Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Pierwsza fala przylotów bocianów jest już faktem. Na główną falę migracji trzeba jednak jeszcze poczekać. Zgodnie z informacjami pochodzącymi od Grupy Badawczej Bociana Białego, ciągle mamy bowiem do czynienia z pojedynczymi osobnikami, przeważnie bez obrączek. Mogą to być ptaki, które w ogóle nie poleciały na zimowiska do Afryki i przezimowały w Polsce albo w Bułgarii, w której od dawna powiększa się zimująca frakcja, złożona także z polskich osobników. Dlaczego w tym roku bociany zjawią się nieco później niż zwykle? Prof. Piotr Tryjanowski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu (UPP) podkreśla, że przyczyną nie jest raczej wojna. Wiele bowiem ptaków, w tym nasze z nadajnikami zakładanymi przez Grupę Badawcza Silesia, ciągle jest jeszcze w Afryce, a tylko pojedyncze już w Izraelu. Pewnie czekają na lepsze wiatry, umożliwiające lot szybowcowy. Okazuje się też, że tydzień temu tureckie serwisy ornitologiczne doniosły, że przez śnieg bociany „utknęły” w okolicach Stambułu. Oczekiwanie na przylot bocianów ma też aspekt terapeutyczny. Prof. Tryjanowski, współautor książki pt. „Ornitologia terapeutyczna - Ptaki - Zdrowie - Psychika”, od dawna udowadnia, że aktywne podglądanie natury, a zwłaszcza ptaków, w istotny sposób oddziałuje zarówno na zdrowie fizyczne, jak i psychiczne. Bocian to gatunek dobrze znany, a więc potrafimy go bezbłędnie rozpoznać i nazwać – co już może być swoistą nagrodą (troszkę jak w szkole za wykonanie łatwego zadania). [...] Ponadto to ptak życia i nadziei, tak bardzo potrzebnych w tych niestabilnych czasach, który budzi silne skojarzenia z wiosną. Bardzo ciekawe informacje na temat bocianów trafiły do książki "Plamka mazurka" Marka Pióry. Dzięki zbliżeniu do ludzi bocian przykuwał uwagę od bardzo dawna, znalazł swoje miejsce w legendach, mitologiach czy religii. Warto przypomnieć, że w starożytnej Tesalii zabójcę bociana karano np. tak samo, jak zabójcę człowieka. Już w prawie rzymskim znane też było powiedzenie „lex ciconaria”, zobowiązujące do opieki nad starymi rodzicami na wzór bocianów. « powrót do artykułu
  2. W nekropolii na południe od Templo Musoleo de la Huaca Las Ventanas w peruwiańskim regionie Lambayeque znaleziono grób chirurga pochodzący ze środkowego okresu kultury Sican, z lat 900–1050. Grób numer 77 odkryto przed kilkunastu laty, dopiero jednak teraz udało się wykonać szczegółowe wykopaliska, dzięki którym dowiedzieliśmy się, jak wyjątkowe to znalezisko. Wykopaliska w Huaca Las Vantanas były prowadzone przez naukowców z Museo Nacional Sicán w latach 2010/2011. Wówczas odkryto grób mężczyzny. Zanim jednak przystąpiono do bardziej szczegółowych wykopalisk okazało się, że regionowi grozi powódź. Archeolodzy zabrali więc to, co wówczas znaleźli i zabezpieczyli znaleziska w muzealnym magazynie. Do badania grobu przystąpiono dopiero w ubiegłym roku, po zdobyciu dofinansowania z National Geographic. Zmarły to przedstawiciel środkowego okresu kultury Sican. Wraz z nim w grobie złożono złotą maskę barwioną cynobrem, pektorał, rodzaj poncho z miedzianymi płytkami oraz złotą golarkę, mówi dyrektor Museo Nacional Sicán, Carlos Elera. Pod poncho ukryta była butelka z dwoma dziobkami i rączką przedstawiającą Huaco Rey. Wśród znalezionych przedmiotów były też miedziane złocone misy oraz nóż ceremonialnych tumi. Najbardziej interesujący jest jednak zestaw igieł, szydeł oraz noży ostrzonych z jednej strony. Mają one różne rozmiary, niektóre wyposażono w drewniane rękojeści. Obok wspomnianego już tumi znaleziono rodzaj metalowej tacy. Obok znajdowały się zaś dwie kości czołowe, jedna należąca do osoby dorosłej, druga do nastolatka. Zostały one precyzyjnie wycięta i zmodyfikowane tak, by mogły służyć jako noże. Na podstawie tych wszystkich znalezisk specjaliści doszli do wniosku, że w grobie 77 złożono ciało chirurga. Kultura Sican (Lambayeque) rozwijała się na północnych wybrzeżach Peru w latach 750–1375. Rozwinęła się ona po kulturze Moche. « powrót do artykułu
  3. Bajka terapeutyczna „Ola, Borys i nowi przyjaciele” oswaja dzieci z Ukrainy z nową rzeczywistością. Jest przeznaczona dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, które w wyniku wojny musiały opuścić swój kraj. Powstała z inicjatywy dwojga naukowców: dr hab. Justyny Ziółkowskiej, prof. Uniwersytetu SWPS, i prof. Dariusza Galasińskiego z Uniwersytetu Wrocławskiego. Zapotrzebowanie na tego rodzaju publikację zgłaszały punkty recepcyjne, osoby goszczące u siebie potrzebujące rodziny czy szkoły. Nad opowieścią pracowało za darmo 20 specjalistów z różnych dziedzin; zespół redakcyjny zebrał się błyskawicznie, bo w zaledwie 2 dni. Twórcy zabiegają o finansowanie na druk publikacji. Bohaterowie, z którymi można się utożsamiać Początkowo tytułowi bohaterowie - rodzeństwo Ola i Borys - czują się w Polsce niepewnie. Muszą się odnaleźć w nowym otoczeniu, nauczyć języka, poznać polskie litery, ludzi i miejsca. Na szczęście napotykane osoby i różne sytuacje sprawiają, że zaczyna się to zmieniać. Mali czytelnicy z Ukrainy mogą się utożsamiać z parą bohaterów. Jak podkreślono w komunikacie Uniwersytetu SWPS, przeżywają bowiem podobne rozterki, co Ola i Borys: chcieliby uczyć się, bawić i poznać przyjaciół, jednocześnie jednak nowa rzeczywistość przytłacza ich i onieśmiela. Ta bajka ma dwa cele. Po pierwsze, chcemy przyjeżdżającym do nas dzieciom dać prezent. To znak, że są u nas mile widziane. Po drugie, bajka ma pomóc im odnaleźć się w nowej rzeczywistości, pokazać, że nie jest ona tak straszna, jak im się wydaje - mówi prof. Galasiński. Publikacja powstała z potrzeby serca Oprócz prof. Galasińskiego i prof. Ziółkowskiej, w skład zespołu twórców wchodzili studenci Uniwersytetu SWPS oraz graficzka Rebecca Scambler oraz ilustratorka Paula Metcalf. Tłumaczeniami zajęły się Olga Barabasz-Rewak (UA) i Natalya Didenko (RUS). Konsultantem językowym został Tomasz Piekot. Od strony klinicznej proces nadzorowała Karolina Matczak. Funkcję konsultantów akademickich pełnili Marta Głowacka, Adela Barabasz oraz Tomasz Grzyb (dziekan Wydziału Psychologii we Wrocławiu Uniwersytetu SWPS). Eksperci, którzy dziękują za instytucjonalne wsparcie rektorowi UWr oraz dziekanowi Wydziału Psychologii we Wrocławiu Uniwersytetu SWPS, są zaskoczeni skalą odzewu. Wielu ukraińskich rodziców pisze w mediach społecznościowych, że ich dzieci słuchały bajki z uśmiechem i zaciekawieniem. To ich opinie są dla nas najważniejsze. Jednocześnie odzywają się do nas psychologowie i psychoterapeuci, m.in. z Litwy – pragną mieć dostęp do tej publikacji. Bajka ma szansę pomóc ukraińskim dzieciom uciekającym przed wojną również do innych krajów - podkreśla prof. Ziółkowska. Gdzie szukać bajki? Bajkę w 4 wersjach językowych można pobrać za darmo w formacie PDF ze stron Centrum Interdyscyplinarnych Badań na Zdrowiem i Chorobą UWr, Uniwersytetu SWPS [PDF] i Wydawnictwa UWr. Książka ukazała się również w wersji animowanej na serwisie YouTube. Każdemu ukraińskiemu dziecku przybywającemu do nas chcielibyśmy dać tę książeczkę do ręki jako prezent. Dlatego zwracam się do wszystkich, którzy mogliby współfinansować nasz projekt. Pieniędzy na druk potrzebujemy teraz. Nie w lipcu, nie na jesień, ale teraz. Ten, kto ratuje życie, ratuje cały świat, mamy wiele światów do uratowania - apeluje prof. Galasiński.     « powrót do artykułu
  4. Prof. Helena Martynowicz z Laboratorium Snu Kliniki Chorób Wewnętrznych, Zawodowych, Nadciśnienia Tętniczego i Onkologii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu podkreśla, że by przyzwyczaić się do zmiany czasu z zimowego na letni, organizm przeciętnego człowieka potrzebuje minimum 3 dób. Po zmianie czasu występuje szereg problemów ze zdrowiem, w związku z tym Amerykańska Akademia Medycyny Snu w wydanym w 2020 roku stanowisku zaleca zniesienie sezonowych zmian czasu na rzecz czasu stałego, całorocznego. Coraz częściej mówi się, że względy ekonomiczne, którymi uzasadniano zmianę czasu, są iluzoryczne. Dla odmiany w przypadku zdrowia wpływ istnieje na pewno, w dodatku jest negatywny. Eksperci twierdzą, że szczególnie szkodliwa jest zmiana czasu z zimowego na letni. Realny wpływ na zdrowie Wyjaśniając, czemu potrzebujemy ok. 3 dób, by przyzwyczaić się do zmiany czasu, prof. Martynowicz przypomina, że zostaje zakłócony rytm dobowy, który jest regulowany przez różne mechanizmy, w tym hormonalne i metaboliczne. Zaburzenie rytmu dobowego i godzina snu mniej mogą powodować zaburzenia koncentracji, senność, uczucie zmęczenia. Szczególnie muszą w takiej sytuacji uważać osoby z problemami naczyniowo-sercowymi, bo niedobory snu zwiększają ryzyko zawału serca. Odzwierciedlają to statystyki: w poniedziałki po zmianie czasu obserwujemy więcej zawałów serca niż w pozostałe dni tygodnia - mówi specjalistka. Ostatnie badania wskazują również na zwiększenie liczby wypadków komunikacyjnych, szczególnie motocyklowych, w ciągu 7 dni po zmianie czasu. Obserwujemy także wzrost liczby udarów mózgu, zaburzeń rytmu serca, szczególnie migotania przedsionków, oraz przyjęć pacjentów do szpitali. Sposoby na zmianę czasu Ekspertka wyjaśnia, w jaki sposób wspomóc swój organizm. Wg niej, warto rozłożyć zmianę rytmu dobowego na parę dni (minimum na 3). Można też wziąć urlop, przynajmniej na początek tygodnia. Prof. Martynowicz sugeruje, by nie podejmować w tym okresie ważnych decyzji. Zmiana czasu i niedobór snu oddziałują bowiem na działanie płatów czołowych. Senna regeneracja Prof. Martynowicz dodaje, że w czasie snu regeneruje się cały organizm. Szczególnie ważna jest pierwsza połowa nocy, podczas której śpimy snem głębokim, wolnofalowym, w trakcie którego następuje odnowa komórkowa. Zwalnia akcja serca, spada ciśnienie krwi, mięśnie się rozluźniają. Podczas fazy REM, dominującej nad ranem, nasz mózg wykazuje się wysoką aktywnością, pojawiają się marzenia senne, utrwalają się ślady pamięciowe i przetwarzają emocje [...]. Zapotrzebowanie na sen jest różne i zależy zarówno od czynników genetycznych, jak i wieku. Średnio dorosła osoba powinna spać 7-8 godz. Wiadomo jednak, że część ludzi śpi tylko 4-5 godz. na dobę, a inni czują się wypoczęci dopiero po 9 godzinach. « powrót do artykułu
  5. Kamienie nerkowe, złogi tworzące się w nerkach i moczowodach, u niektórych osób są usuwane samoistnie, bez większych dolegliwości, jedna często mogą powodować poważne problemy, od bólu poprzez infekcję i po zatkanie moczowodu. Kamienie, które nie zostały usunięte samodzielnie przez organizm, można próbować rozbić za pomocą litotryptora. Urządzenie to generuje fale ultradźwiękowe kruszące kamienie na mniejsze fragmenty. Zabieg litotrypsji może trwać nawet godzinę i czasami prowadzony w znieczuleniu. W tym czasie litotryptor generuje fale o wysokiej amplitudzie i niskiej częstotliwości. Teraz Jonathan Harper z University of Washington w Seattle i jego koledzy opracowali mniej bolesną i szybszą technikę litotrypsji. Nazwali ją litotrypsją fali uderzeniowej (burst wave lithotrypsy – BWL). Ich technika polega również na użyciu ultradźwięków, ale o niższej amplitudzie i wyższej częstotliwości niż dotychczas. W pierwszych badaniach klinicznych BWL udział wzięło 19 osób, u których wykryto łącznie 25 kamieni nerkowych. Każda z tych osób została poddana BWL przez nie więcej niż 10 minut. W czasie zabiegów udało się pofragmentować około 90% objętości kamieni. Na początku zabiegów kamienie miały średnicę nawet do 12 milimetrów. Po zabiegu średnica rozbitych złogów nie przekraczała 2 milimetrów. To znaczy postęp. Podczas standardowej litotrypsji udaje się bowiem zmniejszyć około 60% kamieni do średnicy poniżej 4 milimetrów. Fragment o takiej średnicy można wydalić, ale jest to bolesne. Im mniejszy kawałek kamienia, tym mniejszy ból przy jego wydalaniu. Różnice bólowe pomiędzy wydalaniem kamienia o średnicy 4 i 2 mm mogą być znaczące. BWL działa na tyle dobrze, że prawdopodobnie można ją będzie stosować bez znieczulenia. Co więcej, jeden z członków zespołu badawczego, Michael Bailey, już wcześniej eksperymentował z wykorzystaniem ultradźwięków do przesuwania kamieni w nerkach. Naukowcy chcą połączyć jego technikę z BWL,po rozbiciu kamieni usuwać ich fragmenty z nerek, by pacjent po zabiegu miał czyste nerki. « powrót do artykułu
