeprowadzenia misji na powierzchni Czerwonej Planety. Jednak, jako że każde lądowanie jest inne, nawet doświadczona agencja kosmiczna nie może z góry stwierdzić, że misja się uda. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. To, że robiliśmy to już wcześniej nie znaczy, że się nie denerwujemy, stwierdził Tom Hoffman, odpowiedzialny za misję InSight. Podmuch wiatru może wprowadzić zmienić położenie lądującego pojazdu, mogą poplątać się linki spadochronu, już na powierzchni Marsa może przydarzyć się burza piaskowa, która uniemożliwi generowanie energii z paneli słonecznych. Może dojść do zablokowania którejś z nóg robota lub jego automatycznego ramienia. InSight wejdzie w atmosferę Marsa z prędkością 19 800 km/h. Później wszystko będzie zależało od silników hamujących i spadochronu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wyląduje na dużej równinie Elysium Planitia. Samo urządzenie jest niewysokie. Jego górny pokład będzie znajdował się zaledwie metr nad powierzchnią planety, a po rozłożeniu okrągłych paneli słonecznych zajmie ono tyle miejsca co duży samochód. Przy okazji misji InSight wysłano też miniaturowe satelity CubeSat, które przelecą nad Marsem i wejdą na orbitę okołosłoneczną. Po lądowaniu minie co najmniej 10 tygodni zanim wszystkie instrumenty naukowe rozpoczną pracę. I kolejnych kilka tygodni zanim na Marsie rozpoczną się wiercenia. Misję zaplanowano na 1 marsjański rok. To odpowiednik 2 lat na Ziemi. « powrót do artykułu
  18. Kobiety „skowronki”, które lepiej funkcjonują rano niż wieczorem, są narażone na mniejsze ryzyko raka piersi, wynika z badań przeprowadzonych na University of Bristol. Naukowcy, chcąc dowiedzieć się, czy wzorce snu mają wpływ na nowotwory piersi, wykorzystali dane dotyczące ponad 400 000 kobiet. Część danych pochodziła ze zbioru projektu UK Biobank, a część z utworzonej przez Breast Cancer Association Consortium (BCAC) największej na świecie bazy genomu kobiet ze zdiagnozowanym nowotworem piersi. Do analizy danych genetycznych, wzorców snu i bezsenności naukowcy wykorzystali metodę randomizacji Mendla, dzięki której można sprawdzać ewentualną zależność pomiędzy wariantami genów powiązanych z czynnikami ryzyka a ich wpływem na zachorowanie. Do porównania użyto 122 977 przypadków nowotworów piersi, a grupę kontrolną stanowiły dane 105 974 zdrowych kobiet. Dane pochodziły z BCAC. Analiza wykazała, że kobiety, które są „skowronkami” mają o 40% mniejsze ryzyko zachorowania niż „sowy”. Ponadto u kobiet, które śpią dłużej niż zalecane 7-8 godzin, ryzyko nowotworu zwiększa się o 20% na każdą dodatkową godzinę snu. Uzyskane wyniki porównano z analogiczną analizą przeprowadzoną na danych z UK Biobank. Tam wzięto pod uwagę 2740 nowych przypadków nowotworów piersi i grupę kontrolną 149 064 kobiet. Uzyskano podobne wyniki, wskazujące, że w przypadku „skowronków” ryzyko rozwoju nowotworu piersi jest o 48% niższe. W tej grupie nowotwór piersi rozwinie się u około 1 kobiety na 100 mniej niż u „sów”. Ta analiza dostarczyła mniej dowodów na związek bezsenności czy długości snu z nowotworem. Prowadząca badania doktor Rebecca Richmond stwierdziła, że chciałaby przeprowadzić dalsze testy, gdyż analizy opierały się na kwestionariuszach wypełnianych przez ankietowane kobiety, a nie na rzeczywistej obserwacji ich zwyczajów. Innymi słowy, niekoniecznie oznacza to, że zmiana zwyczajów dotyczących snu zmieni ryzyko wystąpienia choroby. Może to być znacznie bardziej skomplikowane, powiedziała uczona. Jednak uzyskane przez nas wyniki są zgodne z wcześniejszymi badaniami, które pokazywały, że praca na nocne zmiany i wystawienie