Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36962
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. By poradzić sobie ze świądem czy utratą wagi powodowaną przez pasożyty, lemurie rdzawoczelne (Eulemur rufifrons) sięgają po krocionogi. Zespół Louise Peckre z Instytutu Badań Prymatologicznych Leibniza obserwował 5 grup lemurii w Lesie Kirindy na Madagaskarze. Badacze zauważyli, że 6 osobników sięgało po krocionogi, prawdopodobnie z rodzaju Sechelleptus, które pojawiły się parę godzin po pierwszym obfitym deszczu. Żucie prowadziło do wytwarzania dużych ilości pomarańczowej substancji, będącej mieszaniną śliny lemurii i wydzielin krocionogów. Później E. rufifrons pocierały zgniecionymi krocionogami okolice genitaliów, odbytu i ogona. Po porządnym pogryzieniu naczelne połknęły też sporo krocionogów. Takie zachowanie może być formą leczenia się. Niemcy sądzą, że lemurie sięgają właśnie po krocionogi ze względu na wydzielany przez nie benzochinon (skądinąd wiadomo, że odstrasza on komary). Nacierając się krocionogami, lemurie walczą prawdopodobnie z drażniącymi okolice odbytu nicieniami Oxyuridae. Obserwując lemurie, u wielu zwierząt dostrzegliśmy łyse miejsca w dolnej części pleców [...], które zapewne powstały wskutek powtarzanych epizodów nacierania. Autorzy publikacji z pisma Primates podejrzewają, że lemurie wykorzystują krocionogi także do zapobiegania chorobom. W przyszłości planują porównać gatunki naczelnych, które nacierają się przeżutymi krocionogami i dodatkowo je zjadają z tymi, które ograniczają się do wcierania. Niemcy spodziewają się, że naczelne, które częściej stykają się z pasożytami przewodu pokarmowego, z większym prawdopodobieństwem będą zjadać zmiażdżone krocionogi. « powrót do artykułu
  2. W ubiegłym roku DARPA (Agencja Badawcza Zaawansowanych Projektów Obronnych) ogłosiła warty 1,5 miliarda dolarów program Electronic Resurgence Initiative (ERI). Będzie on prowadzony przez pięć lat, a w jego wyniku ma powstać technologia, która zrewolucjonizuje sposób projektowania i wytwarzania układów scalonych. Przeznaczona nań kwota jest czterokrotnie większa, niż typowe wydatki DARPA na projekty związane ze sprzętem komputerowym. W ostatnich latach postęp w dziedzinie sprzętu wyraźnie nie nadąża za postępem w dziedzinie oprogramowania. Ponadto Stany Zjednoczone obawiają się, że gdy przestanie obowiązywać Prawo Moore'a, stracą obecną przewagę na polu technologii. Obawa ta jest tym większa, że inne państwa, przede wszystkim Chiny, sporo inwestują w przemysł IT. Kolejny problem, to rosnąc koszty projektowania układów scalonych. Jednym z celów ERI jest znaczące skrócenie czasu projektowania chipów, z obecnych lat i miesięcy, do dni. Ma to zostać osiągnięte za pomocą zautomatyzowania całego procesu wspomaganego technologiami maszynowego uczenia się oraz dzięki nowym narzędziom, które pozwolą nawet mało doświadczonemu użytkownikowi na projektowanie wysokiej jakości układów scalonych. Obecnie nikt nie potrafi zaprojektować nowego układu scalonego w ciągu 24 godzin bez pomocy człowieka. To coś zupełnie nowego, mówi Andrew Kahng z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, który stoi na czele jednego z zespołów zakwalifikowanych do ERI. Próbujemy zapoczątkować w elektronice rewolucję na miarę tej, jakiej dokonały browary rzemieślnicze na rynku sprzedaży piwa, stwierdził William Chapell, którego biuro z ramienia DARPA odpowiada za ERI. Innymi słowy, DARPA chce, by małe firmy mogły szybko i tanio projektować i produkować wysokiej jakości układy scalone bez polegania na doświadczeniu, zasobach i narzędziach dostarczanych przez rynkowych gigantów. Gdy Prawo Moore'a przestanie obowiązywać, najprawdopodobniej będziemy potrzebowali nowych materiałów i nowych sposobów na integrację procesora z układami pamięci. Ich znalezienie to jeden z celów ERI. Inny cel to stworzenie takiego sposobu integrowania ze sobą procesora i pamięci, który wyeliminuje lub znacząco ograniczy potrzebę przemieszczania danych pomiędzy nimi. W przyszłości zaś miałby powstać chip, który w tym samym miejscu będzie przechowywał dane i dokonywać obliczeń, co powinno znacząco zwiększyć wydajność i zmniejszyć pobór energii. DARPA chce też stworzyć sprzęt i oprogramowanie, które mogą być rekonfigurowane w czasie rzeczywistym do nowych zadań. Niektóre założenia ERI pokrywają się z tym, nad czym pracuje obecnie prywatny przemysł komputerowy. Przykładem takiego nakładania się jest próba stworzenia technologii 3-D system-on-chip. Jej zadaniem jest przedłużenie obowiązywania Prawa Moore'a za pomocą nowych materiałów jak np. węglowe nanorurki oraz opracowania lepszych sposobów łączenia ze sobą poszczególnych elementów układu scalonego. Podnoszą się jednak głosy mówiące, że DARPA i inne agendy rządowe wspierające badania IT, takie jak np. Departament Energii, powinny przeznaczać więcej pieniędzy na takie projekty. Profesor Erica Fuchs z Carnegie Mellon University zauważa, że prywatne przedsiębiorstwa skupiają się obecnie na bardziej wyspecjalizowanych zastosowaniach i mniej chętnie biorą udział w dużych wspólnych projektach. Zdaniem uczonej wysiłki amerykańskich agend rządowych w tym zakresie są o rząd wielkości za małe w stosunku do wyzwań, które czekają nas w najbliższej przyszłości. « powrót do artykułu
  3. Odpowiedzialny za ostry smak imbiru 6-gingerol stymuluje enzym ze śliny, który rozkłada nieprzyjemnie pachnące związki. Skutkiem jest, oczywiście, odświeżenie oddechu. Kwas cytrynowy zwiększa zaś zawartość jonów sodowych w ślinie, przez co słone pokarmy wydają się mniej słone. Zespół prof. Thomasa Hofmanna z Uniwersytetu Technicznego w Monachium badał wpływ substancji wchodzących w skład pokarmów na związki występujące w ślinie. Okazało się, że 6-gingerol sprawia, że w ciągu zaledwie paru sekund poziom oksydazy sulfhydrylowej 1 w ślinie wzrasta aż 16-krotnie. Badania śliny i oddechu ochotników pokazały, że enzym rozkłada nieprzyjemnie pachnące związki siarki. Na tej zasadzie można odświeżać oddech i eliminować długotrwały posmak, który pojawia się po spożyciu pewnych pokarmów i napojów, np. kawy. Niemcy sądzą, że odkrycie da się wykorzystać przy opracowywaniu nowych produktów do higieny jamy ustnej. Kwas cytrynowy zmienia wrażenia smakowe na zupełnie innej zasadzie. Jak wiadomo, kwaśne produkty, np. sok cytrynowy, stymulują wydzielanie śliny. Ilość minerałów rozpuszczonych w ślinie rośnie proporcjonalnie do ilości śliny. Prof. Hofmann opowiada, że pod wpływem stymulacji kwasem cytrynowym poziom jonów sodu w ślinie rośnie ok. 11-krotnie i to w szybkim tempie. Przez to stajemy się mniej wrażliwi na sól. Sól to nic innego jak chlorek sodu, a kationy sodu odgrywają kluczową rolę w odczuwaniu słonego smaku. Jeśli w ślinie już występują wyższe stężenia Na+, by smakować porównywalnie słono, kosztowane próbki muszą zawierać znacząco więcej soli. Hofmann podkreśla, że kolejne badania rzucą więcej światła na złożone interakcje między cząsteczkami w jedzeniu, które odpowiadają za smak czy na biochemiczne procesy zachodzące w naszej ślinie. « powrót do artykułu
