Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37033
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    231

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Otyłość nie tylko sprawia, że grypa ma cięższy przebieg, ale i o 1,5 dnia wydłuża okres rozsiewania wirusa grypy typu A. Między 2015 a 2017 r. w trakcie 3 sezonów grypowych naukowcy monitorowali 1783 osoby z 320 gospodarstw domowych w Managui (Nikaragua). Osiemdziesiąt siedem osób zaraziło się wirusem grypy typu A, a 58 - wirusem grypy typu B. Otyłość wykryto u 2% ludzi w wieku do 4 lat, 9 procent 5-17-latków i aż u 42 procent 18-92-latków. Okazało się, że otyli dorośli z dwoma lub więcej objawami grypy typu A (62) rozsiewali wirus o 42% dłużej niż dorośli nieotyli: 5,2 vs. 3,7 dnia. Autorzy publikacji z Journal of Infectious Diseases ustalili też, że otyli dorośli z jednym bądź bez symptomów grypy typu A (25 osób) rozsiewali wirusy aż o 104% dłużej w porównaniu do nieotyłych ochotników: 3,2 vs. 1,6 dnia. Otyłość nie była czynnikiem ryzyka wydłużenia okresu rozsiewania w przypadku dzieci w wieku 5-17 lat, a także w przypadku dorosłych z grypą typu B. Amerykanie podkreślają, że natężenie i okres rozsiewania wirusa wpływają zapewne na skuteczność transmitowania patogenów na innych ludzi. Hannah E. Maier z Wydziału Epidemiologii Uniwersytetu Michigan wyjaśnia, że otyłość zmienia układ odpornościowy i prowadzi do chronicznego stanu zapalnego, który skądinąd nasila się także z wiekiem. Wg zespołu, to właśnie przewlekły stan zapalny odpowiada za nasilenie rozsiewania wirusa grypy typu A. Maier i inni kontynuują badania nad korelacjami między otyłością, stanem zapalnym i wirusami. « powrót do artykułu
  2. Ledwie tydzień po tym, jak w Kongo ogłoszono zwycięstwo w walce z epidemią Eboli, pojawiły się doniesienia o czterech nowych potwierdzonych przypadkach tej choroby. Epidemia, którą zwalczono, dotknęła prowincji Equateur. Nowe przypadki zachorowań zostały odkryte w oddalonej miejscu oddalonym o 2000 kilometrów w prowincji Nord-Kivu. Nowy wirus nie został jeszcze zsekwencjonowany, ale kongijskie Ministerstwo Zdrowia stwierdziło, że nic nie wskazuje, by wspomniane przypadki coś łączyło. Ebola występuje endemicznie w Demokratycznej Republice Kongo. Od czasu odkrycia wirusa w 1976 roku doszło tam już do 9 epidemii. Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko będziemy mieli do czynienia z 10. epidemią, ale wykrycie wirusa wskazuje, że nasz system monitorowania dobrze działa, czytamy w oświadczeniu Ministerstwa. Obecnie poszczególnie wsie mają ze sobą znacznie lepsza łączność, więc można się spodziewać, że będziemy częściej słyszeli o niewielkich lokalnych ogniskach epidemii. Wcześniej mogły one przejść niezauważone. Nowe przypadki Eboli znaleziono we wsi Mangina, położonej w odległości około 30 kilometrów od miasta Beni, w pobliżu słynnego Parku Narodowego Virunga. Już 28 lipca wydział zdrowia prowincji Nord-Kivu poinformował MInisterstwo Zdrowia o pojawieniu się 26 przypadków gorączki krwotocznej i 20 zgonach. Narodowy Instytut Badań Biomedycznych potwierdził właśnie, że u czterech hospitalizowanych występuje Ebola. Ostatnia, 9. epidemia Eboli w DRC zostala powstrzymana po 2 miesiącach. Doszło do zaledwie 54 zachorowań i 33 zgonów. Podczas tej epidemii po raz pierwszy na szeroką skalę użyto eksperymentalnej szczepionki przeciwko Eboli. Nie wiadomo, czy szczepionka pomogła, gdyż prowadzono też tradycyjne działania polegające na śledzeniu epidemii i izolacji chorych, jednak wiadomo, że żadna z 3300 osób, którym ją podano, nie zachorowała. Wspomniana szczepionka została stworzona z wirusa Zaire, który zarażał ludzi podczas tej właśnie epidemii. Na razie nie wiadomo, który z czterech gatunków Ebolawirusa atakuje w Manginie. Do Beni wysłano specjalny zespół z Ministerstwa Zdrowia wraz z mobilnym laboratorium. Problemem może być tutaj m.in. zapewnienie bezpieczeństwa i dostępu do regionu występowania choroby. Prowincja Nord-Kivu to jedno z najbardziej niestabilnych miejsc regionu. W latach 1998–2003 toczyła się tam II wojna domowa w Kongu, a od roku 2004 trwa tam z przerwami kolejny konflikt, w którym oprócz różnych grup rebelianckich i rządowej armii czynny udział biorą wojska ONZ oraz oddziały wysyłane przez Rwandę i Ugandę. « powrót do artykułu
  3. Gdy wystawione na oddziaływanie słońca polimery rozkładają się w środowisku, dochodzi do uwolnienia gazów cieplarnianych: metanu i etylenu. Naukowcy z Uniwersytetu Hawajskiego w Mānoa analizowali poliwęglany, poliakrylany, polipropylen, poli(tereftalan etylenu), polistyren, a także polietyleny dużej i małej gęstości (HDPE i LDPE). Wykorzystywany w reklamówkach polietylen jest produkowanym w największych ilościach i najczęściej wyrzucanym syntetycznym polimerem na świecie. Trudno się więc dziwić, że to on okazał się najbardziej "produktywnym" emitentem obu gazów cieplarnianych. Wskaźnik emisji gazów z granulatu surowego LDPE wzrósł w czasie 212-dniowego eksperymentu. Znalezione w oceanie drobiny LDPE także emitowały gazy cieplarniane pod wpływem ekspozycji na światło słoneczne. Co więcej, raz wystawione na oddziaływanie promieniowania, uwalniały gazy cieplarniane również w ciemności. Rosnącą w czasie emisję gazów cieplarnianych z granulatu przypisujemy fotodegradacji plastiku oraz powstaniu naznaczonej pęknięciami i zagłębieniami warstwy powierzchniowej. Z czasem defekty te zwiększają powierzchnię dostępną dla dalszego fotochemicznego rozkładu, przez co rośnie także tempo produkcji gazów - wyjaśnia dr Sarah-Jeanne Royer. Produkcję metanu i etylenu może też przyspieszać powstanie mikroplastiku. Prof. David Karl dodaje, że źródło gazów w postaci plastiku nie jest uwzględniane przy ocenie globalnych cykli metanu i etylenu, a może ono mieć znaczący wpływ. Jeśli weźmie się pod uwagę ilość plastiku pływającego w morzach i oceanach oraz ilość polimerów stykających się z warunkami zewnętrznymi, na podstawie uzyskanych wyników po raz kolejny dojdziemy do wniosku, że przede wszystkim musimy ograniczyć produkcję plastików, zwłaszcza tych jednorazowych - podsumowuje Royer.   « powrót do artykułu