  6. Urządzenia elektroniczne pracują coraz szybciej i szybciej.Jednak w pewnym momencie dotrzemy do momentu, w którym prawa fizyki nie pozwolą na dalsze ich przyspieszanie. Naukowcy z Uniwersytetu Technologicznego w Wiedniu, Uniwersytetu Technologicznego w Grazu i Instytutu Optyki Kwantowej im. Maxa Plancka w Garching określili najkrótszą skalę czasową, w której mogą pracować urządzenia optoelektroniczne. Podzespoły elektroniczne pracują w określonych interwałach czasowych i z sygnałami o określonej długości. Procesy kwantowo-mechaniczne, które umożliwiają wygenerowanie sygnału, trwają przez pewien czas. I to właśnie ten czas ogranicza tempo generowania i transmisji sygnału. Jego właśnie udało się określić austriacko-niemieckiemu zespołowi. Naukowcy, chcąc dotrzeć do granic tempa konwersji pól elektrycznych w sygnał elektryczny, wykorzystali impulsy laserowe, czyli najbardziej precyzyjne i najszybsze dostępne nam pola elektromagnetyczne. O wynikach swoich badań poinformowali na łamach Nature Communications. Badaliśmy materiały, które początkowo w ogóle nie przewodzą prądu, mówi profesor Joachim Burgdörfer z Instytutu Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu Technologicznego w Wiedniu. Materiały te oświetlaliśmy ultrakrótkimi impulsami lasera pracującego w ekstremalnym ultrafiolecie. Impulsy te przełączały wzbudzały elektrony, które wchodziły na wyższy poziom energetyczny i zaczynały się swobodnie przemieszczać. W ten sposób laser zamieniał na krótko nasz materiał w przewodnik. Gdy tylko w materiale pojawiały się takie swobodne elektrony, naukowcy z pomocą drugiego, nieco dłuższego impulsu laserowego, przesuwali je w konkretnym kierunku. W ten sposób dochodziło do przepływu prądu elektrycznego, który rejestrowano za pomocą elektrod po obu stronach materiału. Cały proces odbywał się w skali atto- i femtosekund. Przez długi czas uważano, że zjawiska te powstają natychmiast. Jednak obecnie dysponujemy narzędziami, które pozwalają nam je precyzyjnie badać, wyjaśnia profesor Christoph Lemell z Wiednia. Naukowcy mogli więc odpowiedzieć na pytanie, jak szybko materiał reaguje na impuls lasera, jak długo trwa generowanie sygnału i jak długo sygnał ten trwa. Eksperyment był jednak obarczony pewną dozą niepewności związaną ze zjawiskami kwantowymi. Żeby bowiem zwiększyć tempo, konieczne były ekstremalnie krótkie impulsy lasera, by maksymalnie często dochodziło do tworzenia się wolnych elektronów. Jednak wykorzystanie ultrakrótkich impulsów oznacza, że nie jesteśmy w stanie precyzyjnie zdefiniować ilości energii, jaka została przekazana elektronom. Możemy dokładnie powiedzieć, w którym momencie w czasie dochodziło do tworzenia się ładunków, ale nie mogliśmy jednocześnie określić, w jakim stanie energetycznym one były. Ciała stałe mają różne pasma przewodzenia i przy krótkich impulsach laserowych wiele z nich jest wypełnianych wolnymi ładunkami w tym samym czacie, dodaje Lemell. Elektrony reagują różnie na pole elektryczne, a reakcja ta zależy od tego, jak wiele energii przenoszą. Jeśli nie znamy dokładnie tej wartości, nie możemy precyzyjnie ich kontrolować i dochodzi do zaburzeń przepływu prądu. Szczególnie przy bardzo intensywnej pracy lasera. Okazuje się, że górna granica możliwości kontrolowania procesów optoelektronicznych wynosi około 1 petaherca, mówi Joachim Burgdörfer. To oczywiście nie oznacza, że będziemy kiedykolwiek w stanie wyprodukować układy komputerowe z zegarami pracującymi nieco poniżej petaherca. Realistyczne możliwości technologii są zwykle znacznie niższe niż granice fizyczne. Jednak mimo tego, że nie jesteśmy w stanie pokonać praw fizyki, badania nad limitami fizycznych możliwości pozwalają na ich analizowanie, lepsze zrozumienie i udoskonalanie technologii. « powrót do artykułu
  7. Dzieci niejednokrotnie osiągają więcej, niż ich rodzice, ale to to, czego dokonał 10-letni George Henderson można z powodzeniem zaliczyć do rekordów w kategorii „syn pokonał ojca”. W ciągu zaledwie 10 minut chłopiec dokonał odkrycia, które przyćmiło wszystko, czym mógł się poszczycić jego ojciec przez ostatnich 20 lat. W pewien listopadowy dzień ubiegłego roku Paul Henderson wziął udział w zorganizowanej przez detektorystów charytatywnej zbiórce na rzecz pogotowia lotniczego w Woodbridge. Na imprezę zabrał ze sobą 10-letniego syna, Georga. Po dziesięciu minutach spaceru wykrywacz George'a zasygnalizował znalezisko. Kilkanaście centymetrów pod powierzchnią chłopiec trafił na pochodzącą z XIII wieku owalną pieczęć przedstawiającą Dziewicę z Dzieciątkiem. Widnieje na niej łaciński napis „Pieczęć przeora Adama z klasztoru i zakonu kanoników regularnych w Butley". Klasztor w Butley, zwany czasem Opactwem Butley, został ufundowany w 1171 roku przez Ranulfa de Glanville, głównego ministra króla Henryka II. Był klasztorem kanoników regularnych św. Augustyna, poświęconym Błogosławionej Dziewicy Maryi. Adam był przeorem w latach 1219–1235, co oznacza, że wykonana ze stopu miedzi pieczęć liczy sobie nieco ponad 800 lat. Niezwykłe znalezisko zostało wczoraj (24 marca), wystawione na aukcję przez dom aukcyjny Hansons Auctioneers. Aukcja właśnie się zakończyła. Pieczęć została sprzedana za 4000 funtów kolekcjonerowi z Suffolk. Zgodnie z prawem kwotą podzielą się znalazca i właściciel terenu, na którym dokonano odkrycia. Ojciec Georga, Paul Henderson, szklarz z Sutton, mówi, że dla mnie i Georga ważniejsza od wartości materialnej jest wartość historyczna pieczęci. To najbardziej ekscytujące znalezisko, z jakim mieliśmy do czynienia. George ma do czynienia z wykrywaczem metali od piątego roku życia. Ale nie zawsze biorę go ze sobą. Dotychczas znalazł jedną czy dwie interesujące rzeczy. Gdy tylko wykopał pieczęć, wiedział, że to coś niezwykłego, ale nie wiedział, co to. Ja rozpoznałem w tym średniowieczną pieczęć, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak jest ona ważna i cenna. Gdy impreza dobiegła końca, George odłożył pieczęć na bok, ale ludzie zaczęli przychodzić i pytać, co to jest. George zainteresował się wówczas bardziej swoim znaleziskiem. Zgodnie z brytyjskim prawem takie znaleziska muszą zostać zgłoszone odpowiednim urzędom, specjaliści oceniają, na ile są one istotne oraz decydują o ich dalszych losach. Pieczęć została uznana za „zabytek o regionalnym znaczeniu". Jestem szczęśliwy, że ją znalazłem, mówi George. « powrót do artykułu
  8. Ekotoksykolog Heahter Leslie i chemik Maria Lamoree z Vrije Universiteit Amsterdam wraz z zespołem jako pierwsi wykazali, że plastik, którym zanieczyściliśmy środowisko naturalne, trafił już do ludzkiej krwi. Wyniki ich badań, prowadzonych w ramach projektu Immunoplast, zostały opublikowane na łamach pisma Environment International. Grupa naukowców z Amsterdamu opracowała metodę pozwalającą na odnalezienie plastiku we krwi człowieka. Do badań zaangażowano 22 anonimowych dawców, a ich krew sprawdzono pod kątem obecności pięciu różnych polimerów, wchodzących w skład tworzyw sztucznych. Polimery znaleziono u 3/4 badanych. Tym samym po raz pierwszy udowodniono, że obecny w środowisku mikroplastik przenika na naszej krwi. Wcześniej wiedzieliśmy tylko, że istnieje taka możliwość, gdyż wskazywały na nią eksperymenty laboratoryjne. Tym razem mamy dowód, że nasz organizm absorbuje plastik podczas codziennego życia, a tworzywa sztuczne trafiają do krwi. Średnia koncentracja plastiku we krwi wszystkich 22 badanych wynosiła 1,6 mikrograma na mililitr. To mniej więcej łyżeczka plastiku na 1000 litrów wody. Najczęściej występującym we krwi rodzajem plastiku były poli(tereftalan etylenu) – czyli PET, z którego wytwarza się plastikowe butelki na wodę i napoje – polietylen, popularne tworzywo do produkcji m.in. plastikowych woreczków, tzw. zrywek rozpowszechnionych w handlu spożywczym oraz polistyren, z którego powstaje styropian, szczoteczki do zębów czy zabawki. We krwi badanych znaleziono też poli(metakrylan metylu), PMMA, główny składnik szkła akrylowego. Naukowcy odkryli też polipropylen, jednak jego koncentracja we krwi była zbyt mała, by dokonać precyzyjnych pomiarów. Dzięki badaniom Leslie i Lamoree uczeni będą mogli pójść dalej. Teraz kolejne zespoły naukowe będą mogły poszukać odpowiedzi na pytania o to, jak bardzo nasze ciała są zanieczyszczone plastikiem, na ile łatwo mikroplastik może przenikać z krwi do różnych tkanek ludzkiego organizmu oraz czy niesie to ze sobą zagrożenie dla zdrowia, a jeśli tak, to jakie są to zagrożenia. Obecne prace badawcze zostały sfinansowane przez niedochodową organizację Common Seas oraz założone przez holenderskie Ministerstwo Zdrowia i Holenderską Organizację Badań Naukowych konsorcjum ZonMw zajmujące się badaniem kwestii zdrowia publicznego. « powrót do artykułu
  9. Dr hab. inż. Dorota Szczęsna-Iskander z Politechniki Wrocławskiej zajmie się badaniem zjawisk zachodzących na powierzchni oka po chirurgii zaćmy i sprawdzeniem, jakie czynniki powodują jej wysychanie. Zastosuje przy tym nowe techniki pomiarowe i aparaturę. Projekt jest finansowany z programu Sonata Bis Narodowego Centrum Nauki. Specjalistka realizuje go we współpracy z Ośrodkiem Okulistyki Klinicznej Spektrum we Wrocławiu. Dr hab. inż. Szczęsna-Iskander pracuje w Katedrze Optyki i Fotoniki. Badaniami filmu łzowego zajmuje się od lat. Film łzowy i zespół suchego oka po chirurgii zaćmy Film łzowy jest integralną częścią powierzchni oka. Zapewnia gładką powierzchnię optyczną, nawilżanie i odżywianie nieunaczynionej rogówki, a także chroni przed ewentualnym zakażeniem. Zbyt cienki lub niestabilny film łzowy prowadzi do stanu zapalnego powierzchni oka i w rezultacie jej uszkodzenia. Nazywamy to zespołem suchego oka, ponieważ chory najczęściej odczuwa suchość, ale także dyskomfort i zaburzenia widzenia - tłumaczy badaczka. Częstym problemem okulistycznym jest także zaćma. Jest to postępujące zmętnienie soczewki. Za główną przyczynę zaćmy uznaje się proces starzenia. By poprawić jakość widzenia (wyeliminować widzenie „przez brudną szybę”), przeprowadza się zabieg chirurgiczny, który polega na usunięciu zmętniałej soczewki i zastąpieniu jej sztuczną. Po takim zabiegu pacjenci często odczuwają suchość oka, która ustępuje do sześciu miesięcy, ale niestety u wielu osób te dolegliwości pozostają na dłużej - tłumaczy dr hab. Szczęsna-Iskander. Mając to na uwadze, specjalistka rozpoczęła projekt „Zespół suchego oka po chirurgii zaćmy jako platforma do opracowania wiarygodnych modeli choroby powierzchni oka wspierająca jej diagnostykę i ocenę”. Szczegółowe badania we współpracy z kliniką okulistyczną W projekcie mają brać udział pacjenci Ośrodka Okulistyki Klinicznej Spektrum, których zakwalifikowano do operacji zaćmy. Przed i do 6 miesięcy po operacji przejdą oni kompleksowe badania okulistyczne. Zostaną one uzupełnione m.in. biochemiczną analizą składu filmu łzowego. Chcąc drobiazgowo zbadać zarówno przyczyny, jak i przebieg pooperacyjnego zespołu suchego oka, ekspertka zastosuje nowe techniki pomiarowe i specjalnie skonstruowaną aparaturę. Jesteśmy w stanie skupić się na poszczególnych parametrach powierzchni oka, czyli zbadać skład łez, przeprowadzić obrazowanie gruczołów i komórek wydzielających poszczególne warstwy filmu łzowego, ale też obserwować charakterystykę dynamiki rozprowadzania filmu łzowego i jego przerywania przy utrzymywaniu otwartego oka. Należy podkreślić, że dotąd u ludzi nie przeprowadzono analizy przebiegu suchego oka od momentu pojawienia się zaburzenia (opierano się na badaniach na zwierzętach). Teraz będziemy mogli poznać przyczynę powstawania suchego oka, a to posłuży do opracowania lepszych metod diagnostycznych, opartych na analizie danych medycznych i modelowaniu matematycznym. Z pewnością pomoże to lekarzom w wyborze właściwej drogi leczenia - podsumowuje badaczka. « powrót do artykułu