  4. Technologia rozpoznawania twarzy Rekognition oferowana przez Amazona od dawna budziła kontrowersje. Teraz budzi jeszcze większe. Organizacja American Civil Liberties (ACLU) Union informuje, że uznała ona 28 kongresmenów za... skazanych przestępców. Do przeprowadzenia naszego testu wykorzystaliśmy komercyjny system rozpoznawania twarzy Amazona. Każdy może użyć go do poszukiwania podobnych twarzy. Cały test kosztował nas w sumie 12,33 USD, mniej niż duża pizza, czytamy na stronie ACLU. Najpierw badacze stworzyli bazę danych składającą się z 25 000 publicznie dostępnych fotografii osób aresztowanych. Następnie wydali oprogramowaniu polecenie, by sprawdziło, czy wśród członków Senatu i Izby Reprezentantów USA nie znajdują się osoby ze wspomnianej bazy. Sprawdzenia dokonano przy standardowych ustawieniach Rekognition. Okazało się, że oprogramowanie uznało, iż 28 członków Kongresu USA było wcześniej aresztowanych. Okazuje się, że oprogramowanie szczególnie słabo radzi sobie z rozpoznawaniem osób innych niż Białe. Kolorowi stanowią 20% członków Kongresu USA, ale w fałszywie rozpoznanej próbie stanowili oni 39%. To przykład pokazujący, jak bardzo niedoskonała jest to technologia. Wygląda jednak na to, że nie tylko rozpoznawanie twarzy poważnie kuleje. Niedawno w San Francisco policja zatrzymała samochód, a kierująca nim starsza kobieta została zakuta w kajdanki i klęczała podczas gdy policjanci mierzyli do niej z broni. Okazało się, że automatyczny system rozpoznawania tablic rejestracyjnych niewłaściwie uznał jej samochód za kradziony. Test przeprowadzony przez ACLU pokazuje realny problem, gdyż Amazon bardzo intensywnie reklamuje Rekognition, chwaląc się, że w pojedynczego zdjęcia potrafi on wyłowić 100 twarzy oraz śledzić ludzi w czasie rzeczywistym korzystając z rozmieszczonych w mieście kamer CCTV. W stanie Oregon jedna z jednostek policyjnych już wykorzystuje Rekognition do porównywania wizerunków ludzi z bazą ze zdjęciami osób aresztowanych. Warto jednak dodać, że przynajmniej jeden z rozpoznanych przez Rekognition członków Kongresu był wielokrotnie aresztowany. Członek Izby Reprezentantów, republikanin John Lewis, był kilkadziesiąt razy zatrzymywany przez policję. W październiku 2013 roku jego biuro poinformowało, że pan Lewis został zatrzymany po raz 45. w życiu. W latach 60. był zatrzymany około 40 razy, gdyż był działaczem ruchu praw człowieka. Pięciokrotnie był zatrzymywany już po zdobyciu mandatu posła: dwukrotnie pod ambasadą RPA, gdy protestował przeciwko apartheidowi, dwukrotnie pod ambasadą Sudanu w czasie protestów przeciwko ludobójstwu w Darfurze oraz raz w czasie protestu na rzecz imigrantów. Podczas tego samego protestu policja zatrzymała jeszcze kilku innych członków Izby Reprezentantów. « powrót do artykułu
  5. Po paru tygodniach mikroorganizmy glebowe kolonizują i zaczynają rozkładać powierzchnię polimeru - poli(adypinianu-co-tereftalanu butylenu), PBAT. To pokazuje, że warto by nim zastąpić polietylen, wykorzystywany np. w foliach do ściółkowania. Naukowcy ze Szwajcarii wyjaśniają, że skażenie plastikiem zagraża glebom uprawnym, bo rolnicy z całego świata stosują bardzo dużo polietylenowej folii do ściółkowania. Zwalczają w ten sposób chwasty, podwyższają temperaturę gleby i utrzymują jej wilgotność, co łącznie pozwala zwiększyć plony. Niestety, po zbiorach często trudno zebrać filmy w całości, zwłaszcza gdy mają one zaledwie parę mikrometrów grubości. Resztki akumulują się w glebie i ograniczają jej żyzność, zaburzają transport wody i ostatecznie - zmniejszają wzrost roślin. W ramach ostatniego studium zespół z Politechniki Federalnej w Zurychu i Eidgenössische Anstalt für Wasserversorgung, Abwasserreinigung und Gewässerschutz (Eawag) wykazał, że mikroorganizmy glebowe rozkładają folie z alternatywnego polimeru, wspominanego na początku PBAT. Autorzy publikacji z pisma Science Advances zademonstrowali, że węgiel z PBAT jest wykorzystywany do zwiększania biomasy i produkcji energii. To badanie jako pierwsze pokazuje, że mikroorganizmy glebowe mineralizują filmy PBAT i transferują węgiel z polimeru do swojej biomasy - wyjaśnia Michael Sander. Szwajcarzy podkreślają, że PBAT został już sklasyfikowany jako biodegradowalny w kompoście, dlatego zespół postanowił sprawdzić, czy ulega on biodegradacji także w glebach rolnych. Dla porównania, polietylen (PE) nie jest biodegradowany ani w kompoście, ani w glebie. W ostatnich latach potwierdzono tylko, że jest rozkładany zarówno przez bakterie z przewodu pokarmowego larw omacnicy spichrzanki (Plodia interpunctella), czyli mola spożywczego, jak i gąsienice barciaka większego (Galleria mellonella). W eksperymentach wykorzystano materiał z PBAT, który zsyntetyzowano na zamówienie; miał on zawierać zadaną ilość stabilnego izotopu węgla 13C. Takie znakowanie izotopem pozwoliło naukowcom śledzić węgiel pochodzący z polimeru (biodegradując PBAT, bakterie uwalniały go bowiem z polimeru). Za pomocą spektrometrii mas jonów wtórnych (NanoSIMS) akademicy odkryli, że 13C z PBAT był przekształcany w dwutlenek węgla w wyniku oddychania i stawał się częścią biomasy mikroorganizmów kolonizujących powierzchnię polimeru. Dla odmiany, wiele polimerów po prostu kruszy się do drobnych kawałeczków, które pozostają w środowisku w postaci mikroplastiku [...] - opowiada Hans-Peter Kohler. W ramach eksperymentu zespół wsypywał do szklanego naczynia 60 g gleby. Na tym podłożu umieszczano film z PBAT. Po 6 tygodniach inkubacji oceniano stopień skolonizowania powierzchni polimeru przez mikroorganizmy glebowe. Później analizowano ilość CO2 utworzonego w naczyniach oraz zawartość 13C. Na razie Szwajcarzy nie wiedzą, w jakim czasie PBAT uległby degradacji w naturalnym środowisku. Dlatego też potrzeba długoterminowych badań terenowych na różnych glebach i w różnych warunkach. Sander zaznacza, że nadal daleko nam do rozwiązania globalnego problemu skażenia plastikiem, ale zrobiliśmy 1. ważny krok w kierunku biodegradowalności plastików w glebie. Wyniki dotyczące gleby nie mogą być jednak bezpośrednio transferowane na pozostałe środowiska naturalne. Ze względu na inne warunki oraz inne społeczności bakteryjne biodegradacja polimerów w słonej wodzie może np. być znacznie wolniejsza. Jak dotąd tylko kilka koncernów chemicznych rozpoczęło produkcję i sprzedaż bardziej przyjaznych środowisku, ale i sporo droższych filmów z PBAT. « powrót do artykułu
  6. Mierzący 108 m wodospad, którego wody spływają przy ścianie wieżowca Liebian International Plaza w mieście Guiyang w południowych Chinach, jest najwyższym sztucznym wodospadem na świecie. Gdy wodospad uruchomiono po raz pierwszy, wielu mieszkańców Guiyangu uznało ponoć, że gdzieś na górnych piętrach budynku pękły rury. W naszym wieżowcu znajduje się 4-kondygnacyjny podziemny system magazynująco-drenażowy, z którego woda jest przepompowywana [...] - tłumaczy rzecznik Guizhou Ludiya Property Management i dodaje, że głównymi źródłami wody są ścieki i deszczówka. Instalacja jest tyleż imponująca, co energochłonna. W ciągu godziny na zasilanie 185-watowych pomp trzeba by wydać 800 juanów, czyli ok. 118 dolarów. Rzecznik podkreśla jednak, że jego firma w żadnym razie nie marnotrawi energii, gdyż wodospad jest włączany na 10-20 min wyłącznie przy specjalnych okazjach.   « powrót do artykułu