  4. Dziewięćdziesiąt pięć procent światowej populacji lemurów znajduje się na skraju wyginięcia, przez co są one najbardziej zagrożoną grupą naczelnych na Ziemi - alarmuje Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody (ang. International Union for the Conservation of Nature, IUCN). Lemury występują tylko na Madagaskarze, gdzie zagrażają im niszczenie, w tym wycinka, lasu deszczowego, nieuregulowane rolnictwo czy działalność górnicza. To z pewnością najwyższy procent zagrożenia zarówno dla dużej grupy ssaków, jak i dla dużej grupy kręgowców - zaznacza Russ Mittermeier z komisji ds. przeżycia gatunków IUCN. Wg IUCN, wśród 111 gatunków i podgatunków lemurów aż 105 jest zagrożonych. To pierwsze uaktualnienie statusu populacji lemurów od 6 lat. W przypadku niektórych gatunków sytuacja jest tragiczna: pozostało np. tylko ok. 50 krytycznie zagrożonych Lepilemur septentrionalis. Christoph Schwitzer z Bristolskiego Towarzystwa Zoologicznego podkreśla, że szczególnie martwi fakt intensywniejszego polowania na lemury, także tego komercyjnego. « powrót do artykułu
  5. Amerykańscy naukowcy opracowali urządzenie, które rozpyla środki odkażające. Pracuje ono na różnych substancjach, także tych, których wcześniej nie rozpylano, np. glikolu trietylenowym (ang. triethylene glycol, TEG). Podczas eksperymentów inżynierowie z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego rozpylali za pomocą swojego urządzenia środki odkażające na powierzchnie pokryte bakteriami. Wykazali, że w ten sposób można wyeliminować 100% bakterii wywołujących zakażenia szpitalne. Co istotne, rozpylony roztwór wybielacza (10%), 70% etanol i 25% TEG eliminowały wysoce wielolekooporne szczepy bakterii, w tym pałeczki zapalenia płuc (Klebsiella pneumoniae). Czyszczenie i odkażanie powierzchni w pomieszczeniach szpitalno-ambulatoryjnych ma krytyczne znaczenie dla zapobiegania i kontrolowania zakażeń. Nowe urządzenie ułatwi to zadanie - podkreśla dr Monika Kumaraswamy. Autorzy publikacji z pisma Applied Microbiology and Biotechnology przypominają, że w 2011 r. (to ostatni rok, dla którego takie dane były dostępne) 1 na 25 hospitalizowanych pacjentów musiał być leczony dłużej ze względu na zakażenia wewnątrzszpitalne. Amerykanie dodają, że ich technologia może mieć szersze zastosowanie. Chcemy, by terapie iniekcyjne stały się inhalowalne - wyjaśnia prof. James Friend. Urządzenie zbudowano z części ze smartfonów. Wykorzystano je do generowania fal akustycznych o bardzo dużej częstotliwości (wynoszącej od 100 mln do 10 mld Hz). Dzięki temu miały powstawać fale kapilarne, które emitowały krople i generowały mgiełkę. Akademicy tłumaczą, że obecnie ciecze mogą być rozpylane w sposób mechaniczny, jak w przypadku perfum, albo za pomocą ultradźwięków. Metody te mają jednak trochę ograniczeń: nie działają na lepkie ciecze, rozkładają niektóre substancje czynne czy wymagają drogiego sprzętu. Technologia zespołu z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego nie stwarza tego typu problemów, gdyż dzięki niobianowi litu z części ze smartfonów da się uzyskać bardziej energooszczędne i niezawodne drgania ultradźwiękowe. Dzięki temu można rozpylić nawet najbardziej lepką ciecz, której drobna mgiełka będzie się unosić w powietrzu przez ponad godzinę. Choć urządzenie usuwało pałeczki zapalenia płuc i różne wielolekooporne szczepy innych patogenów, rozpylony TEG nie eliminował metycylinoopornego gronkowca złocistego (ang. methicillin-resistant Staphylococcus aureus, MRSA). Zdziwiło to naukowców, bo ludzie mówili nam, że TEG zabija wszystko. Obecnie zespół pracuje nad zbudowaniem ulepszonego prototypu do wykorzystania w warunkach szpitalnych. Może to zająć nawet do 2 lat. Szpitale to jednak nie wszystko. W sezonie grypowym urządzenie rozpylające przydałoby się np. na lotniskach, pokładach samolotów czy w pojazdach komunikacji zbiorowej. « powrót do artykułu
  6. Media donoszą, że Google planuje uruchomienie w Chinach ocenzurowanej wersji swojej wyszukiwarki. Na liście słów zakazanych znajdą się odniesienia do praw człowieka, demokracji, religii i pokojowych protestów. Podobno odpowiednio ocenzurowana wersja została już zaprezentowana chińskim władzom. W zależności od tempa działania chińskich urzędników i ich opinii na temat wyszukiwarki, ostateczna wersja Google'a na chiński rynek może zadebiutować w ciągu 6–9 miesięcy. Google odmówiło skomentowania tych doniesień, jednak przedstawiciele koncernu podkreślili, że przygotowali na chiński rynek liczne aplikacje i współpracują z lokalnymi deweloperami. W styczniu Google udostępniło w aplikacji WeChat firmy Tencent swoją grę, a nieco później zainwestowało w mobilną platformę rozrywkową Chushou. Obecnie zarówno Google jak i YouTube są w Chinach zablokowane. « powrót do artykułu
  7. Wykrywająca gazy kapsułka do połykania może pomóc w o wiele trafniejszym diagnozowaniu licznych chorób przewodu pokarmowego. Kapsułka, która jest właśnie komercjalizowana przez firmę Atmo Biosciences, powstała na RMIT University w Melbourne. Jak wyjaśniają Australijczycy, zapewnia ona wykrywanie i mierzenie w czasie rzeczywistym stężenia wodoru, dwutlenku węgla i tlenu. Dane mogą być przesyłane na telefon komórkowy. Wyniki pierwszego testu na ludziach pokazały, że gdy jakaś obca substancja pozostaje tu dłużej niż zwykle, żołądek uwalnia związki utleniające, które mają ją rozłożyć. Dotąd nikt nie opisał tego mechanizmu immunologicznego. Dr Kyle Berean podkreśla, że 2. test z udziałem ludzi ujawnił z kolei informacje na temat produkcji gazów, które przy niebezpośrednim pomiarze z wydychanego powietrza były maskowane. Odsetek fałszywie dodatnich i fałszywie ujemnych diagnoz przy testach oddechowych stanowi w gastroenterologii prawdziwy problem. Możność dokonywania pomiaru biomarkerów w stężeniach ponad 3000-krotnie wyższych niż przy testach oddechowych jest [więc] czymś nadzwyczajnym. Co ważne, badanie z kapsułką jest nieinwazyjne i pozwala pacjentom normalnie funkcjonować. Akademicy wyjaśniają, że gazy jelitowe są obecnie wykorzystywane do diagnozowania m.in. zespołu rozrostu bakteryjnego jelita cienkiego (ang. small intestinal bacterial overgrowth, SIBO) czy upośledzenia wchłaniania węglowodanów. W ramach badania z udziałem 9 zdrowych osób porównywano pomiar produkcji wodoru w obrębie jelita przez wykrywającą gazy kapsułkę i test oddechowy. Australijczycy analizowali jakość metod przy spożyciu FODMAP (od ang. fermentable oligosaccharides, disaccharides, monosaccharides and polyols; fermentujących oligosacharydów, disacharydów, monosacharydów i alkoholi wielowodorotlenowych) oraz węglowodanów przyswajalnych. « powrót do artykułu
