Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36770
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    209

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Amerykańskie National Center for Atmospheric Research (NCAR) poinformowało, że w ostatnich dekadach w środkowych USA znacząco zwiększył się obszar, na których wieją niszczycielskie wiatry prostoliniowe pochodzące z burz. Na łamach Nature Climate Change naukowcy z NCAR poinformowali, że obszar, na którym pojawiły się takie wiatry zwiększył się aż 5-krotnie w ciągu ostatnich 40 lat. Podczas badań wykorzystano dane z obserwacji meteorologicznych i wysokorozdzielczego modelowania komputerowego w połączeniu z podstawowymi prawami fizyki. Dzięki temu naukowcy byli w stanie określić wpływ takich wiatrów, które często pojawiają się na tak krótko i obejmują tak mały teren, że nie są odnotowywane przez stacje meteorologiczne. Burze wywołują coraz więcej ekstremalnych zjawisk wiatrowych. Te uderzenia wiatru pojawiają się znikąd. Jest spokojnie i nagle wieje wiatr z prędkością 90–130 km/h. Może on niszczyć budynki sieci elektryczne, jest niebezpieczny dla ludzi, mówi autor badań, Andreas Prein. Wspomniane wiatry prostoliniowe pochodzą od prądów zstępujących związanych z burzami. Na podstawie analizy danych z firm ubezpieczeniowych szacuje się, że tego typu wiatry powodują w USA roczne straty w wysokości 2,5 miliarda dolarów. Czasem jednak zdarzają się znacznie poważniejsze katastrofy. W 2020 roku przed Midwest przeszło potężne derecho – długotrwała burza wiatrowa – a spowodowane nią straty sięgnęły 11 miliardów USD. Naukowcy od dawna zastanawiali się, jak ocieplenie klimatu wpłynie nią wiatry prostoliniowe. Dotychczas jednak nikt nie potrafił przeprowadzić symulacji o odpowiednio dużej rozdzielczości, by wychwycić krótko wiejących wiatrów na małym obszarze. Dodatkowo badania utrudniał fakt, że ze światowych obserwacji wynika, iż coraz częściej mamy do czynienia z okresami, gdy wiat nie wieje lub jest bardzo słaby, a jednocześni gdy już wieje, to wieje silniej niż kiedyś. Naukowcy z NCAR połączyli siły ze specjalistami z U.S. Geological Survey i stworzyli model CONUS404. Został tak nazwany, gdyż symuluje on warunki klimatyczne i hydrologiczne na terenie USA z rozdzielczością 4 kilometrów na przestrzeni ostatnich ponad 40 lat. Prein skupił się na okresie letnim w środkowych Stanach Zjednoczonych. Wtedy wieje tam najwięcej na świecie wiatrów prostoliniowych. Liczbę analizowanych miejsc zwiększył z 95 stacji pogodowych do 109 387 punktów, dla których prowadził symulacje. Na tej podstawie stwierdził, że obszar dotknięty wiatrami prostoliniowymi zwiększył się 4,8-krotnie. By zweryfikować uzyskane wyniki porównał dane uzyskane za pomocą symulacji z rzeczywistymi pomiarami z przeszłości. Okazało się, że CONUS404 jest wiarygodnym narzędziem badawczym. Pozostawała jeszcze odpowiedź na pytanie, czy za te zjawiska odpowiadają zmiany klimatyczne. By na nie odpowiedzieć, Prein przeanalizował termodynamiką wiatrów prostoliniowych oraz przeprowadził symulacje, na podstawie których – wykorzystując podstawowe prawa fizyki – sprawdzał, jak powinien wyglądać rozkład wiatrów prostoliniowych w zależności od warunków atmosferycznych. Z analiz wynika, w warunkach ocieplającej się atmosfery będzie rosła różnica temperatur pomiędzy chłodnym powietrzem prądu zstępującego, a ciepłym powietrzem otoczenia. To zaś zwiększa prędkość prądu zstępującego i zwiększa prawdopodobieństwo pojawiania się niszczących wiatrów prostoliniowych. « powrót do artykułu
  2. Naukowcy z Instytutu Francisa Cricka oraz Uniwersytetu w Heidelbergu wykazali, że u różnych gatunków ssaków widać, w zależności od płci, inne różnice w budowie organów wewnętrznych oraz etapach ich rozwoju. Stwierdzili również, że różnice pomiędzy płciami szybko ewoluują na poziomie genetycznym, a powoli na poziomie komórkowym. U ssaków mamy do czynienia z dymorfizmem płciowym, zarówno widocznym – jak pojawienie się poroża u samców – jak i niewidocznym, jak w budowie organów wewnętrznych. Dotychczas jednak naukowcy nie wiedzieli, kiedy i gdzie pojawiają się różnice budowie organów wewnętrznych oraz które geny i komórki są za nie odpowiedzialne. Na łamach Science możemy zapoznać się z wynikami pracy, w ramach której przeanalizowano aktywność genów u samców i samic ludzi, myszy, szczurów, królików, oposów i kurczaków. Naukowcy przyglądali się aktywności w czasie genów związanych z rozwojem mózgu, móżdżku, serca, nerek i wątroby. Zauważyli, że u różnych gatunków różnice międzypłciowe pomiędzy organami wewnętrznymi nie są takie same. Na przykład u szczurów i myszy występuje największy dymorfizm płciowy w budowie wątroby i nerek, a tymczasem u królików największy dymorfizm płciowy w organach wewnętrznych można zaobserwować w sercu, podczas gdy samce i samice mają identyczne wątroby oraz nerki. Uczeni odkryli również, że u wszystkich badanych gatunków występują jedynie niewielkie różnice gdy obie płci się rozwijają, jednak różnic gwałtownie przybywa w czasie osiągania dojrzałości płciowej. Badacze przyjrzeli się również genom, które wykazują różną aktywność w zależności od płci. Okazało się, że u badanych gatunków niewiele jest takich wspólnych genów, co wskazuje, że różnice międzypłciowe pojawiły się bardzo szybko w toku ewolucji. Geny, które są wspólne dla różnych gatunków to zwykle geny umieszczone na chromosomach X i Y. Pomimo tego, że geny aktywne w zależności od płci były zwykle różne u różnych gatunków, to nie dotyczyło to już komórek. Na przykład pomiędzy myszami a szczurami istniała różnica co do tego, które geny były aktywne w wątrobie w zależności od płci. Inne były aktywne w wątrobie samic szczurów, a inne w wątrobie samic myszy itp. Jednak u obu gatunków geny te były aktywne w hepatocytach, głównych komórkach wątroby. To może wyjaśniać międzypłciowe różnice w przetwarzaniu leków przez wątrobę. Bardzo interesujący jest fakt, że pomimo tego, iż różnice międzypłciowe bardzo szybko wyewoluowały, to niewielka grupa genów umieszczonych na chromosomach X i Y jest wspólna dla wszystkich badanych gatunków. Prawdopodobnie geny te są podstawowymi czynnikami odpowiedzialnymi za rozwój różnic międzypłciowych u wszystkich gatunków ssaków, mówi główna autorka badań, doktorantka Leticia Rodríguez-Montes. Jeśli popatrzymy na to z ewolucyjnego punktu widzenia stwierdzimy, że różnice międzypłciowe ewoluują szybko na poziomie genetycznym i powoli na poziomie komórkowym. Ma to znaczenie dla sposobu wykorzystywania modeli zwierzęcych do zrozumienia różnic międzypłciowych u ludzi. Istotnym spostrzeżeniem jest też zwrócenie uwagi, że konkretne typy komórek wykazują dymorfizm płciowy u różnych gatunków, dodaje Margarida Cardoso Moreira z Evolutionary Developmental Biology Laboratory w Instytucie Cricka. Zaskoczyło nas również, że aż do okresu dojrzewania występuje tak mało różnic międzypłciowych. Spodziewaliśmy się, że najwięcej różnic zobaczymy u dorosłych, gdyż to wtedy dymorfizm płciowy jest najbardziej widoczny. Ponadto sądziliśmy też, że będziemy obserwowali stopniowe zwiększanie się liczby różnic, a nie ich gwałtowny przyrost około okresu dojrzewania. Nasze badanie to kolejny fragment układanki, która pozwoli nam zrozumieć, dlaczego istnieje dymorfizm płciowy i jak on na nas wpływa, dodaje uczona. « powrót do artykułu
  3. Kał jest jednym z wielu materiałów diagnostycznych służących do oceny stanu zdrowia pacjenta. Jednym z kilku badań jakie możemy wykonać jest test jakościowy służący do wykrywania krwi utajonej w tym materiale. Badania przesiewowe to proces poszukiwania raka u osób, które nie mają żadnych objawów. Do badania przesiewowego w kierunku raka jelita grubego można zastosować kilka testów. Najważniejszą rzeczą jest poddanie się badaniu przesiewowemu, bez względu na to, który test wybierzesz. Badania te można podzielić na 2 główne grupy: Badanie kału: Testy te sprawdzają stolec (kał) pod kątem oznak raka. Testy te są mniej inwazyjne i łatwiejsze do wykonania, ale należy je wykonywać częściej. Badania obrazowe (kolonoskopia): Badanie to dotyczy struktury okrężnicy i odbytnicy pod kątem wszelkich nieprawidłowych obszarów. Odbywa się to za pomocą kolonoskopu. Badanie to wykonuje się w znieczuleniu. Struktury jelita grubego oceniane są przez lekarza na bieżąco, a sprzęt użyty do tego celu umożliwia nie tylko oglądanie w czasie rzeczywistym wnętrza jelita, ale również drobne zabiegi chirurgiczne czy pobieranie wycinków. Każda z tych metod wiąże się z innym ryzykiem i korzyściami. Jednak tylko zastosowanie obu daje pełną profilaktykę raka jelita grubego. W tym artykule jednak szerzej skupimy się na badania krwi utajonej. Jednym ze sposobów badania raka jelita grubego jest poszukiwanie utajonej (ukrytej) krwi w kale. Ideą tego rodzaju testu jest to, że naczynia krwionośne w większych polipach jelita grubego lub nowotworach są często kruche i łatwo ulegają uszkodzeniu w wyniku przechodzenia stolca. Uszkodzone naczynia zwykle krwawią do okrężnicy lub odbytnicy, ale rzadko zdarza się, aby krwawienie było wystarczające, aby krew była widoczna gołym okiem w stolcu. Test immunochemiczny kału (FIT) sprawdza ukrytą krew w stolcu z dolnych części jelita. Ten test musi być wykonywany co roku. Można to zrobić w ramach rządowego programu profilaktyki „40+”.Test FIT nie ma ograniczeń dotyczących leków ani diet (ponieważ witaminy i pokarmy nie wpływają na test), a pobranie próbek może być łatwiejsze. Ten test jest również mniej skłonny do reagowania na krwawienie z górnych odcinków przewodu pokarmowego, takich jak żołądek. Badanie to jest stosowane również w diagnostyce niedoborów żelaza, szczególnie u chorych na niedokrwistość z niedoboru żelaza (mikrocytową, niedobarwliwą) i ze zmniejszonym stężeniem żelaza i ferrytyny w krwi. Badanie polega na wykrywaniu w kale krwi utajonej, czyli niewielkiej ilości krwi, która nie powoduje zmiany barwy i konsystencji kału. Przykładowo, w przypadku zmian nowotworowych wyrastających do światła jelita (nowotworu złośliwego, polipa), może dojść do niewielkiego, przejściowego, krwawienia spowodowanego uszkodzeniem tkanki przez masy kałowe. Badanie wykonywane jest testem immunochemicznym, z wykorzystaniem przeciwciał swoistych dla ludzkiej hemoglobiny. W przypadku uzyskania wyniku dodatniego należy kontynuować diagnostykę w celu wykrycia przyczyny krwawienia. Jeżeli źródło nie zostało ustalone, należy podejrzewać, że wynik badania jest fałszywie dodatni i badanie należy powtórzyć za 3-6 miesięcy. Jako rutynowe, badanie powinno być wykonywane corocznie u osób powyżej 50. roku życia, które zgłaszają przypadek raka jelita grubego w wywiadzie rodzinnym. Bibliografia: • Lee MW, Pourmorady JS, Laine L. Use of Fecal Occult Blood Testing as a Diagnostic Tool for Clinical Indications: A Systematic Review and Meta-Analysis. Am J Gastroenterol. 2020 May;115(5):662-670. doi: 10.14309/ajg.0000000000000495. PMID: 31972617. • Lee HJ, Han K, Soh H, Koh SJ, Im JP, Kim JS, Park HE, Kim M. Occult Blood in Feces Is Associated with Increased Risk of Psoriasis. Dermatology. 2022;238(3):571-578. doi: 10.1159/000518625. Epub 2021 Sep 16. PMID: 34569483; PMCID: PMC9153330. • Sanford KW, McPherson RA. Fecal occult blood testing. Clin Lab Med. 2009 Sep;29(3):523-41. doi: 10.1016/j.cll.2009.06.008. PMID: 19840685. « powrót do artykułu
