Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36955
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Teleskop Hubble'a sfotografował protoplanetę podobną do Jowisza, która formuje się w wyniku „intensywnego i gwałtownego” procesu. Obserwacje Hubble'a wspierają mniej popularną z hipotez o tworzeniu się planet, tę mówiącą o niestabilności dysku protoplanetarnego. Nowo tworząca się planeta krąży wokół gwiazdy, której wiek astronomowie szacują na zaledwie 2 miliony lat. Dla przypomnienia, Układ Słoneczny liczy sobie około 4,6 miliarda lat. Wszystkie planety powstają z dysków protoplanetarnych, dysków materiału krążącego wokół gwiazd. Dominująca hipoteza dotycząca formowania się gazowych olbrzymów jak Jowisz mówi, że powstają one w wyniku stopniowego zlepiania się materiału krążącego w dysku protoplanetarnym. Materiał, od miniaturowych ziaren pyłu po wielkie bloki skalne, zderza się i zlepia. Z czasem powstaje jądro, wokół którego gromadzi się gaz z dysku. Zgodnie zaś z alternatywną, mniej popularną, hipotezą, gdy dysk protoplanetarny się ochładza, grawitacja powoduje jego gwałtowne rozpadnięcie się na fragmenty o masie planet. Nowo odkryta planeta, AB Aurigae b, jest około 9-kronie bardziej masywna od Jowisza i krąży wokół gwiazdy w odległości dwukrotnie większej niż odległość między Plutonem a Słońcem. Przy tak wielkiej odległości uformowanie się planety ze zderzającego się i zlepiającego materiału musiałoby trwać niezwykle długo. O ile w ogóle by do tego doszło. Dlatego też naukowcy sądzą, AB Aurigae b powstaje w wyniku niestabilności dysku. Mamy więc tutaj do czynienia z potwierdzeniem mniej popularnego modelu tworzenia się planet. Powyższe badania zostały wykonane za pomocą dwóch instrumentów znajdujących się na pokładzie Teleskopu Hubble'a, a uzyskane wyniki porównano z danymi z japońskiego Subaru Telescope na Mauna Kea na Hawajach. Zinterpretowanie zjawisk zachodzących w tym układzie jest niezwykle trudne. Dlatego między innymi potrzebowaliśmy Hubble'a. Dobrej jakości zdjęcie pozwala nam lepiej odróżnić światło z dysku i z planety, mówi główny autor badań, Thayne Currie. Uczony dodaje, że przejrzano archiwa zdjęć Hubble'a i znaleziono w nich liczne zdjęcia AB Aurigae b wykonane w różnych długościach fali. Tworzą one spójny obraz, dostarczając silnych dowodów. Nowe odkrycie to silny dowód na poparcie hipotezy mówiącej, że niektóre gazowe olbrzymy powstają w wyniku niestabilności dysku. Tak naprawdę to grawitacja jest tym, co się ostatecznie liczy, a pozostałości po formowaniu się gwiazd w ten czy inny sposób – za pośrednictwem grawitacji – łączą się, tworząc planety, mówi Alan Boss z Carnegie Institution of Science w Waszyngtonie. « powrót do artykułu
  2. Już niemal wszystkie instrumenty naukowe Teleskopu Kosmicznego Jamesa Webba zostały zsynchronizowane ze zwierciadłem głównym. Niemal wszystkie, gdyż ostatni z nich – Mid-Infrared Instrument (MIRI) – można będzie ustawić gdy osiągnie odpowiednią temperaturę pracy. MIRI potrzebuje tak niskiej temperatury, że nie wystarczy mu chłodzenie pasywne, dlatego jest od wielu dni schładzany za pomocą specjalnego nowatorskiego urządzenia kriogenicznego. Około połowy marca informowaliśmy, że zakończył się kluczowy etap ustawiania segmentów zwierciadła Teleskopu Webba. Aby tego dokonać, konieczne było dostrojenie zwierciadła głównego i wtórnego do urządzenia Near-Infrared Camera (NIRCam). To pozwoliło na przeprowadzenie niezbędnych testów i upewnienie się, że system optyczny Webba działa bez zarzutów. Uzyskano wówczas obraz wybranej gwiazdy wykonany za pomocą NIRCam. Po zakończeniu tego etapu rozpoczęto fazę dostrajania optyki do współpracy z Fine Guidance Sensor (FGS), Near-Infrared Slitless Spctrograph (NIRISS) oraz Near-Infrared Spectrometer (NIRSpec). Instrument NIRCam, z którym najpierw synchronizowano optykę, to pracująca w podczerwieni kamera, rejestrująca fale o długości od 0,6 do 5 mikrometrów. Jej celem jest zarejestrowanie światła pierwszych gwiazd i galaktyk, obrazowanie gwiazd w pobliskich galaktykach, młode gwiazdy w Drodze Mlecznej czy obiekty w Pasie Kuipera. Kamerę wyposażono w koronografy, pozwalające na fotografowanie bardzo słabo świecących obiektów, znajdujących się w pobliżu obiektów znacznie jaśniejszych. Dzięki temu możliwe będą dokładne obserwacje planet krążących wokół pobliskich gwiazd. NIRSpec również działa w zakresie 0,6–5 mikrometrów. Spektrograf będzie rejestrował całe widmo promieniowania, co pozwoli na poznanie cech fizycznych badanych obiektów, jak ich masa temperatura czy skład chemiczny. Z kolei FGS/NIRISS będzie odpowiedzialny za precyzyjne pozycjonowanie Webba na wybrane obiekty, wykrycie pierwszego światła, jakie rozbłysło we wszechświecie oraz wykrywanie, charakteryzowanie i badania spektroskopowe egzoplanet. Instrument, na którego zestrojenie z optyką wciąż czekamy, to MIRI. Składa się on z kamery i spektrografu pracujących w średnich zakresach podczerwieni (5–28 mikrometrów). To niezwykle czułe urządzenie naukowe. MIRI zobaczy przesunięcie ku czerwieni odległych galaktyk, słabo widoczne planety, tworzące się dopiero gwiazdy, będzie obserwował obiekty w Pasie Kuipera. To ono dostarczy nam najbardziej spektakularnych zdjęć. Jednak, by móc wykorzystać swoje niezwykłe możliwości, musi zostać schłodzony do temperatury -266,15 stopni Celsjusza. Osiągnięcie tak niskiej temperatury nie jest możliwe za pomocą samego tylko pasywnego chłodzenia i ochrony zapewnianej przez osłonę przeciwsłoneczną. Potrzebne jest chłodzenie aktywne, za które odpowiada nowatorskie dwustopniowe urządzenie. Jego pierwszy stopień schłodzi MIRI do temperatury -255,15 stopni, a dzięki drugiemu MIRI osiągnie wymaganą temperaturę pracy wynoszącą -266,15 stopni Celsjusza. To zaledwie 7 stopni powyżej zera absolutnego. Do niedawna temperatura MIRI spadała bardzo wolno. W ciągu 54 dni chłodzenia pasywnego zmniejszyła się ona o 58 stopni. Przed 10 dniami włączono chłodzenie aktywne i w tym czasie temperatura MIRI spadła o kolejne 52 stopnie. W chwili pisania tego tekstu temperatura MIRI wynosi -231,35 stopni Celsjusza. « powrót do artykułu
  3. Kobiety, których wiek biologiczny jest wyższy od metrykalnego, mogą być bardziej zagrożone stanem przedrzucawkowym (ang. pre-eclampsia). Jest on niebezpieczny zarówno dla matki, jak i dla płodu (powoduje jego niedotlenienie). Wyniki badań dr Pauliny Pruszkowskiej-Przybylskiej z Uniwersytetu Łódzkiego ukazały się w piśmie Scientific Reports. Projekt w Australii trwał kilka tygodni, a finalne prace - dwa lata. Wybór miejsca prowadzenia badań nie był bynajmniej przypadkowy. Przygotowując się do stypendium dla młodych naukowców, poszukiwałam miejsca, gdzie mogłabym pracować pod okiem najbardziej doświadczonych epigenetyków na świecie. I okazało się, że wśród najwybitniejszych są właśnie profesor Eric Moses i doktor Phillip Melton [obaj pracują zarówno na Uniwersytecie Tasmańskim, jak i na Uniwersytecie Australii Zachodniej] - wyjaśnia dr Pruszkowska-Przybylska. W badaniach dr Pruszkowskiej-Przybylskiej uwzględniono 166 niespokrewnionych ciężarnych w bardzo podobnym wieku i wyłącznie europejskim pochodzeniu genetycznym (zostały one zrekrutowane przez Royal Women's Hospital Melbourne). U 77 kobiet wystąpiła preeklampsja, a u 89 nie. Po badaniach wieku biologicznego wykonanych z wykorzystaniem próbek krwi pacjentek niektóre z algorytmów wykazały, że panie dotknięte preeklampsją odznaczają się wiekiem biologicznym wyższym niż wynikający z kalendarza. To przyspieszenie degradacji genomu i - co za tym idzie - wieku wynikało u nich prawdopodobnie właśnie z oddziaływania czynników zewnętrznych. Stan przedrzucawkowy jest niebezpiecznym zespołem objawów chorobowych pojawiających się po 20. tygodniu ciąży. Oprócz podwyższonego ciśnienia jest on związany z białkomoczem, drgawkami, bólami głowy, nieostrym widzeniem, a nawet śpiączką. Moje badania są cegiełką, która w przyszłości może zaowocować stworzeniem algorytmów z powodzeniem służącym profilaktyce preeklampsji. Wynika z nich między innymi, że decydując się na zajście w ciążę, warto zbadać swój wiek biologiczny [pozwalają na to metody epigenetyczne]. Można w ten sposób wykluczyć (lub potwierdzić) ryzyko wystąpienia tego syndromu, gdy już w ciąży się będzie i do tej wiedzy dostosować charakter opieki medycznej. W niedalekiej przyszłości dr Pruszkowska-Przybylska rozpocznie badania w Danii. Tym razem mają one dotyczyć wieku biologicznego pacjentów z nagłym zatrzymaniem krążenia. « powrót do artykułu
  4. Awarowie, mniej znani „następcy” Hunów, stworzyli w Europie środkowej i wschodniej państwo z centrum w Kotlinie Panońskiej, które przetrwało niemal 250 lat. Wiemy, że Awarowie przybyli w VI wieku z Azji Centralnej, jednak zarówno historycy wczesnośredniowieczni, jak i współcześni, nie są zgodni co do ich pochodzenia. Teraz grupa genetyków, historyków i archeologów uzyskała i przebadała pierwsze DNA ze znajdującego się na Węgrzech najważniejszego miejsca pochówki awarskiej elity. Zbadane geny dowodzą, że Awarowie dokonali jednej z najszybszych i największych migracji w starożytności. Naszym głównym źródłem informacji o Awarach są pisemne przekazy ich wrogów, Bizantyjczyków. Jedna z popularnych obecnie hipotez mówi, że Awarowie są bezpośrednimi potomkami środkowoazjatyckiego ludu Rouran, którego konfederacja została ok. połowy VI wieku rozbita przez Turkutów. Według innych hipotez, są potomkami ludów, które znajdowały się pod rządami Rouran i mieszkały na zachód od nich na terenie Sogodiany (obecnie to tereny Uzbekistanu i Tadżykistanu) lub też pochodzą od plemienia Ogurów. Historycy zastanawiali się też, czy Awarowie przybyli w ramach dobrze zorganizowanej migracji czy raczej chaotycznej ucieczki. Dotychczas zdobyte dowody archeologiczne wskazywały na wiele podobieństw pomiędzy Awarami a euroazjatyckimi nomadami. Specjaliści wskazują na podobieństwo broni, naczyń czy końskich uprzęży. To właśnie Awarowie wprowadzili strzemiona do Europy. Mimo to, nie wiemy dokładnie, z którego miejsca Wielkiego Stepu lud ten pochodził. Naukowcy z Niemiec, Węgier, Austrii i USA przeanalizowali genomy 66 osób pochowanych w Dolinie Panońskiej. Znajdowały się wśród nich szczątki osób z 8 najbardziej okazałych grobowców Awarów oraz szczątki osób, które pochowano przed przybyciem Awarów oraz po upadku ich państwa. Naszym celem było rozwiązanie zagadki pochodzenia elity założycieli imperium, które było bliskie zdobycia Konstantynopola i przez ponad 200 lat rządziło terenami dzisiejszych Węgier, Rumunii, Słowacji, Austrii, Chorwacji i Serbii, mówi jeden z autorów