  8. Na zlecenie NASA rozpoczęto produkcję silników rakietowych, które zostaną wykorzystane dopiero za około 10 lat. Z jednej strony NASA zabezpiecza w ten sposób możliwość wynoszenia dużych ładunków na orbitę okołoziemską, a z drugiej płaci de facto za utrzymanie miejsc pracy. Coraz głośniej pojawiają się pytania, o celowość tego przedsięwzięcia. Gdy w 2011 roku promy kosmiczne zakończyły loty, NASA miała w 15 głównych silników wielokrotnego użytku i od tamtej pory z części zapasowych zbudowano dodatkowy silnik. Jako, że system SLS będzie wykorzystywał cztery silniki w swoim głównym stopniu, NASA już teraz dysponuje wystarczającą liczbą silników, by przeprowadzić cztery starty SLS. Jeśli jednak system ten się sprawdzi, może odbyć się więcej startów, więc będzie potrzeba więcej silników. W 2016 roku NASA podpisała z firmą Aerojet Rocketdyne kontrakt o wartości 1,16 miliarda dolarów, który przewiduje ponowną produkcję zmodyfikowanych silników RS-25, które były wykorzystywane w promach kosmicznych. Dodatkowo Agencja zamówiła sześć silników, co zwiększyło wartość kontraktu do 1,5 miliarda USD. Teraz Aerojet poinformowała o rozpoczęciu produkcji tych sześciu silników.Wszystkie one mają zostać dostarczone NASA do lipca 2024 roku i prawdopodobnie zostaną użyte od piątego startu SLS. Obecnie NASA planuje, że pierwszy start SLS będzie miał miejsce w czerwcu 2020 roku, jednak niewykluczone, że zostanie on przesunięty na rok 2021 lub jeszcze później, jeśli pojawią się jakieś trudności techniczne. Planuje się też, że starty SLS będą odbywały się co roku, jednak prawdopodobnie zamierzenie to nie zostanie zrealizowane od razu, zatem można spodziewać się, że piąty start SLS, ten, do którego produkowane są wspomniane silniki, będzie miał miejsce w drugiej połowie lat 20. Faktem jest, że RS-25D to najbardziej wydajny silnik rakietowy na paliwo płynne. Mimo to pojawia się pytanie o sensowność całego przedsięwzięcia. W drugiej połowie lat 20. firma Blue Origin powinna już oferować usługi swojego systemu New Glenn, a SpaceX powinna mieć za sobą pierwsze testy Big Falcon Rocket. Oba systemy będą w stanie wynieść duże ładunki na orbitę, a jednocześnie będą znacznie tańsze od SLS. Obecnie szef NASA, Jim Brindenstine, uważa, że należy kontynuować prace nad SLS, chociaż zdaje sobie sprawę z tego, że sytuacja może się zmienić. Jeśli nadejdzie dzień, że ktoś inny będzie w stanie wynieść odpowiedni ładunek na orbitę, to będziemy musieli to przemyśleć. Przemysł kosmiczny ciągle ewoluuje, stwierdził. Także prezydent Trump zdaje sobie sprawę z kosztów generowanych przez NASA. Kilka miesięcy temu, po udanym starcie rakiety Falcon Heavy, prezydent stwierdził: Zauważyłem, że jej koszt to 80 milionów dolarów. Gdyby zbudował ją rząd, to ta sama rzecz kosztowałaby 40 albo 50 razy więcej. Dosłownie. I gdy słyszę 80 milionów... Od NASA słyszę całkiem inne liczby. Jest w tym sporo racji. Za te 1,5 miliarda dolarów, jakie NASA zapłaciła za rozpoczęcie produkcji RS-25 i dostarczenie 6 silników Agencja mogłaby kupić sobie 16 startów systemu Falcon Heavy, który może wynieść na orbitę ładunki o masie 20% mniejszej niż planowane możliwości SLS. Pojawiają się też pytania, o sensowność użycia RS-25D w jednorazowym systemie SLS. Te arcydzieła sztuki inżynieryjnej są niezwykle drogie, bardzo wydajne, skomplikowane i trudne w produkcji, Wykorzystanie ich do pojedynczego startu można porównać do złomowania luksusowego samochodu po jednorazowej przejażdżce. « powrót do artykułu
  9. Pentagon rozpoczyna tworzenie nowego rodzaju sił zbrojnych – Space Operation Force. Utworzenie Sił Kosmicznych zlecił prezydent Trump, a Departament Obrony ma zamiar przeprowadzić te działania, do których nie potrzebuje zgody Kongresu. W ciągu najbliższych miesięcy ma więc powstać dowództwo SOF, agencja, której celem będzie kupno satelitów na potrzeby Sił Kosmicznych oraz rozpocznie się rekrutowanie żołnierzy z już istniejących rodzajów sił zbrojnych. Ostatni element, czyli oficjalne powołanie nowego rodzaju sił zbrojnych, zapewnienie mu finansowania oraz potrzebnej infrastruktury, wymaga zgody Kongresu. Urzędnicy Departamentu Obrony mają zamiar jeszcze w bieżącym roku stworzyć ramy prawne dla powołania SOF i przedstawić je Kongresowi. Mają nadzieję, że w uchwalanym na początku przyszłego roku budżecie na rok 2020 znajdą się pieniądze na SOF. W przedstawionym planie działań założono, że do końca bieżącego roku Pentagon stworzy jedenaste połączone dowództwo w siłach zbrojnych USA. Na jego czele ma stanąć czterogwiazdkowy generał. U.S. Space Command, podobnie jak U.S. Special Operations Command będzie nadzorowało jednostki w różnych rodzajach sił zbrojnych. Pentagon już rekomenduje, by na czele połączonego dowództwa stanął szef Air Force Space Command. Nowemu dowództwu mają podlegać różne jednostki w poszczególnych połączonych dowództwach, a ich tworzenie rozpocznie się od Dowództwa Europejskiego. Pentagon chce działać bardzo szybko. Już latem przyszłego roku jednostki podległe U.S. Space Command mają pojawić się w Dowództwie Europejskim i Pacyficznym. Założono też całkowitą zmianę zasad dotyczących zamawiania, projektowania i wystrzeliwania satelitów wojskowych. Przewidziano większą rolę firm prywatnych oraz powołanie Space Development Agency, której zadaniem będzie nadzorowanie rozwoju satelitów wojskowych i kontraktów na ich wystrzelenie. Jeśli Kongres wyrazi zgodę i plan Pentagonu zostanie zrealizowany, Space Operation Force będą pierwszym nowym rodzajem amerykańskich sił zbrojnych od 1947 roku, kiedy to z Army Air Corps utworzono U.S. Air Force. « powrót do artykułu
  10. We wtorek, 31 lipca, z katedry w Strängnäs w Szwecji skradziono około południa XVII-wieczne insygnia (regalia) pogrzebowe Karola IX Wazy i Krystyny von Holstein-Gottorp (holsztyńskiej): 2 korony i jabłko królewskie. Policja zarządziła pościg za złodziejami. Świadkowie widzieli, jak w godzinach otwarcia dla zwiedzających dwaj przestępcy wybiegali z katedry i wypływali motorówką na pobliskie jezioro Melar. Później wszelki ślad po nich zaginął. Jak na razie, policja nie potrafi wskazać żadnych podejrzanych. Podczas rabunku nikt nie ucierpiał. Stróżowie prawa uważają, że złodzieje uciekli, wykorzystując rozległy system jezior na zachód od Sztokholmu. Operacja poszukiwawcza jest prowadzona z powietrza i wody. Ani policja, ani przedstawiciele katedry nie potrafią wskazać wartości skradzionych insygniów. Trudno to zrobić, bo to wyjątkowe obiekty. « powrót do artykułu