  4. BRCA1 (gen 1 podatności na raka BReast-CAncer) i BRCA2 to geny supresorowe nowotworów, których zmutowane fenotypy predysponują do raka piersi i jajnika. Intensywne badania wykazały, że białka BRCA biorą udział w wielu kluczowych procesach komórkowych. Przede wszystkim oba geny przyczyniają się do naprawy DNA i regulacji transkrypcji w odpowiedzi na uszkodzenie DNA. Ostatnie badania sugerują, że białka BRCA są niezbędne do utrzymania stabilności chromosomów, chroniąc w ten sposób geny przed uszkodzeniem. Nowe dane pokazują również, że BRCA regulują transkrypcję niektórych genów zaangażowanych w naprawę DNA, cykl komórkowy i apoptozę.W wielu z tych funkcji pośredniczy duża liczba białek komórkowych, które oddziałują z BRCA Funkcje białek BRCA są również powiązane z odrębnymi i specyficznymi zdarzeniami fosforylacji. Badanie wybranej mutacji BRCA1/2 wykonywane u osoby, w której rodzinie wykryto mutację genów BRCA 1/2. Weryfikacja somatycznego lub wrodzonego charakteru mutacji po wykryciu mutacji BRCA1/2 techniką sekwencjonowania nowej generacji (NGS)z materiału nowotworowego. Wiadomo, że zachorowania na raka piersi i jajnika wiążą się z genetyczną predyspozycją o różnej sile. U około 30% chorych na raka piersi wykrywa się charakterystyczne podłoże konstytucyjne sprzyjające powstawaniu nowotworów, a część nowotworów piersi i jajnika wykazuje dziedziczną etiologię jednogenową. Klinicznie silna predyspozycja genetyczna dla raka piersi i jajnika wiąże się z mutacjami w genach BRCA1 i CHEK2, nieco słabsza z genami BRCA2 i PALB2. Obecność mutacji genu BRCA1 wiąże się z 50 - 80% ryzykiem raka piersi i 45% ryzykiem raka jajnika przed ukończeniem 85 roku życia, przy czym ryzyko zależy od rodzaju mutacji i lokalizacji w genie. W przypadku nosicielek mutacji w genie BRCA1 wzrasta również ryzyko raka jajowodu i otrzewnej. Wskazania do badań wynikać powinny z analizy cech rodowoklinicznych. U nosicieli mutacji również inne czynniki genetyczne i pozagenetyczne są istotne dla procesu nowotworzenia. W rodzinach z definitywnym zespołem dziedzicznego raka piersi specyficznego narządowo (HBC-ss) i dziedzicznego raka piersi-jajnika (HBOC) mutacja genu BRCA2 wiąże się z ryzykiem raka piersi (31-56%) i raka jajnika (11-27%). Mutacje BRCA2 wiążą się również ze znacznym ryzykiem raka jajnika oraz, u mężczyzn i kobiet, ryzykiem raka żołądka, jelita grubego i trzustki wśród krewnych pierwszego i drugiego stopnia. Badania mogą uwzględniać 16 mutacji w genie BRCA1, w tym 5 mutacji najczęściej występujących w populacji polskiej: c.68_69delAG (185delAG), c.181T>G (300T>G, p.C61G), c.3700_3704delGTAAA (3819del5), c.4035delA (4153delA), c.5266dupC (5382insC), których badanie zalecane jest przez Ministerstwo Zdrowia w aktualnym Narodowym Programie Zwalczania Chorób Nowotworowych. Pozostałe mutacje to c.66_67insC; c.190T>G p.C64G; c.190T>Cp.C64R; c.3627dupA; c.3748G>T (3867G>T); c.3756_3759delGTCT (3875del4); c.3779delT; c.3817C>T (3936C>T); c.4041_4042delAG; c.5232del7ins12; c.5251C>T (5370C>T), które łącznie stanowią około 90% znanych mutacji tego genu oraz mutację genu BRCA2 najczęściej występującą w populacji polskiej: c.7913_7917delTTCCT. Oprócz wymienionych nowotworów chorobami towarzyszącymi mutacjom może być, między innymi, rak jelita grubego i rak prostaty. Gen BRCA1 koduje białka naprawcze DNA pełniące również funkcje w kontroli podziałów komórkowych. Innym białkiem naprawczym jest produkt genu BRCA2 – białko stabilizowane przez produkt genu PALB2. Utrata funkcji białek kodowanych przez BRCA 1 i 2 oraz PALB2 może być powodem rozwoju nowotworu. Badanie obejmuje analizę pojedynczej mutacji w BRCA1 lub BRCA2. Badanie wykazuje mutację wariantowo: jest/nie ma oraz układ: hetero/homozygota. Szacuje się, że obecność tych mutacji niesie ze sobą ryzyko wynoszące 87% zachorowania na nowotwór piersi. Tak wysokie niebezpieczeństwo zachorowania skłania pacjentki do profilaktycznej obustronnej mastektomii. Najgłośniejszym przykładem jest Angelina Jolie, która profilaktycznie poddała się takiemu zabiegowi. Dziś dąży się aby takie zabiegi wykonywać coraz powszechniej w połączeniu z rekonstrukcją piersi. Lekarze chcą nie tylko odtwarzać samą pierś, ale również połączenia nerwowe w rekonstruowanym sutku. Bibliografia: • Yoshida K, Miki Y. Role of BRCA1 and BRCA2 as regulators of DNA repair, transcription, and cell cycle in response to DNA damage. Cancer Sci. 2004 Nov;95(11):866-71. doi: 10.1111/j.1349-7006.2004.tb02195.x. PMID: 15546503. • Saleem M, Ghazali MB, Wahab MAMA, Yusoff NM, Mahsin H, Seng CE, Khalid IA, Rahman MNG, Yahaya BH. The BRCA1 and BRCA2 Genes in Early-Onset Breast Cancer Patients. Adv Exp Med Biol. 2020;1292:1-12. doi: 10.1007/5584_2018_147. PMID: 29687286. • O'Quigley J. Faulty BRCA1, BRCA2 genes: how poor is the prognosis? Ann Epidemiol. 2017 Oct;27(10):672-676. doi: 10.1016/j.annepidem.2017.09.005. Epub 2017 Sep 20. PMID: 29017890 « powrót do artykułu
  5. Dwa lata temu w wielkiej tajemnicy duńscy archeolodzy prowadzili wykopaliska w miejscowości Vindelev, kilka kilometrów od kolebki duńskiej państwowości – Jelling. Znaleziono tam najwspanialszy złoty skarb Danii. Składa się z 16 brakteatów (okrągłych wisiorków wykonanych z cienkiej złotej blaszki, typowych dla terenu Skandynawii wczesnego średniowiecza) – w tym największego na świecie o średnicy 13,5 cm – i czterech rzymskich medalionów. Na jednym z brakteatów odkryto najstarszą wzmiankę o Odynie. Skarb został zakopany w ziemi w VI wieku i wskazuje, że w Vindelev rządziła silna, nieznana dotychczas, lokalna dynastia. Naukowcy mają nadzieję, że badania ujawnią wiele nieznanych faktów z historii Danii. Problem w tym, że niektóre brakteaty są powyginane i nie widać wszystkiego, co na nich jest. Uczeni boją się je rozprostować. Mają nadzieję, że w sukurs przyjdzie nowoczesna technologia. Czasami technologia może otworzyć drzwi, których my nie potrafimy uchylić. W tym przypadku chcielibyśmy obejrzeć inskrypcje i przedstawienia graficzne na brakteatach, by dowiedzieć się czegoś więcej o ich posiadaczu. Jaka była jego pozycja w społeczeństwie? Jaki był obszar jego władzy? Jeśli nam się uda, lepiej zrozumiemy strukturę społeczną V i VI wieku, mówi archeolog Mads Ravn, dyrektor wydziału badań w Vejle Museum. Dlatego też brakteaty zostały w pancernym samochodzie przewiezione do Centrum Obrazowania 3D na Duńskim Uniwersytecie Technologicznym (DTU). Tamtejsi naukowcy przeskanowali je w tomografie komputerowym, uzyskując 9600 obrazów. Teraz zastanawiają się, w jaki sposób cyfrowo „rozwinąć” te obrazy i obejrzeć zabytki. Jednym z problemów, z którymi muszą się mierzyć, jest różna grubość złota, z których wykonano brakteaty. Przez nią na obrazach pojawiają się artefkaty. "W szpitalach artefakty pojawiają się, gdy np. za pomocą tomografu obrazujemy nogę pacjenta, który ma w kościach śruby chirurgiczne. Śruby te powodują, że na obrazach pojawiają się linie. I z tym samym problemem mamy do czynienia tutaj. Nasze obrazy są pełne linii, których by nie było, gdyby brakteaty miały taką samą grubość na całej powierzchni", wyjaśnia Carsten Gundlach, badacz z Wydziału Fizyki DTU. Udało się mu, wraz z Hansem Martinem Kjerem z Wydziału Informatyki, stworzyć dość dokładne skany 3D zwiniętych brakteatów, ale wciąż mają kłopoty z ich cyfrowym rozwinięciem. "Próbowaliśmy rozwinąć jeden z mniejszych brakteatów, oznaczony jako X17, ale trudno jest zdefiniować jego krawędzie i wyznaczyć linię pomiędzy obiema powierzchniami. [...] Jest bardzo trudno uzyskać idealne rozwinięcie, na którym będzie widać wszystkie szczegóły", wyjaśnia Hans Martin. Naukowcy skonsultowali się więc z archeologami, dowiedzieli się, które części brakteatów najbardziej ich interesują i obecnie, zamiast skupiać się na rozwinięciu całości, próbują rozwinąć tylko te najciekawsze fragmenty. Złoty skarb z Vindelev wywołał wielkie poruszenie wśród specjalistów zajmujących się historią tych terenów. Wskazuje on bowiem na istnienie silnego, nieznanego dotychczas, przywództwa w Vindelev. Przypomina też złote skarby znalezione w pobliżu miasta Gudme na wyspie Funen, które uważane jest na najsilniejszy ośrodek władzy na terenie dzisiejszej Danii pomiędzy III a VI wiekiem. Archeolodzy sądzą, że przynajmniej niektóre z brakteatów z Vindelev powstały w Gudme. Jeśli tak, to powstaje pytanie kiedy, dlaczego i w jakich okolicznościach zmieniły właściciela. Być może potężny ośrodek władzy z Gudme był sprzymierzony z ośrodkiem w Vindelev i brakteaty były prezentem, być może przekazanym przy okazji małżeństwa między członkami obu klanów. Dlatego właśnie naukowcy chcieliby bliżej przyjrzeć się motywom na brakteatach. Jeśli są takie same, jak na brakteatatach z Gudme, będzie to oznaczało, że wykonali je tamtejsi rzemieślnicy, co może potwierdzać hipotezę o związkach pomiędzy oboma ośrodkami władzy. Jednak to nie wszystkie implikacje wynikające z odkrycia skarbu w Vindelev. W nieodległym Jelling znajduje się kamień runiczny postawiony przez pierwszego historycznego króla Danii, Gorma Starego. Na kamieniu po raz pierwszy wspomniano nazwę „Dania”, a sam kamień powstał ku czci żony Gorma, Tyry. Nie można więc wykluczyć, że Gorm pojął za żonę kobietę z lokalnej wpływowej dynastii. Jednak ewentualne związki pomiędzy skarbem Vindelev i posiadającym go lokalnym władcą z VI wieku, a Gormem rządzącym w X wieku muszą być przedmiotem kolejnych badań. Na razie jednak eskperci z DTU z powodzeniem rozwinęli jeden z interesujących archeologów niewielkich obszarów brakteatu X19. Uzyskaliśmy znacznie lepsze wyniki, niż przy próbie rozwinięcia całego brakteatu. Ta metoda pozwala nam optymalizować poszczególne obszary, cieszy się Gundlach i dodaje, że być może – rozwijając małe fragmenty – uda się z nich odtworzyć cały w pełni rozwinięty brakteat. « powrót do artykułu