  7. Firma biotechnologiczna 23andMe, która sprzedaje testy genetyczne, poinformowała na swoim blogu o rozpoczęciu współpracy z koncernem farmaceutycznym GlaxoSmithKline. Znany producent leków zyska na cztery lata dostęp do bazy danych 23andMe. Znajdują się w niej dane o genomie 5 milionów osób, a GSK wykorzysta bazę do opracowania nowych leków. Koncern zainwestuje też 300 milionów USD w 23andMe. Obecnie nie wiadomo, pod kątem jakich chorób będzie sprawdzana baza, jednak jednym z przykładów może być choroba Parkinsona związana z nieprawidłowym działaniem genu LRRK2. Mimo, że LRRK2 jest największym znanym czynnikiem genetycznym związanym z rozwojem choroby Parkinsona, to czynnik ten występuje jedynie u około 1 na 100 Amerykanów cierpiących na tę chorobę. Oznacza to, że GSK musiałoby sprawdzić genom 100 chorych, by znaleźć pacjenta z mutacją LRRK2. Działania takie są długotrwałe i kosztowne, więc dostęp do już gotowej bazy danych może znacznie przyspieszyć prace nad potencjalnym lekiem. Już w tej chwili 23andMe dostarczyło GSK dane 250 osób cierpiących na chorobę Parkinsona, u których występuje mutacja LRRK2 i które zgodziły się na przekazanie danych i kontakt ze strony przedstawicieli GSK. Jednak Peter Pitts, prezes organizacji Center for Medicine in the Public Interest zauważa, że jeśli czyjeś DNA jest używane do badań, osoba taka powinna otrzymywać rekompensatę. Czy ludzie ci otrzymają rabat na leki? Bo może okazać się, że klienci 23andMe płacą za to, że firma ta podpisała zyskowną dla siebie umowę z inną firmą, która z tych badań też czerpie zyski, zauważa Pitts. Z kolei Tiffany C. Li z Yale University, która specjalizuje się w polityce prywatności zauważa, że mimo iż 23andMe ma zgodę swoich klientów, to ci mogą nie być świadomi, iż takiej zgody udzielili. Problem ze wszystkimi politykami prywatności i warunkami świadczenia usług polega na tym, że nikt tego nie czyta. Tak naprawdę ci ludzie płaca prywatnej firmie za to, że ta zarabia na ich danych, stwierdza Li. 23andMe ma ponad 5 milionów klientów na całym świecie. Osoby te dostarczyły firmie swoje DNA do analizy, której celem jest określenie ich pochodzenia. Firma nie po raz pierwszy daje naukowcom dostęp do tych danych. Przedsiębiorstwo pochwaliło się, że informacje te zostały wykorzystane w ponad 100 badaniach naukowych. W 2015 roku powstała też 23andMe Therapeutics, która skupia się na nowoczesnych metodach leczenia opartych o dane genetyczne świadomie przekazane przez społeczność 23andMe. « powrót do artykułu
  8. Dzięki mediom społecznościowym zidentyfikowano francuskiego narciarza Henriego Le Masne'a, który zaginął we Włoszech 64 lata temu. W 2005 r. w najmniejszym włoskim regionie, Dolinie Aosty, znaleziono w Alpach ludzkie szczątki, okulary oraz sprzęt narciarski. Ponieważ specjaliści nie byli w stanie ustalić, do kogo należały, w czerwcu br. wiadomość o odkryciach upubliczniono w mediach społecznościowych. Policja prosiła o udostępnianie wpisu, zwłaszcza we Francji i Szwajcarii. Istniały pewne wskazówki co do tożsamości zmarłego. Na ubraniu wyszyto inicjały, a drewniane narty były na pewno drogie. Marinella Laporta, kryminolog z Turynu, opowiada, że jej zespół ustalił, że mężczyzna miał ok. 175 cm wzrostu i ok. 30 lat. Wiele wskazywało na to, że zmarł wiosną. Historia z serwisów społecznościowych została podchwycona przez francuskie media. Pewnego dnia reportażu z lokalnego radia wysłuchała Emma Nassem, która zaczęła się zastanawiać, czy może chodzić o jej wuja, Henriego Le Masne'a, który zaginął w 1954 r., jeżdżąc na nartach w pobliżu Matterhorna. Maila w tej sprawie napisał młodszy brat Henriego, Roger. Rodzina dostarczyła też zdjęcie, na którym widniały okulary pasujące do znalezionych przez policję. Testy DNA potwierdziły wstępną identyfikację. « powrót do artykułu
  9. Pacjenci z chorobą Alzheimera (ChA) prowadzą samochód o wiele dłużej niż chorzy z innymi postaciami demencji. Może to wynikać z zaburzeń samoświadomości, przez które nie dostrzega się problemów z wykonaniem i przystosowaniem do zmieniających się okoliczności. Mając to na uwadze, naukowcy postanowili dokładniej ocenić zdolność samoregulacji seniorów z wczesnymi etapami ChA i zdrowych rówieśników. Na czas eksperymentu za lusterkiem wstecznym umieszczoną kamerę. W studium wzięło udział 20 osób z wczesnym etapem ChA i 21 zdrowych osób. Umiejętności w zakresie kierowania samochodem oceniano za pomocą Naturalistic Driving Assessment Scale (NaDAS). Psycholodzy zwracali szczególną uwagę na samoregulację, czyli na zdolność dostosowania prędkości, poszanowanie dla utrzymywania bezpiecznej odległości, poprawną zmianę pasów czy właściwe planowanie działań. Eksperci odnotowywali też wszystkie wypadki, sytuacje, w których prawie doszło do wypadku oraz incydenty drogowe. Okazało się, że samoregulacja była u osób z ChA słabsza niż u zdrowych starszych kierowców. Ponadto u chorych z alzheimerem występowało 2-krotnie więcej krytycznych zdarzeń drogowych. Co istotne, 2/3 z nich zaklasyfikowano jako zdarzenia związane z nieświadomością (nie wystąpiła bowiem żadna oczywista reakcja kierowcy). Jak można się było spodziewać, chorzy z najsłabszą samoregulacją mieli najwięcej krytycznych zdarzeń. Naukowcy podkreślają, że ograniczeniem badania jest niewielka próba. Należy jednak pamiętać, że badania w warunkach naturalistycznych zwykle cechuje niska liczebność ochotników. Laurence Paire-Ficout z Laboratoire Ergonomie et Sciences Cognitives pour les Transports (LESCOT) dodaje, że z kolei za plus należy uznać fakt, że jego zespół przeanalizował i wziął pod uwagę całość nagrań badanych, a nie tylko ich próbki (wycinki). Autorzy publikacji z Journal of Alzheimer's Disease mogli się posłużyć metodami analizy automatycznej, ale zrezygnowali z takiej możliwości, tłumacząc, że opierają się one reakcjach behawioralnych i mimice, przez co istnieje spore ryzyko przeoczenia krytycznych zdarzeń związanych z nieświadomością. « powrót do artykułu
  10. Przez długi czas wydawało się, że Apple będzie pierwszą firmą, której rynkowa kapitalizacja przekroczy bilion dolarów. Jednak koncernowi z Cupertino zaczął deptać po piętach Amazon, a i reszta konkurencji nie jest daleko. Co ważne, eksperci nie obawiają się bańki na rynku IT. Dotychczas rekordzistą w wycenie giełdowej na rynku IT pozostaje Microsoft. W grudniu 1999 roku cena akcji koncernu Gatesa zbliżyła się do 120 USD, co dało rynkową kapitalizacje na poziomie 618,9 miliarda USD. Po przeliczeniu na obecną wartość dolara Microsoft był wówczas warty 1,027 biliona USD. Dotychczas żadna firma z branży IT nie pobiła tego rekordu. Jednak coraz więcej wskazuje, że już wkrótce bariera biliona dolarów zostanie przełamana. Spółką o najwyższej kapitalizacji na rynku IT jest obecnie Apple, wyceniane przez giełdę na 938,7 miliarda USD. Na drugim miejscu znajdziemy szybko rosnącego Amazona o kapitalizacji na poziomie 881,8 miliarda dolarów. Cena akcji koncernu wzrosła w ciągu roku z 987 do 1817 dolarów. Wartość konglomeratu Alphabet (Google) giełda określa na 861 miliardów dolarów, a obecny rekordzista, Microsoft, jest wyceniany na 827,3 miliarda USD. Część analityków uważa, że wartość Apple'a może przekroczyć miliard dolarów już jutro, po opublikowaniu przez firmę kwartalnych wyników. Te powinny być dobre dzięki dużej ofercie iPhone'ów, rosnącemu zainteresowaniu iPadami oraz silnej pozycji oferowanych usług. Jednak analityk Nate Thooft z Manulife Asset Management mówi, że jego zdaniem Apple nie jest warte tyle, na ile wskazuje giełdowa kapitalizacja firmy. Sektor IT jest obecnie bezpieczną przystanią dla pieniędzy, stwierdza. Warto też przypomnieć, że obecnie sytuacja na rynku jest znacznie lepsza, zdrowsza niż wtedy, gdy Microsoft bił rekord wyceny. Niedługo później pękła bańka dotcomowa. Wielkim problemem z bańką dotcomową był fakt, że większość firm działających na tym rynku nie miało wpływów, nie miało dochodów, działało wyłącznie w odpowiedzi na modne wówczas zjawisko. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. Te wszystkie firmy IT mają swoje miejsce w życiu wielu ludzi, zauważa Gregori Volokhine. Pod koniec lat 90. większość czołowych firm IT była wyceniana 100-krotnie drożej niż ich roczne zarobki. Teraz jest zupełnie inaczej, dodaje Edward Jones. Obecnie inwestycja w wysokie technologie jest dobrym pomysłem nawet w czasie kryzysu gospodarczego. Jeśli gospodarka zwalnia, jeśli firmy muszą ciąć koszty, zwalniać ludzi, to zaczynają inwestować w technologie pozwalające na większe zautomatyzowanie pracy, wyjaśnia Maris Ogg. Z kolei Nicholas Colas uważa, że inwestorzy jeszcze nie potrafią dobrze wycenić wartość firm z branży IT. Wycena wartości FANG (Facebok, Amazon, Netflix, Google) i innych firm, których model biznesowy zależy od internetu, to nowe wyzwanie dla inwestorów. Te firmy zostały założone przez małą grupkę ludzi, są rozwijane i utrzymywane przez około 10 000 programistów (a czasem znacznie mniej), a ich produkty są używane przez miliardy na całym świecie. To nowe zjawisko i sądzę, że rynki jeszcze nie potrafią dobrze wycenić wartości tych przedsiębiorstw. « powrót do artykułu