  11. W centrum Kolonii odkryto najstarszą bibliotekę publiczną na terenie Niemiec. Wg archeologów, powstała w połowie II w. n.e., a w skład jej zbiorów wchodziło nawet 20 tys. zwojów. Budynek mógł być nieco mniejszy od osławionej Biblioteki Celsusa z Efezu. Prowadząc wykopaliska protestanckiego kościoła, w zeszłym roku zespół z Römisch-Germanisches Museum natrafił na ściany. Postępujące prace ujawniły ślady starożytnej biblioteki. Początkowo nisze o wymiarach 80 na 50 cm wprawiły archeologów w zdumienie. Były za małe, by umieścić w środku statuę, ale świetnie nadawały się na schowek na zwoje. Podobne nisze ścienne z szafami występowały np. we wspomnianej Bibliotece Celsusa. Niewykluczone, że biblioteka była największym tego typu przybytkiem w północno-zachodnich prowincjach Rzymu. Być może istnieje wiele rzymskich miast z bibliotekami, ale [dotąd] ich nie badano. Jeśli po prostu odkryliśmy fundamenty, nie możemy stwierdzić, że to była biblioteka. Wskazówką są ściany z niszami - wyjaśnia dr Dirk Schmitz z Römisch-Germanisches Museum. O tym, że budynek w Kolonii był zapewne biblioteką publiczną, świadczą lokalizacja na forum (rynku miasta w starożytnym Rzymie), rozmiary oraz wykorzystanie mocnych materiałów. Ściany mają zostać zakonserwowane. Trzy nisze ścienne będzie można oglądać. « powrót do artykułu
  12. Występujące w śródziemnomorskich jaskiniach drapieżne koralowce Astroides calycularis współpracują, by schwytać i zjeść meduzy świecące (Pelagia noctiluca). Akademicy z Uniwersytetu w Edynburgu i Włoskiego Komitetu Badań Naukowych dokonali tego odkrycia, wypatrzywszy meduzy, które zostały wyrzucone przez prądy morskie na podwodne klify i ściany jaskiń w pobliżu Sycylii. Dzięki obserwacjom autorów artykułu z pisma Ecology ujawniono, w jaki sposób koralowce, które przez większość czasu żywią się drobnym planktonem, są w stanie schwytać tak dużą zdobycz. Gdy meduzy próbują odpłynąć, ocierają się o A. calycularis, które się do nich przyczepiają. Choć oba gatunki są znane od lat, nie mieliśmy pojęcia, że koralowce mogą schwytać i zjeść te meduzy - podkreśla Fabio Badalementi. « powrót do artykułu
  13. Podczas wykopalisk w pobliżu Gedery odkryto ważną wytwórnię ceramiki, która poczynając od III w. n.e., przez 600 lat nieprzerwanie produkowała amfory na wino (typu Gaza). W pobliżu znajdował się kompleks wypoczynkowy z 20 basenami i pokojem do gier planszowych. Takie miejsce nie powstało momentalnie. Widać tu zamysł i rękę inżyniera - wyjaśnia kierowniczka wykopalisk, Alla Nagorsky z Izraelskiej Służby Starożytności (ang. Israel Antiquities Authority, IAA). W produkowanych tu naczyniach przechowywano i dostarczano głównie wino. W tamtych czasach był to prosperujący biznes z eksportem na dużą skalę. Nieprzerwana produkcja amfor wskazuje , że prawdopodobnie była to przekazywana z pokolenia na pokolenie firma rodzinna. Na stanowisku znaleziono szczątki ok. 100 tys. naczyń, zapewne odrzutów z produkcji. Przy fabryce znajdowały się 2 bizantyjskie łaźnie z 20 połączonymi kanałami i rurami basenami. W co najmniej jednym z przybytków znajdował się "bojer". Izraelczycy sądzą, że kompleks służył zarówno miejscowym, jak i podróżnym, wędrującym starożytną drogą łączącą port w Gazie z centrum kraju. W pokoju do gier znaleziono m.in. plansze do mankali. Wg IAA, wytwórnia ceramiki mogła zbudować centrum rozrywki dla swoich pracowników. « powrót do artykułu
  14. Szeroka analiza dostępnych danych archeologicznych i paleośrodowiskowych obejmujących środkowy i późny plejstocen (300 – 12 tysięcy lat temu), którą opublikowano w Nature Human Behaviour, wskazuje, że Homo sapiens, w przeciwieństwie do innych homininów, zajął unikatowe nisze ekologiczne i wykazał się wyjątkowymi zdolnościami adaptacyjnymi. To może wyjaśniać, dlaczego jesteśmy jedynym gatunkiem człowieka, jaki pozostał na Ziemi. Autorzy artykułu, naukowcy z Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka oraz University of Michigan uważają, że ciężar badań nad naszą ewolucją powinien zostać przeniesiony z poszukiwań najstarszych śladów sztuki, języka czy zdobyczy technologicznych i należy skupić się zbadaniu, co czyni Homo sapiens unikatowym gatunkiem z ekologicznego punktu widzenia. Bowiem w przeciwieństwie do wcześniejszych i współczesnych sobie homininów H. sapiens nie tylko skolonizował wiele różnych, wymagających środowisk, ale wyspecjalizował się w adaptacji do niektórych z nich. Człowiek, Homo, pojawił się w Afryce przed około 3 milionami lat. Niektórzy przedstawiciele gatunku (Homo erectus) już przed około milionem lat byli obecni w dzisiejszej Hiszpanii, Gruzji, Chinach i Indonezji. Dostępne dowody świadczą o tym, że gatunek ten przebywał w lasach i na stepach. Pojawiły się też hipotezy, że Homo erectus oraz Homo floresiensins potrafili się zaadaptować do życia w ubogich w surowce tropikalne lasy deszczowe. Autorzy najnowszej analizy nie znaleźli jednak wiarygodnych dowodów na poparcie tej hipotezy. Mówi się również, że nasz najbliższy krewny, neandertalczyk, wyspecjalizował się w życiu na większych wysokościach w Eurazji. Dowodem ma być tutaj m.in. kształt twarzy zaadaptowany do niskich temperatur oraz zdolność do polowań na duże zwierzęta, jak mamuty. Jednak analiza przeprowadzona przez autorów ostatnich badań wskazuje, że H. neanderthalensis zamieszkiwał przede wszystkim lasy i stepy oraz polował na bardzo różne zwierzęta. W przeciwieństwie do wcześniejszych gatunków człowieka Homo sapiens już 80–50 tysięcy lat temu zamieszkiwał wysoko położone tereny, a 45 tysięcy lat temu zaczął kolonizować obszary arktyczne i tropiki. Mamy też coraz więcej dowodów na przekraczanie przez H. sapiens zarówno pustyń w Afryce, Półwyspie Arabskim i Indiach, jak i na obecność w Tybecie czy Andach. Naukowcy zwracają uwagę, że w Afryce trudno będzie znaleźć dowody tej plastyczności ekologicznej H. sapiens dla okresu sprzed 200 000 lat. Jednak, jak przekonują, dysponujemy coraz większą liczbą wskazówek pokazujących, że później H. sapiens zarówno zajmowali nowe nisze ekologiczne, jak i zmieniali swoją technologię pod kątem miejsca zamieszkania. Uważają oni, że przyszłe badania przyniosą znacznie więcej dowodów, jednak naukowcy powinni dokonać zmiany priorytetów. Główny autor artykułu z Nature, doktor Patrick Roberts zauważa, że skupienie się na poszukiwaniu kolejnych skamieniałości i charakteryzowanie genetyczne naszego gatunku i naszych przodków pozwoliło na ogólne opisanie w czasie i przestrzeni położenia homininów, to w tego typu badaniach zwykle nie bierze się pod uwagę kontekstu środowiskowego w odniesieniu do wyborów biologicznych