  6. Ponad rok temu, 11 lipca 2022 roku, zaprezentowano światu pierwsze zdjęcie wykonane przez Teleskop Webba, tzw. Webb's First Deep Field. Zobaczyliśmy na nim gromadę galaktyk SMACS 0723, która zawiera co najmniej 7000 galaktyk. Gromada ta jest od lat fotografowana przez Hubble'a i inne teleskopy, wykorzystywana jest też jako soczewka grawitacyjna, dzięki której możemy zobaczyć bardziej odległe obiekty. Dotychczas jednak naukowcy nie potrafili dokładnie określić odległości do poszczególnych galaktyk w SMACS 0723. Udało się to dopiero dzięki zdjęciu Webba. Fotografia wykonana przez wyjątkowy teleskop pozwoliła naukowcom na zbadanie przesunięcia ku czerwieni niemal 200 galaktyk. Przesunięcie ku czerwieni jest zjawiskiem fizycznym polegającym na przesunięciu – wraz z rosnącą odległością – linii widmowych promieniowania elektromagnetycznego w stronę światła czerwonego, o większych długościach fali. Im bardziej odległy od nas obiekt, tym większe przesunięcie ku czerwieni emitowanego przezeń promieniowania. Pomiary przesunięcia ku czerwieni galaktyk w SMACS 0723 wykonano dzięki zainstalowanemu na Webbie urządzeniu NIRISS. Jest ono idealne do takich badań, gdyż może jednocześnie mierzyć przesunięcie ku czerwieni setek galaktyk, stwierdził główny autor badań, doktor Gaël Noirot z Saint Mary’s University w Halifaksie. A ich współautor, profesor Marcin Sawicki, przewodniczący Canada Research na Saint Mary's, dodał, że dzięki Webbowi i prowadzonym na kanadyjskiej uczelni badaniom uzyskano największy spektroskopowy katalog tego typu z wiarygodnymi pomiarami przesunięcia ku czerwieni. Zdjęcie z Webba pozwoliło nie tylko na przeprowadzenie bardziej szczegółowych pomiarów niż dotychczas, ale również na odkrycie wielu nieznanych dotychczas galaktyk. Naukowcy zyskali dzięki niemu więcej danych na temat ewolucji tych obiektów oraz rozkład ciemnej materii. Na fotografii zauważono też coś jeszcze – trzy obszary o dużym zagęszczeniu galaktyk. Mogą być to nieznane dotychczas gromady położone w odległości od 8 do 10 miliardów lat świetlnych od Ziemi. Gromada SMACS 0723 znajduje się w odległości około 4,6 miliarda lat świetlnych. Katalog z dokładnymi pomiarami przesunięcia ku czerwieni 190 galaktyk w tej gromadzie został opublikowany na łamach Monthly Notices of the Royal Astronomical Society. « powrót do artykułu
  7. We Freising w Bawarii odkryto szczątki mężczyzny żyjącego w późnym średniowieczu z żelazną protezą ręki. Na grób natrafiono w 2017 roku podczas prac wodociągowych. Jego szczegółowe badania zaczęły się cztery lata później. Specjaliści podkreślają, że wiadomo jedynie o ok. 50 podobnych protezach z terenu Europy Środkowej z końca średniowiecza-początku epoki nowożytnej. Niektóre są proste, bez ruchomych części, inne zawierają komponenty mechaniczne. W szkielecie zmarłego brakuje części palców lewej dłoni. Ślady na zachowanych kościach wskazują na możliwą amputację. Naukowcy nie wiedzą, w jaki sposób mężczyzna stracił rękę ani w jaki dokładnie sposób proteza była używana. W chwili śmierci mężczyzna miał ok. 30-50 lat. Zmarł między 1450 a 1620 r. Pochowano go przy kościele parafialnym św. Jerzego. Po wydobyciu i przeprowadzeniu dokumentacji przez Bayerisches Landesamt für Denkmalpflege (BLfD), artefakt został wstępnie oczyszczony, ustabilizowany i poddany badaniom obrazowym. Specjaliści sprawdzili, czy zachowały się jakieś elementy ze skóry bądź materiału. Pusta w środku proteza zastępuje 4 palce: wskazujący, środkowy, serdeczny i mały. Uformowano je indywidualnie z blachy - wyjaśnia dr Walter Orlinger, szef Wydziału Konserwacji BLfD. Palce są ustawione równolegle do siebie i wydają się lekko wygięte. Kość kciuka znajduje się wewnątrz zardzewiałej protezy. Całość była pokryta skórą; prawdopodobnie protezę mocowano do kikuta dłoni za pomocą pasków. Konserwator znalazł po wewnętrznej stronie palców resztki zrolowanej tkaniny przypominającej gazę. Zapewne stanowiła ona wyściółkę. Naukowcy z BLfD wspominają przypadek słynnego właściciela protezy ręki z podobnego okresu. Götz von Berlichingen był niemieckim rycerzem, który służąc księciu Albrechtowi IV Mądremu, stracił w 1504 r. w czasie landshuckiej wojny sukcesyjnej prawą rękę. Otrzymał żelazną protezę i zyskał przez to przydomek Żelazna Ręka. Jego pierwszą - prostą - protezę wykonał ponoć lokalny kowal i rymarz. Druga, bardziej zaawansowana, była wyposażona w zginające się palce, za pomocą których wojownik mógł podobno trzymać tarczę, lejce, a nawet gęsie pióro. « powrót do artykułu
  8. W 2016 roku Donald Trump został pierwszym miliarderem na stanowisku prezydenta USA. Jest tylko jednym z przykładów niezwykle bogatych ludzi obecnych w polityce. Jak wynika z analizy przeprowadzonej właśnie przez trzech naukowców z Northwestern University, miliarderzy zaskakująco często obejmują lub starają się obejmować stanowiska polityczne. Daniel Krcmaric, Stephen C. Nelson i Andrew Roberts przeanalizowali informacje dotyczące ponad 2000 osób wymieniony na Liście Miliarderów Forbesa i zauważyli, że ponad 11% z nich objęło lub starało się o objęcie stanowiska politycznego. To wysoki udział uczestnictwa politycznego nawet w porównaniu z innymi elitarnymi środowiskami, z których wywodzą się politycy, czytamy w opublikowanej pracy. Zwykle bardzo bogaci ludzie wywierają wpływ na rzeczywistość poprzez swoje działania gospodarcze, lobbing czy formalne i nieformalne kontakty z politykami. Jednak zaskakującym wnioskiem z przeprowadzonej analizy jest fakt, że duża część z nich oficjalnie wchodzi w politykę. Z badań dowiadujemy się również, że miliarderzy starają się obejmować stanowiska wiążące się z dużymi wpływami politycznymi, często wygrywają wybory oraz zwykle mają przekonania prawicowe. Okazało się również, że istnieją spore różnice pomiędzy poszczególnymi krajami. Liczba miliarderów-polityków nie jest prostym odzwierciedleniem liczby miliarderów w danym kraju, ale zależy od typu rządów. W krajach autokratycznych miliarderzy znacznie częściej wchodzą w oficjalną politykę niż w krajach demokratycznych. Najbardziej znane przykłady miliarderów-polityków pochodzą z USA. O nich się bowiem dużo mówi. Obok prezydenta Trumpa możemy wspomnieć chociażby o byłym burmistrzu Nowego Jorku Michaelu Bloombergu, który starał się też o nominację prezydencką, czy o J.B. Pritzkerze, gubernatorze Illinois. Jednak miliarderzy na wysokich stanowiskach nie są wyłącznie amerykańskim fenomenem. Andrej Babiš (Czechy), Silvio Berlusconi (włochy), Nadżib Mikati (Liban) czy Sebastián Piñera (Chile) zajmowali najwyższe stanowiska w swoich krajach. Kolejnych miliarderów znajdziemy w parlamentach, na stanowiskach ministerialnych czy zarządzających prowincjami, województwami czy stanami. W polityce formalnie uczestniczyło 242 z analizowanej grupy ponad 2000 miliarderów. W sumie w trakcie swojej politycznej kariery objęli oni lub starali się objąć 618 stanowisk, co daje średnio 2,5 stanowiska na osobę. Tutaj trzeba podkreślić, że autorzy badań przyjęli jedną kadencję jako jedno stanowisko. Około 40% miliarderów starło się wyłącznie o jedno stanowisko, a ponad 60% o więcej niż jedno. Wyraźnie wyróżnia się tutaj Francuz Serge Dassault, który obejmował lub starał się o 16 różnych stanowisk. Naukowcy przyjrzeli się też, o jakie rodzaje stanowisk starają się miliarderzy. Podzielili je na trzy grupy: pochodzące z wyborów bezpośrednich przez obywateli, pochodzące z wyborów przez inne ciała, pochodzące z nominacji władz wykonawczych. Okazuje się, że – z jednym ważnym zastrzeżeniem – miliarderzy najczęściej starają się objąć stanowisko związane z bezpośrednim wyborem przez obywateli. Tutaj jednak światowe statystyki poważnie zaburzają miliarderzy z Chin. Jeśli popatrzymy bowiem całościowo na statystyki, okaże się, że najwięcej miliarderów obejmuje stanowiska pochodzące z wyborów przez inne ciała. Jednak jest to spowodowane dużą liczbą miliarderów w chińskim parlamencie. Jeśli ze statystyk wykluczymy Chiny, okaże się, że 56% miliarderów obejmuje stanowiska pochodzące z wyborów przez obywateli. Miliarderzy imponują tutaj skutecznością. Autorzy badań zidentyfikowali bowiem 198 wyborów bezpośrednich, w których przynajmniej jeden ze startujących był miliarderem. Okazało się, że aż w 158 przypadkach (80%) miliarder wygrywał. To pokazuje, że miliarderzy gdy już startują w wyborach, to są zdeterminowani by wygrać i wiedzą, jak to zrobić. Naukowcy sądzą, że o ich sukcesie decydują trzy czynniki. Po pierwsze – mogą przeznaczyć na kampanię duże kwoty. Po drugie – wielu z nich jest właścicielem mediów, które bardziej lub mniej otwarcie mogą wspierać ich kandydatury. Po trzecie zaś, dzięki swojemu majątkowi mają dużą swobodę wyboru czasu i miejsca, z którego kandydują, mogą więc wybrać okoliczności najbardziej sobie sprzyjające. Zdecydowana większość, bo 75% miliarderów, stara się o stanowiska na szczeblu polityki krajowej. Tutaj miliarderzy z Chin nie różnią się od miliarderów z innych krajów. Różnią się bowiem od przeciętnego obywatela tym, że o ile zwykły Kowalski przeważnie musi stopniowo wspinać się po szczeblach kariery politycznej, miliarderzy dzięki swoim pieniądzom, kontaktom i doświadczeniom mogą ten etap pominąć. Chociaż bywają też bogacze, którzy wybierają politykę regionalną, jak burmistrz Knoxville i gubernator Tennessee Bill Haslam, były członek parlamentu stanu Haryana w Indiach Savitri Jindal czy koreański miliarder Chung Mong-Joo, który po 20 latach zasiadania w parlamencie starał się, bez powodzenia, o stanowisko burmistrza Seulu. Miliarderzy najczęściej zasiadają w parlamentach swoich krajów. Drugimi pod względem popularności są stanowiska we władzach wykonawczych. Znamy przykłady miliarderów, którzy zostawali prezydentami czy premierami, wielu było ministrami i gubernatorami. Niewielka ich część obejmuje inne stanowiska. Analiza pokazuje, że miliarderzy – jeśli już oficjalnie angażują się w politykę – chcą mieć na nią rzeczywisty wpływ. Rzadko zdarza się, by miliarder obejmował stanowiska ceremonialne lub by startował w wyborach tylko po to, by zrobiło się o nim głośno. Jak już wspomnieliśmy, odsetek miliarderów starających się o stanowiska polityczne jest związany z formą rządów, a nie z liczbą miliarderów w danym kraju. Widoczne są tutaj dwa krańce. Z jednej strony kraje takie jak Chiny, Rosja czy Singapur mają wyjątkowo dużo miliarderów-polityków. Na drugim krańcu znajdziemy zaś Japonię (33 miliarderów) i Australię (32 miliarderów), kraje w których żaden z superbogaczy nie starał się o stanowisko polityczne. W niemal połowie (36 z 74) krajów świata, z których pochodzą miliarderzy wymienieni przez Forbesa, żaden miliarder nie zajmuje obecnie żadnego stanowiska politycznego. W statystykach wyróżniają się też Stany Zjednoczone. To kraj z największą liczbą miliarderów, który jest zdecydowanie poniżej średniej światowej jeśli chodzi o udział miliarderów w polityce. Największe ambicje polityczne mają bogacze z Chin. W Państwie Środka jest 319 miliarderów, a 36,4% z nich weszło lub starało się wejść w politykę. Na drugim miejscu znajdziemy Hongkong z 68 miliarderami, z czego 30,9% przejawia ambicje polityczne. Trzeci kraj to Rosja. Żyje tam 94 miliarderów, a w politykę angażuje się 21,3% z nich. Czwarte zaś miejsce przypadło Singapurowi z 26 miliarderami, z których 5 (19,2%) zaangażowało się w politykę. Średnia światowa udziału bądź prób udziału miliarderów w oficjalnej polityce wynosi 11,7%. I tak na przykład w USA w oficjalną politykę angażuje się 3,7% (21 z 569) miliarderów, w Niemczech odsetek ten wynosi 3,4%, we Włoszech jest to 4,5%, w Brazylii 4,8%, w Szwajcarii 9,8%, a we Francji 5,3%. Całą pracę, z której można między innymi dowiedzieć się, skąd się biorą różnice w udziale miliarderów w formalnej polityce pomiędzy krajami autokratycznymi a demokratycznymi oraz o tym, czy miliarderzy na stanowiskach prowadzą inną politykę niż przeciętny polityk, opublikowano na łamach pisma Perspectives on Politics. « powrót do artykułu