badań, Johannes Krause. Dzięki zdobytym właśnie dowodom stwierdzono, że Awarowie w ciągu kilku lat pokonali ponad 5000 kilometrów dzielących Mongolię od Kaukazu, a w ciągu kolejnych 10 lat osiedlili się na terenie współczesnych Węgier. To najszybsza długodystansowa migracja w ludzkiej historii, którą udało się dotychczas odtworzyć, dodaje inny z badaczy, Choongwon Jeong. Badania wykazały, że elita Awarów, która pod koniec VII i na początku VIII wieku mieszkała w centralnym regionie Doliny Panońskiej – w międzyrzeczu Dunaju i Cisy (DTI) – była blisko spokrewniona z osobą z okresu istnienia państwa Rouran oraz przedstawicielami poprzedzających je konfederacji Xianbei i Xiongnu. Wszystkie trzy wspomniane koczownicze ludy i ich związki plemienne istniały na mniej więcej tym samym terenie Mongolii i północnych Chin w okresie od III wieku p.n.e. do VI w. n.e. Dopiero w późniejszym okresie obserwowana jest wśród awarskiej elity DTI zmiana genetyczna. W badaniach widać, że od 20 do 30 procent puli genetycznej nie pochodzi już z północno-wschodnich obszarów Wielkiego Stepu. Nie jest to też domieszka miejscowa, od ludności, która mieszkała w Panonii przed przybyciem Awarów. Te 20–30% genów najbardziej przypomina pulę genetyczną ze stepu na północ od Kaukazu. Brak domieszki genetycznej miejscowej ludności, utrzymanie wysokiego poziomu puli genetycznej z Azji Wschodniej oraz późniejsza domieszka genetyczna z obszarów na północ od Kaukazu sugerują, że po przybyciu Awarów do Europy Centralnej mieliśmy do czynienia albo z ciągłą migracją ze stepu, albo też ludzie ze stepu na północ od Kaukazu przybyli wraz z Awarmi, jednak mieli niższy status i dopiero z czasem dopuszczono do ich mieszania się z awarską elitą. Ponadto, skoro elita Awarów przez ponad wiek utrzymała wysoką spójność genetyczną, można przypuszczać, że przybyło jej na tyle dużo, iż przez kilka pokoleń nie istniała konieczność dopływu świeżej krwi spoza elity. O ile jednak elita DTI utrzymała wysoką spójność genetyczną, to elita Awarów poza międzyrzeczem Dunaj-Cisa, była znacznie bardziej zróżnicowana genetycznie. Szczególnie dobrze widać to na przykładzie kobiety i mężczyzny z okolic dzisiejszego miasta Kölked, położonego przy granicy Węgier z Chorwacją i Serbią. Pochowana tam kobieta posiada profil genetyczny właściwy dla ludów zamieszkujących ten obszar przed przybyciem Awarów, a złożono ją w grobie z przedmiotami należącymi do tradycji późnego antyku, Bizancjum i Merowingów. Z kolei DNA mężczyzny wskazuje na jego pochodzenie ze stepów na północ od Kaukazu lub innych regionów zamieszkanych przez ludy pochodzenia irańskiego. To zaś sugeruje, że elita Awarów zamieszkująca międzyrzecze Dunaju i Cisy, była wspomagana przez lokalne elity. Ze szczegółami badań można zapoznać się w artykule Ancient genomes reveal origin and rapid trans-Eurasian migration of 7th century Avar elites opublikowanym na łamach Cell. « powrót do artykułu
  5. Zespół antropologów i archeologów z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu (UPWr) wykonał we współpracy z plastykami z Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu rekonstrukcje wyglądu trojga mieszkańców Górnych Łużyc. Czaszki - 2 męskie i 1 żeńską - znaleziono we wczesnośredniowiecznym grodzisku w miejscowości Göda w zachodniej Saksonii. Dziś są one przechowywane w Muzeum Miejskim w Budziszynie. Datowania radiowęglowe szczątków ludzkich wykazały, że cmentarzysko na majdanie [...] funkcjonowało pomiędzy końcem wieku XV a początkiem XVII – to znaczy w czasach, kiedy gród był już opuszczony. Wygląd starszego mężczyzny odtworzono w postaci pełnoplastycznego realistycznego popiersia. Rekonstrukcje wyglądu młodszego mężczyzny i młodej kobiety wykonano cyfrowo – podkreśla archeolog dr Paweł Konczewski. Rekonstrukcje trafiły na wystawę w Muzeum Miejskim w Budziszynie. Wystawa to pokłosie polsko-niemieckiego projektu naukowo-edukacyjnego „1000 lat Górnych Łużyc – ludzie, grody, miasta”. Wbrew pozorom [o Słowianach] nie wiemy wielu rzeczy. Do tej pory uważano, że przybyli na te tereny około VI-VII wieku, ale dzisiaj coraz częściej zakłada się, że był to wiek VIII. Ja uważam, że przybyli z Europy Wschodniej, dokładniej z Naddnieprza, wypierani przez Awarów. Szukali nowych terenów do życia, a może też uciekali przed konfliktami zbrojnymi. Wielka wędrówka Słowian we wczesnym średniowieczu miała różne podłoże, ale dokładnie tak samo z różnych przyczyn również dzisiaj ludzie emigrują i szukają nowych miejsc do lepszego życia - komentuje archeolog. Grody, które przybysze zbudowali, wykorzystując ukształtowanie terenu, powstały prawdopodobnie wskutek niepokojów wojennych oraz ekspansji Państwa zachodniofrankijskiego na wschód; na początku X w. Karolingowie dążyli do podporządkowania sobie plemienia Milczan, które żyło na Górnych Łużycach. Ważnym elementem badań jest zebranie informacji o mieszkańcach grodów. Specjaliści chcą poznać ich życie codzienne, dowiedzieć się, co jedli, na co chorowali, jak długo byli karmieni piersią matki. To wszystko powiedzą nam badania izotopowe kości, bo historia naszego życia jest zawarta w naszych kościach i tę księgę można odczytać - podsumowuje dr Konczewski. « powrót do artykułu
  6. Egzotyczne, szybko rotujące obiekty, są w kręgu zainteresowań astrofizyków. Polscy astronomowie próbują uzyskać informacje o warunkach fizycznych panujących we wnętrzu szybko rotujących gwiazd neutronowych. W pracy opublikowanej w The Astronomical Journal [PDF] wzbogacili analizy o efekty wynikające ze zjawiska pociemnienia grawitacyjnego. Gwiazdy neutronowe są jednymi z ekstremalnych obiektów we Wszechświecie. Gęstość materii w ich wnętrzach dwukrotnie przekracza gęstość jądra atomowego. W takich warunkach, w jądrze gwiazdy, mogą pojawiać się tak egzotyczne stany, jak kondensaty pionów, kaonów, a nawet swobodne kwarki. Centrum gwiazdy może być w stanie nadciekłym lub nadprzewodzącym. Materii w takich warunkach, jakie występują we wnętrzach gwiazd neutronowych, nie jesteśmy w stanie otrzymać w żadnym ziemskim laboratorium. Jedynym sposobem na jej badanie pozostają obserwacje astronomiczne. Stworzone modele teoretyczne opisują strukturę wnętrza gwiazdy neutronowej przy założonych właściwościach i składzie materii ją tworzącej. Użyteczną dla astronomii obserwacyjnej formą przedstawienia tych modeli jest zależność promienia gwiazdy neutronowej od jej masy. Zatem wyznaczenie mas i promieni dla kilku, kilkunastu gwiazd i skonfrontowanie ich z przewidywaniami modeli, pozwoliłoby na weryfikację założeń teoretycznych na temat własności materii wnętrza gwiazdy neutronowej. Polski zespół astronomów i astrofizyków, w skład którego wchodzą dr Agnieszka Majczyna (NCBJ), prof. Jerzy Madej (Obserwatorium Astronomiczne UW), prof. Agata Różańska (Centrum Astronomiczne im. M. Kopernika, PAN) oraz mgr Mirosław Należyty, realizuje projekt mający na celu wyznaczenie mas i promieni gwiazd neutronowych. Zaproponowana przez nich metoda polega na modelowaniu widm promieniowania gwiazd neutronowych i dopasowania ich do widm gwiazd neutronowych obserwowanych w zakresie rentgenowskim. Stworzony przez nich model – ATM24 uwzględnia wiele istotnych efektów, jak na przykład rozpraszanie fotonów na gorących elektronach (rozpraszanie Comptona). Niedawno autorzy wzbogacili model o kolejny ważny efekt – pociemnienie grawitacyjne. Pociemnienie grawitacyjne występuje w gwiazdach odkształconych zarówno wskutek sił pływowych (w układzie podwójnym gwiazd) jak i rotacji. Gwiazdy neutronowe, choć silnie związane grawitacyjnie, ze względu na szybką rotację, dochodzącą nawet do tysiąca obrotów na sekundę, ulegają odkształceniu. Rotująca gwiazda przypomina elipsoidę obrotową – nieznacznie spłaszczoną na biegunach kulę. Taki kształt gwiazdy powoduje różnicę w wartości przyspieszenia grawitacyjnego, a tym samym temperatury w poszczególnych obszarach na jej powierzchni. Taka gwiazda wygląda na gorętszą, gdy obserwuje się ją od strony bieguna, gdzie grawitacja jest większa, niż gdyby patrzeć na nią w płaszczyźnie równika. W tej klasie obiektów szybko rotujące gwiazdy neutronowe są więc dobrymi kandydatami do badań efektu pociemnienia grawitacyjnego. Efekt pociemnienia grawitacyjnego jest znany od 1924, jednak w teoretycznych modelach atmosfer gwiazdowych, opisujących rozkład widmowy promieniowania, nie był uwzględniany. Powszechnie dotąd przyjmowane założenie jednorodnej grawitacji i temperatury na powierzchni odkształconej gwiazdy jest jedynie przybliżeniem, które autorzy porzucili w ramach swojej pracy. Zbadaliśmy wpływ efektu pociemnienia grawitacyjnego na obserwowane widmo szybko rotującej, spłaszczonej gwiazdy neutronowej – mówi dr Agnieszka Majczyna z Zakładu Astrofizyki NCBJ. W naszym modelu widma promieniowania uwzględniamy przyczynki pochodzące od obszarów o różnych wartościach temperatury i przyspieszenia grawitacyjnego na powierzchni gwiazdy neutronowej, widzianej przez odległego obserwatora. Obliczona przez nas siatka modeli jest pierwszą taką w skali światowej. Nasze badania jasno pokazują, że efekt pociemnienia grawitacyjnego silnie wpływa na kształt widma i powinien być uwzględniany w realistycznych modelach atmosfer rotujących gwiazd neutronowych. Naukowcy nadal pracują nad udoskonalaniem modeli widm promieniowania rotujących gwiazd neutronowych. Kolejnym etapem naszego projektu będzie ulepszenie zaproponowanej przez nas metody wyznaczania masy i promienia gwiazdy neutronowej oraz stworzenie rozległej siatki teoretycznych modeli widm promieniowania. Ulepszona metoda dopasowania policzonej siatki modeli, zastosowana do obecnych lub przyszłych widm, obserwowanych pozwoli na nałożenie ograniczeń na własności supergęstej materii, która występuje we wnętrzu gwiazdy neutronowej – dodaje dr Majczyna. « powrót do artykułu