i kulturowych. Zdaniem Robertsa współczesna nauka w znacznej mierze pomija olbrzymią różnorodność grup H. sapiens z okresu późnego plejstocenu. Tradycyjna ekologiczna dychotomia mówi o gatunkach, które potrafią wykorzystywać wiele różnych zasobów i przebywać w wielu różnych warunkach ekologicznych oraz o gatunkach wyspecjalizowanych w wąskiej diecie i zdolnych do przetrwania tylko w określonych warunkach. W przypadku H. sapiens, który jest uznawany za gatunek niewyspecjalizowany, mamy dowody na istnienie wyspecjalizowanych populacji, takich jak zbieracze zajmujący górskie lasy deszczowe czy paleoarktyczni łowcy mamutów. Współautor badań, doktor Brian Stewart sugeruje, że duże zdolności przystosowawcze H. sapiens i umiejętność specjalizacji, mogła wynikać ze zdolności do współpracy niespokrewnionych osobników. Dzielenie się żywnością poza obrębem rodziny, długodystansowa wymiana dóbr czy związki rytualne mogły pomóc w adaptacji do lokalnych warunków środowiskowych, co z kolei dawało przewagę konkurencyjną nad innymi gatunkami człowieka i doprowadziło do ich wyparcia, stwierdza. Innymi słowy, elementami kluczowymi dla sukcesu H. sapiens mogła być umiejętność akumulowania i przekazywania informacji kulturowych, zarówno w formie materialnej jak i w postaci idei. Dzięki temu gatunek niewyspecjalizowany mógł, gdy zaszła taka potrzeba, specjalizować się. Autorzy najnowszych badań zaznaczają, że ich twierdzenia to tylko hipotezy, które można zbić przykładami innych gatunków Homo, które zajmowały ekstremalne środowiska. Jednak, ich zdaniem, teza o „niewyspecjalizowanym specjaliście” może zachęcić naukowców do badania historii człowieka na pomijanych dotychczas terenach, jak pustynia Gobi czy Amazonia, które są postrzegane jako mało obiecujące z punktu widzenia paleoantropologii. Ponadto, ich zdaniem, ważne jest, by badać środowiskowe uwarunkowania miejsc i okresów, z których pochodzą znajdowane ślady bytności wczesnych Homo sapiens. Często jesteśmy podekscytowani nowymi skamieniałościami czy nowym DNA. Może powinniśmy też pomyśleć o uwarunkowaniach środowiskowych związanych z tymi odkryciami i zastanowić się, co mówią nam one o pojawieniu się człowieka w kolejnej niszy ekologicznej, dodaje Steward. Badania DNA mogą ujawnić, jak pojawiała się tolerancja na życie na dużej wysokości czy na zwiększoną dawkę promieniowania ultrafioletowego. « powrót do artykułu
  15. Badacze z Uniwersytetu w Lund odkryli, że sikora bogatka (Parus major) dysponuje dużą samokontrolą, którą można porównać do występującej u szympansów i krukowatych. Biolodzy umieszczali pokarm w przezroczystym cylindrze. Sikora, która zaczynała go dziobać, by dostać się do jedzenia, była dyskwalifikowana, bo takie zachowanie uznawano za impulsywne. Test zdawały ptaki, które zamiast dziobać, zbliżały się do wylotu tuby. Wyniki pokazały, że sikory postępowały właściwie w 8 na 10 pierwszych prób, a więc w 80% przypadków. To rezultat lepszy niż u większości testowanych zwierząt, który nie przesadzając, można porównać do osiągnięć wspomnianych szympansów czy krukowatych. To niesamowite, że ptak z tak małym mózgiem dysponuje taką samokontrolą. Objętość mózgu sikory bogatki to 3% mózgu krukowatego i 0,1% mózgu szympansa - podkreśla prof. Anders Brodin. Parę lat temu zespół z Uniwersytetu w Lund odkrył, że sikory bogatki potrafią się sprawnie uczyć i zapamiętywać na podstawie obserwacji. Studium zademonstrowało, że sikory z daleka przyglądają się i zapamiętują, gdzie gatunki magazynujące pokarm chowają swoje zapasy. Pod tym względem samice wypadają lepiej od samców. Naukowcy porównywali sikory bogatki, które nie robią zapasów, z bliskimi krewnymi, które mają taki zwyczaj: sikorą czarnogłówką i sikorą ubogą (oba gatunki wciskają w zakamarki kory pająki, owady i nasiona, czasem chowają je też po porostami i mchami rosnącymi na ziemi). Jak widać, by napełnić żołądek, wystarczy się skupić na poczynaniach innych i później sięgnąć po owoce ich pracy... Sikory bogatki są bardzo przedsiębiorczymi ptaszkami. Teraz wiemy, że dysponują także niesamowitą samokontrolą i gdy chcą zyskać dostęp do nagrody np. w postaci pokarmu, potrafią powściągnąć swoje impulsy - podsumowuje Brodin. « powrót do artykułu
  16. W Nature Human Behaviour opublikowano artykuł, którego autorzy odpowiadają na pytanie, w jaki sposób chrześcijaństwo z niewielkiej judaistycznej sekty stało się jedną z największych religii świata. Badania dotyczące rozprzestrzeniania się religii przeprowadzono na 70 społecznościach austronezyjskich, a prowadzący je naukowcy usiłowali odpowiedzieć na pytanie, czy chrześcijaństwo rozpowszechniało się od dołów społecznych czy od elit oraz jakie zmiany były z tym związane. Społeczności austronezyjskie, zamieszkujące Azję Południowo-Wschodnią, Afrykę Wschodnią i Południowy Pacyfik łączy wspólny język przodków. Historycznie ujmując, były to bardzo różnorodne grupy ludzi. Od niewielkich egalitarnych społeczności opierających się na rodzinie, po duże złożone struktury polityczne na Hawajach. Zwykle przyjęły one chrześcijaństwo w XVIII i XIX wieku, a droga do nowej wiary była różna. Niektóre przeszły na chrześcijaństwo w ciągu mniej niż roku, inne potrzebowały na to ponad 200 lat. Duża różnorodność struktur społecznych oraz różny sposób przyjmowania nowej religii czynią ze ludów austronezyjskich idealny obiekt do badań zmian kulturowych przyniesionych przez chrześcijaństwo. Wyniki badań pokazują, że bardzo często najszybciej na chrześcijaństwo przechodziły społeczności o silnej kulturze przywództwa politycznego. To zaś sugeruje, że bardzo ważną rolę w przyjęciu chrześcijaństwa odgrywali lokalni władcy i wodzowie nawróceni wcześniej przez misjonarzy. Co więcej, okazało się także, że poziom nierówności społecznych nie miał wpływu na tempo rozprzestrzeniania się chrześcijaństwa, co przeczy popularnej tezie, iż rozprzestrzenia się ono, gdyż daje nadzieję niższym klasom na lepsze życie po śmierci. Badacze zauważyli też, że najszybciej chrześcijaństwo przyjmowane jest przez małe społeczności. Ludzie często myślą, że źródłem innowacji są duże społeczności. Nasze badania pokazują, że duże społeczności mogą też powoli przyjmować nowe idee. W małej społeczności nowa wiara rozprzestrzenia się dość szybko, szczególnie, jeśli jest ona rozpowszechniana przez przywódców czy inne wpływowe osobistości, mówi główny autor badań, doktor Joseph Watts z Uniwersytetu w Auckland i Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka. Uczony zauważa, że prowadzone przez jego grupę badania dają nam ważną wiedzę na temat zachowań ludzkich grup i procesu zmian kulturowych. We współczesnym świecie widzimy, że niektóre rzeczy rozprzestrzeniają się niewiarygodnie szybko, a inne potrzebują bardzo dużo czasu, by zdobyć sobie popularność. Nasze badania pomagają stwierdzić, dlaczego tak się dzieje. Zdaniem profesora Quentina Atkinsona, badania na temat rozprzestrzeniania się wierzeń i idei w przeszłości pomagają w stwierdzeniu, jak mogą rozprzestrzeniać się w przyszłości. To pomoże nam zrozumieć, jak rozmiar populacji i jej struktura wpływa na rozprzestrzeniania się i adopcję nowych instytucji, ideologii lub technologii. « powrót do artykułu