  9. W ostatnich latach Brazylia stała się największym producentem soi. Jest ona używana na całym świecie do wytwarzania pasz dla kur, świń i innych zwierząt hodowlanych. Ekolodzy od dawna informują o katastrofalnych dla środowiska naturalnego skutkach zwiększania areałów upraw, w tym o wycinaniu lasów Amazonii. Teraz naukowcy z University of Illinois Urbana-Chamapign, University of Denver i University of Wisconsin-Madison powiązali produkcję brazylijskiej soi ze zwiększoną umieralnością dzieci z powodu ostrej białaczki limfoblastycznej (ALL). Brazylijski region Amazonii doświadcza obecnie przejścia z mało intensywnej hodowli bydła na intensywne uprawy soi, co wiąże się z wysokim użyciem pestycydów i herbicydów. Zmiana ta zachodzi bardzo szybko i wydaje się, że szkolenia dotyczące stosowania pestycydów nie nadążają za wzrostem ich użycia. A gdy nie są one prawidłowo stosowane, odbija się to niekorzystnie na zdrowiu ludzi, mówi profesor Marin Skidmore. Dotychczas udokumentowano przypadki zatruć pestycydami wśród osób pracujących na polach uprawnych, a ślady tych związków znaleziono w moczu i krwi okolicznych mieszkańców. To oznacza, że nawet osoby, które nie mają bezpośredniego kontaktu z tymi truciznami, są narażone na ich oddziaływanie. Amerykańscy badacze postanowili zbadać, w jaki sposób tak masowe użycie pestycydów wpływa na zdrowie ludzi. Skupili się przy tym na dzieciach z najbardziej narażonych społeczności oraz ich zgonach z powodu ostrej białaczki limfoblastycznej, najczęściej występującym nowotworze krwi u dzieci. Przyjrzeli się danym medycznym, informacjom o uprawie soi, używaniu ziemi, wodach powierzchniowych oraz danym demograficznym z biomów Amazonii i Cerrado. W Cerrado w latach 2000–2019 areał upraw soi zwiększył się 3-krotnie, a w Amazonii aż 20-krotnie. Jednocześnie użycie pestycydów w badanych regionach wzrosło, odpowiednio, 3- i 10-krotnie. Brazylijscy rolnicy uprawiający soję używają bowiem aż 2,3 razy więcej pestycydów na hektar niż rolnicy z USA. Naukowcy znaleźli istotny związek pomiędzy rosnącym użyciem pestycydów, a rosnącymi przypadkami zgonów dzieci na ostrą białaczkę limfoblastyczną. Stwierdzili, że w ostatnich 10 latach użycie pestycydów odpowiada za połowę zgonów na białaczkę wśród dzieci. Szczegółowe analizy pokazały, że na każdy 10-procentowy wzrost produkcji soi w badanych regionach umiera dodatkowo 0,4 dzieci na 10 000 poniżej 5. roku życia i 0,21 dzieci na 10 000 poniżej 10. roku życia. W sumie w latach 2008–2019 pestycydy zabiły 123 dzieci poniżej 10. roku życia. Naukowcy podkreślają, że nie wykazali istnienia związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy wystawieniem na pestycydy, a zgonami na nowotwory, jednak wykluczyli wiele innych przyczyn rosnącej liczby zgonów. Nie znaleźli bowiem związku pomiędzy zgonami a konsumpcją soi, zmianą statusu ekonomicznego czy uprawami innych roślin, podczas których nie używa się tylu pestycydów. Uczeni przebadali wody powierzchniowe, gdyż przypuszczali, że to właśnie one są głównym źródłem ekspozycji na pestycydy. Odkryliśmy związek pomiędzy stosowaniem pestycydów w górze biegu strumienia wody, a zachorowalnością na białaczkę w dolnym biegu. To wskazuje, że woda pitna jest prawdopodobnie głównym źródłem ekspozycji na pestycydy, dodaje Skidmore. Naukowcy przypuszczają, że odnotowali tylko wierzchołek góry lodowej problemów. Skupili się bowiem na wąskim zagadnieniu, czyli na zgonach dzieci z powodu konkretnej choroby. Tymczasem pestycydy mogą przyczyniać się do białaczek, które nie kończą się zgonami, mogą być też szkodliwe dla osób powyżej 10. roku życia. Badacze przypominają, że ostra białaczka limfoblastyczna jest chorobą uleczalną, ale wymaga to dostępu do opieki zdrowotnej na odpowiednim poziomie. Tymczasem w całym regionie Amazonii istnieją tylko dwa wysoko wyspecjalizowane centra onkologiczne dla pacjentów pediatrycznych, chociaż chorobę tę można też leczyć w mniej wyspecjalizowanych ośrodkach. I rzeczywiście, wszystkie nadmiarowe zgody związane z ekspozycją na pestycydy stosowane przy uprawie soi odnotowano w miejscach oddalonych o co najmniej 100 kilometrów od ośrodków leczenia. To zaś oznacza, że obok edukowania i dopilnowania właścicieli pól uprawnych, by nie stosowali nadmiaru pestycydów, sposobem na walkę z problemem chorób wywoływanych przez środki chemiczne jest zwiększenie liczby ośrodków zdrowia, gdzie można leczyć białaczkę. W ciągu ostatnich 50 lat globalna produkcja soi zwiększyła się 10-krotnie. Ma to związek z rosnącą konsumpcją mięsa i produktów zwierzęcych. Obecnie aż 77% soi jest przeznaczane na pasze dla zwierząt, 20%  przeznacza się do bezpośredniej konsumpcji dla ludzi. Reszta używana jest w przemyśle, głównie do produkcji biopaliw i lubrykantów. « powrót do artykułu
  10. Szczęście uznawane jest za najbardziej pozytywne uczucie, stan idealny i wielu ludzi twierdzi, że ich życiowym celem jest osiągnięcie szczęścia. Jednak wiele badań pokazuje, że najlepszy dobrostan osiągamy, gdy przeżywamy różne emocje, w tym i negatywne. Grupa naukowców z Texas A&M University przeprowadziła badania, które pokazują, że uczucie negatywne – gniew – pomaga w osiąganiu trudnych celów. Według funkcjonalnego ujęcia emocji, wszystkie emocje to reakcje na wydarzenia w otoczeniu, które służą ocenie zdarzeń je wywołujących oraz przygotowaniu osoby je przeżywającej do podjęcia działania. Profesor psychologii Heather Lench i jej zespół postanowili lepiej zrozumieć rolę rolę gniewu w osiąganiu założonych celów. Naukowcy przeprowadzili więc serię eksperymentów, w których wzięło udział ponad 1000 osób oraz przeanalizowali wyniki ankiet wypełnionych przez ponad 1400 respondentów. Podczas każdego z eksperymentów naukowcy najpierw wywoływali u badanych różne emocje, jak gniew, smutek lub neutralny stan emocjonalny, a następnie stawiali przed nimi wymagające wyzwania. Po wywołaniu emocji badani mieli na przykład za zadanie rozwiązać serię krzyżówek, czy grać w gry zręcznościowe o różnym poziomie trudności. Podczas każdego z eksperymentów okazało się, że ludzie pod wpływem gniewu uzyskiwali lepsze wyniki niż wówczas, gdy ich stan emocjonalny był neutralny. Gniew powodował, że osiągali więcej punktów, czas ich reakcji był krótszy. W jednym z eksperymentów zauważono, że zagniewani ludzie oszukiwali, by uzyskać lepsze wyniki. Naukowcy przeanalizowali też ankiety, jakie wyborcy wypełniali w czasie wyborów prezydenckich w 2016 i 2020 roku. Przed wyborami proszono ich, by ocenili, na ile będą źli, jeśli ich kandydat nie wygra. Po wyborach zaś pytano, czy głosowali i na kogo. Okazało się, że ci, którzy przed wyborami informowali o wyższym poziomie gniewu w razie porażki ich kandydata, z większym prawdopodobieństwem szli na wybory. Uzyskane przez nas wyniki pokazują, że odczuwanie złości zwiększa nasze wysiłki na rzecz osiągnięcia zamierzonego celu, co często przekłada się na większy sukces, mówi Lench. Naukowcy zauważyli też, że gniew pomagał osiągnąć sukces tam, gdzie było o niego trudniej. W sytuacjach, gdy sukces był w zasięgu ręki – jak w prostej grze zręcznościowej – gniew nie miał związku z osiągnięciem sukcesu. W niektórych eksperymentach również inne uczucia, jak wesołkowatość czy pożądanie, także pomagały w osiągnięciu celu. Zdaniem Lench to dowód, że uczucia uważane często za negatywne, mogą być użyteczne. « powrót do artykułu
  11. Po wypuszczeniu komarów będących nosicielami bakterii z rodzaju Wolbachia, w trzech kolumbijskich miastach doszło do olbrzymiego spadku liczby zachorowań na dengę. Taką informację podczas ostatniego dorocznego spotkania Amerykańskiego Towarzystwa Medycyny Tropikalnej i Higieny przekazała epidemiolog Katie Anders z Monash University w Australii, która pracuje przy World Mosquito Program (WMP). Tam, gdzie komary zarażone Wolbachią się zadomowiły, liczba przypadków dengi spadła nawet o 97%. W 2005 roku naukowcy zauważyli, że Wolbachia – pasożyt bezkręgowców – pomaga zwalczyć zakażenia przenoszone przez komary. Po 4 latach udało się wyizolować bakterie od muszek owocowych i nie uciekając się do żadnych modyfikacji genetycznych, wprowadzić je do jaj komarów Aedes aegypti. Spodziewano się, że bakteria skróci po prostu życie komarów, ale zaobserwowano coś jeszcze – znaczące ograniczenie namnażania wirusa dengi. Kilka lat później zauważono, że Wolbachia ogranicza też transmisję wirusów czikungunii i ziki. W trakcie prowadzonych eksperymentów naukowcy stwierdzili, że bakteria konkuruje z wirusami o zasoby w ciele komara i bakteria często wygrywa. Co więcej, komary przekazują bakterię swojemu potomstwu. Rozpoczęły się więc intensywne prace zarówno nad komarami przenoszącymi Wolbachię, jak i testy polowe. Na ograniczoną skalę prowadzono je m.in. w Australii, Brazylii, Indonezji i Wietnamie. Jednak w Kolumbii komary z Wolbachią wypuszczono w jednych z najgęściej zaludnionych regionów kraju. To największe na świecie testy komarów z Wolbiachą. Zarówno pod względem obszaru, jak i liczby mieszkańców, informuje Anders. Pierwsze komary wypuszczono w dolinie Aburra w 2015 roku i działania te powtarzano przez kolejnych 5 lat. W tym czasie Aedes aegypti z Wolbachią rozprzestrzeniły się w miastach Bello, Medellín and Itagüí. Mieszka tam 3,3 miliona osób, a zwierzęta występują na obszarze 135 km2. Naukowcy z WMP uznają, że badany obszar jest „całkowicie pokryty”, gdy 60% występujących tam komarów jest nosicielami Wolbachii. Udało się to całkowicie osiągnąć w Bello, Itagüí oraz około połowie Medellín. Od czasu wypuszczenia komarów w regionie nie doszło do żadnej większej epidemii dengi, a liczba zachorowań spadła o 95% w Bell i Medellín oraz o 97% w Itagüí. Wyniki są bardzo zachęcające, jednak eksperci nie otwierają jeszcze szampana. Zachorowalność na dengę charakteryzuje się bowiem dużą wieloletnią zmiennością. Istnieje więc pewne prawdopodobieństwo, że spadek liczby chorych po wypuszczeniu komarów to przypadek. Dlatego też uczeni nadal będą monitorowali sytuację, a im dłużej liczba zachorowań będzie utrzymywała się na obecnym niskim poziomie, z tym większą pewnością będzie można powiedzieć, że to zasługa komarów z Wolbachią. Jednak do optymizmu uprawniają wyniki randomizowanych badań, jakie organizacja World Mosquito Program przeprowadziła w Yogyakarcie w Indonezji. Komary z Wolbachią wypuszczono w niektórych częściach miasta, a porównanie z częściami, w których takich komarów nie było wskazuje, że liczba zachorowań spadła o 77%. To na razie jedyne takie badanie. Drugie jest właśnie prowadzone w brazylijskim Belo Horizonte. Przed kilkoma miesiącami WMP ogłosiła, że ma zamiar wybudować w Brazylii zakład, w którym będą przygotowywane komary z pasożytem. W ciągu kolejnych 10 lat mają być one wypuszczone w wielu miejscowościach w Brazylii. Denga to zakaźna choroba tropikalna przenoszona przez komary. Rzadko jest śmiertelna, jednak charakteryzuje ją wysoka gorączka, bardzo silny ból i sztywność w stawach. W wyniku komplikacji po dendze może rozwinąć się zagrażająca życiu gorączka krwotoczna. « powrót do artykułu