na działanie światła w nocy są czynnikami ryzyka w nowotworze piersi, stwierdziła. Doktor Richmond chce zbadać mechanizm, który leży u podstaw zaobserwowanego zjawiska. Chcemy użyć danych genetycznych dużej grupy ludzi, by lepiej zrozumieć, jak zaburzenia naturalnego rytmu dobowego mogą wpłynąć na rozwój nowotworu piersi, mówi uczona. Wiemy, że praca na nocne zmiany jest powiązana z gorszym stanem psychicznym i fizycznym. To badania pokazuje, że zaburzenie rytmu dobowego może odgrywać rolę w rozwoju raka, dodała Cliona Clare Kirwan z University of Manchester. « powrót do artykułu
  19. W 3 dzbanach z grobowca MB III ze starożytnego miasta Megiddo odkryto najstarsze jak dotąd dowody na wykorzystanie wanilii. Naczynia złożono w ofierze ok. 3600 lat temu. Analiza resztek organicznych wykazała obecność waniliny i 4-hydroksybenzaldehydu, czyli 2 głównych składników naturalnych ekstraktów waniliowych. Specjaliści z zespołu Vanessy Linares z Uniwersytetu w Tel Awiwie wykryli także pozostałości olejów roślinnych, w tym oliwy. Mieszkańcy Megiddo z epoki brązu mogli używać olejów wysyconych waniliną jako dodatków do pokarmów i leków, do celów rytualnych, a może nawet do balsamowania zmarłych - uważa Linares. Chemiczny profil waniliny z naczyń z Megiddo najlepiej pasuje do współczesnych gatunków storczyków z rodzaju wanilia z Afryki Wschodniej, Indii oraz Indonezji (chodzi o, odpowiednio, V. polylepsis Summerh, V. albidia Blume i V. abundiflora J.J. Sm.). Linares dywaguje, że szlakami handlowymi epoki brązu wanilina trafiła na Środkowy Wschód z Indii i być może także ze wschodniej Afryki. Storczyki lub ich strąkokształtne torebki docierały prawdopodobnie do Megiddo przez szlaki handlowe, które najpierw pokonywały tereny społeczeństw mezopotamskich w południowo-zachodniej Azji. [...] Odkrycie tych produktów w Megiddo kwestionuje ideę, że początki wykorzystania wanilii wiążą się tylko z Meksykiem i stamtąd praktyka rozprzestrzeniła się na inne części świata - wyjaśnia dr Eric Cline z Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona, który nie brał udziału w badaniach. W odkrytym w 2016 r. grobowcu pochowano 3 przedstawicieli elity (kobietę, mężczyznę i 8-12-letniego chłopca, którzy być może byli rodziną) oraz 6 osób o niższej pozycji społecznej. Na i wokół szkieletów tych pierwszych znajdowała się piękna biżuteria z brązu, złota i srebra. Grobowiec znajduje się w ekskluzywnej części Megiddo, w pobliżu pałacu i monumentalnej bramy miejskiej. « powrót do artykułu
  20. Naukowcy pracujący pod kierunkiem doktora Daniela De Carvalho z Princess Margaret Cancer Centre połączyli płynną biopsję, zmiany epigenetyczne oraz uczenie maszynowe i opracowali na tej podstawie test z krwi, który pozwala na wykrycie i sklasyfikowanie nowotworów na ich wczesnym etapie rozwoju. Jesteśmy bardzo podekscytowani. Jednym z głównych problemów w leczeniu nowotworów jest ich wczesna diagnostyka. Na wczesnych etapach choroby to jak poszukiwanie igły w stogu siana, gdyż ilość nieprawidłowego DNA we krwi jest minimalna, mówi De Carvalho. Prowadzony przez niego zespół naukowy skupił się nie na mutacjach DNA, a na zmianach epigenetycznych, dzięki czemu był w stanie zidentyfikować tysiące takich zmian unikatowych dla każdego nowotworu. Później, korzystając z metod analizy dużych zestawów danych i maszynowego uczenia się stworzyli zestaw cech charakterystycznych pozwalających na zidentyfikowanie nieprawidłowego DNA i określenie, z jakiego typu nowotworu pochodzi. W ten sposób problem „igły w stogu siana” został zamieniony w problem „tysięcy igieł w stogu siana”. Nowe podejście pozwala na