  10. Inwazja stalinowskiej Rosji na niewielką i słabą Finlandię miała być banalnie prostym przedsięwzięciem. Wręcz spacerkiem. Siła bojowa całej fińskiej armii nie przekraczała 300 000 żołnierzy gotowych do walki. Mieli do dyspozycji około 40 przestarzałych czołgów i około 100 samolotów. W listopadzie 1939 roku sowieccy generałowie rzucili przeciw nim niemal 450 000 żołnierzy, około 2500 czołgów i niemal 4000 samolotów. Mimo to wojna nie szła po myśli Stalina. Pomiędzy styczniem a marcem 1940 roku agresor zwiększył liczbę atakujących żołnierzy do miliona. Wojna zakończyła się porozumieniem pokojowym, Finlandia straciła 9% terytorium, ale zachowała niepodległość. Straty Armii Czerwonej były gigantyczne. Najnowsze i najbardziej precyzyjne badania mówią o 138 533 zabitych oraz 206 538 rannych i chorych. W sumie agresor stracił ponad 345 000 żołnierzy, czyli niemal 77% początkowych sił inwazyjnych. Mimo długiej na niemal 1400 kilometrów granicy główne walki toczyły się na Przesmyku Karelskim, wzdłuż drogi Raate w regionie Kainuu oraz w najtrudniejszym do obrony regionie Kollaa. Do legendy przeszło pytanie dowodzącego tam generała Hägglunda Czy Kollaa wytrzyma?, na co późniejszy bohater narodowy Finlandii, porucznik Aarne Juutilainen odpowiedział Kollaa wytrzyma. I wytrzymała. Odcinek bronił się od 7 grudnia do 13 marca. A w dotrzymaniu słowa porucznikowi Juutilainenowi pomógł szczególnie jeden żołnierz. W ciągu zaledwie 98 dni Simo Häyhä zabił co najmniej 542 Rosjan, co do dzisiaj czyni go najskuteczniejszym snajperem w dziejach. Robiłem to, co kazano mi robić. Najlepiej, jak umiałem. Nie byłoby Finlandii, gdyby każdy nie postępował tak samo, Simo Häyhä To było 6 marca 1940 roku. Znajdowałem się w ciemnych lasach Ulismaa. Po raz kolejny otrzymaliśmy rozkaz przeprowadzenia kontrataku. Jeden z wielu. Przemieściliśmy się na nasze pozycje wczesnym świtem, o 5 lub 6 rano. Było tam bagno, szerokie na jakieś 300 metrów, które przekroczyliśmy bez problemów pod osłoną własnych karabinów maszynowych. Za bagnem ruszyliśmy na wroga, który był naprawdę blisko. Mój karabin działał bardzo dobrze. Byliśmy tak blisko wroga, że czasami strzelałem do nich z odległości dwóch metrów. Zmusiliśmy napastnika do wycofania się, jednak ich pojedynczy żołnierze byli na tyle dzielni, że pozostali z tyłu i zadawali nam poważne straty. Nagle usłyszałem strzał, z odległości może 50–100 metrów, i poczułem, ze zostałem trafiony. Poczułem uderzenie w usta i straciłem przytomność. Ocknąłem się, gdy jeden z naszych chłopców ciągnął mnie za ramię w bezpieczniejsze miejsce, by udzielić mi pierwszej pomocy. Czułem, że w ustach mam pełno krwi i fragmenty kości. Kula weszła przez górną wargę i przebiła lewy policzek. Chłopcy krzyczeli do sanitariuszy, by mnie zabrali. Pamiętam, jak wieźli mnie  na saniach. Byłem przytomny może przez 300 metrów. Zapadłem w śpiączkę. Ocknąłem się 13 marca, w dniu zawieszenia broni, w szpitalu wojskowym. Tydzień po bitwie, wspominał po latach Simo. Słynny Fin walczył przez całą wojnę, z wyjątkiem ostatniego tygodnia. W tym czasie zadał wrogowi większe straty, niż jakikolwiek inny żołnierz. Simo Häyhä urodził się 17 grudnia 1905 roku w Kiiskinen w Karelii. Po wojnie tereny te zagarnęła Rosja. Zmarł 1 kwietnia 2002 roku w mieście Hamina w Domu dla Niepełnosprawnych Weteranów Wojennych. Przed wojną wimową i po niej był rolnikiem, rozmiłowanym w jeździe na nartach, polowaniach i strzelaniu do celu. Gdy miał 17 lat dołączył do Obrony Terytorialnej i szybko zyskał sobie uznanie zdolnościami strzeleckimi. Wyróżniał się przy tym świetną kondycją fizyczną oraz umiejętnościami narciarskimi. To właśnie wówczas zdobył niezwykle ważne podstawowe umiejętności snajperskie. Szkolili go doświadczeni weterani fińskiej wojny domowej z 1918 roku, kiedy to miejscowi komuniści próbowali zbrojnie przejąć władzę w państwie dopiero co utworzonym po rozpadzie Cesarstwa Rosyjskiego. Nauczył się techniki wymaganej w warunkach bojowych. W Obronie Terytorialnej Simo dowiedział się, jak ważne jest szybkie przeładowywanie broni. Podobno koledzy, chcąc sprawdzić jego umiejętności, dali mu karabin, naboje i poprosili, by przez minutę strzelał do celu oddalonego o 150 metrów. Simo musiał ładować broń, której stały magazynek mieścił 4 naboje oraz piąty w komorze nabojowej, mierzyć i strzelać. W ciągu minuty zdołał wystrzelić 16 razy i wszystkie pociski trafiły w cel. Häyhä był więc w stanie załadować broń, wycelować i trafić w czasie krótszym niż 4 sekundy. W roku 1925 rozpoczął obowiązkową 15-miesięczną służbę wojskową w 2. Batalionie Rowerowym. Trafił do szkoły podoficerskiej, po której służył w 1. Batalionie Rowerowym. Ale profesjonalne szkolenie snajperskie przeszedł dopiero w 1938 roku. Zanim jednak na nie trafił, ukończył obowiązkową służbę wojskową i wrócił do domu. Przez końcówkę lat 20. i lata 30. zajmował się rolnictwem i polowaniami. Simo rusza na wojnę Ostatniego dnia listopada byłem w Suvilahti, gdzie wysłano mnie poprzedniego dnia na kurs walki z czołgami. W nocy spaliśmy dobrze, a rano dowiedzieliśmy się, że Sowieci rozpoczęli ciężki ostrzał artyleryjski, a ich piechota przekroczyła granicę. Zjedliśmy dobre śniadanie. I pomyśleliśmy, że zaczęła się wojna. Mogłem wykorzystać w niej to wszystko, czego nauczyłem się w Obronie Terytorialnej i podczas dorocznych zawodów strzeleckich. Miałem doskonałą formę. Byłem niezwykle zadowolony ze swoich wyników w ostatnich zawodach i w ćwiczeniu ze strzelania bojowego. Ale nigdy bym nie pomyślał, że moje kolejne zawody będą odbywały się naprawdę, wspominał Simo. Już w pierwszych dniach wojny porucznik Juutilainen, dowódca kompanii, w której służył Simo, zauważył, że ten jest doskonałym strzelcem, wyróżniającym się wśród wielu bardzo dobrych, jakimi dysponowała armia. Dlatego też nie przypisał go do żadnej z drużyn, a uczynił samodzielnie działającym snajperem. To był strzał w dziesiątkę. Simo strzelał tak skutecznie, że wkrótce zyskał przydomek „Biała Śmierć”. Niedługo później rosyjski snajper zabił trzech dowódców plutonów i niedoświadczonego podoficera, którego wysłano, by zastąpił jednego z nich. Juutilainen wezwał do sibie Häyhę i rozkazał mu, by spróbował zastrzelić snajpera. Simo wyruszył na polowanie. Wybrał miejsce i cierpliwie czekał. Nie było łatwo. Padał śnieg, panowała niska temperatura, a snajper nie mógł się ruszyć, by nie zdradzić swojej pozycji. Fin leżał cały pokryty śniegiem. Szarzało i słońce chyliło się ku zachodowi. Po wielu godzinach oczekiwania Simo zauważył błysk ostatnich promieni słońca, które odbiły się na lunecie celowniczej Rosjanina. Wróg podniósł się, najwyraźniej stwierdzając, że za chwilę zrobi się i tak zbyt ciemno, by jeszcze mógł kogoś trafić. Simo zabił go jednym strzałem. Juutilainen, który wcześniej służył we francuskiej Legii Cudzoziemskiej, był znany w fińskiej armii pod pseudonimem „Horror z Maroka”. Pewnego dnia ten doświadczony żołnierz próbował upolować rosyjskiego snajpera, wykorzystując przy tym broń z celownikiem optycznym. Rosjanin znajdował się około 400 metrów od fińskich pozycji i ciągle je ostrzeliwał. Juutilainen nie potrafił sobie z nim poradzić. Wysłał więc Häyhę, pokazując mu, gdzie jego zdaniem, jest przeciwnik. Początkowo go nie widziałem, tylko niewielką skałę, gdzie się prawdopodobnie ukrywał. Jednak po dokładnym przyjrzeniu się okolicy, zauważyliśmy go za niewielką kupką śniegu obok skały. Wymierzyłem dokładnie z mojego M/28-30 i zabiłem go jednym strzałem. Simo korzystał z broni ze standardowymi przyrządami celowniczymi. Nie używał celownika optycznego. Tego typu sprzęt był rzadkością, Simo nie miał więc okazji nauczyć się go używać. Był za to świetnie zaznajomiony ze standardowymi przyrządami celowniczymi swojego karabinu. Mógł co prawda poprosić o lunetę już podczas wojny, jednak na naukę obsługi nie było czasu, a celownik optyczny go nie interesował. Jego odpowiednie ustawienie trwało zbyt długo. Ponadto celowanie przez lunetę wymagało wyższej pozycji głowy, a więc dodatkowego odsłonięcia się, w porównaniu do standardowych przyrządów celowniczych. Jakby tego było mało szkło mogło zaparować, a odbijające się promienie słońca mogły zdradzić pozycję strzelca. Snajperzy to bardzo cenny zasób każdej armii. Nic dziwnego, że Häyhä, pozbawiający napastnika kolejnych snajperów, szybko zyskał sławę. Również wśród Rosjan. Ci wyznaczyli nagrodę za jego głowę i rozpoczęli na niego regularne polowania. Pewnego razu, gdy Simo zabił kolejnego snajpera przeciwnika, obserwator zabitego nakierował na Fina ogień artylerii. Udało mu się przeżyć. Przy kolejnej takiej okazji pocisk artyleryjski wybuchł tak blisko, że odłamki rozdarły biały strój maskujący na plecach żołnierza. Dla Rosjan zabicie Fina stało się koniecznością i kwestią honoru. Gdy kiedyś zabiłem wrogiego snajpera, jego obserwator i zespół znajdujący się w pobliżu, nakierowali na moją kryjówkę ogień z szybkostrzelnego działa. W pobliżu kryjówki spadło około 50 pocisków. Porucznik Juutilainen wysłał do mnie żołnierza, który kazał mi opuścić kryjówkę. „Zabiją cię tutaj”, powiedział. Ale ogień był tak intensywny, że nie miałem zamiaru wychodzić, opowiadał Häyhä. Nie tylko "Horror z Maroka" wiedział, jak cenny jest Simo. Sama kwatera główna wyznaczała mu misje specjalne. Czasem wysyłano nawet po niego samochód, by mógł szybciej dostać się na miejsce misji. Kiedyś został wezwany na odcinek broniony przez inną kompanię z zadaniem zniszczenia wrogiego punktu obserwacyjnego, który kierował ostrzałem artyleryjskim. Zauważono tam wrogi peryskop, z którego kierowano ogniem. Jednak przed nim znajdował się jeszcze jeden peryskop.  Zdążyłem oddać zaledwie dwa lub trzy strzały do bardziej wysuniętego peryskopu, gdy Rosjanie zaczęli ostrzeliwać nas ciężkim ogniem artyleryjskim. Wszędzie latały odłamki, gałęzie drzew i ziemia. Jakimś cudem przeżyliśmy. Musieliśmy jednak przerwać misję i nie zniszczyłem peryskopu. Snajper był jednak uparty. Wrócił tam jeszcze tego samego dnia. Ułożył się w innym miejscu i zniszczył punkt obserwacyjny, zabijając obserwatora i jego siedmioosobowy zespół. To wywołało wściekłość Rosjan, którzy zintensyfikowali ostrzał, niszcząc jeden z fińskich bunkrów. Häyhä wraz ze swoimi ludźmi doszli do wniosku, że zapewne Rosjanie wyślą kolejnych obserwatorów. Postanowili więc zostać na miejscu. I rzeczywiście, następnego dnia Fin miał okazję zabić kolejnego napastnika. Fin był bardzo cierpliwy. Długo obserwował wroga, uczył się jego zachowań, zapamiętywał szczegóły i rutynowe czynności. Starannie wybierał miejsce akcji. Zawsze brał ze sobą 50–60 nabojów oraz kilka granatów, które planował użyć, gdyby przeciwnik podszedł zbyt blisko. Zawsze używał tego samego karabinu, kupionego za własne pieniądze M/28-30 firmy SAKO. Znał go i dbał o niego. Z nim nie tylko ruszał do walki, ale i ćwiczył strzelanie w różnych pozycjach. Znajomość broni jest niezwykle ważna dla snajpera, bo każdy egzemplarz jest nieco inny. Simo miał standardowo ustawione przyrządy celownicze na odległość 150 metrów, co pozwalało mu szybko przestawić je tak, jak tego potrzebował. Większość żołnierzy wroga zabił z odległości pomiędzy 100 a 150 metrów. Zawsze celował w korpus, gdyż w zmieniających się warunkach bitwy, przy ruchomym celu i konieczności szybkiego wycelowania, był to najpewniejszy strzał. Był mistrzem używania wszelkich kryjówek i osłon, takich jak dym, śnieg, hałas robiony przez artylerię. Na wybraną pozycję strzelecką czołgał się nocą i czekał, aż zrobi się jasno. Na akcję wychodził wcześnie, by nie musieć się spieszyć. Czołgał się z nisko opuszczoną głową, tylko do czasu do czasu ją unosił, obserwował teren i gdy nie było wroga, kontynuował wędrówkę. Wczesne przybycie na miejsce dawało mu też czas na obserwację. Ze wszystkiego czego nauczył go ojciec i inni myśliwi najważniejsza była umiejętność oceny odległości. Ucząc się, najpierw ją szacował na oko, a później sprawdzał swoje szacunki licząc kroki. Doszedł do takiej wprawy, że na dystansie 150 metrów mylił się nie więcej niż o metr. Polowania nauczyły go też oceny wpływu wiatru i opadów na strzał oraz warunki panujące w lesie. Na kryjówki wybierał miejsca o naturalnym ukształtowaniu, których nie trzeba było modyfikować. Jeśli musiał poczynić jakieś przygotowania, upewniał się, że jego kryjówka jest idealnie wtopiona w tło. Modyfikacją, której często dokonywał, było ubicie śniegu przed sobą lub polanie go wodą. Dzięki temu wystrzał nie wzbijał w powietrze puchu, który mógł zdradzić jego pozycję. Broń owijał gazą, która dobrze maskowała ją na śniegu. Nigdy też nie wykonywał niepotrzebnych ruchów wiedząc, że każdy ruch może zdradzić jego pozycję. O tym, jak to ważne przekonał się pewien rosyjski snajper, który sądził, że duża odległość między nim a Simo jest wystarczającym zabezpieczeniem. Zbyt wcześnie się ujawnił i Fin zabił go z odległości 450 metrów. Häyhä brał udział nie tylko w misjach snajperskich. Przeprowadzał misje zwiadowcze, wspomagał kontrataki swoich kolegów. Głównym jego zadaniem było precyzyjne strzelanie. Przygotowywał się do niego niezwykle starannie. Za