  12. U pewnej grupy szympansów naukowcy udokumentowali pierwszy, poza H. sapiens i niektórymi waleniami, przypadek menopauzy wśród samic. Obserwacja tylko pogłębia tajemnice istnienia samej menopauzy oraz życia samic po utracie zdolności do rozmnażania się. W przeciwieństwie bowiem do ludzi i waleni, samice szympansów nie opiekują się dziećmi swoich krewnych. A to wskazuje na istnienie innego mechanizmu, niż znana hipoteza babki. Wiemy o wielu gatunkach, u których samice są zdolne do rozmnażania się niemal do samej śmierci. Gdy zdolność tę tracą – giną. Zagadkę stanowi zaś niewielka grupa gatunków – a należą do nich ludzie – wśród których samice żyją długo po tym, jak przestają się rozmnażać. Opisane w Science badania prowadzono na grupie 185 samic ze społeczności Ngogo zamieszkującej Park Narodowy Kibale w Ugandzie. Naukowcy śledzili ich losy w latach 1995–2016. Zauważyli ten sam wzorzec, który widzieli u innych grup szympansów i u ludzi – liczba młodych rodzonych przez samicę zaczynała spadać po 30. roku życia, a do 50. roku życia samice przestawały rodzić. Mimo to część z nich żyła jeszcze wiele lat, niektóre w chwili śmierci miały dużo ponad 60 lat. Z badań wynika, że samice z grupy Ngogo aż 20% swojego dorosłego życia przeżywają wówczas, gdy przestają się rozmnażać. To zaledwie o połowę mniej niż kobiety ze społeczności łowiecko-zbierackich. Jednak najważniejszym odkryciem było udokumentowanie menopauzy. Naukowcy zbierali próbki moczu badanych zwierząt. Ich analiza wykazała zmniejszający się poziom estrogenów i progesteronu oraz podwyższony poziom folikulotropiny (FSH) i lutropiny (LH). Specjalistów zaskoczyły te oznaki typowe dla menopauzy. Oznacza to bowiem, że samice szympansów przechodzą te same procesy fizjologiczne, co kobiety H. sapiens, a spadek płodności nie jest spowodowany np. chorobą. W tej chwili nie wiemy, czy samice z grupy Ngogo to reguła czy wyjątek. Żyją one bowiem w środowisku, które jest izolowane i lepiej chronione przed wpływem ludzi i roznoszonych przez nich chorób oraz przed innymi grupami szympansów. Skądinąd zaś wiadomo, że samice w innych grupach szympansów umierają niedługo po zakończeniu reprodukcyjnej fazy życia. Nie wiemy też, które warunki – te, w których żyją Ngogo, czy te, w których żyją inne grupy szympansów – są bardziej zgodne z warunkami, w jakich zwierzęta ewoluowały. Obecnie wiemy, że oprócz samic H. sapiens i Pan troglodytes z grupy Ngogo, długo po zakończeniu rozmnażania się żyją też samice pięciu gatunków waleni. Nauka od dawna zmaga się z pytaniem, dlaczego samice tych nielicznych gatunków żyją wiele lat po tym, gdy przestały się rozmnażać. Jedna z prób wyjaśnienia tego fenomenu, zwana hipotezą babki, mówi, że starsze kobiety żyją długo, by pomagać swoim córkom w wychowaniu ich dzieci. Niedawno opisywaliśmy badania, które wydają się potwierdzać tę hipotezę. Jednak problem w tym, że – jak zauważyli autorzy tamtych badań – szympansie babki rzadko robią coś dla swoich wnucząt. Ponadto, co podkreśla jeden z autorów obecnych badań, antropolog Brian Wood z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, młode samice szympansów opuszczają swoją grupę w poszukiwaniu partnera, więc zostają oddzielone od matek. Inna hipoteza, mogąca wyjaśniać istnienie menopauzy u samic Ngogo stwierdza, że starsze samice przestają się rozmnażać, by nie konkurować z młodymi. Jednak naukowcy nie mają nawet pewności co do tego, czy menopauza pojawiła się jako cecha przystosowawcza. Niektórzy twierdzą, że jej istnienie to produkt uboczny innych procesów ewolucyjnych. « powrót do artykułu
  13. Od kilkunastu lat jesienią możemy spotkać się się mediach i internecie z doniesieniami o inwazji biedronek na domy i mieszkania. Jednak nie naszych, lubianych biedronek, ale biedronki azjatyckiej (Harmonia axyridis), zwanej czasem arlekinem. Dla niektórych to poważny problem, gdyż H. axyridis może naprawdę tłumnie zawitać do miejsc, w których mieszkamy. Może być to nieco nieprzyjemne, wiązać się z niewielkimi szkodami, jednak biedronki nie są groźne, a problem szybko sam się rozwiązuje. Do następnej jesieni. Biedronka azjatycka wygląda odmiennie od naszych siedmio- czy dwukropek. Ale czasem, by odróżnić ją od rodzimych chrząszczy, trzeba się dobrze przyjrzeć. Ta azjatycka jest dość duża, nieco większa od naszej siedmiokropki i sporo większa od dwukropki. Barwa jej pokryw rozciąga się od żółtej, przez pomarańczowe, czerwone aż po melanistyczne czarne. A liczba kropek może wahać się od 0 po 23. Można ją więc pomylić z rodzimą siedmiokropką. Najłatwiej zaś odróżnić obie biedronki po przedpleczu. To część ciała pomiędzy pokrywami, a głową. Nasza siedmiokropka ma przedplecze czarne, a na nim dwie jasne plamki. U biedronki azjatyckiej zobaczymy zaś czarny wzór przypominający literę M. Chociaż nie u wszystkich osobników jest on równie wyraźny. W Polsce występuje 76 gatunków biedronek, a Harmonia axyridis z pewnością nie jest gatunkiem rodzimym. Naturalnie występuje w Azji, od Japonii przez Chiny, Mongolię i Koreę, po część Rosji i północ Kazachstanu. W XX wieku zwrócono uwagę, jak bardzo jest to żarłoczne zwierzę i postanowiono wykorzystać je do zwalczania szkodników upraw. Już w 1916 roku podjęto pierwsze próby wprowadzenia jej w USA, a latach 60. XX wieku owad został introdukowany na pola uprawne Białorusi i Ukrainy, a w 1982 roku Francja stała się pierwszym krajem Europy Zachodniej, który sprowadził H. axyridis. Obecnie chrząszcz jest rozpowszechniony w Ameryce Północnej, Południowej, Afryce, Azji i Całej Europie. Do Polski nigdy jej celowo nie sprowadzano, a mimo to powszechnie występuje w całym kraju. Po raz pierwszy biedronkę azjatycką zauważono w 2006 roku pod Poznaniem. Rok później zaczęła zadomawiać się na Dolnym Śląsku, Pomorzu i Mazowszu. Środowisko naukowe w Polsce szybko odnotowało nowe zjawisko i w 2008 roku Centrum Badań Ekologicznych PAN rozpoczęło program monitoringu rozprzestrzeniania się biedronki azjatyckiej. Uczeni publicznie poprosili o zgłaszanie przypadków zaobserwowania H. axyridis na terenie naszego kraju. To dało pożywkę mediom. Zaczęły ukazywać się sensacyjnie brzmiące artykuły „Biedronka morderca” czy „Straszna biedronka”. Ich autorzy niejednokrotnie wyolbrzymiali zagrożenia związane z pojawieniem się tego gatunku. W internecie zaczęły pojawiać się ostrzeżenia i informacje o inwazji groźnych biedronek. Niektórzy czytelnicy zapamiętali to do dzisiaj i biedronka azjatycka nadal budzi grozę. Harmonia axyridis to – podobnie jak inne biedronki – drapieżnik. Jest przy tym bardzo żarłoczna i agresywna. Może ugryźć człowieka, jeśli się ją naciśnie czy weźmie do ręki i zamknie dłoń. Jednak poza niewielkim zaczerwienieniem i nieprzyjemnym odczuciem nic nam nie grozi. Oczywiście alergicy są narażeni na bardziej nieprzyjemne odczucia. U nich może pojawić się astma, pokrzywka czy obrzęk naczyniowy. Chrząszcz nie jest też groźny dla zwierząt domowych chociaż, jak informuje profesor Jacek Twardowski, kierownik Zakładu Entomologii na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, zdarza się, że do weterynarzy trafiają koty z przełykiem podrażnionym po przegryzieniu biedronki. Człowiek celowo rozpowszechnił biedronkę azjatycką po całym świecie. I larwy, i dorosłe osobniki są bowiem bardzo żarłoczne, w ciągu doby mogą zjeść nawet kilkadziesiąt mszyc. A gdy jest mało mszyc, żywią się innymi szkodliwymi dla upraw owadami, ich larwami i jajami. Zwalczają więc mklika mącznego i liczne gatunki pluskwiaków. Przy niedoborach pokarmu zaobserwowano też przypadki kanibalizmu. Jednak dzięki tej elastyczności pokarmowej larwy biedronki azjatyckiej łatwiej mogą przetrwać trudne okresy i rozwinąć się w dorosłe osobniki. Gatunek charakteryzuje się bardzo wysoka rozrodczość. Samica w ciągu życia może złożyć do 4000 jaj. Bardzo dobrze też radzi sobie podczas zimowania. Zaobserwowano, że w czasie zimy śmiertelność biedronki azjatyckiej jest znacznie niższa niż niektórych europejskich gatunków. I to właśnie przygotowania do zimy wiążą się z inwazjami H. axyridis na nasze mieszkania. Zwierzę na zimowiska wybiera różnego typu szczeliny i zakamarki wśród skał. A tam, gdzie nie ma gór i skał, korzysta z tego, co ma do dyspozycji. Z najróżniejszych szczelin w budynkach. A że zimuje w dużych skupiskach, może to sprawiać wrażenie inwazji. To właśnie wtedy możemy zobaczyć sporo biedronek w naszych mieszkaniach i domach. Wtedy też możemy zostać przypadkiem ugryzieni, a wydzieliny biedronki mogą pobrudzić wyposażenie domu, szczególnie wówczas, gdy je przestraszymy. Problem dość szybko sam się rozwiązuje, gdyż owady wciskają się w szczeliny i znikają nam z oczu. Przed inwazją można próbować się bronić. Radykalnym rozwiązaniem jest użycie odkurzacza do pozbierania owadów. Możemy też spróbować uszczelnić wszelkie szpary, jednak często jest to niewykonalne, nierozsądne lub niepraktyczne. Profesor Twardowski zauważa, że biedronki nie lubią kwaśnego zapachu, woni mentolu czy kamfory. Można więc spryskać okna i firanki olejkiem cytrynowym lub miętowym, by odstraszyć owady. Z czysto gospodarczego punktu widzenia biedronka azjatycka przynosi sporo korzyści, zjadając olbrzymie ilości owadów uszkadzających uprawy. Jednak jej rola nie jest tak jednoznaczna. Chrząszcz ten żywi się też owocami, wyjadając miąższ z jabłek. Problemy z nim mają producenci wina. Jeśli bowiem do kadzi trafi dużo winogron, w których akurat były pożywiające się nimi biedronki, owady zmienią smak i zapach wina. W końcu wspomnieć musimy o naszej rodzimej faunie. Biedronki azjatyckie są bardzo żarłoczne, bardzo płodne i dobrze radzą sobie w zimie. To zaś oznacza, że stanowią dużą konkurencję dla naszych rodzimych biedronek. Badania prowadzone w Ameryce Północnej, Wielkiej Brytanii i Belgii pokazały, że H. axyridis staje się dominującym drapieżnikiem na zajmowanych przez siebie terenach, a liczebność innych gatunków spada. Tym bardziej, że – przede wszystkim w stadium larwalnym – często poluje na jaja, larwy i poczwarki innych biedronek. Radzi sobie z nią jedynie największa polska biedronka oczatka (Anatis ocellata), wtedy biedronka azjatycka zwykle staje się ofiarą. Na razie trudno jednoznacznie stwierdzić, jaki wpływ na polską faunę ma H. axyridis. Można jedynie przypuszczać, że w środowiskach zdominowanych przez uprawy rolne jest to wpływ pozytywny. Jednak wszędzie indziej negatywnie wpłynie ona na bioróżnorodność. Jej wysoka rozrodczość, duża żarłoczność, odporność na warunki środowiskowe i patogeny oraz brak wrogów naturalnych prawdopodobnie spowodują, że rodzime gatunki będą wypierane. A im więcej będzie osobników H. axyridis w Polsce, tym większa uciążliwość spowodowana ich hibernowaniem w budynkach mieszkalnych. « powrót do artykułu