  7. Chłopcy i dziewczęta mogą w różnym wieku odczuwać negatywne skutki używania platform społecznościowych, wynika z badań przeprowadzonych przez międzynarodową grupę ekspertów. Z badań opublikowanych na łamach Nature Communications wynika, że u dziewcząt negatywny związek pomiędzy używaniem platform społecznościowych a satysfakcją z życia pojawia się w wieku 11-13 lat, u chłopców zaś w wieku 14-15 lat. Ponadto zwiększająca się częstotliwość używania mediów społecznościowych jest też wskaźnikiem mniejszego zadowolenia z życia w wieku 19 lat. Wyniki badań sugerują, że wrażliwość na oddziaływanie mediów społecznościowych może być powiązana ze zmianami rozwojowymi, prawdopodobnie ze zmianami w strukturach mózgu lub z dojrzewaniem, które u chłopców zachodzi później niż u dziewcząt. W przypadku obu zaś płci używanie mediów społecznościowych jest powiązane ze spadkiem satysfakcji z własnego życia w wieku 19 lat. Tutaj, jak uważają badacze, rolę mogą odgrywać czynniki społeczne, gdyż w tym wieku wiele osób opuszcza dom by udać się na studia lub rozpoczyna pracę, co czyni je bardziej wrażliwymi na negatywne oddziaływania zewnętrzne. Media społecznościowe doprowadziły u młodych ludzi do olbrzymiej zmiany sposobu spędzania czasu, wymiany informacji i interakcji z innymi. Naukowców interesuje wpływ mediów społecznościowych na dobrostan ich użytkowników. Autorzy omawianych badań sprawdzali związek pomiędzy używaniem mediów społecznościowych a satysfakcją z własnego życia. Zidentyfikowali dzięki temu kluczowe okresy dojrzewania, kiedy to media społecznościowe są powiązane ze spadkiem satysfakcji z życia. Uczeni zauważyli też, że nastolatkowie, którzy są mniej zadowoleni z życia, częściej używają mediów społecznościowych. Związek pomiędzy mediami społecznościowymi a dobrostanem jest bardzo złożony. Zmiany w naszych organizmach, takiej jak rozwój mózgu i dojrzewanie oraz nasze otoczenie społeczne wydają się powodować, że w pewnych okresach życia jesteśmy bardziej wrażliwi, mówi główna autorka badań, doktor Amy Orben z University of Cambridge. Profesor Andrzej Przybylski, dyrektor ds. badań w Oxford Internet Institute dodaje, że obecnie ilość czasu, jaką przy mediach społecznościowych spędzają młodzi ludzie to tajemnica zarówno dla badaczy, jak i dla rodziców. Tutaj nie chodzi o to, że media społecznościowe są dobre lub złe. Chodzi o to, co interesuje młodych ludzi, dlaczego ich używają i jak się one wpisują w szerszy obraz życia rodzinnego. Naukowcy chcą zidentyfikować krytyczne momenty w życiu, w których nastolatki są najbardziej narażone na negatywne oddziaływanie mediów społecznościowych. To pozwoli bowiem na postawienie wielu interesujących pytań. Żeby dowiedzieć się, kto może być najbardziej podatny na wpływ mediów społecznościowych potrzebujemy badań łączących obiektywne dane behawioralne z pomiarami rozwoju biologicznego i poznawczego. Dlatego też wzywamy platformy społecznościowe, by w większym stopniu dzieliły się swoimi danymi z naukowcami, dodaje Przybylski. Autorzy badań przeanalizowali dane dotyczące około 84 000 Brytyjczyków w wieku od 10 do 80 lat. Wśród nich było 17 400 osób w wieku 10–21 lat w przypadku których uczeni dysponowali również indywidualnymi danymi długoterminowymi. « powrót do artykułu
  8. Pewne ptaki doprowadziły naśladownictwo do perfekcji i potrafią wyprowadzić w pole nawet doświadczonego ornitologa. Lirogonom wspaniałym, które należą do gatunków mimetycznych, zdarza się, na przykład, naśladować płacz dziecka, podczas gdy przedrzeźniacze oddają odgłosy smażonej jajecznicy czy skrzypienie drzwi. Wśród krajowej fauny wyróżniają się pod tym względem szpaki czy sójki. Żartownisie z Australii i innych kontynentów O lirogonie wspaniałym, który świetnie naśladował płacz dziecka, było głośno w mediach przed paroma laty. Ptak ten mieszkał w Taronga Zoo w Sydney, gdzie dość często spotykał się z płaczem najmłodszych zwiedzających. Naśladował tak doskonale, że ludzie zaglądali do wózków, aby sprawdzić, czy to nie płaczą ich pociechy. Innym pokazem zdolności naśladowniczych lirogonów było nauczenie się przez nie dźwięku piły tarczowej, migawki aparatu fotograficznego, odgłosów gier elektronicznych - opowiada prof. Piotr Tryjanowski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Gdy przyjrzymy się mieszkańcom innych kontynentów, okaże się, że i tam nie brakuje naśladowców. Klasyką są, oczywiście, papugi, wśród których rekordzistka potrafiła powtórzyć 1700 słów, ale to raczej „papugowanie” i słowa są tak specyficznie wymawiane, że [...] raczej trudno o pomyłkę [...]. Podobne zdolności mają gwarki, ale prawdziwymi żartownisiami są amerykańskie przedrzeźniacze. Jak wspomnieliśmy na początku, umieją one udawać odgłosy smażonej jajecznicy, zdarza im się też skrzypieć niczym drzwi. Rodzimi naśladowcy Opowiadając o krajowych gatunkach, prof. Tryjanowski zaznacza, że lista naśladowców jest dość długa. Miejsce na podium zajmuje szpak. Wystarczy przypomnieć jego wczesnowiosenne nawoływanie zofijjjjaaa, charakterystyczne dla wilgi, [które] zapewne niejednego zaskoczyło. No bo jak to, wilga w marcu? Przecież gatunek ten przylatuje do nas dopiero w maju. Warto dodać, że w niemal każdą szpaczą piosenkę wplecione są strofy innych gatunków. Poza tym szpaki naśladują sygnał straży pożarnej, zamykanie drzwi, odgłos łamania drzewa, a także świst pociągu i samochodu. Mówiąc o naśladownictwie, nie wolno zapominać o sójce, która głosem jastrzębia czy myszołowa potrafi zmylić wprawne ornitologicznie ucho. Choć o szpakach i sójkach mówi się najczęściej, trzeba też oddać sprawiedliwość innym gatunkom: długie śpiewy z wplataniem strof innych gatunków są bardzo charakterystyczne dla łozówki i dzierzby gąsiorka. Chcąc wydłużać listę żartownisiów, znajdziemy tam jeszcze: pleszkę, muchołówkę żałobną, kosa, śpiewaka, zaganiacza, cierniówkę, kapturkę, zaroślówkę, pokląskwę, skowronka polnego, dzierlatkę, czyża, a nawet rudzika. Prawda, że sporo? Warto jednak zaznaczyć, że ostatnie z wymienionych gatunków naśladują znacznie mniej niż mistrzowie tej kategorii. Czemu służy to zachowanie? Hipotez jest kilka. Niektóre odnoszą się do wywierania wpływu na samice, inne mówią, że naśladując głos drapieżnika, odstrasza się konkurencję i zdobywa pyszne kąski na wyłączność. Prof. Tryjanowski najbardziej jednak lubi hipotezę lingwistyczną, którą dobrze oddaje cytat z Goethego: „Ile języków znasz, tyle razy jesteś człowiekiem”. W przekładzie na ptasi oznacza to tyle, że im więcej dźwięków sprawnie naśladujesz, tym więcej przed tobą możliwości. « powrót do artykułu
  9. Osoby, które zachorowały na COVID-19 są narażone na większe ryzyko rozwoju cukrzycy, informują autorzy szeroko zakrojonych badań. Ziyad Al-Aly, główny badacz w Veteran Affairs St. Louis Healthcare System oraz epidemiolog Yan Xie z tego samego ośrodka, przeanalizowali dane medyczne dotyczące ponad 180 000 osób, które żyły co najmniej 10 miesięcy od czasu zachorowania na COVID-19. Dane te porównano z danymi dwóch grup, z których każda składała się z około 4 milionów osób. Były to osoby, które przed i po pandemii korzystały z systemu opieki zdrowotnej dla weteranów (VA), a u których nie stwierdzono COVID-19. Analiza wykazała, że osoby, które zachorowały na COVID-19 były narażone na o 40% wyższe ryzyko rozwoju cukrzycy w ciągu roku od postawienia diagnozy. To oznacza, że na każde 1000 badanych osób, w grupie, która zachorowała na COVID-19, cukrzycę zdiagnozowano u 13 osób więcej, niż w grupach, które nie chorowały. Niemal wszystkie przypadki zachorowań to przypadki cukrzycy typu 2. Ryzyko rozwoju cukrzycy było tym większe, im cięższy przebieg choroby. Osoby, które musiały być hospitalizowane były narażone na niemal 3-krotnie większe ryzyko cukrzycy, niż ci, którzy na COVID-19 nie zapadli. Al-Aly mówi, że nawet osoby, które przed zachorowaniem na COVID-19 nie były narażone na zwiększone ryzyko zapadnięcia na cukrzycę, a samą infekcję przeszły umiarkowanie, po przechorowaniu były bardziej narażone. Największe niebezpieczeństwo rozwoju cukrzycy czyhało zaś na ludzi, którzy już wcześniej byli na nią narażeni. Jeśli spostrzeżenia Al-Aly'ego i Yan Xie się potwierdzą, może to oznaczać, że świat czeka znaczący wzrost liczby zachorowań na cukrzycę. Trzeba bowiem pamiętać, że dotychczas COVID-19 potwierdzono u niemal pół miliarda ludzi. Jednak wcale nie musi się tak stać, zauważa Gideo Meyerowitz-Katz, specjalizujący się w cukrzycy epidemiolog z University of Wollongong w Australii. Uczony zauważa, że z amerykańskiego systemu opieki dla weteranów korzystają głównie starsi, biali mężczyźni, z których znaczna część ma podwyższone ciśnienie i nadwagę. Oba te czynniki zwiększają zaś ryzyko zachorowania na cukrzycę. Sam Al-Aly przyznaje, że do analizy należy podchodzić ostrożnie, gdyż część osób z grupy kontrolnej mogła w rzeczywistości chorować na COVID-19, ale choroba przebiegła łagodnie i nigdy nie została potwierdzona przez lekarza. Ponadto wzrost liczby przypadków cukrzycy może być pozorny, gdyż osoby chorujące na COVID-19 mogły po prostu zacząć częściej kontrolować swoje zdrowie i trakcie tych kontroli wykryto cukrzycę. W tej chwili kwestia ewentualnych zaburzeń metabolicznych pojawiających się w wyniku COVID-19 pozostaje więc nierozstrzygnięta. « powrót do artykułu
  10. Camelus knoblochi to wymarły gatunek olbrzymiego dwugarbnego wielbłąda. Wiemy, że żył w Azji Centralnej przez około 250 000 lat. Najnowsze badania, których wyniki opublikowano na łamach Frontiers in Earth Science wykazały, że ostatnim miejscem występowania C. knoblochi była dzisiejsza Mongolia, a gatunek ten istniał tam jeszcze około 27 000 lat temu. To zaś oznacza, że współistniał z człowiekiem współczesnym, a być może z neandertalczykiem i denisowianinem. Nie można więc wykluczyć, że do zagłady tego gatunku w jakimś stopniu przyczynili się ludzie. Camelus knoblochi miał ponad 3 metry wysokości i ważył ponad tonę. Najprawdopodobniej wymarł z powodu zmian klimatycznych. Jednak jego ostatnich przedstawicieli mogli wytępić polujący nań nasi przodkowie. Wykazaliśmy, że wymarły wielbłąd przetrwał w Mongolii do czasu, aż około 27 000 lat temu zmiany klimatyczne i środowiskowe położyły kres gatunkowi, mówi doktor John W. Olsen z University of Arizona. Obecnie w południowo-zachodniej Mongolii żyje jedna z dwóch populacji krytycznie zagrożonego dzikiego baktriana C. ferus. Wygląda na to, że C. knoblochi i C. ferus żyły obok siebie w plejstocenie. Możliwe zatem, że trzecią z przyczyn wyginięcia wielkiego wielbłąda była konkurencja o zasoby z mniejszym krewniakiem. Autorzy najnowszych badań opisali kości nóg C. knoblochi znalezione na stanowiskach Tsagaan Agui Cave oraz Tugrug Shireet na pustyni Gobi. Kości te zostały znalezione w kontekście zawierającym też kości wilków, hien jaskiniowych, nosorożców, koni, osłów, gazel czy dzikich owiec. To wskazuje, że C. knoblochi żył w środowisku stepowym, bardziej wilgotnym niż jego współcześni krewni. Naukowcy doszli do wniosku, że główną przyczyną wymarcia wielkiego wielbłąda było pustynnienie, z którym nie poradził sobie tak dobrze, jak inne gatunki. W późnym plejstocenie mongolski step zamienił się w step suchy, a w końcu w pustynię. Wydaje się, że C. knoblochi był słabo przystosowany do życia na pustyni. Przede wszystkim dlatego, że pustynie nie są dobrym miejscem życia dla zbyt dużych zwierząt. Rolę mogły odgrywać też inne czynniki, powiązane z dostępem do wody i zdolnością wielbłądów do przechowywania wody w organizmie, zła adaptacja termoregulacji organizmu oraz współzawodnictwo z innymi gatunkami, stwierdzają autorzy badań. Być może ostatni przedstawiciele C. knoblochi korzystali, przynajmniej sezonowo, z terenów położonych bardziej na północ, na Syberii, jednak i tamten obszar prawdopodobnie nie był dla nich odpowiedni. Jakie były relacje pomiędzy C. knoblochi a ludźmi? Jeden z autorów badań zauważa, że na jednej z kości śródręcza, datowanej na 59–44 tysiące lat temu, widać ślady narzędzi oraz obgryzania jej przez hieny. To wskazuje, że ludzie albo polowali na wielkie wielbłądy, albo żywili się ich padliną. « powrót do artykułu