  17. Największa na świecie kolonia pingwinów królewskich straciła większość ptaków. Kolonia, znana od lat 60. ubiegłego wieku znajduje się na Ile aux Cochons na Oceanie Indyjskich. Analiza zdjęć satelitarnych ujawniła, że liczebność kolonii zmniejszyła się o 88%. Kolonia z Ile aux Cochons na największa kolonia pingwinów królewskich i druga największa kolonia pingwinów w ogóle. Gdy w 1982 roku po raz ostatni wyspa została odwiedzona przez ekspedycję naukową, kolonia składała się z 2 000 000 ptaków, w tym z 500 000 par z młodymi. Kolonia badana jest od lat 60., a zmiany w jej wielkości są oceniane na podstawie jej zasięgu na zdjęciach i widocznych zmianach w pokrywie roślinnej. Rośliny zajmują miejsce zwolnione przez pingwiny. Alarmujący spadek zauważony na zdjęciach satelitarnych został potwierdzony za pomocą zdjęć wykonanych z pokładu helikoptera. Dalsze badania ujawniły, że liczebność kolonii zaczęła zmniejszać się w latach 90. i zbiegło się to z El Niño. Wiadomo, że w tym czasie zjawisko to wpłynęło na zdolności do polowań innej kolonii, znajdującej się 100 kilometrów od Ile aux Cochons, również powodując spadek jej liczebności. Liczebność kolonii pingwinów może być też zależna od zagęszczenia. Im większa populacja, tym większe zagęszczenie i tym większa konkurencja o żywność, co z kolei spowalnia wzrost wszystkich członków grupy. Jeśli do tego dodamy znaczące wydarzenia, takie jak silne El Nino pod koniec lat 90., może dojść do znaczącego spadku populacji. Inną możliwą przyczyną spadku liczebności może być epidemia. Obecnie ptasia cholera panuje wśród ptaków na innych wyspach południowej części Oceanu Indyjskiego. Cierpią na nią albatrosy z Ile Amsterdam i pingwiny z Wyspy Marion. Specjaliści mówią jednak, że żadne z powyższych nie wyjaśnia tak olbrzymiego zmniejszenia się populacji, jak obserwowane na Ile aux Cochons. Francuski Instytu Polarny rozpoczął badania, mające na celu ustalić, co zdziesiątkowało pingwiny. « powrót do artykułu
  18. Wystarczą dwa tygodnie zmniejszonej aktywności fizycznej, by u podatnych osób pojawiła się cukrzyca typu 2. Takie wnioski płyną za badań, którym poddano starsze osoby z nadwagą. Okazało się, że tak krótki okres braku aktywności wystarczył, by u pacjentów w stanie przedcukrzycowym doszło do wzrostu poziomu cukru we krwi i rozpoczęła się choroba. U niektórych pacjentów nawet po powrocie do poprzedniej aktywności przez dwa tygodnie nie zauważono poprawy. Spodziewaliśmy się, że u osób badanych pojawi się cukrzyca, jednak zaskoczyło nas, że stan ich zdrowia nie poprawił się, gdy powrócili do dawnej aktywności, mówi Chris McGlory z kanadyjskiego McMaster University, który stał na czele zespołu badawczego. Uczestników badań poproszono, by ograniczyli swoją aktywność fizyczną do nie więcej niż 1000 kroków dziennie. Odpowiada to aktywności osoby, która musi pozostawać w domu np. w związku z chorobą. Aktywność badanych mierzono za pomocą krokomierzy i specjalistycznych monitorów. Regularnie badano im też krew. Wyniki badań pokazują, że osoby starsze, które z jakichś powodów muszą ograniczyć aktywność fizyczną, są bardziej narażone na pogorszenie ich ogólnego stanu zdrowia. Leczenie cukrzycy typu 2. jest drogie i skomplikowane. Jeśli ludzie przez dłuższy czas muszą być mniej aktywni, to później muszą ciężej pracować by ich organizm odzyskał zdolność do utrzymania odpowiedniego poziomu cukru, stwierdza profesor Stuart Philips, który nadzorował badania. Z najnowszych badań CDC wynika, że w cukrzycę ma ponad 30 milionów Amerykanów, a kolejne 84 znajduje się w stanie przedcukrzycowym. W Kanadzie cukrzyca jest jedną z najszybciej rozwijających się chorób. Każdego roku diagnozuje się niemal 60 000 nowych przypadków. Jest to szósta przyna śmierci i główna przyczyna ślepoty i amputacji u osób dorosłych. W Polsce na cukrzycę cierpi około 3 milionów osób, z czego około 600 000 jest niezdiagnozowanych. « powrót do artykułu
  19. W zeszłą sobotę 3 osoby porwały z oceanarium w Teksasie samicę rekina rogatego (Heterodontus francisci). Przebraną za dziecko rybę przetransportowano wózkiem. Na szczęście Miss Helen udało się odzyskać. Obecnie przechodzi ona kwarantannę i jak na razie ma się dobrze. Kobieta i dwaj mężczyźni wykradli rekinicę z otwartego basenu. Jeden ze złodziei wyciągnął ją z wody za ogon, a pozostali szybko przystąpili do owijania mokrym ręcznikiem. Na zapleczu Miss Helen trafiła do wiadra z roztworem wybielacza. Później wiadro wsadzono do wózka. Jenny Spellman z San Antonio Aquarium opowiada, że pracownik oceanarium od razu dostrzegł, co się stało i powiadomił kierownictwo. Spellman udała się na parking i próbowała skonfrontować się z grupą. Jeden z mężczyzn nie pozwolił jej jednak przeszukać auta. Powiedział, że jego syn jest chory i musi jechać. Nagranie z monitoringu zostało opublikowane w lokalnych mediach, dzięki czemu w poniedziałek (30 lipca) mieszkańcom udało się namierzyć auto. Ostatecznie doprowadziło to do aresztowania podejrzanego. W domu tego mężczyzny znajdowała się pokaźna kolekcja morskich istot. Gdy weszliśmy [...], ujrzeliśmy coś, co wyglądało prawie jak makieta [San Antonio Aquarium] - opowiada Joseph Salvaggio, szef policji z Leon Valley. Policja planuje przesłuchania pozostałych "kidnaperów".   « powrót do artykułu