znacznie łatwiejsze zidentyfikowanie choroby. Technikę przetestowano początkowo na próbkach od 300 pacjentów, u których nowotwory występowały w sumie w 7 różnych miejscach (płuca, trzustka, piersi, szpik, pęcherz moczowy, nerki oraz okrężnica) i porównano je z próbkami od zdrowych osób. Okazało się, że w każdym przypadku udało się prawidłowo zidentyfikować nowotwór. Od czasu pierwszego testu badania powtórzono i już w sumie sprawdzono działanie nowej techniki na ponad 700 próbkach. Następnym krokiem jest przeprowadzenie eksperymentów na większą skalę. Zespół De Carvalho chce teraz sprawdzić swoją technikę na tysiącach próbek pozyskanych od osób, których krew została pobrana na miesiące a nawet lata przed zdiagnozowaniem u nich nowotworu. « powrót do artykułu
  21. Największy znany dotąd gad ssakokształtny, Lisowicia bojani, żył na terenie Śląska ok. 210 mln lat temu - informują polscy badacze w publikacji w Science. Pod względem masy i gabarytów blisko mu było do słoni. Udało nam się opisać i nadać nazwę gadowi ssakokształtnemu - dicynodontowi, który żył na terenie Śląska 205-210 mln lat temu. Nazywa się Lisowicia bojani i był to największy gad ssakokształtny - i najmłodszy, jaki żył na Ziemi - powiedział w rozmowie z PAP dr hab. Tomasz Sulej, profesor Instytutu Paleobiologii PAN w Warszawie. Publikacja o badaniach naukowca - prowadzonych wspólnie z dr Grzegorzem Niedźwiedzkim z Uniwersytetu w Uppsali - ukazała się w prestiżowym Science. Skamieniałe szczątki Lisowicii można oglądać w Muzeum Ewolucji PAN w Warszawie. Lisowicia to nie był dinozaur. To był gad ssakokształtny, któremu bliżej jest do ssaków - czyli do nas, niż do dinozaurów - mówi prof. Sulej. Jak wyjaśnia, Lisowicia miała ponad 2,5 m wysokości i ważyła 9 ton, co można porównać z niektórymi gatunkami dzisiejszych słoni. Przede wszystkim to nasze odkrycie pokazuje, że początek ery dinozaurów wyglądał zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażaliśmy. Bo do tej pory wyobrażaliśmy sobie, że dinozaury to była jedyna grupa, która w tym czasie tak gwałtownie powiększała swoje rozmiary - mówi prof. Sulej. Dzięki badaniom Polaków okazało się jednak, że wśród wielkich mieszkańców ówczesnych lądów były również gady ssakokształtne. Lisowicia żyła nad brzegiem mokradeł, na raczej płaskim terenie. Odżywiała się roślinami. Polował na nią prawdopodobnie smok wawelski. Tak nazwaliśmy wielkiego drapieżnika, który ostał opisany z tego samego miejsca, z cegielni w Lisowicach - opowiada prof. Sulej. Jak dodaje, smok wawelski był duży - miał 5-6 metrów. Znaleźliśmy kości Lisowicii, które są obgryzione przez smoka: na obgryzionych kościach są ślady zębów pasujących do smoka - mówi Tomasz Sulej. Do tej pory sądzono - wyjaśnia paleobiolog - że wszystkie gady ssakokształtne kroczyły podobnie, jak dzisiejsze jaszczurki: z kością ramieniową sterczącą na bok. My pokazaliśmy, że u Lisowicii nastąpiło podciągnięcie kończyny przedniej pod tułów, tak, że ona chodziła zupełnie inaczej. Dzięki temu zapewne mogła chodzić znacznie szybciej niż wcześniejsze gady ssakokształtne, jej przodkowie - opowiada naukowiec. Nazwa Lisowicia pochodzi od nazwy wsi Lisowice (woj. śląskie), na terenie której zostały znalezione jej kości. Natomiast nazwa bojani pochodzi od nazwiska Ludwika Henryka Bojanusa. Prof. Sulej opowiada, że był to anatom działający na Uniwersytecie Wileńskim, na ziemiach polskich, który jako pierwszy opisał tura i nadał mu łacińską nazwę. Prof. Sulej zwrócił uwagę na to, że tur był wielkim, roślinożernym ssakiem z Polski, a Lisowicia - wielkim, roślinożernym gadem ssakokształtnym z Polski. Pierwsze znaleziska związane z Lisowicią pochodzą sprzed 10 lat. Wtedy jednak znaleziono nieliczne fragmenty szkieletu. Teraz naukowcy przedstawili nową rekonstrukcję tego zwierzęcia. Dodatkowo znaleźliśmy nowe, znacznie większe kości, wskazujące na to, że to było rzeczywiście ogromne zwierzę - powiedział prof. Sulej. Prace wykopaliskowe trwały do 2017 roku. « powrót do artykułu