  11. Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami RP (KSNG) ustanowiła polski egzonim Wyspa Wężowa. To ukłon w stronę pograniczników ukraińskich, którzy bronili wyspy pierwszego dnia inwazji Rosji na Ukrainę i odmówili złożenia broni. Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych (KSNG) postanowiła uhonorować ukraińskich strażników granicznych, którzy zdań w dosadnych słowach skierowanych do Rosjan dali jasny sygnał, że się nie poddadzą. Nagranie, na którym słychać wymianę między Rosjanami a Ukraińcami obiegło cały świat, a w samej Ukrainie odpowiedź pograniczników stała się symbolem ukraińskiego oporu. KSNG – w której skład wchodzą geografowie, kartografowie i językoznawcy – zbadała historyczne użycie nazwy „Wyspa Wężowa” w języku polskim. Już w 1856 r. Gazeta Lwowska pisała o „wyspie wężowej”. W tym samym okresie tego samego wyrażenia (ale pisanego już wielkimi literami) używało krakowskie pismo „Czas”. Wyspa Wężowa jest również obecna w mitologii greckiej. Według zapisów wierzono, że po śmierci zamieszkał na niej Achilles. Po ataku Rosji na Ukrainę media używały wyrażenia „Wyspa Węży” , co było niejednoznaczne, bo kilka różnych wysp z różnych części świata bywa tak nazywane. Postanowiliśmy to przeanalizować i usystematyzować, a jednocześnie uczcić pograniczników, którzy pierwszego dnia wojny na Wyspie Wężowej stanowczo sprzeciwili się Rosjanom – powiedział w rozmowie z PAP dr Wojciech Włoskowicz, językoznawca i członek KSNG. Według definicji zapisanej w Słowniku Języka Polskiego PWN egzonim to zaadoptowana do własnego języka obca nazwa geograficzna. Jednak dr Włoskowicz uważa, że wyrażenie „zaadoptowana” jest mylące. Proszony o podanie właściwej definicji mówi, że egzonim to nazwa geograficzna odnosząca się do obiektu położonego poza obszarem języka, w którym ten egzonim funkcjonuje. Cechą egzonimu jest też to, że pod względem formy różni się on od nazwy w języku miejscowym. Egzonim nie musi być obcą nazwą „zaadaptowaną” do naszego języka i może mieć zupełnie inne pochodzenie, niezwiązane z nazwą używaną na miejscu. Dobrym przykładem jest polska nazwa kraju naszych zachodnich sąsiadów „Niemcy”. Jako egzonim nie jest ona adaptacją nazwy w języku niemieckim „Deutschland” – powiedział Włoskowicz. Wiele egzonimów standaryzowanych, czyli oficjalnie zatwierdzonych przez KSNG, to egzonimy obecne w polszczyźnie od wieków, choć niekiedy pojawia się potrzeba stworzenia zupełnie nowej nazwy po polsku – doprecyzował naukowiec. Ustanowienie nowego egzonimu to inaczej podjęcie uchwały w drodze głosowania przez komisję. Jest ona organem decyzyjnym – czyli jej decyzje są wiążące i nie wymagają akceptacji żadnego ministerstwa. Polska ustanowiła do tej pory egzonimy dla ok. 1900 ukraińskich miejscowości, rzek, gór, parków narodowych i innych obiektów. We wtorek 30 marca lokalne władze poinformowały, że Roman Hrybow, obrońca Wyspy Wężowej i autor wspomnianych wyżej, legendarnych słów, wrócił z rosyjskiej niewoli. « powrót do artykułu
  12. W Stambule rozpoczęła się renowacja Kolumny Wężowej, jednej z najstarszych budowli w mieście. Kolumna powstała równo 2500 lat temu w Delfach, a obecnie stoi na terenie dawnego hippodromu w Konstantynopolu, nieistniejącego już toru wyścigowego dla koni i rydwanów. Ustawiono ją przed 1700 laty z polecenia Konstantyna Wielkiego. Kolumna nie wygląda już tak okazale, jak w starożytności, a odpowiedzialny ma być za to turecki sułtan lub pijany polski ambasador. To jednak, jak dowodzi profesor Gościwit Malinowski, tylko fake news z XVIII wieku. W monografii Hellenopolonica. Miniatury z dziejów polsko-greckich profesor Malinowski tak opisuje dzieje niezwykłego zabytku: Po zwycięskiej bitwie pod Platejami (479 r. p.n.e.) Grecy ofiarowali Apollonowi w Delfach niezwykłe wotum. Była to mierząca 8 metrów kolumna, składająca się z trzech splecionych węży, których głowy rozchodziły się od siebie, tworząc trójnóg, na którym ustawiono złotą czarę. Czarę tę zrabowali Fokejczycy już podczas III wojny świętej w 345 r. p.n.e., kolumna zachowała się natomiast w Delfach bez jakiegokolwiek uszczerbku, aż w 324 r. cesarz Konstantyn polecił przenieść ją do swej nowej stolicy. W Konstantynopolu ustawiono ją na hippodromie, gdzie stoi do dziś. Mierzy sobie jednak już tylko 6 metrów, utraciła wężowe głowy. Jedna z odpadniętych głów znajduje się obecnie w muzeum archeologicznym w Stambule. Jak kolumna utraciła głowy? Polski uczony przytacza trzy wersje wydarzeń, które znajdziemy w historycznych dokumentach. Dwie sensacyjne i jedną zwyczajną. Pod koniec XVI wieku pojawiła się informacja, jakoby szczękę jednej z głów miał osobiście utrącić buzdyganem Mehmet Zdobywca po zajęciu Konstantynopola w 1453 roku. Kolejne wersje legendy wspominają a to o wielkim wezyrze, a to o którymś z sułtanów, działającym prawdopodobnie pod wpływem alkoholu. Na początku XVIII wieku pojawia się zaś relacja francuskiego podróżnika, który mieszkał w Stambule. Aubry de La Mottraye zanotował, że jeszcze w 1699 widział kolumnę z trzema głowami, a w następnym roku głowy ściął pijany polski ambasador Rafał Leszczyński, ojciec późniejszego króla Stanisława Leszczyńskiego. W legendarnych przekazach pijany sułtan odłamujący szczękę jednej z głów w jakiś sposób stał się pijanym polskim ambasadorem ścinającym trzy wężowe głowy. Najbardziej jednak prawdopodobna jest relacja z kroniki Nuṣretname. Jak czytamy w „Hellenopolonica” autor kroniki odnotował, że w nocy w czwartek ósmego dnia miesiąca, w czasie wieczornej modlitwy, wszystkie trzy brązowe węże na Hippodromie, które stały mocno przez 1500 lat, złamały się razem przy swych szyjach i spadły na ziemie; nie ma żadnej możliwości, że zostały uderzone i zniszczone, ponieważ w owym czasie nie było nikogo w pobliżu. Wracając jednak do samego niezwykłego zabytku, tureccy konserwatorzy zapowiadają, że prace powinni zakończyć w ciągu miesiąca. Chcą naprawić pęknięcia na kolumnie, wyczyścić ją i poprawić jej otoczenie. Kolumna Wężowa to najważniejszy w Stambule zabytek z brązu, mówi główna architekt Irem Bülbül z Dyrektoriatu Zasobów Kulturowych i przypomina, że jedna z odłamanych głów została znaleziona podczas wykopalisk archeologicznych w XIX wieku i obecnie znajduje się w miejskim Muzeum Archeologicznym. Kolumna znajduje się poniżej poziomu obecnego placu Sultanahmet. Stoi ona na oryginalnym podłożu hippodromu. Prace konserwatorskie rozpoczną się od oczyszczenia i odsłonięcia podłoża, otoczenia i poprawienia zabezpieczającego kolumnę płotu. Następnie specjaliści zajmą się samą kolumną, zabezpieczą ją przed korozją i postarają się zachować oryginalną patynę. « powrót do artykułu
  13. Przed testami na organizmach leki przeciwnowotworowe są testowane na hodowlach komórek. Naukowcy starają się odtworzyć warunki panujące w ciele. Nad symulującymi tkankę guza rusztowaniami 3D dla komórek czerniaka pracuje od jakiegoś czasu doktorantka z Politechniki Wrocławskiej - mgr inż. Agnieszka Jankowska. Do ich wytworzenia używa hydrożelowego biopolimeru – alginianu sodu, polimeru pochodzenia naturalnego, pozyskiwanego z morskich wodorostów. Naukowcy podkreślają, że gdy odpowiednio dobierze się parametry, hydrożel może mieć zbliżone właściwości do tkanki, w której zachodzi namnażanie komórek nowotworu. Oprócz tego cechuje go biokompatybilność, mała toksyczność i niska cena. Co ważne, można go też formować. Nic więc dziwnego, że często stosuje się go do tworzenia rusztowań czy nośników leków. Odtwarzanie warunków panujących w żywych organizmach Jest pewien paradoks w moich badaniach. Robię teraz wszystko, żeby stworzyć jak najlepsze warunki dla komórek nowotworowych. Tak by jak najszybciej się rozwijały i namnażały podobnie jak w ludzkim ciele. Wszystko po to, by potem potraktować je lekami, które – mamy nadzieję – je zniszczą i pozwolą na opracowanie spersonalizowanych terapii - mówi Jankowska. Promotorami pracy doktorskiej mgr inż. Jankowskiej są naukowcy z PWr i Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu: dr hab. inż. Jerzy Detyna i dr hab. n. med. inż. Julita Kulbacka. Doktorantka wyjaśnia, że przez to, że są płaskie (mają postać 2D), hodowle nie odzwierciedlają zbyt dokładnie warunków panujących w żywych organizmach. Komórki nowotworowe inaczej w nich funkcjonują. Mają ze sobą kontakt tylko na krawędziach, zmieniają swój kształt i zupełnie inaczej współpracują z sąsiadującymi komórkami, nie będąc w stanie stworzyć mikrośrodowiska - podkreślono w komunikacie prasowym uczelni. Ma to poważne konsekwencje, ponieważ niejednokrotnie okazuje się, że leki, które w laboratorium sprawowały się bardzo dobrze, w organizmach żywych mają już niższą skuteczność. Nic więc dziwnego, że z myślą o skróceniu badań klinicznych naukowcy z różnych ośrodków dążą do badań na trójwymiarowych strukturach. Prace nad parametrami Rusztowanie 3D mgr inż. Jankowskiej składa się ze wspomnianego alginianu sodu, a także żelatyny i różnych innych dodatków. Doktorantka stara się ustalić odpowiednie parametry. To bardzo ważne, bo odchylenia procesu drukowania będą oddziaływać na zwartość konstrukcji czy przeżycie komórek. [...] Uzyskanie z hydrożeli struktur o konkretnym kształcie to duże wyzwanie. Podobnie jak zagwarantowanie warunków, w których komórki nowotworowe przeżyją proces biodruku. Trzeba więc ustalić właściwe stężenie, rodzaje dodatków, wilgotność, temperaturę otoczenia i tuszu w głowicy oraz stołu drukarki, ale także m.in. prędkość druku, ciśnienie, średnicę dyszy albo igły drukującej, ścieżkę drukowania i wiele innych parametrów - wylicza Jankowska, dodając, że znalezienie właściwych parametrów wymaga czasu, to praca na lata. W przyszłości doktorantka chce drukować za pomocą dwóch głowic drukarki naraz. Pierwszą warstwę utworzy hydrożel z lekiem przeciwnowotworowym (terapeutykiem), drugą - hydrożel z komórkami nowotworowymi. Co po badaniach podstawowych? [...] Gdy zakończę badania podstawowe, kolejną ścieżką badań mogłyby być próby wytworzenia struktur przepływowych. Rusztowanie, nad którym teraz pracuję, będzie strukturą stałą. Do otoczonych lekiem komórek, które znajdą się w środku, nic już więcej nie będziemy mogli dostarczyć. Natomiast struktura przepływowa mogłaby symulować cały system odprowadzania i doprowadzania krwi w organizmie, z odpowiednim ciśnieniem i w odpowiednim cyklu. Dzięki temu badania leków jeszcze lepiej oddawałyby ich działanie w naszym ciele - wskazuje badaczka. « powrót do artykułu