  11. Autorzy pierwszego wysokiej jakości raportu na temat stanu wszystkich rodzajów najbardziej różnorodnych ekosystemów tropików – lasów, sawann, jezior i rzek oraz raf koralowych – ostrzegają, że bez podjęcia szybkich zdecydowanych działań czeka nas w najbliższym czasie gwałtowna utrata gatunków w najbardziej bioróżnorodnych regionach planety. Z artykułu opublikowanego na łamach Nature dowiadujemy się, że co prawda tropiki obejmują 40% planety, ale są one domem dla ponad 75% wszystkich gatunków, w tym dla niemal wszystkich płytkowodnych korali i ponad 90% gatunków ptaków. Większość z tych gatunków nie występuje poza tropikami, a miliony z nich nie zostały jeszcze poznane. Przy obecnym tempie opisywania gatunków, wynoszącym około 20 000 rocznie, potrzeba szacunkowo co najmniej 300 lat, by opisać całą bioróżnorodność planety, mówi doktor Denoit Guenard z Uniwersytetu w Hongkongu, główny autor badań. Wiele gatunków z tropików musi mierzyć się z podwójnym zagrożeniem. Jedno z nich to bezpośrednia presja ze strony człowieka, na przykład wycinka lasów, działalność wydobywcza czy rybołówstwo, a drugie to susze i fale upałów powodowane globalnym ociepleniem. Doktor Alexander Lees z Manchester Metropolitan University zwraca uwagę, że wiele zagrożeń jest znanych tylko wąskiemu gronu specjalistów. O tym, że kłusownicy masowo wyłapują pancerniki i nimi handlują powszechnie wiadomo. Jednak o innych zagrożeniach niewiele osób słyszało. Wielu małym ptakom śpiewającym grozi natychmiastowa zagłada, a przyczyną takiego stanu rzeczy jest wyłapywanie ich w Azji Południowo-Wschodniej i sprzedaż jako zwierzęta domowe. Lasy deszczowe stają się coraz bardziej ciche. Załamanie tropikalnych ekosystemów będzie też tragedią dla milionów ludzi. Rafy koralowe występują na około 0,1% oceanów, ale zapewniają one pożywienie i ochronę wybrzeży dla 200 milionów ludzi. Z kolei lasy tropikalne i sawanny przechowują aż 40% węgla uwięzionego na lądzie i zapewniają opady w jednych z najważniejszych regionów rolniczych świata, mówi profesor Jos Barlow z Lancaster University. Losy tropików decydują się w innych częściach świata. Większość z nas słyszała o negatywnym wpływie globalnego ocieplenia na regiony polarne, jednak dewastuje ono również obszary tropikalne. Bez szybkich działań na skalę globalną działania lokalne się nie powiodą, dodaje Barlow. Jak zauważyła doktor Christina Hicks z Lancaster University, poważny problem stanowi fakt, że kraje rozwijające się, a to głównie one leżą w tropikach, chcą się rozwijać i bogacić. Co prawda bogate państwa wysoko uprzemysłowione wspomagają je finansowo m.in. w zamian za zachowanie środowiska przyrodniczego, jednak przekazywane kwoty są minimalne w porównaniu z wpływami generowanymi wskutek eksploatacji zasobów naturalnych. Jak pesymistycznie zauważył profesor Barlow pięćdziesiąt lat temu biolodzy byli tymi, którzy jako pierwsi spodziewali się odkryć jakiś gatunek, teraz mają nadzieję, że nie będą ostatnimi. « powrót do artykułu
  12. Dziewięćset osiemdziesiąt dziewięć kozic naliczyli w Tatrach przyrodnicy podczas letniego liczenia tych chronionych ssaków w polskiej i słowackiej części gór. To o 53 sztuki mniej niż w ubiegłym roku. Przyczyniła się do tego tegoroczna zima, w czasie której w całych Tatrach stwierdzono ponad 60 przypadków śmierci kozic. Ciągle jest to jednak wynik bardzo wysoki. Trzeba pamiętać, że jeszcze pod koniec lat 90. ubiegłego wieku w całych Tatrach było około 300 kozic – powiedziała w czwartek PAP Paulina Kołodziejka z Tatrzańskiego Parku Narodowego. Kołodziejka zauważa, że przy liczeniu tych zwierząt trudno jest o precyzyjną liczbę, ponieważ zwierzęta te są w ciągłym ruchu. Trzeba brać pod uwagę nawet 10-proc. błąd. Akcja liczenia kozic w Tatrach nie obyła się bez kłopotów. Termin był dwukrotnie przekładany z uwagi na pogodę – raz przez niski pułap chmur, a kolejny raz przez burze. Ostatecznie po akcji liczenia i konsultacjach słowackich i polskich przyrodników, w słowackiej części Tatr naliczono 691 kozic, w tym 54 młode, a w polskiej części gór 298 kozic, w tym 40 młodych. Największą stratę kozic stwierdziliśmy głównie w południowej części Tatr Wysokich, gdzie przyrodnicy odnotowali ich najwyższą śmiertelność. W porównaniu z poprzednimi latami, nastąpiła mniejsza liczba narodzin młodych koźląt, jednak jesienią odbędzie się liczenie weryfikujące, które da nam pełną wiedzę o przychówku – skomentował letnią akcję liczenia kozic, zoolog ze słowackiego Tatrzańskiego Parku Narodowego (TANAP) Joseph Hybler. Wspólne polsko-słowackie akcje liczenia kozic są prowadzone od 1957 r. Jest to najstarszy monitoring przyrodniczy prowadzony przez dwa państwa równocześnie. Najwięcej kozic w Tatrach było jesienią 2014 r., kiedy naliczono 1.389 tych zwierząt. Kozice w Tatrach liczone są dwa razy w roku: wiosną i jesienią. Jesienią określana jest liczebność populacji, natomiast wiosną głównym celem akcji jest sprawdzenie przyrostu naturalnego w danym roku, czyli liczby młodych osobników tegorocznych. W liczenie kozic zaangażowani są niemal wszyscy pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego i przyrodnicy parku na Słowacji. « powrót do artykułu
  13. By zaszkodzić koralowcom, wystarczą już same nadmierne odławianie ryb, rosnąca temperatura oceanów czy zanieczyszczenie. Okazuje się jednak, że na tym nie koniec, bo kluczowe gatunki tych zwierząt są niszczone przez mniej rzucającego się w oczy wroga - ślimaka Coralliophila violacea. Ślimak uszkadza koralowce jak kleszcz, wysysając z nich "soki". Można go nie zauważyć, bo porasta, dobrze się kamufluje i mało rusza. W eksperymentach przeprowadzonych na rafach Fidżi naukowcy z Georgia Institute of Technology określili zakres szkód wyrządzanych przez ślimaki. Okazało się, że w mniej niż miesiąc C. violacea może zredukować wzrost Porites cylindrica nawet do 43%. Gdy rafy podupadają i są bliskie wyginięcia, gromadzą się C. violacea. Koralowce Porites [...] są czasem ostatnią nadzieją na odnowę tych raf. Niestety, upodobały je sobie ślimaki i gdy koralowców jest coraz mniej, mięczaki skupiają się na coraz mniejszej liczbie przetrwałych kolonii. To część negatywnej spirali zdarzeń - wyjaśnia prof. Mark Hay. Na obszarach chronionych z zakazem połowu dr Cody Clements nigdy nie znalazł w pojedynczej kolonii więcej niż 5 C. violacea. Na zniszczonych rafach, gdzie można łowić, zdarzało mu się jednak doliczyć nawet kilkuset ślimaków. Jest ich więc tam 35-krotnie więcej niż na obszarach chronionych. Podczas eksperymentów na rafach w pobliżu Votoa na Koralowym Wybrzeżu Fidżi Clements zamykał odnogi P. cylindrica w specjalnych klatkach (w ten sposób wykluczał drapieżniki inne niż ślimaki) i umieszczał na koralowcach C. violacea. Miały tam żerować przez 24 dni. Po tym okresie porównywał koralowce zainfekowane ślimakami i porównywalne zdrowe. Okazało się, że po nieco ponad 3 tygodniach ślimaki zmniejszały wzrost koralowców o 18-43% (wszystko zależało od wielkości mięczaków). W ekosystemach raf koralowych ryby pomagają kontrolować drapieżniki i wodorosty. Z myślą o podtrzymaniu bioróżnorodności łowienie jest więc w obszarach chronionych zakazane. By określić, czy nadmierny połów ryb przyczynia się do "problemu ślimaków", Clements umieszczał C. violacea na rafach w