  14. W erze cyfrowej transformacji, rozwijanie umiejętności zawodowych staje się kluczowym elementem osiągnięcia sukcesu w wielu dziedzinach. Wśród narzędzi, które odgrywają istotną rolę w procesie rozwoju zawodowego, warto zwrócić uwagę na ultramobilnego i wydajnego MacBooka. MacBook jako narzędzie do nauki i rozwoju umiejętności MacBook to nie tylko komputer osobisty, ale także centrum nauki i rozwoju umiejętności. Jego system operacyjny, macOS, zapewnia stabilność bez konieczności korzystania z programu antywirusowego i wydajność oraz mnóstwo profesjonalnych aplikacji, co jest kluczowe przy pracy nad projektami zawodowymi i edukacyjnymi. Ponadto, App Store zapewnia szeroki wybór dodatkowych aplikacji z zakresu edukacji, które pomagają w nauce języków obcych, programowania, matematyki, i wielu innych dziedzin. Kursy online Dzięki dostępowi do Internetu, MacBook pozwala na zdalne uczestnictwo w kursach online, webinarach i szkoleniach, co umożliwia ciągły rozwój zawodowy. To duża zaleta w szczególności dla nauczycieli, którzy stale muszą podnosić swoje kwalifikacje i rozwijać wiedzę. Warto więc zajrzeć na https://www.mediaexpert.pl/komputery-i-tablety/laptopy-i-ultrabooki/laptopy/apple/rodzaj-laptopa_laptop-dla-nauczyciela, gdzie każdy może znaleźć sprzęt dostosowany do swoich potrzeb. Wydajność i mobilność MacBooka MacBook wyróżnia się nie tylko eleganckim designem, wytrzymałością mierzoną w latach, ekologicznością (surowce pochodzące z recyklingu), ale również imponującą wydajnością. Sprzęt i oprogramowanie pozwalają na płynne wykonywanie nawet najbardziej wymagających zadań zawodowych. Potężne procesory. MacBook wyposażony jest w zaawansowane autorskie procesory Apple'a M1 i M2, co pozwala na szybką obróbkę danych, programowanie, projektowanie graficzne i wiele innych zadań. Wysokiej jakości ekran Liquid Retina. Jakość i jasność (500 nitów) wyświetlacza MacBooka zapewnia ostrość i dokładność kolorów (podświetlenie LED w technologii IPS), co jest niezwykle istotne dla profesjonalistów zajmujących się grafiką, fotografią czy wideo. Długi czas pracy baterii. Długi czas pracy baterii (18–22 godz.) umożliwia pracę w terenie, podróże służbowe i zdalne sesje pracy. Lekka i smukła konstrukcja. MacBook jest jednym z najlżejszych (1,24 kg) i najcieńszych (niewiele ponad 1 cm) laptopów na rynku, co ułatwia jego przenoszenie i korzystanie w podróży. System operacyjny macOS. Stabilny system operacyjny macOS – najnowsza wersja nosi nazwę Sonoma – gwarantuje płynność pracy i dostęp do wielu profesjonalnych aplikacji, takich jak np. iMovie (edycja wideo), Keynote (prezentacje), Numbers (arkusz kalkulacyjny) czy Pages (edytor tekstu). Kreatywność i rozwijanie umiejętności artystycznych Rozwinięcie umiejętności artystycznych to jedno z wielu obszarów, w których MacBook wyróżnia się jako doskonałe narzędzie. Dzięki swojej wyjątkowej wydajności i oprogramowaniu, MacBook umożliwia tworzenie dzieł sztuki (wystarczy spojrzeć na najpopularniejsze laptopy na scenach koncertowych!), projektów graficznych oraz innych wyrazów kreatywności. Narzędzia kreatywne MacBook oferuje dostęp do profesjonalnych narzędzi kreatywnych, takich jak Adobe Creative Cloud, które zawierają aplikacje do projektowania graficznego, edycji wideo i obróbki dźwięku. Dla artystów cyfrowych, możliwość korzystania z tabletu graficznego i aplikacji do rysowania sprawia, że tworzenie sztuki staje się niezwykle intuicyjne – co jest cechą ekosystemu macOS. Edycja wideo i audio Dla profesjonalistów związanym z produkcją wideo i audio, MacBook oferuje aplikacje takie jak Final Cut Pro X i Logic Pro X. Te programy pozwalają na montaż filmów, tworzenie muzyki i postprodukcję w profesjonalny sposób. W erze cyfrowej transformacji, MacBook stał się nie tylko komputerem osobistym, ale też narzędziem do nauki i rozwoju umiejętności. Jego system operacyjny macOS gwarantuje stabilność, a App Store oferuje mnóstwo edukacyjnych aplikacji. Umożliwia on też dostęp do kursów online, sprzyjając ciągłemu rozwojowi zawodowemu. Wyjątkowa wydajność i intuicyjność działania MacBooka z zaawansowanym procesorem, ekranem Liquid Retina oraz długim czasem pracy baterii czyni go idealnym dla profesjonalistów. « powrót do artykułu
  15. Półprzewodniki, przede wszystkim krzem, to podstawa nowoczesnych technologii. Są wszędzie, w komputerach, smartfonach, gadżetach elektronicznych. Mają jednak swoje ograniczenia. Struktura atomowa każdego materiału wibruje, a w wyniku tych wibracji powstają kwazicząstki, fonony. Powodują one, że elektrony czy ekscytony (pary elektron-dziura), które przenoszą energię i informację w półprzewodnikach, rozpraszają się. To prowadzi z jednej strony do utraty energii w postaci ciepła, z drugiej zaś, ogranicza tempo przesyłania informacji w półprzewodnikach. Doktorant Jack Tulyag i jego zespół z Columbia University opisali na łamach Science najszybszy i najbardziej wydajny półprzewodnik, Re6Se8Cl2. Z badań wynika, że ekscytony w Re6Se8Cl2 nie rozpraszają się w kontakcie z fononami, ale łączą się z nimi, tworząc nowe kwazicząstki nazwane akustycznymi ekscytonami-polaronami. Polarony występują w wielu materiałach, ale te w Re6Se8Cl2 mają specjalną właściwość, są zdolne do transportu balistycznego, czyli bez rozpraszania. Podczas prowadzonych eksperymentów akustyczne ekscytony-polarony przemieszczały się dwukrotnie szybciej niż elektrony w krzemie i w czasie krótszym niż nanosekunda przebywały odległość liczoną w mikrometrach. Na tej podstawie autorzy badań wyliczają, że skoro polarony mogą istnieć przez około 11 nanosekund, mogą w tym czasie przebyć ponad 25 mikrometrów. Ponieważ zaś te kwazicząstki są kontrolowane za pomocą światła, a nie bramek i napięcia elektrycznego, tempo przetwarzania danych w urządzeniach elektronicznych je wykorzystujących mogłoby sięgać femtosekund. W obecnej elektronice, której częstotliwość pracy liczona jest w gigahercach, przetwarzanie danych odbywa się w czasie nanosekund. Zatem urządzenia korzystające z Re6Se8Cl2 pracowałyby, przynajmniej teoretycznie, o sześć rządów wielkości szybciej. I to w temperaturze pokojowej. Wbrew intuicji, nowe kwazicząstki są szybkie, gdyż... są powolne. Elektrony w krzemie mogą poruszać się bardzo szybko, jest to jednak ruch dość chaotyczny, wielokrotnie odbijają się się one, przez co nie zawędrują ani zbyt daleko, ani nie przebywają danego odcinka zbyt szybko. Natomiast ekscytony w Re6Se8Cl2 poruszają się znacznie wolniej niż elektrony w krzemie, jednak dzięki temu mogą łączyć się z fononami, tworząc „ciężką” kwazicząstkę, która powoli i konsekwentnie przesuwa się do przodu. W ten sposób konkretny odcinek przebywają szybciej niż elektrony. « powrót do artykułu
  16. Dzięki suszy, największej od ponad 100 lat, archeolodzy mogli zbadać odsłonięte przez wody rzeki petroglify. Zabytki wyłoniły się na skałach w miejscu zwanym Ponta das Lajes, gdzie Rio Negro wpada do Amazonki. Rzeźby po raz pierwszy widziano w 2010 roku, jednak w bieżącym roku susza jest wyjątkowo poważna, wody rzek opadły tak bardzo, że odsłoniły duże fragmenty skał i utworzyły się piaszczyste plaże. Dzięki temu archeolodzy uzyskali dostęp do zabytków. Rzeźby są prehistoryczne lub prekolonialne. Nie jesteśmy w stanie dokładnie ich datować, ale opierając się na tym, co wiemy o obecności ludzi w tym miejscu, szacujemy, że mają od 1000 do 2000 lat, mówi archeolog Jaime de Santana Oliveira. Oprócz wyrzeźbionych ludzkich twarzy oraz zwierząt, widać gładkie wgłębienia. Zdaniem specjalistów, są to ślady po ostrzeniu grotów strzał, włóczni i innych kamiennych narzędzi na długo zanim w regiony te przybyli Europejczycy. Średnia minimalna głębokość Rio Negro w Manaus, tam bowiem znajduje się Ponta das Lajes, wynosi 17,59 metra. Gdy rzeźby zauważono po raz pierwszy w 2010 roku, poziom wody był rekordowo niski i wynosił 13,63 m. W bieżącym roku susza jest jeszcze poważniejsza – do czego przyczynił się El Niño – i po raz pierwszy w pisanej historii odnotowano spadek głębokości Rio Negro poniżej 13 metrów, do 12,89 m. Dzięki temu archeolodzy mogli jeszcze dokładniej zbadać to miejsce. Carlos Augusto da Silva, archeolog z Universidade Federal do Amazonas, zidentyfikował na jednej skale 25 grup petroglifów. Znalazł też fragmenty ceramiki. Ponta das Lajes to słabo przebadane stanowisko archeologiczne. W okolicy znajdowały się duże prekolumbijskie osady. Z powodu słabego udokumentowania tego miejsca, petroglify datowano na podstawie podobnych znalezisk w innych miejscach centralnej Amazonii. « powrót do artykułu
  17. Jądro Marsa otoczone jest cienką warstwą roztopionych krzemianów, poinformował na łamach Nature międzynarodowy zespół naukowy. Uczeni z USA, Francji, Szwajcarii, Belgii i Wielkiej Brytanii doszli do takich wniosków na podstawie analizy danych dostarczonych przez misję InSight. Lądownik o tej samej nazwie prowadził w latach 2018–2022 badania wewnętrznej struktury Marsa. Istnienie warstwy stopionych krzemianów otulającej metaliczne jądro Marsa oznacza, że jądro jest gęstsze i mniejsze niż wcześniej sądzono. A jego nowa wielkość lepiej pasuje do innych danych geofizycznych oraz wniosków płynących z analiz marsjańskich meteorytów. Profesor geologii Vedran Lekic z University of Maryland porównuje stopioną warstwę do koca okrywającego jądro Czerwonej Planety. Ten koc nie tylko izoluje jądro marsa i chroni je przed stygnięciem, ale również gromadzi radioaktywne pierwiastki, których rozpad generuje ciepło. W wyniku tego procesu w jądrze prawdopodobnie nie zachodzą ruchy konwekcyjne, które prowadziłyby do pojawienia się pola magnetycznego. To wyjaśnia, dlaczego Mars nie posiada obecnie pola magnetycznego, mówi uczony. Bez ochronnego działania pola magnetycznego planety takie jak Mars czy Ziemia są niezwykle wrażliwe na działanie wiatru słonecznego, tracą wodę i nie mogą podtrzymać życia. Widoczne różnice pomiędzy powierzchniami Ziemi i Marsa, obecność oraz brak wody i życia, wynikają z różnic w budowie wewnętrznej obu planety i wynikającej z tego ich ewolucji. Izolacja termiczna jądra Marsa przez płynną warstwę krzemianów znajdującą się przy podstawie płaszcza oznacza, że pole magnetyczne Marsa, które istniało przez pierwszych 500–800 milionów lat jego ewolucji musiało pochodzić z zewnętrznych źródeł. Tymi źródłami mogły być wysokoenergetyczne zderzenia lub ruchy jądra powodowane przez interakcje grawitacyjne z satelitami, których już nie ma, dodaje główny autor badań, Henri Samuel z francuskiego Narodowego Centrum Badań Naukowych (CNRS). Wyniki badań wspierają też teorie mówiące, że w przeszłości Mars był wielkim oceanem magmy, który skrystalizował i ma u podstawy płaszcza warstwę krzemianów wzbogaconą żelazem i pierwiastkami radioaktywnymi. Ciepło generowane przez te pierwiastki znacząco wpłynęło na ewolucję planety. Jeśli taka warstwa jest szeroko rozpowszechniona, może mieć olbrzymie konsekwencje dla ewolucji planety. Obecność takich warstw może decydować o tym, czy planeta będzie w stanie wygenerować i utrzymać pole magnetyczne, jak planeta stygnie oraz jak jej wnętrze zmienia się w czasie, dodaje Lekic. « powrót do artykułu