  14. W Parku Archeologicznym Pompejów pracę rozpoczął Spot, czworonożny robot, który pomaga w monitorowaniu zabytkowego miejsca i dba o bezpieczeństwo jego pracowników. Spot przeprowadza inspekcję ruin, dostarczając nagrań, które następnie są wykorzystywane podczas badań archeologicznych i podejmowania decyzji dotyczących m.in. konieczności przeprowadzenia prac zabezpieczających. Spot pracuje w ramach szerszego projektu o nazwie Smart @ POMPEI. W jego ramach tworzony jest inteligentny samowystarczalny system zarządzania Parkiem. Obecnie w ramach projektu pracują Leica BLK2FLY, czyli pierwszy latający skaner laserowy zdolny do autonomicznego wykonywania skanów 3D oraz wspomniany już Spot firmy Boston Dynamics. Analizą danych dostarczonych przez urządzenia zajmują się specjalne stworzone na potrzeby Pompejów inteligentne platformy. Postęp technologiczny w dziedzinie robotyki, sztucznej inteligencji i systemów autonomicznych doprowadził do pojawienia się rozwiązań, które łatwo znalazły zastosowanie w przemyśle i produkcji. Dotychczas nie stosowano takich rozwiązań w archeologii, gdyż to rozległe heterogeniczne środowisko. Dzisiaj, dzięki współpracy z przemysłem wysokich technologii chcemy przetestować roboty w podziemnych tunelach wykopanych przez złodziei rabujących Pompeje. Tunele takie to często bardzo niebezpieczne miejsca. Dzięki robotom będziemy w stanie szybko i bezpiecznie je eksplorować, mówi dyrektor Parku Gabriel Zuchtriegel. Od 2012 roku aktywność złodziei rabujących Pompeje wyraźnie się zmniejszyła, gdyż włoska policja zintensyfikowała wysiłki na rzecz walki z nimi. Jednak na terenie otaczającym Pompeje wciąż znajdowane są nowe tunele wykopane przez rabusiów.   « powrót do artykułu
  15. Ukraińskie Centrum Rehabilitacji Nietoperzy w Charkowie to jedyny na Ukrainie i największy w Europie ośrodek tego typu. Gdy Rosja napadła na naszego wschodniego sąsiada, pracownicy Centrum oświadczyli, że zostają ze swoimi zwierzętami – które wciąż hibernowały – i rozpoczynają przygotowania systemu, który pozwoli nietoperzom na samodzielne opuszczenie miejsc, w których się znajdowały. Charków od początku wojny stał się celem najeźdźców. Pierwszy wpis Centrum brzmiał: Rosja zaatakowała Ukrainę dzisiaj o 5 rano. W związku z niepewną sytuacją pracujemy nad systemem umożliwiającym nietoperzom samodzielne opuszczenie miejsc hibernacji. Prosimy wszystkich, którzy znajdą nietoperza, by go napoili i wsadzili do lodówki, by mógł hibernować. W tej chwili centrum zawiesza działalność rehabilitacyjną. W bieżącym roku chcieliśmy zorganizować 10. uroczyste wypuszczenie naszych nietoperzy na wolność. Centrum powstało w 2013 roku dzięki wsparciu ze strony prywatnego ogrodu zoologicznego z Kijowa, Feldman Ecopark. Jest ono prowadzone przez biologów i weterynarzy, którzy ratują nietoperze na całej Ukrainie, a jego główną misją jest pomoc we współistnieniu ludzi i nietoperzy na obszarach zurbanizowanych. Większość zwierząt trafia tam zimą. Czasami są to duże grupy, liczące nawet do 1000 osobników. Centrum zapewnia im miejsce do zimowania, leczy rany, odżywia, opiekuje się osieroconymi młodymi. Ponadto na terenie Ekoparku znajduje się unikatowe zamknięte pomieszczenie o średnicy 20 metrów, gdzie młode i ranne nietoperze mogą bezpiecznie nabywać umiejętności sprawnego latania. Praca Centrum jest niezwykle ważna dla zachowania bioróżnorodności, gdyż wszystkie żyjące na Ukrainie gatunki nietoperzy są zagrożone. Dotychczas centrum ocaliło 19 500 zwierząt z 12 gatunków. Stało się ono też inspiracją dla założenia podobnych instytucji na Białorusi i w Rosji. Po rosyjskiej napaści, istnienie centrum stanęło pod znakiem zapytania. Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś, tym cytatem z „Małego Księcia” rozpoczyna się drugi wojenny wpis Centrum. Jego pracownicy podziękowali za wyrazy wsparcia, które płynęły z całego świata. Przyjaciele Centrum zorganizowali zbiórkę pieniędzy na jego rzecz, dzięki czemu każdy z nas może wesprzeć datkiem walkę mieszkańców Charkowa o przyrodę swojego kraju. Centrum można wspomóc też na Patreonie. Naprawdę jesteśmy w niebezpieczeństwie. Nie tylko nasze nietoperze, ale również członkowie naszego zespołu (obecnie wszyscy jesteśmy bezpieczni, żywi i nikt z nas nie został ranny). Szybko zbudowaliśmy klatki, które pozwolą nietoperzom samodzielnie się z nich wydostać. Dzięki temu samodzielnie będą mogły zdecydować, kiedy wrócą na łono natury. Niestety, Charków znajduje się pod ostrzałem rakietowym i jest atakowany przez siły lądowe. Zespół z Centrum, w miarę możliwości, kontynuował swoją pracę. Nietoperze trafiły m.in. do prywatnych lodówek pracowników. W miarę możliwości docierali oni też do samego Centrum, sprawdzając, co dzieje się z pozostałymi zwierzętami. Nietoperze były stopniowo ewakuowane z budynków Centrum, w pobliżu których coraz częściej spadały pociski. Ewakuację rozpoczęto od najsłabszych zwierząt, by specjaliści mogli cały czas mieć je na oku. Okazało się też, że chroniący się w piwnicach mieszkańcy Charkowa spotykają tam nietoperze i dzielili się informacjami na ich temat z Centrum. Centrum zajmuje się nie tylko ratowaniem nietoperzy, ale prowadzi też związane z ich ochroną prace naukowe. Wraz z Instytutem Weterynaryjnej Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej w Charkowie oraz niemieckim Instytutem Friedricha Loefflea prowadzi projekt badania pasożytów żerujących na nietoperzach. Celem projektu jest określenie potencjalnych zagrożeń dla zdrowia ludzkiego przez mikroorganizmy znajdujące się w ciałach nietoperzy. I to właśnie ten projekt sprowadził na Centrum największe niebezpieczeństwo. Dnia 17 marca wysoko postawiony urzędnik rosyjskiego Ministerstwa Obrony oświadczył, że wspomniany program to część tajnego finansowanego przez Zachód projektu rozwoju broni biologicznej. Bronią tą miały być celowo zarażane nietoperze, które wysyłano do Rosji, by zakażały jej obywateli. Oświadczenie to świetnie wpisywało się w rosyjską propagandę, która na początku pandemii twierdziła, że SARS-CoV-2 powstał w tajnym amerykańskim laboratorium i celowo rozpowszechniono go w Chinach, a ostatnio oskarżała Ukrainę o prace nad bronią biologiczną. Wykorzystywanie prac Centrum przez rosyjską propagandę mogło oznaczać, że ta unikatowa instytucja stanie się celem fizycznych ataków najeźdźców. Tym bardziej, że z propagandowym atakiem zbiegł się wybuch rakiety w pobliżu centrum. Konieczne były więc pilne działania. Biolog Anton Vlaschenko i wolontariusze przeprowadzili szybką ewakuację pozostałych zwierząt. Dwa dni po ataku rosyjskiej propagandy poinformowali, że wszystkie nietoperze zostały już przeniesione w inne miejsca. Kilka dni później pogoda poprawiła się na tyle, że można było rozpocząć stopniowe wypuszczanie zwierząt. Następnie nadeszła kolejna dobra wiadomość. Jakimś cudem udało się dotrzeć do Ekoparku i zabrać stamtąd 1000 hibernujących nietoperzy. Przed dwoma dniami Anton i jego zespół poinformowali, że niemal wszystkie nietoperze są już na wolności. Zostało z nami tylko kilka osobników, które albo są obecnie zbyt słabe, albo będą wymagały rehabilitacji do końca życia. W końcu jesteśmy pewni, że żaden z naszych nietoperzy nie umrze z powodu braku opieki, czytamy w najnowszym wpisie. Wszyscy żyjemy, nikt z nas nie jest ranny, mamy zaspokojone podstawowe potrzeby, kończą pracownicy Centrum. « powrót do artykułu
  16. Teleskop Kosmiczny Hubble'a pobił wyjątkowy rekord – zaobserwował najdalej od Ziemi położoną indywidualną gwiazdę. Dotychczasowy rekord również należał do Teleskopu Hubble'a i został pobity w 2018 roku, kiedy to zaobserwowano MACS J1149+2223 Lensed Star 1 położoną w odległości 9 miliardów lat świetlnych od Ziemi. Rekord ten właśnie pobito i to od razu o miliardy lat świetlnych. Nowo zaobserwowana gwiazda znajduje się w odległości 12,9 miliarda lat świetlnych od naszej planety. Współczynnik przesunięcia ku czerwieni (redshift) dla tej odległości wynosi 6,2. Niemal nie mogliśmy w to uwierzyć, bo gwiazda znajduje się znacznie dalej, niż poprzedni rekord, mówi Brian Welch z Uniwersytetu Johnsa Hhopkinsa, główy autor artykułu opisującego osiągnięcie. Odkrycia dokonano w danych zebranych w ramach projektu Hubble's RELICS (Reionization Lensing Cluster Survey). Normalnie przy tych odległościach całe galaktyki wyglądają jak niewielkie smugi, w których światło milionów gwiazd zlewa się w jedno. Światło z galaktyki, w której znajduje się ta gwiazda zostało powiększone i rozproszone przez zjawisko soczewkowania grawitacyjnego w długi sierp, który nazwaliśmy Łukiem Wchodzącego Słońca, mówi Welch. Podczas szczegółowego badania galaktyki naukowcy zauważyli, że jedno z obserwowanych zjawisk jest powodowane przez ekstremalnie powiększoną w soczewkowaniu grawitacyjnym gwiazdę. Została ona nazwana Earendel, co w języku staroangielskim oznacza gwiazdę poranną. Odkrycie daje nadzieję na otwarcie całkiem nowego pola badań nad formowaniem się wczesnych gwiazd. Earendel powstała tak dawno, że może nie zawierać tych samych pierwiastków, co młodsze gwiazdy. Dzięki możliwości zbadania Earendel zyskamy okazję to przyjrzenia się wszechświatowi, jakiego nie znamy, ale który doprowadził do tego, co istnieje obecnie. To tak, jakbyśmy dotychczas czytali bardzo interesującą książkę, ale zaczęli od drugiego rozdziału, a teraz mieli okazję przeczytać, jak to wszystko się zaczęło, ekscytuje się Welch. Badacze sądzą, że Earendel ma masę co najmniej 50 razy większą od masy Słońca i jest miliony razy jaśniejsza od naszej gwiazdy. Mimo tego, że jest tak olbrzymia i jasna, nie bylibyśmy w stanie jej dostrzec z odległości, w jakiej się znajduje. Widzimy ją dzięki olbrzymiej gromadzie galaktyk WHL0137-08, który znajduje się między gwiazdą a Ziemią. Masa gromady zagina przestrzeń, działając jak olbrzymie szkło powiększające, dzięki któremu możemy dostrzec światło emitowane przez obiekty znajdujące się poza WHL0137-08. Szczęśliwie złożyło się, że Earendel znajduje się w takiej pozycji, iż jest maksymalnie powiększana przez soczewkę grawitacyjną tworzoną przez gromadę galaktyk. Dzięki temu „wystaje” z blasku milionów gwiazd swojej galaktyki macierzystej, a jej jasność jest wzmacniana przez soczewkę co najmniej tysiąckrotnie. Obecnie niw wiemy, czy Earendel jest częścią układu podwójnego, ale warto pamiętać, że większość masywnych gwiazd ma co najmniej jednego towarzysza. Specjaliści uważają, że przez wiele kolejnych lat Earendel będzie znacząco powiększana w wyniku soczewkowania. Gwiazdę będzie obserwował Teleskop Kosmiczny Jamesa Webba (JWST), a dzięki temu, że pracuje on głównie w podczerwieni, pozwoli na zdobycie wielu cennych informacji na jej temat. Uczeni spodziewają się, że Webb potwierdzi, iż Earendel to gwiazda, pozwoli nam też zmierzyć jej jasność i temperaturę, to zaś pozwoli na określenie typu gwiazdy i etapu życia, na jakim się znajduje. Astronomów szczególnie interesuje skład Earendel, gdyż gwiazda powstała zanim jeszcze wszechświat został wypełniony ciężkimi pierwiastkami wytworzonymi przez kolejne generacje gwiazd. Jeśli okaże się, że Earendel składa się wyłącznie w pierwotnego wodoru i helu, będzie to pierwszy dowód na istnienie gwiazd III populacji. To hipotetyczna populacja pierwszych bardzo masywnych gwiazd, które praktycznie nie zawierały metali. Składały się wyłącznie z wodoru i helu, z możliwą niewielką zawartością litu. Odkrycie Earendel przez Hubble'a daje nadzieję, że Webb dojrzy jeszcze bardziej odległe gwiazdy.   « powrót do artykułu