sparowanych obszarach chronionych i niechronionych. Gdy naukowcy wrócili, by sprawdzić, jak się sprawy mają, zauważyli, że w obszarach chronionych ślimaki zostały po prostu zjedzone. Dowody wskazywały, że padły one ofiarą rogatnicowatych lub innych ryb z zębami umożliwiającymi kruszenie muszli. Jak wyliczyli autorzy publikacji z pisma Ecological Applications, drapieżnictwo związane ze ślimakami było na obszarach chronionych aż o 220% wyższe niż na obszarach niechronionych z nielicznymi ocalałymi rybami. Biolodzy opowiadają, że badanie zapoczątkowało przypadkowe odkrycie, jakiego Clements dokonał, pracując nad innym projektem w silnie zdegradowanym habitacie. Odseparowywałem odnogi od kolonii i zauważyłem ślimaki. Zastanawiałem się, czemu nigdy wcześniej ich nie widziałem. Gdy zacząłem rozglądać się wokół, zorientowałem się, że są wszędzie. Muszle ślimaków porastają jak kadłuby statków, dlatego drapieżniki te trudno dostrzec, chyba że się ich szuka. W trakcie studium Clements usunął z koralowców za pomocą szczypiec ponad 2000 C. violacea. Koralowce Porites stanowią często fundament dla raf. Są też mniej podatne na choroby oraz mniej atrakcyjne dla koron cierniowych (Acanthaster planci). Nic więc dziwnego, że naukowcy postrzegają je jako ratunek dla wielu raf. Niestety, prosty plan krzyżuje mały ślimak, dla którego Porites są wyjątkowo smacznym kąskiem... « powrót do artykułu
  14. Zdaniem międzynarodowego zespołu naukowego, na którego czele stali specjaliści z University of Queensland, jedynie 13% światowych oceanów można określić mianem „dziewicze”. Fragmenty oceanu, które można wciąż uznać za dziewicze, wciąż się kurczą z powodu działalności człowieka. Rybołówstwo i handel morski coraz bardziej się rozprzestrzeniają, a materiał spływający z lądów zmniejsza różnorodność obszarów przybrzeżnych, mówi Kendall Jones. Udoskonalenie technologii morskich oznacza, że w najbliższej przyszłości zagrożone zostaną nawet najbardziej niedostępne regiony światowego oceanu, w tym miejsca, które jeszcze niedawno były chronione przez pokrywy lodowe, a teraz globalne ocieplenie spowodowało, że można się do nich dostać, dodaje uczony. Naukowcy przeprowadzili badania, których celem było zidentyfikowanie pozostałych dziewiczych regionów oceanów. Pod uwagę wzięli 19 czynników opisujących wpływ człowieka na przyrodę, takich jak np. handel morski, nadmierne spływanie osadów lądu czy niektóre rodzaje rybołówstwa. Okazało się, że u wybrzeży pozostało bardzo niewiele dziewiczych obszarów i habitatów takich jak rafy koralowe. Najwięcej nietkniętych przez człowieka regionów znajduje się w Arktyce i Antarktyce oraz w tak odległych miejscach jak Polinezja Francuska. Profesor James Watson wzywa do ochrony ostatnich dziewiczych terenów oceanicznych. Regiony te to dom na niezwykłej różnorodności życia, mieszka tam olbrzymia liczba gatunków charakteryzujących się dużą różnorodnością genetyczną, co zapewnia im odporność na takie zagrożenia jak globalne ocieplenie. Wiemy, że obszary te zanikają w błyskawicznym tempie. Ich ochrona zależy od wielostronnych umów międzypaństwowych, stwierdza uczony. « powrót do artykułu
  15. Stany Zjednoczone zapowiadają, że w latach 30. bieżącego wieku wyślą załogową misję na Marsa. Wielu ekspertów i prawodawców alarmuje jednak, że złe planowanie i brak funduszy mogą pokrzyżować te zamierzenia. Jakby tego tyło mało, prezydent Trump stwierdził, że Ameryka ponownie powinna wysłać człowieka na Księżyc i wybudować tam bazę, która zostanie wykorzystana podczas podróży na marsa i posłuży do testowania niezbędnych technologii. Taki projekt istniał już wcześniej, został jednak wstrzymany przez administrację prezydenta Obamy, która wolała skupić się na samym Marsie. Jednak plany, jakie przed NASA stawia administracja Trumpa, mogą narazić i tak już niepewny los misji na Marsa. W 2009 roku niezależny panel ekspertów, zwany Augustine Commission, ostrzegł, że NASA dysponuje zbyt małym budżetem, by wysłać człowieka na Marsa. Agencja ma do dyspozycji około 18 miliardów dolarów rocznie. Zdaniem Augustine Commission zrealizowanie misji wymagałoby zwiększenia budżetu o 3 miliardy USD rocznie. Z kolei Narodowe Akademie Nauki stwierdziły, że przy obecnym budżecie NASA będzie mogła wysłać człowieka na Marsa dopiero około roku 2050. Chris Carberry, dyrektor wykonawczy Explore Mars, zeznał podczas przesłuchania przed Kongresem, że prywatni i międzynarodowi partnerzy mogą pomóc USA w obniżeniu kosztów. Oni chcą, byśmy przewodzili temu projektowi. Jednak martwi ich, że zmieniamy plany. Nie są pewni, w którym kierunku będziemy szli. Carberry dodaje, że eksperci stworzyli listę kilkunastu technologii, nad którymi należy rozpocząć prace jak najszybciej, by móc w ciągu najbliższych 20 lat wysłać ludzi na Marsa. Być może jednak uda się osiągnąć zakładane cele. Obie główne amerykańskie partie popierają projekt załogowej wyprawy na Marsa, a senator Ted Cruz, który przewodzi podkomisji ds. przestrzeni kosmicznej wyraził nadzieję, że przyszłoroczny budżet NASA zostanie przygotowany z myślą o długoterminowych celach, a nie o tylko o zapewnieniu agencji pieniędzy na najbliższy rok. « powrót do artykułu
  16. W Wielkiej Brytanii powstało urządzenie, które za pomocą światła leczy przewlekłe owrzodzenie. Nową terapię, która łączy podczerwień, ultrafiolet i promieniowanie czerwone, testowano na wrzodach na palcach, występujących w przebiegu choroby autoimmunologicznej - twardziny układowej (TU). Dr Michael Hughes z Uniwersytetu w Manchesterze twierdzi, że wyniki były na tyle obiecujące, że można by rozważyć zastosowanie urządzenia w terapii wrzodów innego pochodzenia, np. związanych z cukrzycą czy przewlekłą niewydolnością żylną. Lampa opracowana przez zespół specjalistów od fizyki medycznej z Salford Royal NHS Foundation Trust składa się z 32 żarówek, które emitują promieniowanie podczerwone, czerwone lub ultrafioletowe. W testach urządzenia wzięło udział 8 pacjentów (w sumie mieli oni 14 wrzodów). Przez 3 tygodnie dwa razy na tydzień odbywali oni 15-min sesje naświetlania. Po terapii zaobserwowano 83% poprawę. Nie stwierdzono żadnych skutków ubocznych. Autorzy publikacji z Journal of Dermatological Treatment wyjaśniają, że ultrafiolet zabija bakterie i zmniejsza utrudniający gojenie stan zapalny. Światło czerwone poprawia krążenie, zwiększając dopływ tlenu i składników odżywczych potrzebnych do gojenia rany. Oprócz tego stymuluje ono produkcję kolagenu, który stanowi naturalne rusztowanie dla wzrostu nowej tkanki. Podczerwień wiąże się zaś z nasilonym przepływem krwi. Obecnie pacjenci, którzy przechodzą laserową fototerapię, są przez 5 dni leczeni w szpitalu. Muszą przy tym zażywać leki na obniżenie ciśnienia. Nową - tanią i praktyczną - terapię można być zaś prowadzić w domu, a do śledzenia postępów czynionych przez chorych wykorzystywać kamery i technologię kart SIM. Sądzimy, że ta technologia wszystko zmieni. Implikacje [jej wynalezienia i wdrożenia] są ogromne - przekonuje Hughes. Wg specjalisty, lampy można by programować w taki sposób, by rozpoznawały części ciała. Gwarantowałoby to, że terapii poddaje się właściwy obszar. W najbliższych miesiącach naukowcy chcą ulepszyć urządzenie i przetestować je na wrzodach cukrzycowych. « powrót do artykułu