  22. Gubernator Małych Wysp Sundajskich Wschodnich, prowincji w Indonezji, gdzie występuje waran z Komodo, zaproponował, by turyści, którzy chcą zobaczyć największą współcześnie żyjącą jaszczurkę w naturalnym habitacie, zapłacili za tę przyjemność 500 dolarów. To 50-krotność obecnej ceny biletu do Parku Narodowego Komodo dla obcokrajowców. Warany są unikatowe, ale, niestety, także tanie - twierdzi Viktor Bungtilu Laiskodat i snuje plany, jak to zmienić. Gubernator, który korzystając z okazji, nie omieszkał zasugerować, że opłata za wpłynięcie łodzią rekreacyjną w obręb parku powinna wynosić 50 tys. dol., chce porozmawiać o wszystkich swoich pomysłach z jego administratorem, czyli rządem centralnym. Na razie ani rząd lokalny, ani federalny minister ochrony środowiska nie odnieśli się do próśb mediów o komentarz w tej sprawie. Warto przypomnieć, że wcześniej rząd centralny chciał ograniczyć liczbę turystów z obawy, że tłumy wywierają presję na środowisko i zagrażają habitatowi warana z Komodo. « powrót do artykułu
  23. Na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (MSK) wykryto szczepy bakterii z rodzaju Enterobacter. Wg naukowców, powinno się je monitorować pod kątem ewentualnych skutków zdrowotnych dla przyszłych misji. Zespół z Jet Propulsion Laboratory i Kalifornijskiego Instytutu Technologii badał 5 szczepów Enterobacter, które w marcu 2015 r. wyizolowano z toalety i platformy do ćwiczeń. By zidentyfikować konkretne gatunki, szczepy z MSK porównywano do publicznie dostępnych genomów 1291 ziemskich Enterobacter. By wykazać, jakie gatunki bakterii występują na MSK, wykorzystaliśmy różne metody pozwalające na szczegółowe scharakteryzowanie genomu. Ujawniliśmy, że genomy 5 szczepów Enterobacter z MSK są [...] najbardziej podobne do 3 dopiero odkrytych szczepów z Ziemi. Te trzy szczepy należą do jednego gatunku Enterobacter bugandensis, który wywołał chorobę u 2 noworodków i starszej osłabionej pacjentki. Przyjęto ich do 3 różnych szpitali: we wschodniej Afryce i w USA, w stanach Waszyngton i Kolorado - opowiada dr Kasthuri Venkateswaran. Szczep EB-247 wyizolowano z krwi noworodka z Tanzanii, 153_ECLO z moczu dziecka przyjętego do Centrum Medycznego Uniwersytetu Waszyngtońskiego, a wytwarzający karbapenemazę MBRL 1077 z rany 72-letniej kobiety z historią twardziny, powikłanej otyłości i niewydolności żylnej. Porównanie genomu 5 szczepów z MSK do 3 klinicznych szczepów z Ziemi pozwoliło Amerykanom stwierdzić, czy szczepy ze Stacji Kosmicznej wykazują cechy oporności i czy ich profile genowe przypominają profile znanych wielolekoopornych bakterii oraz zidentyfikować ich geny związane z ewentualnym potencjałem patogennym. Zważywszy na wyniki uzyskane odnośnie do wielolekooporności, a także na podwyższone ryzyko patogenności, te E. bugandensis powinny być monitorowane pod kątem zdrowia przyszłych misji. Szczepy z MSK nie są zjadliwe, co oznacza, że nie stwarzają aktywnego zagrożenia dla ludzkiego zdrowia, ale trzeba je mieć na oku - dodaje dr Nitin Singh. Autorzy publikacji z pisma BMC Microbiology podkreślają, że izolaty z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej mają podobne wzorce oporności jak 3 kliniczne szczepy z Ziemi. Zawierają one 112 genów związanych ze zjadliwością