  20. Japońscy naukowcy poinformowali o rozpoczęciu pierwszych badań klinicznych nad leczeniem choroby Parkinsona za pomocą indukowanych pluripotencjalnych komórek macierzystych. Badacze, na czele których stoi neurochirurg Jun Takahashi z Uniwersytetu w Kioto, będą wstrzykiwali bezpośrednio do mózgów chorych komórki progenitorowe neuronów dopaminergicznych. Injekcje będą przeprowadzane w tych regionach, o których wiadomo, że ich degeneracja odgrywa rolę w powstawaniu choroby Parkinsona. Choroba Parkinsona jest związana ze śmiercią komórek produkujących dopaminę. Brak tego neuroprzekaźnika skutkuje spadkiem możliwości motorycznych, co objawia się problemami z poruszaniem się i mimowolnym drżeniem. Z czasem pojawia się też demencja. Autorzy badań chcą pozyskiwać odpowiednie komórki progenitorowe i wtrzykiwać je w skorupę. Lekarze będą musieli wywiercić w czaszce każdego z pacjentów dwa otwory i za pomocą specjalnego urządzenia wstrzyknąć w odpowiednie miejsce około 5 milionów komórek progenitorowych. Badania na zwierzętach wykazały, że komórki te zmieniają się w neurony dopaminergiczne i gromadzą w mózgu. Grupa Takahashiego informowała w ubiegłym roku, że u małp z ludzkim modelem choroby Parkinsona taki zabiegł przyniósł znaczącą, trwającą 2 lata poprawę. Japończycy zdecydowali, że nie będą pozyskiwali komórek progenitorowych osobno od każdego pacjenta. Uznali, że lepszą strategią jest pobranie od zdrowych osób komórek, które z małym prawdopodobieństwem wywołają u biorców odpowiedź immunologiczną. Użycie wcześniej przygotowanych komórek to szybsza i tańsza metoda, niż przygotowywanie ich dla każdego pacjenta osobno. Na wszelki wypadek jednak pacjentom podano immunosupresanty. W badaniach bierze udział 7 pacjentów, których losy będą śledzone przez 2 lata po injekcji. « powrót do artykułu
  21. Mózgu głodnego człowieka nie da się tak łatwo oszukać co do wielkości porcji i porcja będzie oceniana jako tej samej wielkości, bez względu na to, czy umieści się ją na małym, czy na dużym talerzu. Badanie, którego wyniki ukazały się w piśmie Appetite, podważają, przynajmniej po części, zasadność stosowania złudzenia Delboeufa przy odchudzaniu. Złudzenie Delboeufa polega na tym, że gdy okręgi o jednakowej średnicy wpisze się w większe okręgi, większy będzie się wydawać ten otoczony przez okrąg o mniejszej średnicy. Wielkość talerza nie jest tak istotna, jak sądzimy - podkreśla dr Tzvi Ganel z Uniwersytetu Ben-Guriona. Dr Ganel i doktorantka Noa Zitron-Emanuel sprawdzali, jak niejedzenie przez krótki czas wpływa na postrzeganie jedzenia w różnych kontekstach. Okazało się, że w porównaniu do osób, które niedawno jadły, ochotnicy poszczący przez co najmniej 3 godziny częściej poprawnie oceniali proporcje pizzy umieszczonej na mniejszych i większych tackach. Post oddziaływał wyłącznie na postrzeganie jedzenia. Obie grupy były bowiem tak samo niedokładne, gdy chodziło o porównanie wielkości ciemnych okręgów umieszczonych w okręgach o różnej średnicy. Wg Izraelczyków, to wskazuje, że głód stymuluje silniejsze przetwarzanie analityczne, które nie tak łatwo poddaje się iluzji. Pamiętając o złudzeniu wzrokowym, które miało zmniejszyć spożycie, w ciągu ostatniego dziesięciolecia restauracje i innego tego typu biznesy uciekały się do coraz mniejszych naczyń. Tymczasem nasze studium obala to przekonanie. Gdy ludzie są głodni, zwłaszcza podczas odchudzania, spada prawdopodobieństwo, że dadzą się wprowadzić w błąd wielkości talerza. Wręcz przeciwnie, rośnie ryzyko wykrycia zabiegu (mniejszej porcji), przez co zwiększa się podatność na późniejsze przejadanie. « powrót do artykułu
  22. By poradzić sobie ze świądem czy utratą wagi powodowaną przez pasożyty, lemurie rdzawoczelne (Eulemur rufifrons) sięgają po krocionogi. Zespół Louise Peckre z Instytutu Badań Prymatologicznych Leibniza obserwował 5 grup lemurii w Lesie Kirindy na Madagaskarze. Badacze zauważyli, że 6 osobników sięgało po krocionogi, prawdopodobnie z rodzaju Sechelleptus, które pojawiły się parę godzin po pierwszym obfitym deszczu. Żucie prowadziło do wytwarzania dużych ilości pomarańczowej substancji, będącej mieszaniną śliny lemurii i wydzielin krocionogów. Później E. rufifrons pocierały zgniecionymi krocionogami okolice genitaliów, odbytu i ogona. Po porządnym pogryzieniu naczelne połknęły też sporo krocionogów. Takie zachowanie może być formą leczenia się. Niemcy sądzą, że lemurie sięgają właśnie po krocionogi ze względu na wydzielany przez nie benzochinon (skądinąd wiadomo, że odstrasza on komary). Nacierając się krocionogami, lemurie walczą prawdopodobnie z drażniącymi okolice odbytu nicieniami Oxyuridae. Obserwując lemurie, u wielu zwierząt dostrzegliśmy łyse miejsca w dolnej części pleców [...], które zapewne powstały wskutek powtarzanych epizodów nacierania. Autorzy publikacji z pisma Primates podejrzewają, że lemurie wykorzystują krocionogi także do zapobiegania chorobom. W przyszłości planują porównać gatunki naczelnych, które nacierają się przeżutymi krocionogami i dodatkowo je zjadają z tymi, które ograniczają się do wcierania. Niemcy spodziewają się, że naczelne, które częściej stykają się z pasożytami przewodu pokarmowego, z większym prawdopodobieństwem będą zjadać zmiażdżone krocionogi. « powrót do artykułu
  23. W ubiegłym roku DARPA (Agencja Badawcza Zaawansowanych Projektów Obronnych) ogłosiła warty 1,5 miliarda dolarów program Electronic Resurgence Initiative (ERI). Będzie on prowadzony przez pięć lat, a w jego wyniku ma powstać technologia, która zrewolucjonizuje sposób projektowania i wytwarzania układów scalonych. Przeznaczona nań kwota jest czterokrotnie większa, niż typowe wydatki DARPA na projekty związane ze sprzętem komputerowym. W ostatnich latach postęp w dziedzinie sprzętu wyraźnie nie nadąża za postępem w dziedzinie oprogramowania. Ponadto Stany Zjednoczone obawiają się, że gdy przestanie obowiązywać Prawo Moore'a, stracą obecną przewagę na polu technologii. Obawa ta jest tym większa, że inne państwa, przede wszystkim Chiny, sporo inwestują w przemysł IT. Kolejny problem, to rosnąc koszty projektowania układów scalonych. Jednym z celów ERI jest znaczące skrócenie czasu projektowania chipów, z obecnych lat i miesięcy, do dni. Ma to zostać osiągnięte za pomocą zautomatyzowania całego procesu wspomaganego technologiami maszynowego uczenia się oraz dzięki nowym narzędziom, które pozwolą nawet mało doświadczonemu użytkownikowi na projektowanie wysokiej jakości układów scalonych. Obecnie nikt nie potrafi zaprojektować nowego układu scalonego w ciągu 24 godzin bez pomocy człowieka. To coś zupełnie nowego, mówi Andrew Kahng z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, który stoi na czele jednego z zespołów zakwalifikowanych do ERI. Próbujemy zapoczątkować w elektronice rewolucję na miarę tej, jakiej dokonały browary rzemieślnicze na rynku sprzedaży piwa, stwierdził William Chapell, którego biuro z ramienia DARPA odpowiada za ERI. Innymi