  17. Dzięki połączeniu insuliny i nanomateriału można będzie w przyszłości lepiej kontrolować poziom cukru we krwi oraz jego użycie przez mózg, co zmniejszy ryzyko wystąpienia problemów neurologicznych. Naukowcy z Ohio State University opracowali związek składający się z insuliny połączonej z aminokwasami zawierającymi przeciwutleniacz. Wcześniejsze badania na myszach sugerowały bowiem, że dodanie takiego nanomateriału może poprawić dostępność glukozy dla całego organizmu, w szczególności zaś mózgu. Teraz, podczas najnowszych badań naukowcy przeprowadzili eksperymenty na myszach, w ramach których porównywano skutki podania zwierzętom insuliny połączonej z aminokwasami, samej insuliny oraz samych aminokwasów. Pomiary poziomu cukru we krwi oraz ekspresji genów z mózgu powiązanych z konsumpcją insuliny wykazały, że terapia insuliną z połączonymi aminokwasami daje podobne wyniki, jak te uzyskiwane u zdrowych myszy. Zwierzęta otrzymujące insulinę łączoną z aminokwasami lepiej wypadały też w testach pamięci i myślenia. Cukrzyca typu 1. i 2. są powiązane ze zwiększonym ryzykiem wystąpienia zaburzeń funkcji kognitywnych i demencji. Jednak neurologiczne następstwa cukrzycy są ostatnimi branymi pod uwagę w czasie leczenia, mówi profesor Ouliana Ziouzenkova, jedna z autorek badań. Podczas badań na myszach stwierdziliśmy, że nasza molekuła w połączeniu z insuliną sprawdzała się lepiej niż każda z tych terapii z osobna, a myszy leczone tym sposobem uzyskiwały lepsze wyniki niż inne grupy zwierząt, dodaje uczona. Molekuła AAC2, która jest dołączana do insuliny, została opracowana w laboratorium współautora badań, profesora chemii i biochemii Jona Parquette'a. Wraz z zespołem stworzył on całą serię molekuł składających się z małych fragmentów aminokwasów, do których dodali strukturalny fragment kumaryny. Najlepszą z tych molekuł okazała się AAC2. Organizmy osób cierpiących na cukrzycę typu 1. nie wytwarzają odpowiednich ilości insuliny, a u osób z cukrzycą typu 2. organizm nie potrafi odpowiednio wykorzystać insuliny. Mózgy do prawidłowego funkcjonowania potrzebuje dużych ilości glukozy. Jednak w sytuacji, gdy dochodzi do znacznych wahań poziomu glukozy – a tak się dzieje w przypadku cukrzycy – funkcje transportowe mogą zostać poważnie zaburzone. Naukowcy wykorzystali myszy, które w wyniku genetycznych modyfikacji cierpiały na cukrzycę typu 1. lub 2. Zwierzęta co trzy dni otrzymywały albo zastrzyk z ludzkiej insuliny, albo molekułę AAC2 albo AAC2 połączone z insuliną. Okazało się, że jedynie terapia łączona zapewniała długoterminowy stały poziom insuliny we krwi, pozytywnie wpływała na ekspresję genów i neurotransmitery. Leczone nią myszy radziły sobie znacznie lepiej podczas testów. Przeprowadzone badania sugerują, że sposób interakcji insuliny z nanomateriałem pozytywnie wpływa na zarówno na wykorzystanie glukozy w procesach metabolicznych jak i jej magazynowanie przez organizm. Ziouzenkova i jej koledzy skupiają się teraz na poznaniu dokładnego mechanizmu, za pomocą którego insulina łączona z AAC2 wpływa na mózg, szukają ewentualnych długoterminowych skutków ubocznych terapii oraz badają, w jaki sposób insulina z AAC2 jest przyswajana przez organizm. Naukowcy nie wykluczają, że opracowana przez nich platforma łączenia nanomateriału z aminokwasów z lekami może posłużyć do leczenia innych chorób metabolicznych i neurologicznych. « powrót do artykułu
  18. Studenci i pracownicy Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu (UPWr) zaangażowali się w pomoc dla zwierząt uchodźców na Dworcu Głównym. Studenci prowadzą punkt żywieniowy i pomagają lekarzom pracującym w tutejszym Punkcie Pomocy Weterynaryjnej. Dodatkowo kliniki Wydziału Medycyny Weterynaryjnej leczą psy i koty z Ukrainy. Leczą tylko za cenę lekarstw [i ewentualnego materiału do wykonywania zabiegów], często ratując im życie. Punkt Pomocy Weterynaryjnej W komunikacie prasowym uczelni podkreślono, że osoby, które zabrały ze sobą koty, psy czy fretki, mogą się zgłaszać do Punktu Pomocy Weterynaryjnej, by uzyskać tam pozwolenie na legalny pobyt zwierząt zarówno w Polsce, jak i w innych krajach Unii Europejskiej. Specjaliści udzielają też pierwszej pomocy po trudach podróży. UPWr ma spory udział w tworzeniu tego miejsca (koordynatorką ze strony uczelni jest dr Julia Miller). Studenci i lekarze weterynarii współpracują tu z wolontariuszami. Miejsce, gdzie można w spokoju zjeść Właścicielom czworonogów rozdajemy [...] smycze, szelki i transportery, bo nie wszyscy je mają – wyjaśnia dr Miller. W drugim punkcie, który od działa od kilkunastu dni, psy i koty mogą się w spokoju najeść oraz napić; na właścicieli czeka tu karma dla ich pupili. Potrzeby wciąż są ogromne, dlatego prosimy o wsparcie: karmę, smycze i transportery. Pomoc na klinikach Prof. Wojciech Niżański z Katedry Rozrodu z Kliniką Zwierząt Gospodarskich dodaje, że na klinikach przyjmowane są przede wszystkim zwierzęta z Punktu na Dworcu, ale nie tylko. Przyjmujemy przypadki nagłe lub takie, którymi nie można się zająć na dworcu, np. z zaburzeniami ze strony układu moczowego czy pokarmowego. Ponadto pobieramy materiał do badań serologicznych w kierunku wścieklizny. Zwierzęta, które trafiają do Ambulatorium Psów i Kotów Kliniki Chirurgii, często dużo przeszły. Przetransportowanie psa lub kota w takich warunkach jest bardzo trudne dla właścicieli, ale te zwierzęta są dla tych ludzi ogromnym wsparciem w [...] trudnej wędrówce - mówi dr Joanna Tunikowska i opowiada historię 16-letniej suczki Kory, która spędziła w drodze 2 dni i była tak odwodniona i zmęczona, że nie mogła stać. Okazało się, że nie był to jej jedyny problem - w czasie badania USG zdiagnozowaliśmy ogromnego guza wątroby. Właścicielka obiecała sobie, że cała rodzina dotrze z ogarniętej wojną Ukrainy do celu - rodziny w Czechach - i na szczęście udało nam się im w tym pomóc. We współpracy z lekarzami z Kliniki Chorób Wewnętrznych podleczyliśmy Korę na tyle, by mogła bezpiecznie udać się w dalszą podróż. « powrót do artykułu
  19. Po ponad 40 latach poszukiwań diecezja w Burgos odzyskała ukradziony fragment arrasu. Policji pomógł adwokat Eryka zwanego Belgiem (Erik El Belga), jednego z najsłynniejszych złodziei dzieł sztuki sakralnej w Hiszpanii. Cała historia miała swój początek 7 listopada 1980 roku. O świcie Eryk Belg i jego ludzie włamali się do kościoła Santo Domingo w Castrojeriz i ukradli 6 arrasów wykonanych w 1654 roku w Brugii przez ucznia Rubensa, Corneille Schutza. W śledztwo zaangażował się Interpol. Jeszcze przed końcem roku udało się namierzyć cztery arrasy. Trzy trafiły do Francji, jeden był w Belgii. Kilka lat później w Barcelonie odzyskano dwa ostatnie zabytki. Zwrócono je właścicielowi, z jednym małym wyjątkiem. W dolnej części jednego z nich – arrasu o wymiarach 4x6,5 metra – brakowało fragmentu przedstawiającego „Apoteozę sztuk wyzwolonych”. Fragment arrasu odzyskano dzięki agentowi Ángelowi Alcarazowi. W ramach badań naukowych nad pracą o kradzieżach dzieł sztuki, skontaktował się on z adwokatem, który był prawnikiem Eryka Belga w szczytowym okresie działalności złodzieja. Przed laty adwokat, po aresztowaniu, współpracował z policją, dzięki czemu udało się odzyskać znaczną część dzieł ukradzionych przez jego klienta. Teraz prawnik udostępnił Ángelowi dane dotyczące śledztwa przeciwko jego klientowi. W ten sposób trafiono na ślad „Apoteozy sztuk wyzwolonych”. Nie wiadomo, gdzie wspomniany fragment arrasu był przechowywany przez te cztery dekady. Prawdopodobnie próbowano go sprzedać osobno. Eryk Belg był marszandem, restauratorem, malarzem, pisarzem i złodziejem rabującym kościoły i kaplice. Stał na czele grupy przestępczej, która specjalizowała się w kradzieży sztuki sakralnej. Czasami pracowali na zlecenie, kradnąc konkretne dzieła sztuki, czasami zaś kradli z własnej inicjatywy, wybierając zabytki, które – jak sądzili – łatwo będzie sprzedać na czarnym rynku. Eryk Belg naprawdę nazywał się René Alphonse van den Berghe. Urodził się w 1940 roku w Nivelles w Belgii. Zmarł w roku 2020. Wielokrotnie trafiał do więzienia, ale nigdy nie udało się go skazać na długoletni w nim pobyt. Alcaraz mówi, że w trakcie swojej pracy nabył pewności, że Eryk Belg wcale nie był złodziejem-dżentelmenem, jak się go próbuje przedstawiać. Wraz ze swoją grupą siłą włamywał się do zabytkowych budowli, niszcząc infrastrukturę i zabytki. Nie wspominając już o tym, jakie szkody kulturze narodowej czyni sama kradzież.   « powrót do artykułu