dnia obserwowaliśmy wroga i staraliśmy się określić, z którego miejsca powinniśmy strzelać, by uzyskać jak najlepsze wyniki. Gdy nadchodziła ciemność, przygotowywałem sobie dobrą pozycję strzelecką. Nawet ubijałem śnieg przed sobą, by po strzale wzbijany w powietrze luźny śnieg nie zdradzał mojej pozycji. Po takich przygotowaniach strzelanie było łatwe i byłem bardzo zadowolony z osiąganych wyników. Snajperzy zwykle pracują w zespole z obserwatorem. Wydaje się jednak, że Simo Häyhä często działał sam. Gdy zaś musiał wybrać obserwatora, wybierał zwykle tego samego żołnierza. Kiedyś zdradził jego nazwisko: kapral Malmi. Wiadomo, że współpracował z nim na kilka tygodni przed końcem wojny. Na początku lutego kapral Malmi i ja zauważyliśmy obszar, na którym znajdowały się wrogie schrony. Zaczęliśmy je obserwować, by zobaczyć, co tam się dzieje. Znaleźliśmy sobie dobrą pozycję 150 metrów od jednego ze schronów, który znajdował się pomiędzy liniami frontu. Spędziliśmy tam cały dzień i zabiliśmy 19 Rosjan. Nie znaleźli naszej pozycji, a w tych warunkach bali się wysłać patrol, by nas poszukał. Häyhä zadawał Rosjanom tak duże straty, że ci zaczęli zmieniać taktykę z jego powodu. Coraz większą uwagę przywiązywali do maskowania i ochrony swoich pozycji, używali większej liczby żołnierzy do ochrony oddziałów i rozpoznania okolicy. Po dniu, w którym stracili 19 żołnierzy, zaczęli wokół schronów usypywać kopce ze śniegu i kopać okopy, łączące schrony ze sobą. Fiński snajper zwykle opuszczał swoich towarzyszy o świcie i wracał późnym wieczorem. Mieszkał w namiocie swojego dowódcy i zawsze, niezależnie od tego, kiedy wracał, czekał na niego żołnierz, który pytał, ilu wrogów zabił. Sam Häyhä nie podsumowywał wszystkich zabitych. Robiła to za niego armia. Dnia 21 grudnia 1939 roku zabił za pomocą karabinu snajperskiego największą liczbę żołnierzy przeciwnika. W ciągu jednego dnia życie z jego ręki straciło 25 Rosjan. Jego wcześniejszy rekord był równie imponujący – 23 żołnierzy wroga. Więcej Rosjan trafił tylko w dniu, w którym został ranny. Podczas ciągłych ataków i kontrataków zabił 40 żołnierzy wroga. Na odcinku Kollaa fińskie wojsko odnosiło sukcesy. Dzięki dużej mobilności stopniowo dziesiątkowało napastników, zmuszając ich do ciągłej zmiany planów, ochrony skrzydeł i czujności w obliczu niespodziewanych kontrataków. Jednak pod koniec stycznia najeźdźcy otrzymali olbrzymie posiłki. Znowu mogli przejść do ofensywy, obrońcy znajdowali się pod ciągłym ostrzałem, a sowieci rozwiązali kłopoty z logistyką. Było jasne, że wkrótce spróbują przełamać front. W tym samym mniej więcej czasie Eugen Johansson, szwedzki biznesmen i wielki przyjaciel Finlandii, zamówił u fińskiego producenta karabinów, firmy SAKO, specjalny karabin snajperski. Postanowił przekazać go najskuteczniejszemu strzelcowi wśród wojsk broniących Kollaa. Otrzymaliśmy ze Szwecji piękny pamiątkowy karabin, który miał zostać przyznany najlepszemu strzelcowi w naszym korpusie. Szybko podjęto decyzję, że dostanie go Simo Häyhä. Zasugerowałem, by zaprosić Häyhę do kwatery głównej korpusu i by sam pułkownik wręczył chłopakowi broń, pisał w swoich wspomnieniach znany pastor Antti Rantamaa. Uroczystość miała miejsce 17 lutego 1940 roku. Ten honorowy karabin ze Szwecji zostaje przekazany podoficerowi Simo Häyhä w uznaniu jego wielkich zasług jako strzelca i żołnierza. Jego osiągnięcia, 218 wrogów zabitych za pomocą karabinu snajperskiego oraz drugie tyle zabitych za pomocą pistoletu maszynowego, pokazują nam zdeterminowanego fińskiego żołnierza, który nie obawia się żadnego zadania, ma bystre oko, a jego ręka nie drży. Ten honorowy karabin powinien być traktowany na równi z medalem za takie same osiągnięci i przekazywany z ojca na syna, by przyszłe pokolenia pamiętały o wielkich zasługach Simo Häyhy podczas wojny, kiedy to Finowi dzielnie i z powodzeniem walczyli o wolność swojego kraju, przyszłość swoich obywateli i wielkie idee ludzkości, brzmiał rozkaz podpisany przez dowódcę dywizji pułkownika Svenssona. Kolla wytrzymała. Jedna fińska dywizja powstrzymała tutaj pięć dywizji sowieckich. Gdyby Kolla padła, cała fińska armia znalazłaby się w olbrzymim niebezpieczeństwie, co mogłoby źle skończyć się dla całej Skandynawii. Do dzisiaj bowiem historycy spierają się, co było głównym celem sprzymierzonego z III Rzeszą Związku Radzieckiego. Rolnik i skromny bohater Simo Häyhä został ranny 6 marca 1940 roku. Postrzelono go z małokalibroej amunicji eksplodującej, której stosowanie zostało zakazane już w Deklaracji petersburskiej z 1868 roku, Deklaracji brukselskiej z 1874, a następnie przez II Konwencję haską (1899) i IV Konwencję haską (1907). Jak jednak widać, Rosjanie niewiele sobie robili z podpisanych przez siebie traktatów międzynarodowych. Jeden z krewnych Häyhy zdradził później autorowi książki o nim: Nie mówiłem tego Simo i ty też masz mu tego nie powtarzać. Gdy Simo został ranny podczas ataku Rosjan, zabrano go z pola bitwy i ułożono na stosie zabitych. Dowódca plutonu, Uuno Varis, zaczął pytać, gdzie jest Simo. Nikt nie wiedział. Wtedy Varis powiedział, że nie odejdą, póki go nie znajdą. W pewnym momencie Varis podszedł do stosu trupów i zauważył, że jedna ze stóp się lekko poruszyła. Ściągnął kilka ciał i znalazł rannego Simo. To jednak tylko jedna z wielu wersji wydarzeń dotyczących zranienia Häyhy. Niewątpliwym jest, że został ewakuowany i trafił do szpitala w centralnej Finlandii. Sam Simo mówił, że był to szpital Kinkomaa w pobliżu Jyväskylä, który zamieniono na szpital wojskowy. Na pewno nie był leczony w Helsinkach. Tam ustanowienie szpitala wojskowego byłoby zbyt ryzykowne, gdyż miasto było celem rosyjskich ataków. Sowieckie lotnictwo zbombardowało stolicę Finlandii już pierwszego dnia, używając przy tym zapalających bomb kasetowych i zabijając około 100 cywilów. W odpowiedzi na międzynarodową krytykę minister spraw zagranicznych ZSRR, Mołotow, oświadczył, że lotnictwo nie bombardowało, a zrzucało w pojemnikach pomoc humanitarną dla głodującej ludności miasta. Dlatego też Finowie zaczęli nazywać bomby RRAB-3 „koszami chlebowymi Mołotowa”. Fiński bohater przeżył dzięki swojej wytrzymałości fizycznej. Przez trzy miesiące był karmiony przez rurkę, z czasem zaczął przyjmować pokarmy stałe. Ze szpitala został wypisany 19 maja 1941 roku, spędził w nim 14 miesięcy. W tym czasie przeszedł 26 operacji. Po wyjściu ze szpitala powrócił do życia w cywilu. Próbował zaciągnąć się do armii w czasie wojny kontynuacyjnej, jednak uznano, że odniesiona rana była zbyt poważna, by znowu mógł walczyć. Zaangażował się w prace organizacji Braterstwo Wojowników Kollaa. Powoli dochodził do zdrowia. Po zakończeniu II wojny światowej zamieszkał na farmie brata. Lata 50. to najtrudniejszy czas w powojennej historii Finlandii. Kraj był niepodległy, ale w dużej mierze zależny od ZSRR, któremu musiał płacić odszkodowania. Tajna fińska policja była pełna komunistów i sowieckich szpiegów, paranoicznie poszukujących prawdziwych i wyimaginowanych wrogów. Nic więc dziwnego, że Simo nie chciał się wychylać. W końcu posłał na tamten świat ponad pół tysiąca sowieckich żołnierzy. W latach 60. wybudował własny dom i pracował na swoim. Miał około 50 hektarów ziemi, z czego uprawiał około 4 hektarów. Pozyskiwał te drewno z własnego lasu i oddawał się swoim ulubionym rozrywkom, polowaniu i łowieniu ryb. Pewnego dnia, podczas ścinania drzewa, uległ wypadkowi. Naprężony pień uderzył go w biodro i je złamał. Od tego czasu Simo Häyhä nie mógł już zbyt ciężko pracować fizycznie i musiał przejść na emeryturę. W latach 70. kupił mieszkanie z widokiem na jezioro w miasteczku Rasila w okręgu Ruokolahti. Z okręgiem tym związał się na 57 lat. Do końca życia starał się utrzymać dobrą kondycję fizyczną, cały czas był świetnym strzelcem. Obserwował politykę międzynarodową. Żywo interesowały go wojny w Afganistanie, Czeczenii i Kosowie. Podkreślał, że mimo iż ZSRR już nie istnieje, Rosja jest zaangażowana we wszystkie te wojny. Mówił, że Rosja próbuje utrzymać swoich byłych sojuszników i państwa klienckie pod własną kontrolą, by nie weszły one w zachodnią strefę wpływów. Przypominał o losie Litwy, Łotwy i Estonii, podkreślając, że gdyby wojna zimowa potoczyła się dla Finlandii inaczej, jego kraj mógłby skończyć jako kolejna z republika radzieckich. Simo nie założył rodziny. Mieszkał sam. W 1999 roku stan jego zdrowia zaczął szybko się pogarszać. W końcu w 2001 roku przeniósł się do Domu Opieki dla Niepełnosprawnych Weteranów w Hamina. Humor dopisywał mu do końca życia. Skarżąc się na dokuczające mu biodro – to które złamało mu drzewo, a było to to samo biodro, z którego pobrano niegdyś kość, by naprawić strzaskaną przez kulę żuchwę – mówił Kollaa wytrzymała, ale moje biodro się poddaje. Przyznawał, że ma szczęście, gdyż zawsze spał dobrze i nigdy nie śniły mu się koszmary wojny Wojna to nie jest przyjemne doświadczenie. Ale kto inny będzie bronił naszego kraju, jeśli my sami tego nie zrobimy?, pytał. « powrót do artykułu
  11. Po raz pierwszy w historii całkowicie sparaliżowany człowiek, cierpiący na zespół zamknięcia, mógł komunikować się całymi zdaniami, używając w tym celu urządzenia rejestrującego aktywność mózgu. Dotychczas interfejsy mózg-komputer pozwalały częściowo sparaliżowanym osobom na kontrolowanie protez lub wybieranie prostych odpowiedzi „tak” lub „nie”. Tym razem mamy do czynienia z zupełnie nowym poziomem możliwości komunikacyjnych. W sierpniu 2015 roku u mieszkającego w Niemczech 30-latka zdiagnozowano stwardnienie zanikowe boczne (ALS). Przed końcem roku nie mógł już chodzić i mówić, a od lipca 2016 roku maszyna pomaga mu oddychać. W sierpniu 2016 roku zaczął używać do komunikacji urządzenia śledzącego ruchy gałek ocznych, dzięki czemu mógł wybierać litery na ekranie. Jednak w ciągu roku jego stan pogorszył się do tego stopnia, że nie był w stanie skupić wzroku. Stopniowo zaczął też tracić w ogóle zdolność do poruszania oczami. Gdy jeszcze ją posiadał, wyraził zgodę na zaimplementowanie w mózgu dwóch niewielkich matryc elektrod, z których każda ma 1,5 milimetra długości. Elektrody wszczepiono w marcu 2019 roku w korze mózgowej. Było to możliwe dzięki współpracy z Nielsem Birbaumerem z Uniwersytetu w Tybindze i Ujwalem Chaudharym z ALS Voice gGmbH, niedochodowej organizacji, która pomaga osobom nie będącym w stanie się komunikować. Po wszczepieniu elektrod mężczyznę proszono, by wyobrażał sobie wykonywanie fizycznych ruchów. Taka metoda działa w wielu przypadkach kontrolowania protez i egzoszkieletów za pomocą myśli. Jednak prowadzone przez 12 tygodni próby spaliły na panewce. Specjaliści postanowili więc spróbować techniki neurotreningu. Neurotrening polega na prezentowaniu pacjentowi jego własnej aktywności mózgu w czasie rzeczywistym. W tym przypadku, gdy elektrody rejestrowały zwiększoną aktywność, komputer odgrywał dźwięk o rosnącej wysokości. Gdy aktywność spadała, zmniejszała się też częstotliwość dźwięku. W ciągu dwóch dni nauczył się samodzielnie zwiększać i zmniejszać częstotliwość odtwarzanego dźwięku. To było niesamowite, mówi Chaudhary. W końcu mężczyzna nauczył się kontrolować aktywność mózgu tak, że za pomocą rosnącego dźwięku komunikował wyraz „tak”, a za pomocą zmniejszającej się częstotliwości – „nie”. Po tym sukcesie specjaliści poszli o krok dalej. Wykorzystali pomysł, na który wpadła rodzina pacjenta po tym, gdy nie mógł skupić wzroku. Pokazywali mu wówczas na kartkach różnego koloru grupy liter, z których należało wybierać poszczególne litery, a z nich składano zdanie. Zastosowana obecnie metoda polegała na tym, że mężczyzna słyszał nazwę koloru, wiedział jakie litery są spisane na tle o takim kolorze i albo potwierdzał, albo zaprzeczał, że chce skorzystać z tego właśnie zestawu. W ten sposób zaczął komunikować się pełnymi zdaniami, a jedno z pierwszych zdań, jakie ułożył brzmiało: Chłopaki, to jest bardzo proste. Komunikacja jest powolna. Wybranie jednej litery trwa około minutę. Jednak jakość życia mężczyzny uległa dzięki temu znaczącej poprawie. Jest w stanie poprosić o konkretne posiłki, pomasowanie stóp, chciał obejrzeć film z synem. Chaudhary, który regularnie odwiedza mężczyznę, mówi, że często ostatnią rzeczą, o którą prosi chory, jest piwo. Naukowiec mówi, że przydatne byłoby stworzenie listy najczęściej używanych słów, by komputer mógł uzupełniać zdania. Istnieje wiele sposobów, by przyspieszyć komunikację, stwierdza. Obecnie nie wiadomo, jak długo elektrody mogą pozostawać w mózgu mężczyzny. Znamy jednak przypadki osób, u których działają one już przez 5 lat. specjaliści zauważają, że dla pacjenta z syndromem zamknięcia każdy dzień, w którym może się komunikować z otoczeniem, jest niezwykle ważny. Sądzą też, że tego typu technologie mogą być standardowo stosowane w ciągu najbliższych 10–15 lat. Dla kogoś, kto absolutnie nie ma możliwości komunikacji z otoczeniem, możliwość nawet prostego stwierdzenia „tak” lub „nie” może zmienić życie, mówi Kianoush Nazaropur z Uniwersytetu w Edynburgu. Otwartym pozostaje jednak pytanie, jak wiele osób z ALS będzie mogło skorzystać z takich technologii. W około 95% przypadków tej choroby dochodzi też do degeneracji kory ruchowej. U niemieckiego pacjenta czasem pojawiają się problemy komunikacyjne. Bywają nawet miesięczne okresy, że komunikuje się wyłącznie za pomocą „tak” lub „nie". Nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Przyczyn może być wiele. Być może organizm rozpoznał w elektrodach ciało obce i próbuje je zwalczać zakłócając komunikację. To mogą być powody psychologiczne, technologiczne, problemy z elektrodami, mówi Birbaumer. Wyniki eksperymentu opisano na łamach Nature Communications. « powrót do artykułu