  17. Obecnie wykorzystywane przez ludzkość źródła energii poważnie zanieczyszczają naszą planetę. W przyszłości będziemy musieli w coraz większym stopniu wykorzystywać czystą energię. Najłatwiej dostępne z nich, energia słoneczna i wiatrowa, wymagają jednak efektywnych systemów przechowywania. Organiczne akumulatory przepływowe to potencjalnie tańsze i bezpieczniejsze alternatywy wobec akumulatorów litowo-jonowych czy wanadowych akumulatorów przepływowych. W ubiegłym roku informowaliśmy, że dzięki pracom naukowców z Uniwersytetu Harvarda akumulatory takie mogą zrewolucjonizować przechowywanie energii. Teraz ci sami uczeni stworzyli molekułę, która umożliwia skomercjalizowanie takich systemów, zapewniając im trwałość na wiele lat. Chinon Matuzalem to dzieło profesorów Roya Gordona i Michaela Aziza z Harvard John A. Paulson School of Engineering and Applied Sciences (SEAS). Zaprojektowaliśmy i stworzyliśmy nowy środek organiczny, który może przechowywać energię elektryczną i charakteryzuje się długotrwałą żywotnością. Zbadaliśmy proces degradacji molekuł, które wcześniej używaliśmy w organicznych akumulatorach przepływowych. A później stworzyliśmy nowe, bardziej stabilne molekuły, mówi profesor Gordon. Poprzednio zaprezentowaliśmy urządzenie o wysokiej trwałości, ale dostarczające niskiego napięcia, co oznaczało niską gęstość przechowywanej energii, czyli wysoki koszt przechowywania danej ilości energii. Teraz mamy pierwszą molekułę, która jest zarówno długookresowo stabilna oraz dostarcza napięcie przekraczające jeden wolt. To wartość powszechnie uważana za taką, poza którą akumulator nadaje się do komercyjnego wdrożenia. Sądzę, że mamy tutaj pierwszy organiczny akumulator przepływowy, który spełnia wszystkie kryteria techniczne wymagane do zaimplementowania w praktyce, dodaje profesor Aziz. Matuzalem to zmodyfikowany chinon, przedstawiciel powszechnie występującej molekuły towarzyszącej wielu procesom biologicznym. Badania laboratoryjne wykazały, że tempo degradacji molekuły wynosi mniej niż 0,01% na dzień i mniej niż 0,001% na cykl ładowania/rozładowania. Po ekstrapolacji okazuje się, że tempo degradacji nowej molekuły wynosi mniej niż 3% rocznie, a wykorzystujący ją akumulator wytrzyma dziesiątki tysięcy cykli ładowania/rozładowania. Dodatkową zaletą chinonu Matuzalem jest jego wysoka rozpuszczalność, co oznacza, że pozwala na przechowywanie większej ilości energii w mniejszej objętości. Molekuła pracuje w środowisku lekko zasadowym, dzięki czemu można obniżyć koszt akumulatora poprzez użycie tańszych materiałów na obudowę i taniej polimerowej membrany oddzielającej anodę od katody. To bardzo ważne badania i olbrzymi postęp w kierunku tanich wytrzymałych akumulatorów przepływowych. Takie urządzenia pozwolą na dołączenie do sieci energetycznej coraz większej liczby źródeł czystej, ale kapryśnej, zielonej energii, powiedział Imre Gyuk, który w Biurze ds. Elektryczności Departamentu Energii jest odpowiedzialny za projekty przechowywania energii elektrycznej. Departament Energii jest jednym ze sponsorów badań Aziza i Gordona. « powrót do artykułu
  18. Nie żyje już 10 z 11 krytycznie zagrożonych nosorożców czarnych (Diceros bicornis), przeniesionych do wschodniej części Parku Narodowego Tsavo w Kenii. Sekcje zwłok wykazały, że tutejsza woda była dla nich zbyt zasolona, a przez to szkodliwa. Na domiar złego jedyny osobnik, który przeżył, został ranny w wyniku ataku lwa. Osiem nosorożców przetransportowano do Tsavo z Parku Narodowego Nairobi, a 3 z Parku Narodowego Jeziora Nakuru. Ze zwierząt tych chciano utworzyć nową populację zagrożonego gatunku. Szacuje się, że na świecie pozostało mniej niż 5,5 tys. D. bicornis. Wszystkie żyją w Afryce, a ok. 750 w Kenii. Gdy zginęło 8 osobników, rząd oświadczył, że Dyrektorat Dochodzeń Kryminalnych rozpoczął śledztwo w tej sprawie. Po pierwszych zgonach odwołano też transport ostatnich zwierząt, które miały zasilić populację ze wschodniego Tsavo - 3 osobników z Parku Narodowego Jeziora Nakuru. Na konferencji prasowej minister turystyki Najib Balala powiedział, że potwierdziły się wstępne przypuszczenia, że nosorożcom zaszkodziła zbyt zasolona woda. Jednocześnie Balala przyznał, że choć przed przeprowadzką nosorożców ze zbiorników pobrano próbki wody, później nikt nie wziął wyników badań pod uwagę. Minister oskarżył innych urzędników rządowych o zaniedbania, słabą koordynację działań i kulejącą komunikację. Poddane autopsji nosorożce zmarły w wyniku odwodnienia, wrzodów i zakażeń bakteryjnych górnych dróg oddechowych. « powrót do artykułu
  19. Ludzie w średnim wieku, u których występuje hipotensja ortostatyczna (szybki spadek ciśnienia tętniczego po przyjęciu pozycji stojącej), są bardziej zagrożeni demencją i udarem. "Hipotensję ortostatyczną powiązano z chorobą serca, omdleniami i upadkami, chcieliśmy więc przeprowadzić większe badania, by ustalić, czy ta postać niedociśnienia wiąże się także z problemami dotyczącymi mózgu, a w szczególności z demencją" - wyjaśnia dr Andreea Rawlings ze Szkoły Medycznej Bloomberga na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Za hipotensję ortostatyczną uznawano obniżenie pod wpływem pionizacji ciśnienia skurczowego o przynajmniej 20 mmHg, a ciśnienia rozkurczowego o co najmniej 10 mmHg. W badaniu wzięło udział 11.709 osób w średnim wieku 54 lat. Ich losy śledzono średnio przez 25 lat. W trakcie studium ochotnicy do 5 razy spotykali się z naukowcami. Na początku nikt nie miał historii chorób serca lub udaru. Podczas wstępnej oceny prowadzono skryning uczestników pod kątem hipotensji ortostatycznej. Ludzi instruowano, by poleżeli przez 20 minut, a później wstali płynnym, szybkim ruchem. Po wstaniu 5-krotnie mierzono ciśnienie. Na tej podstawie autorzy publikacji z pisma Neurology wyliczali średnią i porównywali ją ze średnim ciśnieniem w trakcie spoczynku. W ten sposób akademicy stwierdzili, że 552 osoby (4,7% próby) mają hipotensję ortostatyczną. W czasie studium u 1068 ochotników rozwinęła się demencja, a 842 osoby przeszły udar niedokrwienny. Okazało się, że w porównaniu do reszty, ludzi, którzy na początku mieli hipotensję ortostatyczną, cechowało o 54% wyższe ryzyko demencji. Jak wyliczono, w grupie 11.157 badanych bez hipotensji na początku studium demencja wystąpiła u 999 osób (9%), zaś w grupie 552 ochotników z hipotensją u 69 osób (12,5%). Pacjenci z hipotensją ortostatyczną mieli też 2-krotnie wyższe ryzyko udaru niedokrwiennego (korelacji z udarem krwotocznym nie stwierdzono). Wystąpił on u 84 (15,2%) ludzi z grupy z tą postacią niedociśnienia i u 758 (6,8%) przedstawicieli drugiej grupy. Pomiar hipotensji ortostatycznej w średnim wieku może być nowym sposobem identyfikowania osób, które powinny być ściśle monitorowane pod kątem demencji lub udaru. Potrzeba więcej badań, by wyjaśnić, co może wywoływać tę korelację i przeanalizować możliwe strategie prewencyjne - podsumowuje Rawlings. « powrót do artykułu
  20. Australia może się pochwalić nowym gatunkiem jadowitego węża. Vermicella parscauda, bo o nim mowa, mierzy 50-100 cm. Jego skórę pokrywają czarno-białe pasy, a w skład bardzo wyspecjalizowanej diety wchodzą węże ślepe (Typhlopidae). Mimo że V. parscauda należy do tej samej rodziny, co kobry (zdradnicowatych), jego jad nie jest niebezpieczny dla człowieka. Wręcz przeciwnie, wg naukowców, może mieć właściwości, które przydadzą się w medycynie. Biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary, jad niezbyt toksyczny dla ludzi i upodobanie do sekretnych habitatów, można stwierdzić, że V. parscauda nie stanowią dla nas zagrożenia. W rzeczywistości, badania jadu nowego gatunku pokazują, że złożona mieszanina biologicznie czynnych składników ma spory potencjał, który może doprowadzić do rozwoju leków - przekonuje dr Kevin Arbuckle z Uniwersytetu w Swansea. Doktorzy Bryan Fry z Uniwersytetu Queensland i Freek Vonk z Centrum Bioróżnorodności Naturalis odkryli V. parscauda w 2014 r. podczas wyprawy na półwysep York. Już wtedy biolodzy zaczęli podejrzewać, że znaleziony okaz różni się od znanych przedstawicieli rodzaju Vermicella. W 2016 r. jeden z członków wyprawy znalazł kolejnego węża, co stanowiło wskazówkę, że prawdopodobnie nie chodzi o pojedynczego nietypowego gada, ale o nowy gatunek. W tej sytuacji naukowcy zabrali się za analizę próbek genetycznych (w tym mitochondrialnego genu ND4) i danych morfologicznych. Okazało się, że najbliższymi krewnymi V. parscauda nie są wcale V. annulata, które także zamieszkują półwysep York, ale raczej węże z Australii Zachodniej i Terytorium Północnego, V. intermedia i V. multifasciata, które jak V. parscauda zajmują monsunowe habitaty. Koniec końców artykuł z opisem V. parscauda ukazał się w periodyku Zootaxa. Dr Arbuckle podkreśla, że gatunek został dopiero odkryty, a już wiadomo, że zagraża mu działalność człowieka. Chodzi o wpływ górnictwa na habitat. Po formalnej ocenie [gatunek] może zostać zaklasyfikowany jako zagrożony, a nawet krytycznie zagrożony. « powrót do artykułu