  20. Doktor Justyna Kierat to specjalistka od pszczół. Konkretnie od samotnych pszczół. Właśnie tych owadów dotyczyła jej rozprawa doktorska. Pani Justyna nie tylko bada dzikie pszczoły, ale zajmuje się też edukacją przyrodniczą, pisze i ilustruje książki oraz inne materiały edukacyjne. Wśród jej wspaniale ilustrowanych książek znajdziemy „Pszczoły miodne i niemiodne”, „Pająki w sieci i bez sieci” czy „Mrówki małe i duże”. Zapraszamy zatem do przeczytania wywiadu z artystycznie uzdolnioną specjalistką od samotnych pszczół. Z ilustratorską twórczością pani doktor można zapoznać się na blogu Pod kreską oraz profilu na Facebooku. Pani rozprawa doktorska dotyczyła pszczół. W ostatnich latach pojawiają się dramatyczne doniesienia o spadku liczebności tych owadów. Czy to problem ogólnoświatowy i czy dotyka wszystkich gatunków? Pszczoły zmagają się z szeregiem problemów, takich jak utrata odpowiednich siedlisk zapewniających im pokarm i miejsce do gniazdowania, chemizacja rolnictwa i ogólnie zanieczyszczenie środowiska, inwazyjne gatunki obce czy wreszcie zmiany klimatu. Myślę, że mogę spokojnie powiedzieć, że środowisko naukowców badających pszczoły jest zgodne, że nie jest z nimi najlepiej i powinniśmy zacząć reagować i skutecznie je chronić. Natomiast mimo tego, że pszczoły obecnie są bardzo znaną grupą owadów, a przez naukowców były badane już od dawna, jeszcze „zanim to było modne”, to w naszej wiedzy jest dużo białych plam. Jest wiele miejsc, w których fauna pszczół jest bardzo słabo zbadana, są też gatunki, o których nie wiemy nic albo prawie nic – nawet tak podstawowych rzeczy jak to, gdzie gniazdują, czy są samotne czy społeczne. Ten stan rzeczy przestaje być zaskakujący, jeśli weźmiemy pod uwagę, że pszczół na świecie jest aż ponad 20 000 opisanych gatunków, a ich rozpoznawanie nie jest umiejętnością powszechną i wymaga specjalistycznej wiedzy. Dlatego oszacowanie liczebności pszczół i jej zmian w danym miejsc na przestrzeni czasu jest poważnym przedsięwzięciem i dla wielu gatunków i obszarów świata po prostu nie mamy takich danych. Według opublikowanej w 2014 roku czerwonej listy pszczół Europy, ponad połowa gatunków zamieszkujących nasz kontynent ma status Data Deficient – to oznacza, że wiemy o nich zbyt mało, żeby powiedzieć, czy i w jakim stopniu są zagrożone. Trzmiele to grupa pszczół zbadana stosunkowo dobrze – wśród nich status Data Deficient ma tylko niecałe 9% gatunków. 24% gatunków trzmieli jest w różnym stopniu zagrożonych wyginięciem. Z kolei jeśli popatrzymy na zmiany liczebności trzmielich populacji, to 46% gatunków odnotowuje trend spadkowy, 30% jest stabilne, a 13% przyrasta (o pozostałych nie mamy informacji). Na przykładzie trzmieli widać więc, że nie wszystkie gatunki są tak samo zagrożone. Jest to prawda również w odniesieniu do pozostałych pszczół. W przypadku niektórych obserwujemy wręcz zwiększanie zasięgu i zajmowanie nowych terenów. Nie powinno nas to jednak uspokajać, bo inne gatunki mają mniejsze lub większe problemy, a jeśli czynniki szkodzące pszczołom, o których wspomniałam na początku, będą dalej działać, to zagrożonych może być ich coraz więcej. Nasze obawy powinna zresztą budzić sytuacja nie tylko pszczół, ale wszystkich owadów – jakiś czas temu głośno było o szeroko zakrojonych badaniach z Niemiec, pokazujących dość drastyczne spadki liczebności stawonogów. W jednym z nich udokumentowano 75-procentowy spadek biomasy owadów latających w przeciągu 27 lat, i to na obszarach chronionych, czyli tych, które – zdawałoby się – powinny stanowić stosunkowo bezpieczne, chronione przed negatywnym wpływem działalności człowieka siedlisko. W drugim badano stawonogi na obszarach otwartych i leśnych, i między 2008 a 2017 rokiem odnotowano 67-procentowy spadek biomasy, 78-procentowy spadek liczby osobników i 34-procentowy spadek liczby gatunków w tym pierwszym siedlisku (spadki w lasach były mniejsze i nie odnotowano zmniejszenia się liczby gatunków). Obok kryzysu klimatycznego mamy obecnie – również z nim zresztą związany – kryzys bioróżnorodności, który nie ogranicza się do pszczół ani nawet do owadów. Niektórzy określają to mianem „szóstego wielkiego wymierania”. Z drugiej strony, żeby pozostawić trochę nadziei, trzeba wspomnieć, że przynajmniej owady potrafią dość szybko odbudować swoją populację w korzystnych warunkach. Mamy ich wciąż całkiem sporo, pszczół również, więc jest co chronić i o co walczyć. « powrót do artykułu
  21. Komórki wytwarzają wiele różnych związków i kompleksów, które mogą zajmować aż do 40% jej wnętrza. Z tego powodu wnętrze komórki jest niezwykle zatłoczonym środowiskiem, w którym charakteryzacja reakcji biochemicznych jest skomplikowana i złożona, pomimo ogromnego postępu nauki. Dlatego naukowcy zazwyczaj używają obojętnych chemicznie molekuł takich jak niejonowe polimery, aby naśladować naturę w probówce i poza komórką tworzyć zatłoczenie odpowiadającemu temu w naturze. Jak się jednak okazuje te powszechnie uważane za obojętne dla reakcji biochemicznych związki mogą kompleksować jony. A ponieważ równowaga wielu reakcji biochemicznych zależnych jest od stężenia jonów, jest to szczególnie istotne. Ostatnio, badacze z Instytutu Chemii Fizycznej Polskiej Akademii Nauk z grupy prof. Roberta Hołysta przedstawili badania przybliżające nas do zrozumienia 1000-krotnych zmian w stałych równowagi tworzenia się kompleksu biochemicznego, gdy zachodzi ona w bardzo zatłoczonym środowisku. Przyjrzyjmy się ich badaniom. Nasze ciało składa się z trylionów komórek bezustannie współpracujących ze sobą i pełniącymi różne funkcje. Co więcej, nasz organizm w każdej sekundzie wykonuje miliardy zawiłych operacji, a my nawet ich nie zauważamy. Reakcje przebiegające we wnętrzu pojedynczej komórki, a zwłaszcza specyficzne interakcje między indywidualnymi cząsteczkami bardzo często zależą od stężenia jonów w danym miejscu. Wiele reakcji jest szczególnie wrażliwych na zmiany siły jonowej, dlatego równowaga tworzenia się wielu kompleksów biochemicznych (np. kompleksów białko-białko, białko-RNA czy tworzenie się podwójnej nici DNA) może się istotnie zmieniać w zależności od dostępności jonów. Sprawę ponad to komplikuje fakt, złożona budowa komórek ludzkich. Przyjrzyjmy się bliżej cytoplazmie wewnątrz komórki. Można ją porównać do basenu pełnego pływających w nim obiektów o różnych rozmiarach i kształtach takie jak rybosomy, małe cząsteczki, białka lub kompleksy białko-RNA, nitkowate składniki cytoszkieletu, i organelle np. mitochondria, lizosomy, jądro itd. Wszystko to sprawia, że lepka, galaretowata struktura cytoplazmy jest bardzo złożonym i zatłoczonym środowiskiem. W takich warunkach każdy parametr, a w szczególności siła jonowa i pH może znacząco wpłynąć na przebieg reakcji biochemicznych. Jednym z mechanizmów utrzymywania równowagi jonowej w komórce są pompy sodowo-potasowe znajdujące się w błonie komórkowej prawie każdej ludzkiej komórki, które to są wspólną cechą dla całego życia komórkowego. Wspomniane zatłoczone środowisko jest często odtwarzane sztucznie, aby zrozumieć reakcje biochemiczne zachodzące wewnątrz żywych komórek. Jako modelu cytoplazmy komórki in vitro zazwyczaj używa się roztworów związków niejonowych w dużych stężeniach (∼40–50% masowego). Najczęstszymi molekułami wykorzystywanymi w tym celu są polietylen, glikol etylenowy, glicerol, fikol, oraz dekstrany. Powyższe cząsteczki uważane są powszechnie za chemicznie nieaktywne. Zaskakujące wyniki w tej dziedzinie zaprezentowali naukowcy z Instytutu Chemii Fizycznej PAN. Wykorzystali oni hybrydyzację oligonukleotydów DNA jako modelową, bardzo wrażliwą na stężenie jonów, reakcję biochemiczną. Stabilność tworzenia kompleksu badano w obecności różnych związków chemicznych zwiększających zatłoczenie w środowisku prowadzonych reakcji oraz w funkcji siły jonowej. Stężenie jonów w roztworze opisywane jest siłą jonową, która określa efektywną odległość elektrostatycznego odpychania między poszczególnymi cząsteczkami. Dlatego też sprawdziliśmy wpływ siły jonowej na hybrydyzację DNA – zauważa Krzysztof Bielec, pierwszy autor artykułu opisującego odkrycie grupy badawczej. Przeprowadzone eksperymenty wykazały, że interakcje między cząsteczkami są wzmacniane przy wyższym stężeniu soli oraz że dodatek polimerów zwiększających zatłoczenie i tym samym lepkość środowiska reakcyjnego także wpływa na dynamikę procesów biochemicznych utrudniając tworzenie kompleksów. Krzysztof Bielec komentuje: Najpierw sprawdziliśmy wpływ zatłoczenia w środowisku reakcyjnym na stałą równowagi hybrydyzacji DNA. Tworzenie dwuniciowego szkieletu DNA bazuje na oddziaływaniu elektrostatycznym między dwiema ujemnie naładowanymi nićmi. Monitorowaliśmy wpływ zatłoczonego środowiska na hybrydyzację komplementarnych nici o stężeniu nanomolowym charakterystycznym dla wielu reakcji biochemicznych w komórce. Następnie określiliśmy kompleksowanie jonów sodu w zależności od zatłoczenia. Miejsce wiązania kationu w strukturze związku zwiększającego lepkość może różnić się nawet pomiędzy cząsteczkami zawierającymi te same grupy funkcyjne. Dlatego obliczyliśmy oddziaływanie z poszczególnymi cząsteczkami w przeliczeniu na monomer i polimer upraszczając interakcje między jonami a cząsteczkami typu przeszkoda zwiększająca lepkość. Ku zaskoczeniu badaczy, okazało się, że powszechnie uważane za niereaktywne niejonowe polimery używane do naśladowania warunków panujących w cytoplazmie mogą kompleksować (niejako podkradać) jony niezbędne do efektywnej hybrydyzacji DNA. Pomimo, że nie jest to dominująca interakcja pomiędzy tymi polimerami a jonami to, gdy stosuje się ogromne stężenie polimerów (kilkadziesiąt procent masy roztworu) efekt jest znaczący. Określając stabilność kompleksów powstających w obecności konkretnych związków zwiększających zatłoczenie w badanym środowisku reakcyjnym autorzy badania wykazali wpływ jonów na poziomie molekularnym zbliżając nas do lepszego naśladowania warunków panujących w naturze. Wyniki tych eksperymentów rzucają światło na wyjaśnianie zjawisk otrzymywane dotychczas za pomocą wspomnianych systemów polimerowych oraz skłaniają do rewizji mechanizmów zachodzących w komórce, jeśli badane były środowiskach otrzymywanych sztucznie. Dzięki wynikom przedstawionym przez naukowców z IChF PAN jesteśmy o krok bliżej zrozumienia poszczególnych procesów molekularnych zachodzących wewnątrz komórek. Szczegółowy opis jest niezwykle ważny w wielu dziedzinach jak na przykład przy projektowaniu nowych leków, zwłaszcza w przewidywaniu konkretnych procesów zachodzących w komórkach podczas leczenia. Może być również pomocny w precyzyjnym planowaniu eksperymentów in vitro. Praca badaczy z IChF PAN została opublikowana w The Journal of Physical Chemistry Letters « powrót do artykułu