  18. W latach 20. i 30. XX wieku jezuicki misjonarz, archeolog Antoine Poidebard, pionier bliskowschodniej archeologii lotniczej, udokumentował 116 rzymskich fortów i setki innych instalacji wojskowych ciągnących się na przestrzeni 1000 kilometrów wzdłuż wschodnich granic Imperium Romanum. Teraz naukowcy z Dartmouth College w USA przeanalizowali odtajnione zdjęcia z satelitów szpiegowskich z czasów Zimnej Wojny i odkryli kolejnych 396 fortów rozrzuconych w północnej części Żyznego Półksiężyca. Po niemal 100 latach zakwestionowali hipotezę Poidebarda odnośnie roli tych fortów. Po I wojnie światowej, w której służył jako pilot, Antoine Poidebard został duchownym na Université Saint-Joseph w Bejrucie i dołączył do 39. Regimentu Lotniczego francuskiej Armii Lewantu. W latach 1925–1932 prowadził jedne z pierwszych w historii badań z dziedziny archeologii lotniczej, a ich wyniki opisał w 1934 roku w pracy La trace de Rome dans le désert de Syrie: la limes de Trajan a la conquête arabe. Recherches aériennes, 1925–1932. Uznał, i niewielu naukowców w kolejnych dekadach podważało tę opinię, że sieć fortyfikacji chroniła południowo-wschodnie granice Imperium, głównie przed najazdami plemion z Półwyspu Arabskiego. Jesse Casana, David D. Goodman i Carolin Ferwerda przeanalizowali odtajnione zdjęcia wykonane w latach 60. i 70. XX wieku przez satelity szpiegowskie CORONA i HEXAGON. Zauważyli, że fortów jest więcej, niż zauważył francuski naukowiec i są one rozrzucone na znacznie większym obszarze. Pomiędzy zachodnią Syrią a północno-zachodnim Irakiem odnotowali oni 396 nieudokumentowanych dotychczas fortów i innych budynków wojskowych. Znaczący jest fakt, że rozkład tych fortów nie pasuje do hipotezy Poidebarda mówiącej, że były one usytuowane na linii północ-południe wzdłuż wschodnich granic Imperium. Wykazaliśmy że forty te założono mniej więcej na linii wschód-zachód, biegnącej skrajem pustyni, która łączy Mosul na wschodzie z Aleppo na zachodzie, czytamy w pracy opublikowanej na łamach Antiquity. Poidebard nie miał takich możliwości technicznych jak współcześni badacze. Latał samolotem tam, gdzie spodziewał się znaleźć rzymskie instalacje wojskowe – w pobliżu dawnej limes, granicy Imperium – i rzeczywiście je znalazł. Teraz dowiadujemy się, że podobne instalacje znajdowały się również w innych miejscach i rozrzucone były na znacznie większym obszarze. Zdaniem autorów nowych badań, forty te służyły nie ochronie granicy, a miały ułatwiać przepływ ludzi, towarów i wojsk na tym terenie. Casana, Goodman i Ferwerda zauważają jednocześnie, że już teraz na zdjęciach satelitarnych nie widać wielu fortów, które udokumentował Poidebard. To oznacza, że zniknęły one w ciągu kilkudziesięciu lat najpewniej w wyniku współczesnej działalności rolniczej, budowlanej i osadniczej. Wskazuje to również, że rzeczywisty rozkład rzymskich fortów i instalacji zakładanych na tym terenie przed upadkiem cesarstwa zachodniorzymskiego był zapewne inny niż widać obecnie, więc i obecne interpretacje ich roli mogą być obarczone błędem. « powrót do artykułu
  19. Gdy badacze z Federalnego Instytutu Technologicznego w Zurichu dotarli nad rzekę Ruki, zaniemówili ze zdziwienia. Rzeka, jeden z dopływów Kongo, niesie tak ciemne wody, że nie widać zanurzonej w niej ręki. Zespół Travisa Drake'a, który prowadzi w Afryce badania nad cyklem węglowym rzeki Kongo, postanowił dowiedzieć się, dlaczego wody Ruki są tak ciemne. Ich badania wykazały, że Ruki jest jedną z najciemniejszych rzek na Ziemi, a z pewnością jej wody są znacznie ciemniejsze niż wody słynnej Rio Negro w Amazonii. Wody Ruki są ciemne jak mocna herbata. Rzeka ma szerokość 1 kilometra i wpada do Kongo. Jej zlewnia ma powierzchnię około 160 000 kilometrów kwadratowych i pokryta jest dziewiczym lasem tropikalnym. Szwajcarscy uczeni dowiedzieli się, że wody Ruki są tak ciemne, nie z powodu osadów – tych rzeka niemal w ogóle nie niesie z powodu niewielkiego spadku – ale z powodu rozpuszczonej w wodzie olbrzymiej ilości materii organicznej. Substancje bogate w węgiel trafiają do Ruki głównie dzięki opadom deszczu, wymywającego z dżungli martwą materię z rozkładającej się roślinności. Dodatkowo w porze deszczowej rzeka zalewa las. Może minąć wiele tygodni zanim Ruki, której głębokość zwykle sięga do pasa, powróci do swojego koryta. Gdy zaś wody rzeki całymi tygodniami stoją w leśnym poszyciu, dodatkowo rozpuszcza się w nich materia organiczna. Pomimo tego, że Ruki jest tak unikatowa, nigdy wcześniej nie została naukowo zbadana. Co prawda od lat 30. ubiegłego wieku prowadzona jest dokumentacja wahań poziomu wody, jednak dotychczas nikt jej nie przeanalizował pod względem składu chemicznego. Przeprowadzone analizy potwierdziły wrażenia wizualne. Ruki to jedna z najbogatszych w rozpuszczone związki węgla rzek na świecie. Jest ich tam 4-krotnie więcej niż w Kongo i o 1,5 razy więcej niż w Rio Negro. Analizy izotopów węgla wykazały, że zdecydowana większość tego pierwiastka obecnego w wodzie pochodzi leśnej roślinności, a nie z wielkich mokradeł u brzegów rzeki. Jedynie pod koniec pory deszczowej, na przełomie marca i kwietnia, węgiel z mokradeł przedostaje się do rzeki. "Ogólnie rzecz biorąc, do rzeki dostaje się bardzo mało węgla z mokradeł. To dobra wiadomość, gdyż pokazuje, że mokradła są stabilne", mówi Drake. Obecnie nie istnieje ryzyko uwolnienia węgla z mokradeł, gdyż przez niemal cały rok są one pod wodą i węgiel nie ma kontaktu z tlenem. Jednak firmy wydobywcze już interesują się basenem Ruki, a wycinka lasów może zmienić stosunki wodne. Taka działalność może doprowadzić do wysychania mokradeł i uwolnienia węgla do atmosfery. « powrót do artykułu
  20. Rekreacyjne i medyczne użycie marihuany szybko rośnie zarówno w USA, jak i poza granicami, a młodzież jest szczególnie narażona na długoterminowe negatywne oddziaływanie THC. Wiemy, że THC działa psychoaktywnie, jego stężenie w konopiach zwiększyło się 4-krotnie w ciągu ostatnich 20 lat, co stwarza szczególne niebezpieczeństwo dla nastolatków, którzy są genetycznie predysponowani do zaburzeń psychicznych, w tym do schizofrenii, mówi profesor psychiatrii Atsushi Kamiya z Johns Hopkins University School of Medicine. Mikroglej to zestaw wyspecjalizowanych komórek układu odpornościowego występujące w ośrodkowym układzie nerwowym. To makrofagi, których zadaniem jest oczyszczanie tkanki z martwych neuronów i ich pozostałości. W komórkach mikrogleju ma miejsce ekspresja receptorów kannabinoidowe typu 1 (CNR1). Wiemy też, że w dojrzewającym nastoletnim mózgu mikroglej wpływa na kształt połączeń synaptycznych, odgrywa ważną rolę w kształtowaniu się funkcji społecznych i poznawczych. Naukowcy z Johnsa Hopkinsa podejrzewali, że THC może w niekorzystny sposób wpływać na mikroglej rozwijającego się mózgu. Wykorzystali więc myszy, które genetycznie zmodyfikowali tak, by występowały u nich mutacje podobne do tych, które u ludzi wywołują zaburzenia psychiczne. Jako grupę kontrolną wykorzystano myszy niemodyfikowane. Gdy myszy były w wieku odpowiadającym wiekowi nastoletniemu u ludzi, części z nich raz dziennie podawano THC w zastrzyku, a części obojętny roztwór soli. Po 30 dniach injekcje przerwano, a trzy tygodnie później przeprowadzono serię testów behawioralnych, za pomocą których oceniono stopień ich rozwoju psychospołecznego. Testy badały ich wrażliwość na zapachy, zdolność do rozpoznawania obiektów, pamięć oraz interakcje społeczne. Wykorzystano też specjalne barwniki, za pomocą których można było badać liczbę i budowę komórek mikrogleju. Badania wykazały, że u  myszy, którym podawano THC częściej występowała apoptoza (programowana śmierć komórkowa) mikrogleju, a u zwierząt ze wspomnianymi mutacjami, którym podawano THC liczba komórek mikrogleju była o 33% mniejsza niż u myszy bez mutacji, którym podawano THC. Zmniejszenie ilości mikrogleju było szczególnie widoczne w korze przedczołowej, która – zarówno u ludzi, jak i u myszy – jest odpowiedzialna za pamięć, zachowania społeczne czy podejmowanie decyzji. Jako że mikroglej jest zaangażowany w dojrzewanie mózgu, jego zmniejszona ilość może mieć wpływ na błędny w komunikacji pomiędzy komórkami. Znajduje to potwierdzenie w wynikach testów. Genetycznie zmodyfikowane myszy, którym podawano THC zdobyły w testach o 40% mniej punktów, niż genetycznie zmodyfikowane myszy, którym podawano roztwór soli. Autorzy badań przypominają, że wyników testów na genetycznie modyfikowanych zwierzętach nie można przekładać wprost na wyniki u ludzi, jednak badania na zwierzętach sugerują, że używanie THC przez nastolatków może mieć długotrwały i negatywny wpływ, stwierdza profesory Kamiya. W kolejnym etapie badań naukowcy będą chcieli dokładnie się dowiedzieć, jak nieprawidłowości w mikrogleju wpływają na funkcjonowanie neuronów. Mają nadzieję, że dzięki swojej pracy będą w stanie określić, w jaki sposób marihuana przyczynia się do schizofrenii i innych zaburzeń psychicznych. « powrót do artykułu
  21. Dermatolog Harald Kittler z Uniwersytetu Medycznego w Wiedniu stanął na czele austriacko-australijskiego zespołu, który porównał trafność diagnozy i zaleceń dotyczących postępowania z przebarwieniami na skórze stawianych przez lekarzy oraz przez dwa algorytmy sztucznej inteligencji pracujące na smartfonach. Okazało się, że algorytmy równie skutecznie co lekarze diagnozują przebarwienia. Natomiast lekarze podejmują znacznie lepsze decyzje dotyczące leczenia. Testy przeprowadzono na prawdziwych przypadkach pacjentów, którzy zgłosili się na Wydział Dermatologii Uniwersytetu Medycznego w Wiedniu oraz do Centrum Diagnozy Czerniaka w Sydney w Australii. Testowane były dwa scenariusze. W scenariuszu A porównywano 172 podejrzane przebarwienia na skórze (z których 84 były nowotworami), jakie wystąpiły u 124 pacjentów. W drugim (scenariuszu B) porównano 5696 przebarwień – niekoniecznie podejrzanych – u 66 pacjentów. Wśród nich było 18 przebarwień spowodowanych rozwojem nowotworu. Testowano skuteczność dwóch algorytmów. Jeden z nich był nowym zaawansowanym programem, drugi zaś to starszy algorytm ISIC (International Skin Imaging Collaboration), używany od pewnego czasu do badań retrospektywnych. W scenariuszu A nowy algorytm stawiał diagnozę równie dobrze jak eksperci i był wyraźnie lepszy od mniej doświadczonych lekarzy. Z kolei algorytm ISIC był znacząco gorszy od ekspertów, ale lepszy od niedoświadczonych lekarzy. Jeśli zaś chodzi o zalecenia odnośnie leczenia, nowoczesny algorytm sprawował się gorzej niż eksperci, ale lepiej niż niedoświadczeni lekarze. Aplikacja ma tendencję do usuwania łagodnych zmian skórnych z zaleceń leczenia, mówi Kittler. Algorytmy sztucznej inteligencji są więc już na tyle rozwinięte, że mogą służyć pomocą w diagnozowaniu nowotworów skóry, a szczególnie cenne będą tam, gdzie brak jest dostępu do doświadczonych lekarzy. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach The Lancet. « powrót do artykułu