  21. Głęboko pod zamarzniętą powierzchnią Marsa prawdopodobnie odkryto pierwszy na Czerwonej Planecie zbiornik ciekłej wody. Zimne słone jezioro przykryte od góry olbrzymią masą lodu zostało znalezione za pomocą radaru. Jest mało możliwe, by istniało w nim życie, ale jego znalezienie z pewnością zintensyfikuje wysiłki mające na celu odnalezienie innych zbiorników ciekłej wody, które mogą znajdować się pod powierzchnią Marsa. Martin Siegert, geofizyk z Imperial College London, który stoi na czele konsorcjum próbującego dowiercić się do Lake Ellsworth w Zachodniej Antarktyce mówi, że marsjańskie jezioro przypomina te ziemskie ukryte pod pokrywami lodowymi obu biegunów. Odkrycia jeziora dokonał instrument MARSIS (Mars Advanced Radar for Subsurface and Ionospheric Sounding) znajdujący się na pokładzie orbitera Mars Express Europejskiej Agencji Kosmicznej. MARSIS wysyła w stronę Marsa fale radiowe i nasłuchuje odbić. Niektóre fale odbijają się od powierzchni, inne penetrują planetę nawet na 3 kilometry w głąb i zostają odbite gdy napotkają różnice w strukturze warstw. Po wielu latach od rozpoczęcia misji z Mars Express zaczęły napływać dane w postaci niewielkich wyraźnych sygnałów, które mogły wskazywać, że pod lodem znajdują się nie tylko skały, ale i woda w stanie ciekłym. Naukowcy wątpili jednak w te dane, gdyż nie pojawiały się one podczas każdego przelotu nat biegunem. Jednak z czasem specjaliści zdali sobie sprawę, że komputer uśrednia dane, by zmniejszyć ich ilość, a robiąc to, redukuje siłę sygnału anomalii. Nie widzieliśmy tego, co mieliśmy tuż pod nosem, mówi Roberto Orosei, główny naukowiec MARSIS z Włoskiego Narodowego Instytutu Astrofizyki w Bolonii. Uczeni zalecili więc układom pamięci Mars Express, by dane zabrane podczas krótkich przelotów nad biegunem, nie były obrabiane. Komputer miał je przechowywać i przesyłać w postaci surowej. To był strzał w dziesiątkę. W latach 2012–2015 Mars Express przekazał informacje o bardzo silnym odbitym sygnale zebrane z 29 przelotów nad biegunem południowym. Najjaśniejszy ślad pochodził z regionu oddalonego o 9 stopni od bieguna, z głębokości 1,5 kilometra, a jego długość to 20 kilometrów. Siła odbitego sygnału nie wystarczy, by jednoznacznie stwierdzić, że mamy do czynienia z wodą. Z pomocą przychodzi możliwość określenia przenikalności elektrycznej interesującej nas struktury. Aby ją określić trzeba znać siłę sygnału odbitego, a tę naukowcy mogli szacować jedynie w przybliżeniu. Jednak to wystarczyło, by stwierdzić, że przenikalność elektryczna interesującej ich struktury jest większa niż gdziekolwiek indziej na Marsie i jest porównywalna z przenikalnością znajdujących się pod lodem jezior na Ziemi. Orosei zapewnia też, że nie mamy tutaj do czynienia z cienką warstwą wody. Jednak taka interpretacja nie wszystkich przekonuje. To interpretacja prawdopodobna, ale nie jest to dowód, mówi Jeffrey Plaut z zespołu zajmującego się MARSIS z ramienia NASA. Przede wszystkim trudno jest wyjaśnić istnienie podlodowego jeziora na południowym biegunie Marsa. Na Ziemi ciśnienie wywierane przez lód obniża temperaturę punktu topnienia lodu, a ciepło z wnętrza Ziemi ogrzewa lód i w ten sposób powstają jeziora ukryte pod kilometrami lodu. Jednak Mars jest martwy z geologicznego punktu widzenia. We wnętrzu planety jest niewiele ciepła. Ponadto Czerwona Planeta ma słabą grawitację i 1,5 kilometra lodu nie obniża zbytnio temperatury punktu topnienia. Orosei podejrzewa jednak, że to sole, przede wszystkim zaś nadchlorany znalezione w marsjańskim gruncie, obniżają temperaturę topnienia lodu. Jeśli ma rację, to mamy do czynienia z bardzo słonym i zimnym jeziorem. Jest mało prawdopodobne, by istniało w nim życie. Jeśli marsjańskie życie jest podobne do ziemskiego, to jest tam za zimno i zbyt dużo soli, stwierdza geofizyk David Stillman z Southwest Research Institute w Boulder w stanie Kolorado. Naukowcy nie tracą jednak nadziei. Jak zauważa Valerie Ciarletti z Uniwersytetu Paryż-Saclay, która buduje radar dla europejskiej misji ExoMars, woda może istnieć też na innych szerokościach. Wielkim odkryciem byłoby znalezienie wody w głębi Marsa poza czapą lodową na biegunie. « powrót do artykułu
  22. Fizycy na całym świecie mają powody do radości. Komitet naukowy amerykańskich Narodowych Akademii Nauki, Inżynierii i Medycyny pozytywnie zaopiniował propozycje celów naukowych, które miałyby zostać osiągnięte dzięki budowie Electron-Ion Collider (EIC). Akcelerator, którego budowa ma pochłonąć miliard dolarów, pozwoli na badanie wnętrz protonów i neutronów. Opinia wydana przez Akademie Narodowe to ważny dokument, który pozwoli urzędnikom z Departamentu Energii uzasadnić wydatkowanie takiej kwoty na instrument naukowy. EIC ma powstać w jednym z konkurujących o niego laboratoriów narodowych. Może minąć jeszcze wiele lat, zanim budowa akceleratora dostanie zielone światło. W EIC ma dochodzić do zderzeń protonów z elektronami. Badanie wyników zderzeń pozwoli na poznanie struktury wewnętrznej protonu, ma dać odpowiedź na pytanie, skąd bierze się spin protonu oraz wyjaśnić właściwości gluonów. Obecnie bardzo słabo rozumiemy wewnętrzną strukturę protonów. Wiemy, że proton składa się z trzech kwarków połączonych oddziaływaniami silnymi. Jednak jako, że wkraczamy tutaj na pole fizyki kwantowej, pozostaje wiele niepewności. Wewnątrz protonu pojawiają się i znikają pary kwark-antykwark, ważny udział odgrywają też gluony, łączące wszystko w całość. Jednak pozostaje jeszcze do wyjaśnienia wiele tajemnic. Na przykład trzy kwarki tworzące proton stanowią mniej niż 5% jego masy. Reszta masy pojawia się w jakiś sposób z energii wirtualnych kwarków i gluonów. Nie wiemy też, skąd się bierze spin protonu. Nie jest on prostą sumą spinów trzech kwarków. Znaczenie mają też gluony oraz orbitujące wokół siebie kwarki. Niewiele wiemy też o gluonach. Zgodnie z niektórymi teoriami, łączą się one w pojedynczą falę kwantową. EIC znacznie bardziej nadaje się do tego typu badań, niż Wielki Zderzacz Hadronów, w którym protony zderzane są z protonami. W EIC wykorzystywane będą znacznie mniejsze od protonów elektrony, co da łatwiejsze do interpretacji wyniki. Gordon Baym, fizyk z University of Illinois i współprzewodniczący komitetu, który rozpatrywał projekt EIC, mówi, że akcelerator pozwoli na utrzymanie odpowiedniego poziomu naukowego amerykańskiej fizyce cząstek. To jedyny akcelerator zderzeniowy, jaki jest rozważany w USA w kontekście kolejnych 50 lat. Obecnie na świecie pracuje jedynie kilka akceleratorów zderzeniowych. Elektrony z pozytonami są zderzane w VEPP-5 (Nowosybirsk, Rosja), SuperKEKB (Tsukuba, Japonia), Dafne (Frascati, Włochy), BEPC II (Pekin, Chiny), natomiast jedyne zderzacze hadronów to RHIC (Nowy Jork, USA) i LHC (Francja/Szwajcaria). Naukowcy z laboratoriów, które konkurują o zbudowanie