  22. Wprowadzanie nowego rozwiązania na rynek nie należy do rzeczy prostych. Blisko 95% wdrożonych produktów nie spełni celu biznesowego. Nie oznacza to jednak, iż nie warto próbować. Czym jest product development? Jak dobrze dobrana strategia produktowa może zwiększyć szanse na rynkowy sukces? Przeczytaj artykuł, aby się tego dowiedzieć! Czym jest rozwój produktu? Product development to całościowy proces związany z dostarczeniem nowego (bądź modyfikacja istniejącego) produktu na rynek dla użytkowników. Rozwój produktu obejmuje z reguły wszystkie niezbędne działania – od analizy potrzeb rynku, poprzez opracowanie prototypu produktu, aż po udoskonalanie wdrożonego produktu na podstawie ocen klientów – potrzebne dla dostarczenia końcowemu odbiorcy interesującej go funkcjonalności. Product development dotyczy różnego rodzaju rozwiązań IT (od oprogramowania, po sprzęt komputerowy, na usługach informatycznych kończąc). Strategia rozwoju produktu Należyte przygotowanie się do procesu wprowadzania produktu na rynek jest niezbędnym etapem, który pozwoli zwiększyć szansę na to, aby produkt został zauważony przez konsumenta. Aby do tego doprowadzić, wymagane jest zastanowienie się oraz określenie wymagań, sposobu zachowania oraz ścieżek zakupowych klienta. Wiedza, którą w ten sposób pozyskamy stanowi punkt wyjścia do budowania strategii produktowej. Strategia produktu polega na precyzyjnym dostosowaniu produktu do obecnych oraz przyszłych potrzeb użytkowników. Aby strategia produktowa się urzeczywistniła, należy zaplanować wszelkie działania, które wpłyną na decyzję o zakupie produktu. Strategia rozwoju produktu jest skomplikowanym procesem, który wymaga zaangażowania wielu pracowników w firmie odpowiedzialnych za: •    testowanie, •    sprzedaż •    projekt, •    marketing, •    rozwój. Framework, dzięki któremu produkt development zyskuje na wartości Wybór odpowiedniego frameworku w dużym stopniu zależy od samego produktu. Product development programów może być zdefiniowany przez inne etapy rozwoju niż produktów sprzętowych. Design Thinking – 5 etapów rozwoju produktu Design Thinking to iteracyjny proces funkcjonalnego oraz innowacyjnego rozwiązywania problemów, który skupia się na zrozumieniu potrzeb użytkowników oraz ich zaspokojeniu. Można wyodrębnić w nim pięć etapów: 1.         Empatia Na tym etapie najważniejsze jest próba spojrzenia oczami użytkownika (na potencjalny produkt/ usługę) w celu jak najlepszego zrozumienia jego potrzeb oraz oczekiwań. W tym celu zbierane są wszelkie dane na temat użytkownika oraz wykorzystywane takie narzędzia jak mapy myśli, czy też wywiady etnograficzne. Informacje pozyskane na tym etapie warunkują pracę w kolejnych jego fazach. 2.         Definiowanie problemu Zebrane na etapie „empatii” informacje wykorzystuje się w celu zdefiniowania rzeczywistych potrzeb użytkownika. Etap ten jest niezmiernie ważny, gdyż wymaga nieszablonowego myślenia, a zbyt szybkie określenie problemu może narażać na stratę czasu oraz zainwestowanych środków. Pomocnymi techniki przy definiowaniu problemu są re-framing the problem, czy też technika 5x why. 3.         Generowanie pomysłów Celem tego etapu jest wybór najlepszego pomysłu (z wygenerowanych na etapie drugim), który posłuży do zbudowanie prototypu. Wykorzystywane do tego celu są takie techniki jak burza mózgów lub braindumping. W tej fazie, aby znaleźć najlepsze rozwiązanie, należy nastawić się na myślenie kreatywne. 4.         Budowanie prototypów Po burzy mózgów następuje zbudowanie fizycznego prototypu w celu zaprezentowania go użytkownikom oraz zebraniu informacji o proponowanym rozwiązaniu. Ma to na celu ustalenie, czy pomysł wpasowuje się w potrzeby odbiorców, czy może warto, jest określić na nowo kierunek działań. Prototyp służy jako baza do stworzenia końcowego produktu. 5.         Testowanie Określa czy testowany w środowisku użytkownika produkt nadaje się definitywnego wdrożenia. Do czego jest potrzebna strategia rozwoju produktu? Działania w ramach strategii produktowej mają miejsce już w fazie konceptualizacji oraz są kontynuowane po wejściu produktu na rynek (etap rozwoju produktu). Dokładnie zdefiniowana strategia produktowa umożliwia sprawną realizację projektu developerom. Potrzebna jest do tego, aby zespół rozumiał, nad czym ma pracować oraz jakie efekty ma przynieść jego działanie. « powrót do artykułu
  23. Naukowcy z Ohio State University uważają, że na odkrycie czekają setki nieznanych gatunków ssaków. Co więcej, to gatunki, z których większość naukowcy widzieli. W większości są to małe zwierzęta, nietoperze, ryjówkowate czy kretowate. To głównie zwierzęta, które znamy, ale w których dotychczas nauka nie rozpoznała osobnych gatunków. Niewielkie subtelne różnice trudniej zauważyć w przypadku małych zwierząt, które ważą 10 gramów, niż zwierząt wielkości człowieka, mówi współautor najnowszych badań, profesor ekologii, ewolucji i biologii Bryan Carstens. Nie da się stwierdzić, że to osobne gatunki, póki nie przeprowadzi się analiz genetycznych, dodaje. Zespół z Ohio, na którego czele stoi Danielle Parsons, wykorzystał superkomputer i techniki maszynowego uczenia się do przeanalizowania publicznie dostępnych danych genetycznych 4310 gatunków ssaków, informacji na temat miejsca ich występowania, ich środowiska i innych danych odnoszących się do gatunków. Dzięki temu mogli zidentyfikować taksony ssaków, w których występują nieznane jeszcze gatunki. Na postawie naszej analizy możemy stwierdzić, że – ostrożnie szacując – istnieją setki gatunków ssaków, których jeszcze nie rozpoznaliśmy, mówi Carstens. Taki wniosek nie jest zaskoczeniem dla specjalistów. Biolodzy uważają bowiem, że dotychczas nauka opisała nie więcej niż 10% gatunków występujących na Ziemi. Nasza analiza pokazuje, gdzie tych nieznanych gatunków należy szukać, dodaje Carstens. Z badań wynika, że gatunków tych należy szukać głównie wśród małych ssaków, jak nietoperze, ryjówkowate i kretowate. Model przewiduje również, że to prawdopodobnie gatunki o większym zasięgu geograficznym z większą zmiennością temperatur i opadów. Wiele z tych gatunków „ukrywa się” w tropikalnych lasach deszczowych. I to nie jest zaskoczeniem, gdyż tam właśnie występuje większość gatunków ssaków. Skądinąd jednak wiemy, że liczne nierozpoznane gatunki mogą żyć również w krajach wysoko uprzemysłowionych. W 2018 roku Carstens i jego studentka Ariadna Morales opublikowali artykuł, w którym dowiedli, że żyjący na terenie USA nocek myszouchy to tak naprawdę 5 różnych gatunków. Badania te pokazały, jak ważne jest identyfikowanie nieznanych gatunków. Okazało się bowiem, że jeden z tych nietoperzy to endemit żyjący wyłącznie w okolicach Great Basin w Newadzie. Jego ochrona jest więc kwestią szczególnie pilną. Informacja o gatunkach jest ważna dla ludzi, którzy zajmują się ochroną przyrody. Nie można chronić gatunku, jeśli się nie wie, że on istnieje, wyjaśnia Carstens. Uczony dodaje, że jego zdaniem znamy około 80% gatunków ssaków. A trzeba wiedzieć, że ssaki są bardzo dobrze rozpoznane, w porównaniu z innymi zwierzętami. « powrót do artykułu
  24. Pierwsza fala przylotów bocianów jest już faktem. Na główną falę migracji trzeba jednak jeszcze poczekać. Zgodnie z informacjami pochodzącymi od Grupy Badawczej Bociana Białego, ciągle mamy bowiem do czynienia z pojedynczymi osobnikami, przeważnie bez obrączek. Mogą to być ptaki, które w ogóle nie poleciały na zimowiska do Afryki i przezimowały w Polsce albo w Bułgarii, w której od dawna powiększa się zimująca frakcja, złożona także z polskich osobników. Dlaczego w tym roku bociany zjawią się nieco później niż zwykle? Prof. Piotr Tryjanowski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu (UPP) podkreśla, że przyczyną nie jest raczej wojna. Wiele bowiem ptaków, w tym nasze z nadajnikami zakładanymi przez Grupę Badawcza Silesia, ciągle jest jeszcze w Afryce, a tylko pojedyncze już w Izraelu. Pewnie czekają na lepsze wiatry, umożliwiające lot szybowcowy. Okazuje się też, że tydzień temu tureckie serwisy ornitologiczne doniosły, że przez śnieg bociany „utknęły” w okolicach Stambułu. Oczekiwanie na przylot bocianów ma też aspekt terapeutyczny. Prof. Tryjanowski, współautor książki pt. „Ornitologia terapeutyczna - Ptaki - Zdrowie - Psychika”, od dawna udowadnia, że aktywne podglądanie natury, a zwłaszcza ptaków, w istotny sposób oddziałuje zarówno na zdrowie fizyczne, jak i psychiczne. Bocian to gatunek dobrze znany, a więc potrafimy go bezbłędnie rozpoznać i nazwać – co już może być swoistą nagrodą (troszkę jak w szkole za wykonanie łatwego zadania). [...] Ponadto to ptak życia i nadziei, tak bardzo potrzebnych w tych niestabilnych czasach, który budzi silne skojarzenia z wiosną. Bardzo ciekawe informacje na temat bocianów trafiły do książki "Plamka mazurka" Marka Pióry. Dzięki zbliżeniu do ludzi bocian przykuwał uwagę od bardzo dawna, znalazł swoje miejsce w legendach, mitologiach czy religii. Warto przypomnieć, że w starożytnej Tesalii zabójcę bociana karano np. tak samo, jak zabójcę człowieka. Już w prawie rzymskim znane też było powiedzenie „lex ciconaria”, zobowiązujące do opieki nad starymi rodzicami na wzór bocianów. « powrót do artykułu
  25. W nekropolii na południe od Templo Musoleo de la Huaca Las Ventanas w peruwiańskim regionie Lambayeque znaleziono grób chirurga pochodzący ze środkowego okresu kultury Sican, z lat 900–1050. Grób numer 77 odkryto przed kilkunastu laty, dopiero jednak teraz udało się wykonać szczegółowe wykopaliska, dzięki którym dowiedzieliśmy się, jak wyjątkowe to znalezisko. Wykopaliska w Huaca Las Vantanas były prowadzone przez naukowców z Museo Nacional Sicán w latach 2010/2011. Wówczas odkryto grób mężczyzny. Zanim jednak przystąpiono do bardziej szczegółowych wykopalisk okazało się, że regionowi grozi powódź. Archeolodzy zabrali więc to, co wówczas znaleźli i zabezpieczyli znaleziska w muzealnym magazynie. Do badania grobu przystąpiono dopiero w ubiegłym roku, po zdobyciu dofinansowania z National Geographic. Zmarły to przedstawiciel środkowego okresu kultury Sican. Wraz z nim w grobie złożono złotą maskę barwioną cynobrem, pektorał, rodzaj poncho z miedzianymi płytkami oraz złotą golarkę, mówi dyrektor Museo Nacional Sicán, Carlos Elera. Pod poncho ukryta była butelka z dwoma dziobkami i rączką przedstawiającą Huaco Rey. Wśród znalezionych przedmiotów były też miedziane złocone misy oraz nóż ceremonialnych tumi. Najbardziej interesujący jest jednak zestaw igieł, szydeł oraz noży ostrzonych z jednej strony. Mają one różne rozmiary, niektóre wyposażono w drewniane rękojeści. Obok wspomnianego już tumi znaleziono rodzaj metalowej tacy. Obok znajdowały się zaś dwie kości czołowe, jedna należąca do osoby dorosłej, druga do nastolatka. Zostały one precyzyjnie wycięta i zmodyfikowane tak, by mogły służyć jako noże. Na podstawie tych wszystkich znalezisk specjaliści doszli do wniosku, że w grobie 77 złożono ciało chirurga. Kultura Sican (Lambayeque) rozwijała się na północnych wybrzeżach Peru w latach 750–1375. Rozwinęła się ona po kulturze Moche. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...