słowy, DARPA chce, by małe firmy mogły szybko i tanio projektować i produkować wysokiej jakości układy scalone bez polegania na doświadczeniu, zasobach i narzędziach dostarczanych przez rynkowych gigantów. Gdy Prawo Moore'a przestanie obowiązywać, najprawdopodobniej będziemy potrzebowali nowych materiałów i nowych sposobów na integrację procesora z układami pamięci. Ich znalezienie to jeden z celów ERI. Inny cel to stworzenie takiego sposobu integrowania ze sobą procesora i pamięci, który wyeliminuje lub znacząco ograniczy potrzebę przemieszczania danych pomiędzy nimi. W przyszłości zaś miałby powstać chip, który w tym samym miejscu będzie przechowywał dane i dokonywać obliczeń, co powinno znacząco zwiększyć wydajność i zmniejszyć pobór energii. DARPA chce też stworzyć sprzęt i oprogramowanie, które mogą być rekonfigurowane w czasie rzeczywistym do nowych zadań. Niektóre założenia ERI pokrywają się z tym, nad czym pracuje obecnie prywatny przemysł komputerowy. Przykładem takiego nakładania się jest próba stworzenia technologii 3-D system-on-chip. Jej zadaniem jest przedłużenie obowiązywania Prawa Moore'a za pomocą nowych materiałów jak np. węglowe nanorurki oraz opracowania lepszych sposobów łączenia ze sobą poszczególnych elementów układu scalonego. Podnoszą się jednak głosy mówiące, że DARPA i inne agendy rządowe wspierające badania IT, takie jak np. Departament Energii, powinny przeznaczać więcej pieniędzy na takie projekty. Profesor Erica Fuchs z Carnegie Mellon University zauważa, że prywatne przedsiębiorstwa skupiają się obecnie na bardziej wyspecjalizowanych zastosowaniach i mniej chętnie biorą udział w dużych wspólnych projektach. Zdaniem uczonej wysiłki amerykańskich agend rządowych w tym zakresie są o rząd wielkości za małe w stosunku do wyzwań, które czekają nas w najbliższej przyszłości. « powrót do artykułu
  24. Odpowiedzialny za ostry smak imbiru 6-gingerol stymuluje enzym ze śliny, który rozkłada nieprzyjemnie pachnące związki. Skutkiem jest, oczywiście, odświeżenie oddechu. Kwas cytrynowy zwiększa zaś zawartość jonów sodowych w ślinie, przez co słone pokarmy wydają się mniej słone. Zespół prof. Thomasa Hofmanna z Uniwersytetu Technicznego w Monachium badał wpływ substancji wchodzących w skład pokarmów na związki występujące w ślinie. Okazało się, że 6-gingerol sprawia, że w ciągu zaledwie paru sekund poziom oksydazy sulfhydrylowej 1 w ślinie wzrasta aż 16-krotnie. Badania śliny i oddechu ochotników pokazały, że enzym rozkłada nieprzyjemnie pachnące związki siarki. Na tej zasadzie można odświeżać oddech i eliminować długotrwały posmak, który pojawia się po spożyciu pewnych pokarmów i napojów, np. kawy. Niemcy sądzą, że odkrycie da się wykorzystać przy opracowywaniu nowych produktów do higieny jamy ustnej. Kwas cytrynowy zmienia wrażenia smakowe na zupełnie innej zasadzie. Jak wiadomo, kwaśne produkty, np. sok cytrynowy, stymulują wydzielanie śliny. Ilość minerałów rozpuszczonych w ślinie rośnie proporcjonalnie do ilości śliny. Prof. Hofmann opowiada, że pod wpływem stymulacji kwasem cytrynowym poziom jonów sodu w ślinie rośnie ok. 11-krotnie i to w szybkim tempie. Przez to stajemy się mniej wrażliwi na sól. Sól to nic innego jak chlorek sodu, a kationy sodu odgrywają kluczową rolę w odczuwaniu słonego smaku. Jeśli w ślinie już występują wyższe stężenia Na+, by smakować porównywalnie słono, kosztowane próbki muszą zawierać znacząco więcej soli. Hofmann podkreśla, że kolejne badania rzucą więcej światła na złożone interakcje między cząsteczkami w jedzeniu, które odpowiadają za smak czy na biochemiczne procesy zachodzące w naszej ślinie. « powrót do artykułu
  25. Technologia rozpoznawania twarzy Rekognition oferowana przez Amazona od dawna budziła kontrowersje. Teraz budzi jeszcze większe. Organizacja American Civil Liberties (ACLU) Union informuje, że uznała ona 28 kongresmenów za... skazanych przestępców. Do przeprowadzenia naszego testu wykorzystaliśmy komercyjny system rozpoznawania twarzy Amazona. Każdy może użyć go do poszukiwania podobnych twarzy. Cały test kosztował nas w sumie 12,33 USD, mniej niż duża pizza, czytamy na stronie ACLU. Najpierw badacze stworzyli bazę danych składającą się z 25 000 publicznie dostępnych fotografii osób aresztowanych. Następnie wydali oprogramowaniu polecenie, by sprawdziło, czy wśród członków Senatu i Izby Reprezentantów USA nie znajdują się osoby ze wspomnianej bazy. Sprawdzenia dokonano przy standardowych ustawieniach Rekognition. Okazało się, że oprogramowanie uznało, iż 28 członków Kongresu USA było wcześniej aresztowanych. Okazuje się, że oprogramowanie szczególnie słabo radzi sobie z rozpoznawaniem osób innych niż Białe. Kolorowi stanowią 20% członków Kongresu USA, ale w fałszywie rozpoznanej próbie stanowili oni 39%. To przykład pokazujący, jak bardzo niedoskonała jest to technologia. Wygląda jednak na to, że nie tylko rozpoznawanie twarzy poważnie kuleje. Niedawno w San Francisco policja zatrzymała samochód, a kierująca nim starsza kobieta została zakuta w kajdanki i klęczała podczas gdy policjanci mierzyli do niej z broni. Okazało się, że automatyczny system rozpoznawania tablic rejestracyjnych niewłaściwie uznał jej samochód za kradziony. Test przeprowadzony przez ACLU pokazuje realny problem, gdyż Amazon bardzo intensywnie reklamuje Rekognition, chwaląc się, że w pojedynczego zdjęcia potrafi on wyłowić 100 twarzy oraz śledzić ludzi w czasie rzeczywistym korzystając z rozmieszczonych w mieście kamer CCTV. W stanie Oregon jedna z jednostek policyjnych już wykorzystuje Rekognition do porównywania wizerunków ludzi z bazą ze zdjęciami osób aresztowanych. Warto jednak dodać, że przynajmniej jeden z rozpoznanych przez Rekognition członków Kongresu był wielokrotnie aresztowany. Członek Izby Reprezentantów, republikanin John Lewis, był kilkadziesiąt razy zatrzymywany przez policję. W październiku 2013 roku jego biuro poinformowało, że pan Lewis został zatrzymany po raz 45. w życiu. W latach 60. był zatrzymany około 40 razy, gdyż był działaczem ruchu praw człowieka. Pięciokrotnie był zatrzymywany już po zdobyciu mandatu posła: dwukrotnie pod ambasadą RPA, gdy protestował przeciwko apartheidowi, dwukrotnie pod ambasadą Sudanu w czasie protestów przeciwko ludobójstwu w Darfurze oraz raz w czasie protestu na rzecz imigrantów. Podczas tego samego protestu policja zatrzymała jeszcze kilku innych członków Izby Reprezentantów. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...