  12. Polscy naukowcy opracowali rozwiązanie SkinLogic, które pozwala na sprawniejsze przeprowadzanie skórnych testów alergicznych i otrzymywanie bardziej wiarygodnych wyników. Metoda wykorzystuje kamery wizyjną i termowizyjną oraz system analizujący zdjęcia z pikselową dokładnością. Autorami opisywanego rozwiązania są specjaliści z Wydziału Elektroniki i Technik Informacyjnych Politechniki Warszawskiej, zespołu prof. Jacka Stępnia (spółka Milton Essex) i Wojskowego Instytutu Medycznego. Badania kliniczne dały bardzo dobre rezultaty. System prawidłowo rozpoznaje aż 98% przypadków, w tym również alergii rzadkich. Co więcej, za pomocą SkinLogic można wykrywać zmiany, których średnica nie przekracza 0,3 mm. Budowa i działanie SkinLogic Jak podkreślono w komunikacie prasowym Politechniki Warszawskiej (PW), z informatycznego punktu widzenia SkinLogic jest systemem przetwarzania danych. Urządzenie składa się ze statywu oraz wspomnianych na początku kamer. Podczas testów rękę pacjenta należy unieruchomić w statywie. Maszyna wykonuje zdjęcia w świetle widzialnym i podczerwonym w ustalonych momentach, rejestrując to, co dzieje się na fragmentach skóry potraktowanych alergenami. Po otrzymaniu dokumentacji w formie cyfrowej przychodzi czas na wykorzystanie algorytmu stworzonego na PW. Co istotne, przy standardowej ręcznej procedurze pomiaru reakcji alergicznej (bąbli) wynik nie jest do końca precyzyjny. Gdy wykorzystuje się SkinLogic, pomiar jest natomiast wykonywany przez algorytm. Dodatkowo system bada zarówno wielkość odczynu, jak i inne parametry, np. jego kształt. Przydaje się do tego obraz uzyskany za pomocą widma dalekiej podczerwieni. Analiza materiału cyfrowego Podczas analizy zdjęcia dzielone są na segmenty odpowiadające umiejscowieniu nacięć na skórze (każdy segment da się badać osobno). Analizując dane w czasie, można sprawdzić, jak dany fragment się zmieniał. Skąd pozyskano dane wejściowe dla systemu sztucznej inteligencji? Wykorzystano 1500 obrazów skórnych reakcji alergicznych (rekordów), które lekarze zebrali podczas badań klinicznych na 100 pacjentach. Dzięki nim algorytm mógł się uczyć rozpoznawania, który obraz przedstawia reakcję alergiczną, a który nie. To, co otrzymujemy dzięki zdjęciom z kamery, to obrazy 100x100 pikseli. Lekarz, który bada bąbel alergiczny, ma do dyspozycji jedynie widoczne gołym okiem pole powierzchni. My badamy wszystkie piksele z otrzymanych obrazów. Można więc powiedzieć, że standardowa diagnoza jest oparta na podstawie jednej wartości, a odczyn badany przez sztuczną inteligencję opiera się na milionie wartości i wykrytych kombinacjach – wyjaśnia kierownik Zakładu Sztucznej Inteligencji prof. Robert Nowak. Dla człowieka znalezienie tych wzorców byłoby niezwykle żmudne, wytrenowany algorytm radzi sobie z tym zadaniem szybko i jest bardzo dokładny. Więcej danych oznacza wprawdzie więcej szumów do wyeliminowania, algorytm radzi sobie jednak i z tym problemem. Nasz system trenował na zestawie wzorów opracowanych przez konsylium lekarskie, ma więc wysokiej jakości fundament - dodaje badacz. Usprawnienie diagnostyki i planowania leczenia System przechodzi testy przedrejestracyjne. Gdy już trafi do praktyki klinicznej, może być nieocenioną pomocą. Oznacza bowiem szybsze diagnozowanie, zapewnia bardziej precyzyjne wyniki, a dzięki pozyskiwaniu materiału w formie cyfrowej pozwala na łatwiejsze konsultacje z innymi specjalistami. Artykuł pt. „Thermography based skin allergic reaction recognition by convolutional neural networks” ukazał się w połowie lutego w piśmie Scientific Reports. « powrót do artykułu
  13. Czy neutrinowe oczy ludzkości, obserwatoria takie jak IceCube na Antarktydzie, naprawdę widzą neutrina napływające z głębi kosmosu? Odpowiedź zaczynają przynosić między innymi eksperymenty przy akceleratorze LHC, gdzie bada się wewnętrzną strukturę protonów. Zgodnie z najnowszym modelem, opracowanym przez fizyków z IFJ PAN, struktura ta wydaje się być bogatsza o cząstki powabne w stopniu, który ziemskim obserwatorom neutrin może utrudnić interpretację tego, co widzą. Wbrew popularnym wyobrażeniom, proton może się składać nie z trzech, ale nawet z pięciu kwarków. Dodatkową parę tworzą wtedy kwark i antykwark powstałe w interakcjach gluonów we wnętrzu protonu. Od dawna przypuszczano, że te „nadmiarowe” pary mogą niekiedy być zbudowane nawet z tak masywnych kwarków i antykwarków jak powabne. Teraz się okazuje, że uwzględnienie wewnętrznego powabu protonów pozwala dokładniej opisać przebieg zjawisk zarejestrowanych niedawno w jednym z niskoenergetycznych eksperymentów w detektorze LHCb przy Wielkim Zderzaczu Hadronów. Stosowny model teoretyczny zaprezentowali fizycy z Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk (IFJ PAN) w Krakowie na łamach czasopisma „Physical Review D”. Szkolne podręczniki malują obraz protonu jako cząstki będącej prostym zlepkiem trzech kwarków: dwóch górnych oraz jednego dolnego, sklejonych oddziaływaniami silnymi przenoszonymi przez gluony. W fizyce tak uproszczony model nie zrobił długiej kariery. Już w końcu lat 80. ubiegłego wieku okazało się, że aby wytłumaczyć obserwowane zjawiska trzeba uwzględnić lekkie kwarki pochodzące z chmury mezonowej w nukleonie (są to tzw. wyższe stany Flocka). Co zaskakujące, efekt wcale nie jest marginalny: może stanowić nawet poprawkę na poziomie 30% w stosunku do prostego modelu trzykwarkowego. Niestety, dotychczas nie potrafiono określić, jak duży jest analogiczny wkład kwarków powabnych. Nasze wcześniejsze modele powstawania powabu wielokrotnie wykazywały się zgodnością z eksperymentami. Przy dużych energiach zderzeń protonów, gdy w LHC wzajemnym oddziaływaniom poddawano ich dwie przeciwbieżne wiązki, potrafiliśmy całkiem dobrze opisać produkcję par z udziałem kwarków i antykwarków powabnych. Rzecz jednak w tym, że choć tworzyły się one w trakcie zderzeń protonów, nie pochodziły z ich wnętrz. Powstawały wskutek fuzji gluonów nieco wcześniej wyemitowanych przez protony, mówi prof. dr hab. Antoni Szczurek (IFJ PAN). Nadzieję na postęp w tropieniu powabu wewnątrz samych protonów przyniosły niedawne pomiary zrealizowane w detektorze LHCb z użyciem pojedynczej wiązki protonów, wycelowanej w nieruchomą, gazową tarczę z helu bądź argonu. Gdy w LHC dochodzi do zderzeń przy największych energiach, spora część cząstek będących produktami kolizji protonów porusza się w kierunku 'do przodu', wzdłuż wiązek protonów. W rezultacie trafiają w obszar, gdzie z przyczyn technicznych nie ma detektorów. Tymczasem zderzenia protonów z jądrami helu, które właśnie poddaliśmy analizie, zachodziły przy energiach nawet kilkadziesiąt razy mniejszych od maksymalnych osiąganych przez LHC. Produkty zderzeń rozbiegały się pod większymi kątami, bardziej na boki, w konsekwencji były rejestrowane w detektorach i mogliśmy się im przyjrzeć, wyjaśnia dr Rafał Maciuła (IFJ PAN). Do opisu danych z eksperymentu w detektorze LHCb krakowscy fizycy użyli modelu rozbudowanego o możliwość wybicia z wnętrza protonu kwarku lub antykwarku powabnego. Wyliczenie prawdopodobieństwa takiego procesu z zasad pierwszych nie było możliwe. Badacze postanowili więc sprawdzić, przy jakich wartościach prawdopodobieństwa zgodność przewidywań modelu z zarejestrowanymi danymi będzie największa. Otrzymany wynik sugerował, że wkład par powabnych we wnętrzu protonu nie jest większy niż około 1%. Po wybiciu z wnętrza protonu powabna para kwark-antykwark szybko się zmienia w krótkożyjące mezony i antymezony D0, te zaś produkują kolejne cząstki, w tym neutrina. Fakt ten zainspirował fizyków z IFJ PAN do skonfrontowania nowego modelu z danymi zarejestrowanymi przez obserwatorium neutrinowe IceCube na Antarktydzie. Obecnie dzięki stosowanym technikom naukowcy z IceCube mają pewność, że jeśli rejestrują neutrino o ogromnej energii (rzędu setek teraelektronowoltów), to oznacza, że cząstka pochodziła z głębi kosmosu. Przyjmuje się ponadto, że neutrina o nieco niższych, ale wciąż rzadko spotykanych dużych energiach, również mają naturę kosmogeniczną. Jeśli jednak z wnętrza protonu można wybić powabną parę kwark-antykwark, rozpadającą się w kaskadzie zawierającej wysokoenergetyczne neutrina, ta interpretacja może zostać podważona. Neutrina w pewnym zakresie energetycznym, rejestrowane obecnie, mogą bowiem pochodzić nie z kosmosu, ale właśnie z kaskad inicjowanych zderzeniami cząstek pierwotnego promieniowania kosmicznego z jądrami gazów atmosferycznych. Artykuł analizujący taką możliwość trafił do druku w czasopiśmie „European Physical Journal C”. Przy analizie danych z obserwatorium IceCube przyjęliśmy następującą taktykę. Przyjmijmy, że praktycznie wszystkie obecnie rejestrowane neutrina w badanym przez nas zakresie energetycznym pochodzą z atmosfery. Jaki musiałby być wkład powabnych par kwark-antykwark we wnętrzu protonu, abyśmy za pomocą naszego modelu uzyskali zgodność z dotychczasowymi pomiarami? Proszę sobie wyobrazić, że otrzymaliśmy wartość rzędu jednego procenta, praktycznie identyczną z wartością z modelu opisującego zderzenia proton-hel w detektorze LHCb!, mówi dr Maciuła. Zbieżność oszacowań dla obu omówionych przypadków nakazuje zachować dużą ostrożność w określaniu źródeł neutrin rejestrowanych przez współczesne obserwatoria. Krakowscy badacze podkreślają jednak, że ich wyniki nakładają tylko górne ograniczenie na wkład kwarków i antykwarków powabnych w strukturę protonu. Jeśli okaże się on mniejszy, przynajmniej część obecnie wykrywanych neutrin o wielkich energiach zachowa swoją kosmiczną naturę. Jeśli jednak górna granica będzie oszacowaniem poprawnym, nasza interpretacja źródeł ich pochodzenia będzie musiała ulec istotnej zmianie, a IceCube okaże się nie tylko obserwatorium astronomicznym, ale również... atmosferycznym. « powrót do artykułu
  14. Naukowcy z Karolinska Institutet zidentyfikowali proteinę, która chroni przed rozwojem raka piersi i jest powiązana z lepszymi prognozami u pacjentek cierpiących na tę chorobę. Odkrycie może pozwolić na rozwój nowych terapii dla trudnych w leczeniu odmian raka piersi. Na raka piersi zapada w którymś momencie życia aż 10% kobiet. W przypadku odmiany raka bez receptorów estrogenowych (ER-) istnieje mniej opcji leczenia, gdyż nie można tutaj zastosować terapii hormonalnej. Szczególnie trudny w leczeniu jest zaś rak potrójnie ujemny. W tym przypadku komórkom nowotworowym brakuje nie tylko receptora estrogenowego, ale również receptora progesteronowego i HER2. Profesor Per Uhlén i jego zespół zidentyfikowali nieznany dotychczas mechanizm, za pomocą którego proteina GIT1 reguluje szlak sygnałowy Notch, wpływając w ten sposób na pojawienie się i rozwój raków piersi ER-. To konserwatywny ewolucyjnie międzykomórkowy szlak sygnałowy, który odgrywa olbrzymią rolę w różnicowaniu komórek oraz ich dalszych losach. Już wcześniej wykazano, że u pacjentek z nowotworem piersi nadmiernie aktywny Notch powiązany jest z gorszą prognozą. Naukowcy ze Szwecji wykazali właśnie, że wysoki poziom GIT1 blokuje szlak Notch i chroni przed wzrostem guzów nowotworowych, a niski poziom GIT1 jest związany z rozwojem guza. Pacjentki z rakiem typu ER- mają mniejszy poziom GIT1 niż kobiety cierpiące na raka piersi ER+. Szwedzi wykazali też, że u pacjentek z rakiem ER- prognozy są lepsze w grupie z wyższym poziomem GIT1. Uzyskane przez nas wyniki dostarczają ważnych informacji na temat mechanizmu kontrolującego pojawienie się i wzrost guzów nowotworowych. Mamy nadzieję, że odkrycia te pozwolą na opracowanie nowych metod leczenia nowotworów piersi, mówi profesor Uhlén. Ze szczegółami badań można zapoznać się w artykule GIT1 protects against breast cancer growth through negative regulation of Notch, opublikowanym na łamach Nature Communications. « powrót do artykułu