czy obroną. Choć szczepy E. bugandensis nie są patogenne dla ludzi, dzięki analizom komputerowym naukowcy ustalili, że prawdopodobieństwo, że mogą one potencjalnie wywołać chorobę, wynosi aż 79%. To, czy organizmy oportunistyczne takie jak E. bugandensis wywołują chorobę, czy nie i jak duże jest to zagrożenie, zależy od wielu czynników, w tym od czynników środowiskowych. By określić, jaki wpływ na patogenność i wirulencję mają warunki panujące na MSK, np. mikrograwitacja [...], trzeba przeprowadzić dalsze badania in vivo - podsumowuje Venkateswaran. « powrót do artykułu
  24. Astronomowie zauważyli kolejną gwiazdę, wokół której znajduje się albo nietypowa chmura materiału, albo coś jeszcze bardziej niezwykłego. Odkrycie przywodzi na myśl sławną Tabby's Star, czyli KIC 8462852, która przez całe miesiące stanowiła sensację i stała się źródłem doniesień o możliwej megastrukturze wybudowanej przez Obcych. Tym razem mowa jest o odkryciu dokonanym w ramach projektu Vista Variables in the Via Lactea (VVV), który rozpoczął się w 2010 roku. Jego celem jest stworzenie trójwymiarowej mapy gwiazd zmiennych znajdujących się w pobliżu centrum Drogi Mlecznej. Astronom Roberto Saito z brazylijskiego Universidade Federal de Santa Catarina analizował uzyskane z chilijskiego teleskopu dane, szukając w nich gwałtownych rozbłysków setek milionów monitorowanych gwiazd. Jednak tym, co najbardziej przyciągnęło jego uwagę byłą pewna gwiazda, która w 2012 roku znacznie przygasła na wiele dni. Gwiazda VVV-WIT-07 wydaje się znacznie starsza i bardziej czerwona od Słońca, chociaż ze względu na pył znajdujący się pomiędzy Ziemią a nią, trudno jest to ocenić. Latem 2012 roku teleskop zauważył, że najpierw na 11 dni gwiazda nieco przygasła, a następnie jej jasność drastycznie się zmniejszyła i pozostawała taką przez 48 dni. Coś zablokowało ponad 75% światła tej gwiazdy. Eric Mamajek, astrofizyk z Univeristy of Rochester mówi, że tak mocno mógł przesłonić gwiazdę duży obiekt lub grupa obiektów. To musiało mieć ponad milion kilometrów szerokości i być bardzo gęste, mówi uczony. Mamajek wie co mówi. To on stał na czele zespołu, który odkrył gwiazdę J1407, gwiazdę, która jest przesłaniana prawdopodobnie przez planetę posiadającą pierścienie 200-krotnie szersze od pierścieni Saturna. Uczony mówi, że dziwne sygnały z VVV-WIT-07 równie dobrze mogą być powodowane przez materiał przesuwający się pomiędzy gwiazdą a Ziemią. Podobnego zdania jest Tabetha Boyajian, odkrywczyni Tabby Star. Jednak tak jak w przypadku Tabby Star tak i teraz specjaliści wciąż do końca nie rozumieją, co może powodować niezwykłe spadki jasności gwiazdy. Wszystkie trzy wspomniane tutaj gwiazdy różnią się między sobą. W przypadku J1407 dochodzi nawet to 95-procentowych spadków jasności. Jasność Tabby Star spada zaś maksymalnie o 20%. Zatem VVV-WIT-07 jest przypadkiem pośrednim. Nasz obiekt jest do tamtych podobny w tym sensie, że również tutaj próbujemy wyjaśnić zmiany jasności za pomocą materiału otaczającego gwiazdę, mówi Roberto Saito. Wraz z kolegami wykonał on w 2016 roku kolejne obserwacje i na ich podstawie stwierdził, że VVV-WIT-07 może znowu przygasnąć w 2019 roku. Jeśli tak, będzie to czwarty zaobserwowany epizod zmiany jasności tej gwiazdy. Jeśłi przewidywania się sprawdzą, być może uda się wyjaśnić zagadkę zarówno VVV-WIT-07 jak i Gwiazdy Tabby. Dzięki próbce dwóch gwiazd możemy badać dwa obiekty i spróbować stworzyć zunifikowaną teorię na temat tego, co się dzieje, mówi Boyajian. Niewykluczone, że w przyszłości odkryjemy więcej takich niezwykłych gwiazd. Może posłużyć do tego zarówno projekt VVV, jak i budowany właśnie w Chile Large Synoptic Survey Telescope (LSST), 8,4-metrowe urządzenie, które pracę ma rozpocząć w przyszłej dekadzie. « powrót do artykułu