  22. Przed rokiem, 19 września 2022 roku w mieście Meksyk zatrzęsła się ziemia. Trzęsienie odsłoniło wyjątkowy zabytek z czasów, gdy w miejscu dzisiejszego Ciudad de México znajdowała się stolica Azteków, Tenochtitlán. Spod ziemi wyłoniła się duża kamienna głowa Pierzastego Węża, Quetzalcoatla. Od roku eksperci z INAH (Instituto Nacional de Antropología e Historia) prowadzą prace konserwatorskie. Tym, co czyni zabytek tak wyjątkowym, są zachowane kolory i polichromia obecne na 80% powierzchni. Kamienna głowa znajdowała się na głębokości 4,5 metra. Ma 1,8 metra długości, 1 metr wysokości i 0,85 metra szerokości. Waży około 1200 kilogramów. Ekspertom imponuje już sama jej wielkość, a fakt, że zachowały się kolory stanowi o olbrzymiej wartości rzeźby. Zabytek był przez około 500 lat zagrzebany w błocie i właśnie dzięki temu zachował polichromię oraz barwy: niebieską, czarną, białą, różową i żółtą. Konserwacją zajmuje się specjalnie powołany zespół ekspertów. Rzeźba została uniesiona za pomocą dźwigu, a wokół niej zbudowano specjalne pomieszczenie o odpowiedniej wilgotności, w którym prace będą prowadzone jeszcze przez najbliższe miesiące. Specjaliści starają się wysuszyć zabytek, który przez wieki akumulował wilgoć. Muszą jednak robić to ostrożnie, w kontrolowany sposób, by w procesie suszenia nie utracić kolorów i by nie doszło do niepożądanej krystalizacji minerałów. Jednocześnie prowadzone są szczegółowe analizy barwników i polichromii, co pomoże zarówno w pracach konserwatorskich, jak i odpowie na wiele pytań związanych z technicznym aspektem sztuki Azteków. Historycy analizują zaś ikonografię i użycie kolorów. Quetzalcóatl to jeden z najważniejszych bogów azteckiego – i majańskiego, jako Kukulcán – panteonu. Najstarsze przedstawienia pierzastego węża pochodzą z Teotihuacanu z pierwszych wieków naszej ery. W tym czasie Quetzalcóatl był prawdopodobnie bogiem wegetacji, ziemi i wody powiązany z bogiem deszczu Tlalokiem. Wraz z migracją ludów mówiących językiem nahuatl doszło do znacznych zmian w kulcie Pierzastego Węża. W kulturze Tolteków powiązano z nim wojnę i ofiary z ludzi oraz oddawanie czci ciałom niebieskim. Stał się bogiem gwiazd świtu i zmroku. W czasach Azteckich był czczony jako patron kapłanów, wynalazca kalendarza, ksiąg, obrońca złotników i innych rzemieślników. Identyfikowano go z planetą Wenus. A jako bóg świtu i zmierzchu stał się symbolem śmierci i zmartwychwstania. To on powołał do życia obecnie żyjących ludzi, wybierając się do świata podziemi, Mictlan, skąd przyniósł kości dawnych zmarłych i skropił je własną krwią, tworząc człowieka mieszkającego obecnie na Ziemi. « powrót do artykułu
  23. Pojedynczy bursztynowy koralik może zmienić naszą wiedzę na temat prehistorycznych szlaków handlowych i kontaktów pomiędzy ludami i kulturami na terenie Europy. Naukowcy z Uniwersytetów w Grenadzie i Cambridge zidentyfikowali najstarszy kawałek bursztynu bałtyckiego na terenie Półwyspu Iberyjskiego. Pochodzi on z IV tysiąclecia przed naszą erą i dowodzi, że bursztyn znad Bałtyku trafił na zachód Europy o co najmniej 1000 lat wcześniej niż sądzono, a handel nim nie rozpoczął się wraz z rozwojem kultury pucharów dzwonowatych. Utrzymywanie sieci handlowych, szczególnie długodystansowych, może dać osobom indywidualnym, grupom czy całym społecznościom uprzywilejowany dostęp do wiedzy, technologii, kultury i relacji społecznych. Pozwala na budowanie statusu i prestiżu, służy pojawianiu się uprzywilejowanych grup czy klas. Sieci handlowe z jednej strony ułatwiają współpracę i udzielania sobie pomocy w razie zagrożenia czy innych trudności, z drugiej strony rodzą zależności i konkurencję. Badanie powiązań handlowych, wymiany towarowej szczególnie obejmującej towary luksusowe, mają duże znaczenie dla opisania procesu zdobywania i utrzymywania wpływów przez poszczególnych ludzi i całe grupy. Szczególnie duże znaczenie ma to dla opisania prehistorii, dla której nie istnieją źródła pisane. Pozostaje więc badanie ludzkiej aktywności poprzez znaleziska archeologiczne. Pod koniec czasów prehistorycznych w Europie doszło do znacznego zwiększenia wymiany rzadkich i egzotycznych materiałów, jak kość słoniowa, jaja strusi, obsydianu, kryształu górskiego czy właśnie bursztynu. Dotychczas wiedzieliśmy, że już w IV tysiącleciu przed Chrystusem na Półwysep Iberyjski dotarł bursztyn z Sycylii. Jako że brak dowodów na bezpośrednie kontakty pomiędzy Sycylią a Półwyspem, a mamy liczne dowody na kontakty pomiędzy Iberią a Afryką Północną, najprawdopodobniej bursztyn ten docierał na teren dzisiejszej Hiszpanii właśnie przez Afrykę. I jeszcze do niedawna uważano, że bursztyn znad Bałtyku dotarł za Pireneje dopiero w II tysiącleciu przed naszą erą. Handel nim miał związek z rozwojem kultury pucharów dzwonowatych i odbywał się prawdopodobnie nie bezpośrednio, a poprzez basen Morza Śródziemnego. Teraz uczeni poinformowali, że bursztynowy koralik znaleziony podczas wykopalisk prowadzonych w latach 70. i 80. w jaskini Cova del Frare w pobliżu Barcelony pochodzi znad Bałtyku. Badania prowadzone metodą spektroskopii w podczerwieni z transformacją Fouriera (FTIR) wykazały, że spektrum bursztynu niemal w pełni odpowiada bursztynowi z Morza Bałtyckiego. Istniejące minimalne różnice w uzyskanym spektrum można wytłumaczyć zaś zużyciem materiału koralika. Zabytek został znaleziony w pochówku datowanym na lata 3634–3363 p.n.e. Mamy tutaj do czynienia zatem z najstarszym bałtyckim bursztynem odkrytym na zachodzie Europy. To jednocześnie dowód, że bursztyn znad Bałtyku docierał na Półwysep Iberyjski już w neolicie. W okresie, gdy koralik trafił na Półwysep, zachodziły tam ważne zmiany kulturowe. Dlatego naukowcy chcieliby się dowiedzieć, czy bursztynem handlowali przedstawiciele chylącej się ku upadkowi katalońskiej kultury dołów grobowych (sepulcros de fosa) czy też ci, którzy byli nosicielami nowych trendów kulturowych, jak kultura Veraza, która objęła Katalonię i południową Francję, mówi główna autorka badań, Mercedes Murillo-Barroso. Bursztyn znad Bałtyku jest prawdopodobnie najlepszym bursztynem na świecie. Stopniowo wyparł z rynku bursztyn z Sycylii. Od dawna wiemy, że był on niezwykle ceniony w czasach rzymskich, kiedy to powszechnie nim handlowano. Teraz dowiedzieliśmy się, że już ponad 5000 lat temu trafił za Pireneje. « powrót do artykułu
  24. Wygląda na to, że utraciliśmy kontrolę nad topnieniem lądolodu Antarktydy Zachodniej (WAIS). Jeśli chcieliśmy ją zachować, trzeba był podjąć zdecydowane działania wiele dziesięcioleci temu. Pozytywną strona naszych badań jest zaś rozpoznanie zagrożenia z wyprzedzeniem, więc ludzkość może się przystosować do podniesienia poziomu oceanu. Jeśli będziesz musiał opuścić lub przebudować wybrzeże, to informacja na ten temat podana z 50-letnim wyprzedzeniem jest bezcenna, mówi doktor Kaitlin Naughten z British Antarctic Survey (BAS). Stała ona na czele zespołu, który stwierdził, że topnienie lądolodu Antarktydy Zachodniej będzie przyspieszało niezależnie od działań podjętych przez ludzi. Od kilku lat wiemy, że lądolód ten jest skazany na rozpad oraz że obecne tempo jego topnienia jest najszybsze od co najmniej 5,5 tysiąca lat. Naukowcy z BAS przeprowadzili symulacje za pomocą najpotężniejszego brytyjskiego superkomputera Archer i dowiedzieli się, że lądolód Antarktydy Zachodniej będzie topniał coraz szybciej, niezależnie od tego, ile gazów cieplarnianych wyemitują ludzie. Podczas symulacji brano pod uwagę różne scenariusze rozwoju sytuacji w przyszłości i różne poziomy emisji. Wszystkie wykazały nieuniknione przyspieszanie topnienia lądolodu. Nawet w najbardziej optymistycznym scenariuszu będzie ono 3-krotnie szybsze niż w XX wieku. Lądolód Zachodniej Antarktydy roztapia się z powodu ogrzewających się wód Oceanu Południowego, szczególnie w regionie Morza Amundsena. Zawiera on tyle wody, że po roztopieniu poziom światowego oceanu wzrośnie o 5 metrów. Całkowite roztopienie się lądolodu byłoby katastrofą dla setek milionów ludzi mieszkających na wybrzeżach. Musimy pamiętać, że nad brzegami oceanów znajdują się potężne światowe metropolie. Dlatego naukowcy z BAS przypominają, że pomimo tego, iż rozpad WAIS jest nieuchronny i będzie przyspieszał, powinniśmy redukować emisję gazów cieplarnianych, dzięki czemu proces ten będzie przebiegał wolniej, zatem będziemy mieli więcej czasu, by się dostosować. Dla lodów Antarktydy zagrożeniem nie jest ciepłe powietrze – tutaj wzrost temperatury musiałby być naprawdę dramatyczny – ale ciepłe wody oceaniczne. Masa lądolodu na kontynencie jest tak olbrzymia, że niżej położone warstwy lodu stają się plastyczne pod wpływem zalegającego na nich ciężaru i zaczynają spływać w stronę oceanu. Gdy już tam lód dotrze, unosi się na powierzchni wody, tworząc powiązany z lądem lodowiec szelfowy. Lodowce szelfowe spowalniają spływanie lodowców z lodu do oceanu. Jeśli ich masa maleje, to lodowiec z głębi lądu szybciej zsuwa się w stronę wody. I to właśnie lodowce szelfowe Antarktydy są najważniejszym czynnikiem stabilizującym cały lądolód. Ale też najbardziej wrażliwym, bo coraz cieplejsza woda oceanu coraz skuteczniej je roztapia. Dochodzi wówczas do cofania się tzw. linii gruntowania, granicy pomiędzy tą częścią lodowca, która spoczywa na dnie morza (na przykład na podmorskich grzbietach), a częścią pływającą. Jakby tego było mało, Antarktyda jest specyficznie ukształtowana. W wyniku olbrzymiej masy lodu spoczywającego na skałach oraz erozji, w wyniku której przesuwający się przez miliony lat lód zdzierał kolejne warstwy skał, ponad 40% jej powierzchni znajduje się poniżej poziomu morza. A to powoduje, że woda łatwo dostaje się pod lód i go topi. Tym bardziej, że lód poddany większemu ciśnieniu na większej głębokości, topi się w niższej temperaturze. Dodatkowo zwiększa się też powierzchnia topnienia, więc proces przyspiesza. Mamy tutaj więc do czynienia z nawzajem napędzającymi się mechanizmami. Gdy linia gruntowania się cofa, coraz większy fragment lodowca unosi się na wodzie. W ten sposób zwiększa się powierzchnia styku lodu z wodą, a więc powierzchnia topnienia, jednocześnie większa część lodowca nie ma kontaktu z podłożem, zatem zmniejsza się tarcie hamujące ruch lodowca, lodowiec przyspiesza, topi się coraz bardziej, jest coraz cieńszy i lżejszy, coraz łatwiej odrywa się więc od kolejnych fragmentów dna. « powrót do artykułu
  25. W sudańskiej Prowincji Północnej w pobliżu miasta Karima znajduje się stanowisko archeologiczne Ghazali. To stanowisko osadniczo-monastyczne z jednym z najlepiej zachowanych średniowiecznych kompleksów klasztornych w Sudanie. W latach 2012–2018 istniejący tam średniowieczny klasztor (VII-XIII w.) był badany przez polsko-sudańską misję archeologiczną. Naukowcy znaleźli setki inskrypcji i dwie figurki mnichów z wypalanej gliny. Teraz, podczas badania materiału osteologicznego pochodzącego z czterech cmentarzysk, na szczątkach jednej ze zmarłych osób zauważono coś niezwykłego - umieszczony na prawej stopie tatuaż. Badania prowadzi zespół dr. Roberta J. Starka, bioarcheologa z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego (CAŚ UW). Celem naukowców jest odtworzenie zarówno pochodzenia, jak i warunków życia pochowanych tu ludzi. Dzięki fotografii wielospektralnej Kari A. Guilbault z Uniwersytetu Purdue odkryła, że osoba, którą pochowano na cmentarzu 1 w Ghazali, miała na grzbietowej stronie stopy wytatuowany chrystogram Chi Rho, a także dwie greckie litery: alfę i omegę. Co istotne, jest to drugi przypadek tatuowania znany ze średniowiecznej Nubii, krainy historycznej obejmującej dzisiejszy południowy Egipt i północny Sudan. Chi Rho należy do najbardziej znanych chrystogramów. Tworzą go nałożone na siebie dwie pierwsze greckie litery imienia Chrystus. Alfa i omega, pierwsza i ostatnia litera alfabetu greckiego, oznaczają zaś początek i koniec, a dla chrześcijan Bóg jest początkiem i końcem. Guilbault prowadziła opisywane badania w związku ze swoją pracą doktorską. Oto co mówi o swoim odkryciu: to było spore zaskoczenie, gdy nagle podczas dokumentowania kolekcji z Ghazali zobaczyłam coś, co wydało mi się tatuażem. Początkowo nie byłam przekonana, ale kiedy obrazy zostały komputerowo przetworzone, tatuaż stał się wyraźnie widoczny, co rozwiało początkowe wątpliwości. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...