  15. Osadnicy ze Skandynawii żyli na południu Grenlandii przez ponad 450 lat. Nagle, w XV wieku całe osadnictwo zniknęło. Naukowcy wymieniali wiele możliwych przyczyn tego zjawiska, od spadających temperatur przez zarazę po złe zarządzanie zasobami. Teraz odkryto dodatkowy czynnik, którzy mógł spowodować porzucenie grenlandzkich osad – suszę. Według islandzkich sag około roku 985 Eryk Rudy popłynął za zachód i zapoczątkował osadnictwo na południu Grenlandii. W szczytowym okresie rozwoju miało tam żyć około 3000 rolników. Boyang Zhao, paleoklimatolog z University of Massachusetts, chciał dowiedzieć się, z jakim klimatem mieli do czynienia osadnicy w latach 985–1450. Zhao i jego zespół przeanalizowali osady z dna Jeziora 578 na południu Grenlandii, w rejonie znanym jako Osiedle Wschodnie. Przy jeziorze znajdują się szczątki dawnej farmy, a na całym tym obszarze istniały największe farmy Osiedla Wschodniego. Osiedle Wschodnie powstało w 985 roku. Rozprzestrzeniło się ono na okolice fiordów na południe i południowy-zachód od dzisiejszego Narsarsuaq. Osadnicy utrzymywali się głównie dzięki hodowli zwierząt, a szacowana populacja w tamtych okolicach sięgnęła w szczycie 2000 osób. Już w ubiegłym roku uczeni wykazali, że biochemia bakterii z jeziornych osadów zmieniała się w reakcji na temperatury. Teraz datowali poszczególne mikroorganizmy, by odtworzyć przeszłe temperatury. Mimo, że się one zmieniały, naukowcy nie zauważyli długotrwałego trendu spadku temperatur. Gdy zobaczyłem wyniki, byłem zdziwiony, mówi Zhao. Od dawna bowiem mówiono, że główną przyczyną porzucenia osad był spadek temperatur, który znacząco utrudniał hodowlę zwierząt, co z kolei wymusiło wyprowadzkę rolników z Grenlandii. Uczeni przyjrzeli się więc izotopom wodoru obecnym w szczątkach roślin w osadach dennych jeziora. Gdy jest sucho i rośliny tracą wodę, w ich liściach pojawia się więcej deuteru. I mierząc właśnie poziom tego izotopu naukowcy odkryli, że w czasie nordyckiego osadnictwa, klimat Grenlandii stawał się coraz bardziej suchy. Cały region doświadczał coraz większej suszy, której szczyt przypadł na XVI wiek. W suchym klimacie doszło do znacznego zredukowania ilości dostępnej trawy, która była niezbędna do utrzymania stad zwierząt, szczególnie w czasie zimy. To zaś zbiega się ze zmianą diety u osadników. Doszliśmy do wniosku, że coraz bardziej suchy klimat odegrał większą rolę w opuszczeniu Osiedla Wschodniego niż zmiany temperatury, czytamy w artykule opublikowanym na łamach Science Advances. Trzeba też zauważyć, że osadnicy próbowali dostosować się do zmieniających się warunków. Mamy dowody, że w coraz większym stopniu polegali na rybach i owocach morza. Niewykluczone też, że do upadku osad mogło przyczynić się jedno ze źródeł ich bogactwa, kły morsów. Osadnicy podejmowali niebezpieczne podróże na północ, by polować na morsy i sprzedawać ich kły na europejskich rynkach. Kły były źródłem bogactwa elit z Grenlandii. Jednak odciąganie części osadników od bezpośrednich prac przy pozyskiwaniu żywności mogło, w coraz bardziej pogarszających się warunkach, przyczynić się do upadku osadnictwa. « powrót do artykułu
  16. Podczas konserwacji Księgi gruntowej wsi Remenów z 1786 r. pracownicy Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego (BUŁ) odkryli w oprawie 2 listy gończe z okresu zaborów i nuty (rękopis z fragmentami partytury). Jak wyjaśniono, wzmacnianie opraw dodatkowymi kartami - makulaturą - było częstym zabiegiem w dawnym introligatorstwie. Pierwszy list wystawiono w 1786 r. we Lwowie. Poszukiwano 3 drukarzy z Pragi, którzy zostawiwszy znaczne długi, y popełniwszy wiele złego uciekli. Opisy 34-, 25- i 24-latka są bardzo szczegółowe. Dowiadujemy się z nich, jak mężczyźni wyglądali (np. „małego wzrostu, chuderlawy, iasno brunatnych włosów, blondynowych brwi” czy „średniego, krępego wzrostu, ciemno rudawych włosów, takowych brwi, y pełney okrągłey czerwoney twarzy”), czy i ewentualnie jakie mieli cechy szczególne („dla lepszego rozpoznania iego to dodaie się iż ma prawą rękę krótszą iak lewą”) oraz w co byli ubrani („nosi niebieską kapotę i kaftanik, czarne spodnie białe, niciane pończochy, y trzewiki, cielęce boty, biały okrągły kapelusz, z szaremi brzegami, mały woreczek na włosy, y krótko strzyżony tupet”). Poszukiwani mogli się podszywać pod prawdziwych drukarzy. Jak wytłumaczono w komunikacie prasowym UŁ, wskazuje na to pojawiające się w liście nazwisko „Prohaska”, które faktycznie należało do rodziny zajmującej się drukarstwem na przełomie XVIII i XIX wieku. Za pośrednictwem 2. listu (również wystawionego we Lwowie w 1786 r.) poszukiwano Łukasza Zubrzyckiego, który w czerwcu uciekł "o godzinie siodmey wieczorem" z więzienia. Zbieg miał 19 lat, był miernego wzrostu, "czarnych włosów, twarzy okrągłey". Nosił białą chłopską suknię i proste buty. Oba listy wydrukowano także po niemiecku. W wyniku I zaboru Lwów znalazł się w zaborze austriackim, obowiązywał tam więc austriacki podział administracyjny. Całą Galicję podzielono na cyrkuły, a poddawana renowacji przez specjalistów z Pracowni Konserwacji Książki BUŁ księga gruntowa dotyczy jednej wsi – Remenowa – z cyrkułu żółkiewskiego. Rejestr ma 128 kart i został spisany w 2 językach: polskim i niemieckim. « powrót do artykułu
  17. Stany Zjednoczone są najlepszym miejscem pracy dla inżynierów oprogramowania. Firma Codingame przeprowadziła ankiety wśród społeczności składającej się z 2 milionów programistów oraz osób zajmujących się rekrutowaniem pracowników na potrzeby sektora IT i wykazała, że w USA inżynierowie oprogramowania zarabiają najlepiej na świecie. Średnia pensja inżyniera oprogramowania pracującego w Stanach Zjednoczonych wynosi 95 879 dolarów rocznie. Co więcej, ponad 40% takich osób zarabia ponad 100 000 USD rocznie,  a zarobki 5% przekraczają 200 000 dolarów rocznie. Bardzo dobrze można zarobić też w Szwajcarii. Tam średnia pensja inżyniera oprogramowania wynosi 90 426 USD. Następna jest Kanada z pensją 71 193 dolarów, a na czwartym miejscu uplasowała się Wielka Brytania, gdzie przeciętny inżynier oprogramowania może liczyć na roczne zarobki wynoszące 68 664 USD. Nasi bezpośredni sąsiedzi, Niemcy, uplasowali się na 6. miejscu z przeciętnymi zarobkami 61 390 dolarów, na dziewiątej pozycji znajdziemy Francję (47 617 USD/rok), a pierwszą dziesiątkę zamyka Hiszpania (39 459 dolarów). Autorzy ankiety nie brali pod uwagę ani kosztów życia w poszczególnych krajach, ani specjalizacji, w których można najwięcej zarobić. Trzeba też pamiętać, że samo porównanie zarobków nie mówi nam wszystkiego. Koszt życia w Szwajcarii jest na przykład znacznie wyższy niż w Wielkiej Brytanii, więc mimo sporej różnicy w zarobkach, poziom życia inżynierów w obu krajach może być bardzo podobny. « powrót do artykułu
  18. Dr Andrzej Śliwerski z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Łódzkiego (UŁ) podkreśla, że zgodnie z wynikami badań, depresja występuje nawet u 30,4%, a zaburzenia lękowe u 32% dzieci z cukrzycą typu 1. (CT1). Interdyscyplinarny zespół zamierza sprawdzić, w jakim stopniu na stan psychiczny chorego wpływają zachowania rodziców i otoczenia oraz wizja siebie pacjenta. Projekt dr. Śliwerskiego jest realizowany w ramach konkursu Inicjatywa Doskonałości – Uczelnia Badawcza. Cukrzyca typu 1. jest chorobą autoimmunologiczną, w przebiegu której dochodzi do zniszczenia komórek beta wysp trzustkowych (wysp Langerhansa). Z tego względu insulina musi być dostarczana w postaci zastrzyków. W większości przypadków cukrzyca typu 1. zaczyna się w wieku wczesnodziecięcym i we wczesnej dorosłości; średnia wieku wynosi 8 lat. Dr Śliwerski zaznacza, że obserwuje się stały wzrost liczby pacjentów z CT1. Problemy psychologiczne towarzyszące CT1 CT1 towarzyszą dolegliwości psychologiczne; najczęstszymi są wspominane na początku depresja i zaburzenia lękowe. Związek między depresją i lękiem a kontrolą cukrzycy jest dwukierunkowy - mówi dr Śliwerski. Zaburzenia emocjonalne wpływają na gorszy poziom wyrównania glikemii. Jednocześnie nawracające hipoglikemie (niskie poziomy cukru we krwi) i hiperglikemie (wysokie poziomy cukru we krwi) powodują większe ryzyko depresji i lęku. Ponieważ zaburzenia lękowe i depresyjne pogarszają wyrównanie metaboliczne cukrzycy, zwiększając ryzyko wystąpienia ostrych i przewlekłych powikłań choroby, znajomość czynników warunkujących ich wystąpienie może przyczynić się do opracowania programów profilaktyczno-edukacyjnych poprawiających stan zdrowia psychicznego dzieci chorych. W konsekwencji doprowadzi to do lepszej samokontroli cukrzycy. Zbadają rolę czynników poznawczych W ramach projektu Cognitive Vulnerability to Depression wykazano, że czynniki poznawcze - tendencyjnie ukierunkowana uwaga i pamięć czy negatywna wizja siebie - istotnie wpływają na podatność na zaburzenia emocjonalne. Model weryfikowano w populacji polskiej, ale na razie w odniesieniu do depresji i tendencji samobójczych, a także zaburzeń nastroju związanych z wahaniami poziomu hormonów. Teraz sprawdzimy, w jakim stopniu te same czynniki stanowią o podatności na zaburzenia depresyjne i lękowe u dzieci z CT1, uwzględniając sposób funkcjonowania ich rodzin. Warto podkreślić, że na co dzień żyją one w specyficznych, trudnych warunkach, biorąc choćby pod uwagę obowiązek permanentnej kontroli poziomu cukru u dzieci, jaki spoczywa na rodzicach. W ramach badań dzieci z CT1 i ich matki wykonają 2 zadania komputerowe: trzeba będzie zapamiętać słowa i policzyć twarze wyrażające emocje. Jak tłumaczy dr Śliwerski, w ten sposób będzie można ustalić, czy z większą łatwością zapamiętują i kierują swoją uwagę na negatywne bodźce. Psycholog opowiada, że na ryzyko zagrożenia życia przez nadmierne spadki poziomu cukru i ryzyko ciężkich powikłań w wyniku hiperglikemii wielu rodziców reaguje lękiem i nadmierną potrzebą kontroli funkcjonowania dziecka. Wskutek tego u młodego pacjenta dochodzi do obniżenia poczucia własnej wartości. Niekorzystnym zjawiskiem jest także brak akceptacji choroby przez rodziców. Z drugiej strony badania pokazują, że pozytywne postawy rodziców mogą w znaczący sposób obniżać ryzyko wystąpienia depresji – na przykład poprzez zaangażowanie i pomaganie dzieciom w adaptacji do choroby. Pomoc w radzeniu sobie z trudnymi aspektami choroby Nad projektem pracują psycholodzy z Instytutu Psychologii UŁ, a także diabetolodzy i psycholog z Kliniki Pediatrii, Diabetologii, Endokrynologii i Nefrologii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Ponieważ przed wypisem ze szpitala dzieci i ich rodziny przechodzą szkolenie diabetologiczne, w ramach którego omawia się kwestie dotyczące insulinoterapii, diety i codziennego funkcjonowania, uzyskane wyniki będzie można wykorzystać w szkoleniach dla rodziców ze wsparcia i sposobów prowadzenia dzieci chorych na CT1. « powrót do artykułu