  25. Wszystkie samoloty, od początku istnienia tych maszyn, poruszają się dzięki pomocy ruchomych części, takich jak śmigła czy turbiny. Inżynierowie z MIT skonstruowali pierwszy w historii samolot, który nie zawiera żadnych ruchomych części. Jest on zasilany przez „wiatr jonowy” wytwarzany na pokładzie samolotu, który zapewnia mu wystarczający ciąg, by utrzymać maszynę w powietrzu. W przeciwieństwie do innych rozwiązań stosowanych w lotnictwie, nowy napęd jest całkowicie cichy i nie potrzebuje paliw kopalnych. To pierwszy zdolny do lotu samolot z napędem niezawierającym ruchomych części. Potencjalnie może to doprowadzić do powstania samolotów, które są cichsze, prostsze w konstrukcji i nie powodują emisji pochodzącej ze spalania, cieszy się profesor Steven Barrett z MIT. Uczony uważa, że w najbliższej przyszłości mogą pojawić się ciche drony korzystające z wiatru jonowego. W dalszej zaś perspektywie uczony przewiduje pojawienie się samolotów pasażerskich i transportowych o napędzie hybrydowym, łączącym wiatr jonowy z tradycyjnym silnikiem. Barrett przyznaje, że do pracy nad nowatorskim napędem zainspirował go serial Star Trek, który namiętnie oglądał w dzieciństwie. Szczególnie fascynowały go pojazdy latające, które bez wysiłku poruszały się w atmosferze, nie były wyposażone w żadne śmigła, nie wydzielały spalin i nie hałasowały. Pomyślałem, że w przyszłości powstaną samoloty, które nie będą miały śmigiel i turbin. Będą jak statki w Star Treku, które świecą na niebiesko i cicho się poruszają, wspomina Barrett. Przed dziewięciu laty naukowiec rozpoczął prace nad systemem napędowym bez ruchomych części. Szybko zwrócił uwagę na wiatr jonowy, czyli ciąg elektroaerodynamiczny. Jego koncepcję opracowano w latach 20. ubiegłego wieku. Mówi ona, że jeśli pomiędzy dwiema elektrodami, cienką i grubą, pojawi się wystarczające napięcie, to powietrze przepływające pomiędzy elektrodami wytworzy tyle ciągu, że będzie w stanie napędzać mały samolot. Przez lata koncepcją taką zajmowali się głównie hobbyści, którym udawało się stworzyć bardzo małe samoloty, podłączone do źródła napięcia, które przez chwilę unosiły się w powietrzu. Uzyskanie dłuższego lotu większym urządzeniem uznawano za niemożliwe. Jednak Barrettowi się udało. Skonstruowany przez niego i jego zespół samolot waży około 2,5 kilogramów i ma skrzydła o rozpiętości 5 metrów. Pod skrzydłem, wzdłuż jego przedniej krawędzi, znajdują się cienkie struny, przypominające ułożeniem płot otaczający pastwisko. Wzdłuż tylnej krawędzi również mamy struny, ale grubsze. Te pierwsze działają jak katoda (elektroda dodatnia), a drugie jak anoda. W kadłubie pojazdu umieszczono akumulatory litowo-jonowe, które dostarczają one napięcie rzędu 40 000 woltów do katody. Naelektryzowane struny z przodu wyrywają elektrony z otaczających je molekuł powietrza, a zjonizowane w ten sposób powietrze przepływa w kierunku strun z tyłu. Każdy z przepływających jonów miliony razy zderzał się z molekułami powietrza, tworząc w ten sposób ciąg. Twórcy samolotu testowali go w sali o długości 60 metrów. Pojazd przemierzał całą długość sali. Przeprowadzono 10 testów i za każdym razem stwierdzono, że napęd działa. To był najprostszy możliwy projekt. Daleka jeszcze droga do stworzenia samolotu, zdolnego do wykonania użytecznej misji. Musi być on bardziej wydajny, lecieć dłużej i być zdolnym do lotu na otwartej przestrzeni, dodaje Barrett. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...