  19. W 1911 roku Hiram Bingham odkrył Machu Picchu. Inkaskie miasto powstało około 1450 roku i zostało opuszczone mniej więcej 100 lat później, w czasach podboju imperium Inków przez Hiszpanów. Mimo tego, że Hiszpanie wiedzieli o istnieniu nieznanego im miasta, nigdy go nie odnaleźli. Znalazł je setki lat później amerykański archeolog, a teraz naukowcy z Peru i USA twierdzą, że o mieście wiemy mniej, niż nam się wydawało. Historyk Donato Amado Gonzales z Ministerstwa Kultury Peru i archeolog Brian S. Bauer z University of Illinois Chicago przeanalizowali zapiski Binghama, mapy z początku XX wieku oraz archiwalne dokumenty sprzed wieków. Na tej podstawie naukowcy doszli do wniosku, ze Inkowie nazywali swoje miasto Huayna Picchu, od skalnego wyniesienia znajdującego się najbliżej miejscowości, a nie Machu Picchu, co jest nazwą najwyższej góry w pobliżu miasta. Punktem wyjścia naszych badań była niepewność co do nazwy ruin w momebcie, gdy Bingham odwiedził je po raz pierwszy. Przejrzeliśmy mapy i atlasy wydrukowane przed odkryciem Binghama. Jest wiele danych wskazujących, że Inkowie nazywali to miejsce Picchu lub – co bardziej prawdopodobne – Huayna Picchu, mówi Bauer. Naukowcy odkryli, że ruiny inkaskiego miasta o nazwie Huayna Picchu pojawiają się w atlasie opublikowanym w 1904 roku. Ponadto zachowały się zapiski, z których wynika, że w 1911 rou, gdy Bingham wyruszał z Cusco w poszukiwaniu miasta, dowiedział się, że w pobliżu rzeki Urubamba znajdują się ruiny zwane Huayna Picchu. Ponadto, już po odkryciu, w roku 1912 syn lokalnego właściciela ziemskiego powiedział Binghamowi, że ruiny nazywają się Huayna Picchu. Najbardziej zdumiewającym dowodem, na jaki trafili naukowcy jest jednak XVI-wieczna hiszpańska relacja, z której wynika, że pod koniec XIV wieku rdzenna ludność tych okolic zastanawiała się nad ponownym osiedleniem w miejscu, które nazywali Huayna Picchu. Dokument ten, pochodzący z Silque Haciend z roku 1588 nie jest jedynym. Z tego samego źródła mamy dokument z 1714 roku, w którym wspomniano o Huayna Picchu, mieście znajdującym się wysoko nad rzeką Urubamba. Gdy Hiram Bingham odwiedził ruiny w 1911 roku i zwrócił na nie uwagę świata, niewiele było o nich wiadomo. Nawet mieszkańcy okolic Cusco o nich nie wiedzieli. Szczyty Huayna Picchu i Machu Picchu były dobrze znane jako część Silque Hacienda, jednak mało osób wiedziało, że pomiędzy nimi znajduje się inkaskie miasto. Wydaje się, że Bingham zdecydował się nazwać ruiny Machu Picchu zgodnie z sugestią swojego przewodnika, Melchora Artegi, rolnika żyjącego w dolinie, stwierdzili Gonzales i Bauer. Teraz, ponad 110 lat od odkrycia Binghama, mamy coraz więcej dowodów, by zakwestionować nazwę machu Picchu jako odnoszącą się do tych ruin. « powrót do artykułu
  20. Już dzisiaj Zespół ds. zmian klimatu Uniwersytetu Wrocławskiego rozpoczyna cykl otwartych wykładów „Wieczory z klimatem”. Przez kilka kolejnych tygodni na platformie Teams można będzie posłuchać specjalistów z różnych dziedzin, co pozwoli nam spojrzeć na zmiany klimatu w sposób wieloaspektowy. Po każdym kolejnym wykładzie przewidziano czas na zadawanie pytań i dyskusję. „Wieczory z klimatem” będą odbywały się w każdą środę o godzinie 18:00. Dzisiaj pierwszy wykład, podczas którego doktor Michał J. Białek i magister Natalia Pigluj opowiedzą o „Fizycznych podstawach zmian klimatycznych”. Ostatni wykład odbędzie się zaś 15 czerwca. Wówczas dr hab Justyna Deszcz-Tryhubczak wygłosi wykład „Młode pokolenie a kryzys klimatyczny”. Natomiast pomiędzy dniem dzisiejszym, a polową czerwca będziemy mieli okazję wysłuchać m.in. takich wykładów jak „Polityczne aspekty kryzysu klimatycznego”, „Zmiany klimatyczne aktualne i w przeszłości”, "Wpływ zmian klimatycznych na organizmy żywe”, „Katastrofa klimatyczna i wojna klimatyczna. Co znaczy społeczeństwo odporne?” czy też „Antropocen i kryzys bioróżnorodności. Czy grozi nam VI Wielkie Wymieranie?”. Szczegółowy program wydarzenia prezentuje się następująco: 23.03.2022 – dr Michał J. Białek, mgr Natalia Pilguj – „Fizyczne podstawy zmian klimatycznych”; 30.03.2022 – dr hab. Lucyna Hałupka – „Zmiany klimatyczne: aktualne i w przeszłości”; 06.04.2022 – dr hab. Lucyna Hałupka – „Wpływ zmian klimatycznych na organizmy żywe”; 13.04.2022 – dr hab. Krzysztof Świerkosz – „Antropocen i kryzys bioróżnorodności. Czy grozi nam VI Wielkie Wymieranie?”; 20.04.2022 – dr hab. Przemysław Mikiewicz – „Polityczne aspekty kryzysu klimatycznego”; 27.04.2022 – dr hab. Renata Kusiak-Winter, mgr Aleksandra Pinkas – „Neutralność klimatyczna, czyli prawo u schyłku epoki węgla”; 11.05.2022 – dr hab. Lucyna Hałupka – „Co możemy zrobić aby zmniejszyć nasz ślad węglowy?”; 18.05.2022 – dr Magda Dubińska-Magiera – „W jaki sposób inżynieria genetyczna może pomóc w walce ze zmianami klimatu?”; 25.05.2022 – dr hab. Jacek Schindler – „Katastrofa klimatyczna i wojna klimatyczna. Co to znaczy społeczeństwo odporne (community resilience)?”; 01.06.2022 – dr hab. Justyna Deszcz-Tryhubczak, prof. UWr, mgr Dagmara Tomczyk – „Wyzwania ekologiczne w perspektywie humanistycznej”; 08.06.2022 – dr hab. Katarzyna Majbroda, prof. UWr – „Antropocen – epoka sprawczości człowieka w perspektywie nauk społecznych i nowej humanistyki”; 15.06.2022 – dr hab. Justyna Deszcz-Tryhubczak, prof. UWr – „Młode pokolenie a kryzys klimatyczny”. Aby wziąć udział w wykładach, wystarczy kliknąć w link. « powrót do artykułu
  21. Na świecie na poważne zaburzenia wzroku lub ślepotę cierpi aż 285 milionów ludzi. Niestety, większość z nich nie ma dostępu do nowoczesnych metod leczenia, przez co na pomoc często przychodzi za późno. Może się to zmienić dzięki usprawnieniu narzędzia diagnostycznego do wykrywania patologii oka znanego od trzech dekad. Tomografia optyczna OCT jest jednym z najbardziej podstawowych i najdokładniejszych badań wykorzystywanych w diagnostyce chorób oczu. Pozwala szczegółowo obejrzeć poszczególne struktury oczu, a tym samym wykryć choroby plamki żółtej, zmiany cukrzycowe siatkówki, jaskrę czy nowotwory. Niestety, nie jest to metoda idealna, bo naturalnie pojawiające się szumy podczas badania znacznie ograniczają dokładność obrazowania. Zespół naukowców z Międzynarodowego Centrum Badań Oka (ICTER) postanowił to zmienić, wprowadzając do metody OCT istotne zmiany. Tak powstała jeszcze lepsza czasowo-częstotliwościowa tomografia optyczna OCT, która tłumi szumy i pozwala na uzyskiwanie dokładnych obrazów. Badania zostały przeprowadzone przez dr Edgidijusa Auksoriusa, dr Dawida Boryckiego, Piotra Węgrzyna i prof. Macieja Wojtkowskiego z ICTER, a wyniki opublikowano w czasopiśmie Optics Letters w pracy zatytułowanej Multimode fiber as a tool to reduce cross talk in Fourier-domain full-field optical coherence tomography. Jak przebiega badanie OCT? Metodę OCT cechuje wysoka rozdzielczość, dlatego jest jednym z najczęściej stosowanych badań okulistycznych. Jest całkowicie bezbolesna i bezpieczna - nie ma żadnych przeciwwskazań do jej stosowania (badanie może być wykonywane nawet u kobiet w ciąży). Najlepiej sprawdza się w diagnostyce oczu, np. postępu jaskry, retinopatii cukrzycowej, czy zwyrodnienia plamki żółtej związanego z wiekiem (AMD), które stanowią najczęstszą przyczynę utraty widzenia centralnego wśród osób w podeszłym wieku. W początkowej fazie AMD na dnie oka można zaobserwować pojedyncze złogi, czyli przegrupowania barwnika oraz subtelne zmiany zanikowe. Podczas gdy w przypadku rozwoju cukrzycy w obrazach OCT obserwuje się zmiany struktury mikronaczyniowej siatkówki. Samo badanie OCT trwa kilka-kilkanaście minut. Pacjent siada przed specjalnym aparatem i ma patrzeć we wskazany przez lekarza punkt, ograniczając mruganie. Głowica pomiarowa ustawiona jest 2-3 cm od oka, więc nie ma możliwości, by miała jakikolwiek kontakt z naszym narządem wzroku. W większości przypadków badanie OCT nie wymaga specjalnego przygotowania - pacjent może przyjechać na nie samochodem. Sama interpretacja wyników jest jednak złożona, dlatego powinna być przeprowadzona przez doświadczonego okulistę. Biofizyka OCT Zrozumienie podstaw fizycznych badania OCT nie jest łatwe. Technika ta pozwala na przeprowadzenie "biopsji optycznej" w czasie rzeczywistym, czyli wizualizacje mikrostruktury tkanki oraz zdiagnozowanie ewentualnych zmian patologicznych. W tomografii optycznej wszelkie dane o strukturze obiektu są uzyskiwane z natężenia sygnału interferencyjnego (powstałego w wyniku nakładania się dwóch wiązek laserowych). Tomografia optyczna OCT stosowana obecnie w gabinetach okulistycznych na całym świecie wykorzystuje ciekawą własność światła, zwaną spójnością w czasie lub spójnością w przestrzeni. Podczas badania OCT wykorzystuje się źródła światła częściowo spójnego (czasowo, ale nie przestrzennie) – aparat dokonuje pomiaru różnicy dróg optycznych między zwierciadłem w interferometrze a kolejnymi warstwami próbki obiektu (okiem). Wewnątrz interferometru znajduje się specjalna płytka, która dzieli promienie na dwie części i rejestruje interferencję promienia odbitego od struktur tkanek i promienia padającego. Znając różnice dróg optycznych, można określić położenie analizowanych struktur oka. Dane są przetwarzane przez komputer, a następnie prezentowane pod postacią dwuwymiarowych obrazów przekrojów (tomogramów). Tkanki to struktury wieloskładnikowe, które w różny sposób rozpraszają światło. W zależności od stopnia odbicia lub pochłaniania promieniowania, prezentowany jest obraz w skali szarości lub barwach. Obiekty o najwyższym współczynniku odbicia widoczne są na czerwono lub biało, a o najsłabszym sygnale w ciemnych kolorach lub ciemnoszaro. Tkanki o pośrednich wartościach odbijania światła prezentują się w barwie żółto-zielonej lub odcieniach szarości. W przypadku tomografii optycznej z użyciem światła częściowo spójnego wykorzystywana jest interferometria niskokoherentna, czyli taka, w której interferencja promieniowania zachodzi na drodze rzędu mikrometrów (dzięki zastosowaniu diod superluminescencyjnych lub laserów o krótkich impulsach). Zazwyczaj stosuje się źródła promieniowania z zakresu podczerwieni. Do klasycznego badania OCT nie można stosować źródeł światła niespójnego (np. halogenów, LED-ów czy żarówek). Zespół naukowców z Międzynarodowego Centrum Badań Oka (ICTER) jako pierwszy na świecie połączył właściwości spójności światła w czasie i przestrzeni, co umożliwia dokładniejszą diagnostykę oka. Jak można usprawnić metodę OCT? Czasowo-częstotliwościowa tomografia optyczna OCT ((Spatio-Temporal Optical Coherence Tomography STOC-T) jest skutecznym narzędziem do obrazowania oka dzięki swojej szybkości i zdolności do pozyskiwania stabilnej informacji fazowej w pełnym polu widzenia (nie dla skanującej, skupionej wiązki  jak w przypadku lasera). Do tej pory, głównym problemem przy stosowaniu tej metody (od 2006 r.), był szum (tzw. plamki), który utrudnia dokładną wizualizację naczyniówki – części oka kluczowej ze względu na udział w patogenezie wielu chorób (dostarcza tlen i składniki odżywcze do fotoreceptorów). Naukowcy z ICTER wykoncypowali, że użycie światłowodu wielomodowego o odpowiedniej długości, poprawia obrazowanie oka. Światłowód wielomodowy to taki, który na swoim końcu emituje kilkaset niepowtarzających się wzorów przestrzennych w przekroju wiązki (tzw. modów poprzecznych). Do tej pory wykorzystywano wielokrotnie takie urządzenia do transmisji danych za pomocą światła, ale nikt nie wpadł na to, że kilkaset metrów takiego światłowodu powoduje, że każdy ze wzorków przestrzennych będzie wychodził z niego w różnym czasie. Dzięki temu uzyskuje się kilkaset obrazów OCT rejestrowanych w tym samym pomiarze, które po dodaniu do siebie redukują niepożądane efekty, takie jak szum plamkowy. Dzięki wykorzystaniu tego pomysłu do OCT zespół uczonych z ICTER opracował nowy sposób kontroli fazy optycznej STOC-T, który pozwolił na uzyskanie in vivo obrazów siatkówki i rogówki w wysokiej rozdzielczości. Ta metoda pozwala znacznie lepiej zobaczyć obrazy przekrojów z warstwy naczyniowej znajdującej się pod siatkówką (do tej pory nie było to możliwe). Warto podkreślić, że światłowód był używany pasywnie, bez żadnych ruchomych elementów. Tomografia optyczna OCT jest jednym z rutynowych badań okulistycznych na całym świecie. Dzięki usprawnieniom zespołu ICTER, pozwoli ona na identyfikowanie zmian na poziomie komórkowym, co przełoży się na lepszą diagnostykę oraz zrozumienie powstawania różnych chorób oczu. Projekt Międzynarodowe Centrum Badań Oka (MAB/2019/12) jest realizowany przez Instytut Chemii Fizycznej Polskiej Akademii Nauk w ramach programu Międzynarodowe Agendy Badawcze Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, współfinansowanego przez Unię Europejską w ramach Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego. « powrót do artykułu
  22. Rumianek lekarski jest jednym z najbardziej popularnych ziół. Już nasze prababcie wykorzystywały go w celach leczniczych oraz pielęgnacyjnych. Szerokie właściwości, jakie posiada napar z rumianku i wyciąg z kwiatów skutecznie jest stosowny nie tylko jako element diety wspomagający pracę żołądka, ale również jako środek zewnętrzny podczas domowych zabiegów kosmetycznych oraz składnik licznych kremów i preparatów do pielęgnacji cery. Poznaj wszechstronne działanie ziela, które skutecznie wykorzystasz w domowych warunkach. •    Rumianek pospolity - właściwości lecznicze popularnego ziela •    Zastosowanie rumianku w przemyśle kosmetycznym - jak wykorzystać koszyczki rumianku •    Wykorzystaj koszyczek rumianku - jak hodować ziele we własnym ogrodzie •    Kwiaty rumianku - doraźna pomoc z wykorzystaniem domowych sposobów Rumianek pospolity - właściwości lecznicze popularnego ziela Rumianek częściej znany pod nazwą rumianku lekarskiego, pospolitego, zwyczajnego można spotkać niemal w całej Europie. Ze względu na to, że zioło można zaliczyć do chwastów nie jest konieczne, aby szukać go na specjalnych uprawach, czy plantacjach. Roślinę możesz spotkać praktycznie na każdej łące i bardziej zarośniętych trawą przestrzeniach. Ze względu na liczne właściwości prozdrowotne rumianek ma szerokie zastosowanie, które z powodzeniem wykorzystywane jest od lat. Odpowiednio przygotowany napar z rumianku może wykazywać działanie przeciwzapalne. To właśnie dlatego tak często w domach stosujemy rumianek, jako przeciwdziałanie nadmiernemu wydzielaniu soku żołądkowego, podczas którego towarzysza długotrwałe bóle brzucha.  Pospolita roślina zielarska działa antybakteryjnie, neutralizuje toksyny i łagodzi stany zapalne, dlatego może być stosowany zarówno od wewnątrz, jak i od zewnątrz jako kojący okład. Co więcej, napar z rumianku działa antyseptycznie dlatego z powodzeniem może być stosowany w  się bakteryjnych schorzeniach jamy ustnej.   Działanie przeciwgrzybiczne rumianku wynika ekstraktów zwartych w samych kwiatach, które charakteryzują się działaniem o różnorodnych właściwościach biologicznych. Zastosowanie rumianku w przemyśle kosmetycznym - jak wykorzystać koszyczki rumianku Ze względu na wykazywanie silnych właściwości przeciwzapalnych przez ziele rumianku roślina często stosowana jest w kosmetologii. Wyciąg z rumianku wykorzystany w różnego rodzaju kremach i balsamach doskonale łagodzi delikatne zaczerwienienia i stany zapalne skóry, redukuje niezgodności i zapobiega powstawaniu nowych wyprysków. Jednym z domowych sposób, które warto wykorzystać jest zaparzenie rumianku i zrobienie z niego okładu. W tym celu wykorzystaj dużą ilość koszyczków rumianku lub gotowe saszetki z wyciągiem ziela i zaparz pod przykryciem przez kilka minut. Następnie przygotuj waciki, które delikatnie nasączysz w naparze i przyłożysz na oczy. Kilkuminutowa kuracja pomoże ci się zrelaksować i wypocząć opuchniętym i zmęczonym oczom po całym dniu lub wpłynąć kojąco w przypadku zapalenia spojówek. Popularne są również parówki z rumianku, które odblokowują zapchane pory i wygładzają delikatną skórę twarzy eliminując wszelkie niedoskonałości. Co więcej, kwasy fenolowe, które znajdują się w rumianku pospolitym korzystnie wpływają na eliminacje wolnych rodników, które przyczyniają się do przyspieszającego starzenia się skóry. Regularne stosowanie wyciągu z rumianku może z powodzeniem poprawić kondycje twarzy pozbawiając ją zaczerwienień i pozostawiając jędrną i promienną. Wykorzystaj koszyczek rumianku - jak hodować ziele we własnym ogrodzie Rumianek lekarski ma zdecydowanie niewielkie wymagania glebowe, to właśnie dlatego najczęściej możesz spotkać go na łąkach i dużych polach obfitych w trawy. Nie musisz jednak zapuszczać się na wyprawy, aby uzbierać odpowiednią ilość rośliny. Rumianek pospolity rośnie na wysokość 60-80 centymetrów i skupia w jednym miejscu wiele kwiatów, dlatego decydując się na samodzielne wysianie wybierz odpowiednią przestrzeń w przydomowym ogródku lub zasadź roślinę w większej donicy. Do zasadzenia wybierz dość dobrze nasłonecznione miejsce, które zagwarantuje rumiankowi odpowiedni wzrost. Okres zimowy jest sezonem, w którym rumianek lekarski obumiera, dlatego, kiedy chwast zacznie przekwitać, zbierz odpowiednią ilość nasion, które wykorzystasz w kolejnym roku. Zbierając plony do wykonania samodzielnych naparów skup się na kwiatach, te bowiem posiadają najwięcej właściwości odżywczych. Ze względu na intensywny i charakterystyczny zapach rumianku, możesz wykonać z niego olejek eteryczny, który będziesz dodawać do dyfuzora zapachowego lub podczas relaksującej kąpieli. Silne i kojące działanie substancji odżywczych sprawi, że osiągniesz stan ukojenia. Kwiaty rumianku - doraźna pomoc z wykorzystaniem domowych sposobów Ze względu na to, że substancje rumianku silnie odprężają, ziele ułatwia zasypianie, działa przeciwbakteryjnie i hamuje dolegliwości układu pokarmowego, dlatego zalecany jest do spożywania w chwili kiedy wystąpią dolegliwości bólowe, jak i przed snem, aby zredukować problemy z długotrwałym zasypianiem. Inspiracje: https://apteka.superpharm.pl/poradnik/rumianek-jakie-sa-wlasciwosci-lecznicze-rumianku-lekarskiego « powrót do artykułu
  23. Astronomowie uzyskali szczegółowy obraz tajemniczego ORC-ów. To niedawno odkryte fascynujące obiekty kosmiczne zwane dziwnymi kręgami radiowymi (odd radio circles – ORC). Jako pierwsza zauważyła je doktor Anna Kapińska, pracująca przy projekcie Evolutionary Map of the Universe prowadzonym za pomocą Australian Square Kilometre Array Pathfinder (ASKAP). Od tamtej pory powstało wiele hipotez wyjaśniających, czym mogą być ORC. Nowy obraz ORC uzyskany przez południowoafrykańskie obserwatorium MeerKAT dostarczy naukowcom więcej informacji na temat tych struktur, umożliwi dalsze badania ich struktury i pochodzenia. Obecnie istnieją trzy wiodące hipotezy na temat ORC. Według jednej z nich są to pozostałości olbrzymich eksplozji, do których doszło w centrum ich galaktyk macierzystych. Eksplozje takie mogły być skutkiem np. łączenia się supermasywnych czarnych dziur. Zwolennicy drugiej z hipotez utrzymują, że mogą być to potężne dżety wysokoenergetycznych cząstek pochodzące z centrum galaktyki. W końcu zgodnie z trzecią hipotezą są to pozostałości „szoku końcowego” powstałego po narodzinach gwiazd w galaktyce. Jak dotychczas wszystkie dziwne kręgi radiowe zostały wykryte za pomocą radioteleskopów. Nie zanotowano w nich żadnej emisji w zakresie fal widzialnych, podczerwieni czy promieniowania rentgenowskiego. Ludzie często próbują wyjaśnić obserwacje i wykazać, że pasuje to do już istniejącej wiedzy. Dla mnie bardziej interesujące jest odkrycie czegoś zupełnie nowego, co rzuca wyzwanie naszym obecnym przekonaniom, mówi doktor Jordan Collier z Inter-University Institute for Data Intensive Astronomy, który skompilował dane obserwacyjne z MeerKAT. ORC są olbrzymie. Mają średnice około miliona lat świetlnych. Są więc wielokrotnie większe od Drogi Mlecznej, ale mimo to trudno je zauważyć. Profesor Ray Norris z australijskiego CSIRO przypomina, że dotychczas odkryto zaledwie 5 ORC. Wiemy, że ORC to pierścienie słabej emisji radiowej otaczające galaktyki o bardzo aktywnych czarnych dziurach w centrum. Nie wiemy jeszcze, co je powoduje, ani dlaczego są tak rzadkie, stwierdza profesor Norris. Nie jest przypadkiem, że badania nad ORC są prowadzone przez ASKAP i MeerKAT. To dwie ważne części wciąż tworzonego Square Kilometre Array (SKA), wielkiej sieci radioteleskopów, która powstaje w Australii i RPA. Łączna powierzchnia ich czas sięgnie 1 km2. Wspólnie będą tworzyły najbardziej czuły i najszybszy radioteleskop w historii. « powrót do artykułu
  24. Zaledwie 30 lat tamu znaliśmy tylko kilka planet, tych z Układu Słonecznego. Dnia 9 stycznia 1992 roku Aleksander Wolszczan i Dail Frail poinformowali o odkryciu dwóch planet krążących wokół pulsara PSR 1257+12. Odkrycie potwierdzono i planety te uznawane są za pierwsze odkryte planety poza Układem Słonecznym. Teraz NASA poinformowała o potwierdzeniu odkrycia 5000. planety pozasłonecznej. Wczoraj, 21 marca, do NASA Exoplanet Archive dodano 65 kolejnych egzoplanet, przekraczając tym samym liczbę 5000 znanych nam planet. Są wśród nich i niewielkie skaliste obiekty podobne do ziemi, jak i gazowe olbrzymy wielokrotnie większe od Jowisza. W spisie znajdziemy superZiemie, prawdopodobnie skaliste planety sporo większe od Ziemi, jak i mini-Neptuny. Są i planety krążące wokół dwóch gwiazd i takie, które znajdują się na orbitach martwych gwiazd. Jessie Christiansen, australijska astrofizyk pracująca w NASA Exoplanet Science Institute mówi, że te 5000 planet to nie tylko liczba. Każda z nich to nowy świat, całkiem nowa planeta. Każda z nich jest ekscytująca, gdyż nic o nich nie wiemy. Wiemy natomiast, że tylko w naszej galaktyce znajdują się setki miliardów planet. Na tę olbrzymią liczbę wskazywało już pierwsze odkrycie egzoplanet. Jeśli można znaleźć planety wokół gwiazd neutronowych, to są one wszędzie, mówi Wolszczan. Uczony dodaje, że ludzkość właśnie otwiera nowy rozdział w badaniu planet pozasłonecznych. Już niedługo będziemy mogli znacznie więcej, niż tylko dodawać nowe planety do katalogu. Wkrótce badania naukowe podejmie Teleskop Kosmiczny Jamesa Webba (JWST), który pozwoli na poszukiwanie w atmosferach planet sygnatur mogących świadczyć o istnieniu na nich życia. W 2027 roku w przestrzeń kosmiczną ma trafić Nancy Grace Roman Space Telescope, który będzie poszukiwał egzoplanet za pomocą kilu różnych metod. Na rok 2029 Europejska Agencja Kosmiczna zapowiada misję ARIEL, w ramach której obserwowane będą atmosfery egzoplanet, a obecne na jej pokładzie urządzenie CASE pozwoli na badania chmur. Myślę, że znajdziemy na egzoplanetach jakiś rodzaj życia, prawdopodobnie bardzo prymitywnego, mówi Wolszczan. Pierwszą planetę wokół gwiazdy podobnej do Słońca odkryto w 1995 roku. Był to gorący Jowisz, okrążający gwiazdę w ciągu zaledwie 4 dni. Znalezienie pierwszej planety skalistej, bardziej podobnej do Ziemi, wymagało jednak nowych technologii i metod badawczych. Możliwości takie pojawiły się wraz z wystrzeleniem Teleskopu Kosmicznego Keplera w 2009 roku. To otworzyło całkowicie nowe możliwości obserwacyjne. Nikt nie spodziewał się takiej olbrzymiej różnorodności gwiazd i planet, mówi William Borucki, główny naukowiec misji Keplera.   « powrót do artykułu
  25. Do Szczecina kolejny raz zawita Europejski Festiwal Łaciny i Greki (Festival Européen Latin Grec). By przybliżyć dziedzictwo antyku, na głos czytane są dzieła z tego okresu. Jak poinformowała Książnica Pomorska, po wybitnych utworach epickich („Iliada” i "Odyseja" Homera i "Metamorfozy" Owidiusza) przyszedł czas na słynne dzieło dramatyczne: „Króla Edypa” Sofoklesa. Tegoroczna edycja festiwalu odbywa się bowiem pod hasłem „Œdipe & Cie!”. Międzynarodowy Dzień Czytania „Króla Edypa” w Szczecinie odbędzie się w Sali pod Piramidą (Książnica Pomorska). Chętni mogą też wziąć udział w wydarzeniu on-line; 25 marca wystarczy odwiedzić profil Książnicy na Facebooku - początek o godzinie 11. Mamy szanse przeczytać w ciągu godziny prawie cały tekst. Oddajemy pałeczkę Sofoklesowi i jego geniuszowi dramatycznemu, bo to jest przecież jedna z najsłynniejszych tragedii greckich, do dzisiaj wystawiana też na deskach teatrów. Jest to wielki tekst, klasyka przez wielkie „K”, chcemy spróbować całą tę historię odczytać – powiedziała PAP-owi Agnieszka Borysowska z Książnicy Pomorskiej. Tekst w przekładzie Roberta Chodkowskiego przeczytają w podziale na role pracownicy Książnicy Pomorskiej, członkowie Oddziału Szczecińskiego Polskiego Towarzystwa Filologicznego, a także nauczyciele akademiccy i studenci Uniwersytetu Szczecińskiego. Od 2005 r. Festival Européen Latin Grec odbywa się w Lyonie we Francji. Stopniowo Festiwal przybrał międzynarodową formę. Publiczne czytanie wybranego dzieła starożytnego autora jest jego flagowym wydarzeniem. Na stronie akcji napisano, że jak co roku, zgromadzi ona tysiące osób, które równocześnie w dziesiątkach języków przeczytają urywki dzieła. Organizatorzy precyzyjnie wyjaśniają, jak wziąć udział w wydarzeniu. Zamieścili nawet mapkę, na której zaznaczono uczestników z całego świata. Z Polski, oprócz Książnicy Pomorskiej, zgłoszono Liceum Ogólnokształcące im. Juliusza Słowackiego z Grodziska Wielkopolskiego oraz Instytut Filologii Klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. W Poznaniu międzynarodowe czytanie fragmentów „Króla Edypa” z udziałem studentów odbędzie się w Salonie Mickiewicza, Collegium Maius UAM. Sztuka Sofoklesa ma być czytana aż w 13 językach: ukraińskim, greckim, łacińskim, hiszpańskim, baskijskim, niemieckim, arabskim, rosyjskim, hinduskim, fińskim, norweskim, nowogreckim i polskim. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...