u siebie EIC mają różne pomysły na projekt akceleratora. Fizycy z Brookhaven National Laboratory, gdzie pracuje RHIC, proponują dodanie doń akceleratora elektronów i zmienienie Relativistic Heavy Ion Collider w EIC. Obecnie  RHIC zderza ze sobą ciężkie jądra atomów (np. złota), a w wyniku kolizji powstaje plazma kwarkowo-gluonowa, stan materii, który istniał bezpośrednio po Wielkim Wybuchu. Z kolei w Thomas Jefferson National Accelerator Facility pracuje rozbudowany niedawno Continuous Electron Beam Accelerator Facility (CEBAF), który bombarduje elektronami cele stacjonarne i bada protony, neutrony oraz jądra atomowe. Fizycy z Jeffersona chcieliby dodać do swojego urządzenia akcelerator jonów i zaminić je w EIC. Jako, że Jefferson Lab jest mniejszym laboratorium, znacznie bardziej wyspecjalizowanym w fizyce atomowej niż Brookhaven, jego długoterminowe przetrwanie może zależeć od tego, czy EIC powstanie właśnie tam. Donald Geesaman, fizyk z Argonne National Laboratory i były przewodniczący Nuclear Science Advisory Committee przy Departamencie Energii (DOE) zauważa, że biuro fizyki atomowej DOE, które w bieżącym roku podatkowym dysponuje budżetem w wysokości 684 milionów dolarów, utrzymuje za te pieniądze nie tylko RHIC i CEBAF, ale buduje też kosztem 730 milionów dolarów Facility for Rare Isotope Beams (FRIB) na Michigan State University. Koniec budowy przewidziano na 2020 rok, a we FRIB mają powstawać jądra egzotycznych pierwiastków. Dlatego też, zdaniem Geesamana, nie należy spodziewać się szybkiego rozpoczęcia prac nad EIC. Dodatkowy czas przyda się też fizykom z Brookhaven i Jefferson. Na razie nie tyle konkurują oni ze sobą, co współpracują na polu badawczo-rozwojowym nad EIC. Żadne z laboratoriów nie jest bowiem gotowe, by już w tej chwili gościć nowy akcelerator. W latach 1992-2007 w Niemczech pracował akcelerator HERA. On również zderzał elektrony i protony. EIC będzie pracował z mniejszymi energiami niż HERA, ale by osiągnąć stawiane przed nim cele będzie musiał doprowadzać do zderzeń 100-1000 razy częściej niż HERA. To poważne wyzwanie technologiczne, stąd współpraca laboratoriów, które starają się o EIC. Dyrektorzy obu laboratoriów chwalą sobie tę współpracę. Jeśli jednak wszystko pójdzie po ich myśli, za jakiś czas ze współpracowników zamienią się w rywali. « powrót do artykułu
  23. Na kamiennym kowadle ze stanowiska Knowe of Sandro na wyspie Rousay na Orkadach odkryto świetnie zachowany ślad dłoni piktyjskiego kowala. Znalezisko ma co najmniej 1000 lat. Archeolodzy ścigają się z czasem, by zdążyć zbadać Knowe of Sandro, nim w wyniku erozji pochłonie je morze. Początkowo specjaliści myśleli, że patrzą na odciski własnych dłoni, które powstały podczas wyciągania kowadła. Dokładniejsza analiza pokazała jednak, że to sczerniałe ślady rąk i kolan samego kowala. Wg archeologów, gdzieś między VI a IX w. kowal kuł w swoim podziemnym warsztacie mosiądz, miedź i inne metale. Wydobyliśmy 2 kamienie wykorzystywane jako kowadła. Po oczyszczeniu na jednym z nich zauważyliśmy coś, co wyglądało na odcisk dłoni. Wcześniej się z czymś takim nie spotkałam - podkreśla kierowniczka wykopalisk dr Julie Bond. Wiedząc, że to piktyjski budynek, mogę zaryzykować stwierdzenie, że odciski mają 1000-1500 lat. Do kuźni wchodziło się po schodach, za którymi znajdował się kręty korytarz. Taki plan budowli gwarantował, że do pomieszczenia wpadała minimalna ilość światła, dzięki czemu kowal mógł oceniać temperaturę metalu na podstawie koloru. W centrum pomieszczenia zachowały się palenisko i 2 wspomniane kowadła. Specjaliści ze Swandro Orkney Coastal Archaeology Trust wyjaśniają, że zasadniczo ślady są tłustą sadzą wtartą w kamień, a odciski kolan powstały, gdy pracując, kowal klęczał bardzo blisko kamienia. Zachwycony znaleziskiem zespół postanowił opracować materiały dla mediów, tak by o kowadle ze śladami i prowadzonych tu wykopaliskach dowiedziało się jak najwięcej osób z całego świata (Swandro Orkney Coastal Archaeology Trust bada stanowisko już od 8 lat, ale takie "smaczki" należą, oczywiście, do rzadkości). « powrót do artykułu
  24. W jaskini Arago w południowej Francji odkryto ząb mleczny sprzed ok. 560 tys. lat. Wg laboratorium, prawdopodobnie należał on do człowieka heidelberskiego (Homo heidelbergensis). Ząb należał prawdopodobnie do 5-6-letniego dziecka, które nadal miało zęby mleczne [...] - opowiada Tony Chevalier, paleoantropolog z Uniwersytetu w Perpignan i centrum badawczego w Tautavel. Ponieważ ząb ma 560.000 ± 5.000 lat, jest o ok. 100 tys. lat starszy od czaszki człowieka z Tautavel, znalezionej w 1971 r. w tej samej jaskini przez Henry'ego i Marie de Lumley. Naukowcy bardzo się cieszą z tego znaleziska i podkreślają, że tak stare ludzkie skamieniałości są w Europie bardzo rzadkie. Choć w Arago natrafiono wcześniej na parę zębów w podobnym wieku, nie było wśród nich zębów mlecznych. Dzięki mleczakowi wiele się nauczymy o zachowaniu człowieka w tamtym okresie. Na razie nie wiadomo, czy jaskinia Arago była tymczasowym schronieniem podczas przerw w polowaniu, czy rodziny mieszały tu przez dłuższy czas. Ząb mleczny może pomóc w rozwiązaniu tej zagadki. « powrót do artykułu
  25. Opracowując krople kurkuminowe z nanonośnikami, które podaje się wprost do tylnych partii oka, naukowcy rozwiązali problem słabej rozpuszczalności żółto-pomarańczowego barwnika z bulw ostryżu długiego. Dzięki temu udało się wykorzystać kurkuminę do skutecznego leczenia wczesnych etapów jaskry. Zespół, w którego pracach uczestniczyli m.in. specjaliści z Uniwersyteckiego College'u Londyńskiego (UCL) oraz Imperial College London, odkrył, że takie krople ograniczają u szczurów utratę komórek siatkówki (zjawisko to jest wczesnym objawem jaskry). Kurkumina to bardzo interesująca substancja, która dała obiecujące rezultaty odnośnie do wykrywania i terapii zmian neurodegeneracyjnych związanych z licznymi chorobami oczu i mózgu: od jaskry po alzheimera. Z tego powodu możność łatwego aplikowania jej w formie kropli pomogłaby wielu milionom ludzi - opowiada prof. Francesca Cordeiro z UCL. Wcześniej wykazano, że podawana doustnie kurkumina chroni komórki zwojowe siatkówki. Podawanie doustne przysparza jednak problemów, bo kurkumina jest słabo rozpuszczalna i przez to słabo wchłaniana z przewodu pokarmowego do krwi. By skorzystać z jej zażywania, ludzie musieliby sięgać po dużą liczbę tabletek, do 24 dziennie, co mogłoby powodować skutki uboczne ze strony układu pokarmowego. Nic więc dziwnego, że w ramach obecnego studium naukowcy szukali bardziej niezawodnej metody dostarczania barwnika. Zespół opracował nowy nanonośnik, w którym kurkumina jest "zamykana" w surfaktancie połączonym ze stabilizatorem (są one bezpieczne dla ludzi i wykorzystywane w już istniejących produktach okulistycznych). Nanonośnik może być stosowany w kroplach do oczu. Zwiększa on rozpuszczalność prawie 400.000-krotnie, dzięki czemu do celu dociera o wiele więcej kurkuminy niż w przypadku innych rozwijanych rozwiązań. Na początku krople testowano na komórkowym modelu jaskry. Później przyszła kolej na testy na szczurach z chorobą oczu, w przebiegu której dochodziło do utraty komórek zwojowych siatkówki. Okazało się, że gdy przez 3 tygodnie szczurom podawano 2 razy dziennie krople, utrata komórek zwojowych uległa znacznemu ograniczeniu (w porównaniu do zwierząt kontrolnych). Produkt był dobrze tolerowany i nie wywoływał podrażnienia oka czy stanu zapalnego. Gdy akademicy znaleźli już skuteczny sposób dostarczania kurkuminy, mają nadzieję, że uda się ją wykorzystać do diagnozowania choroby Alzheimera; kurkumina wiąże się bowiem ze złogami beta-amyloidu, a te zaobserwowano nie tylko w naczyniach mózgowych, ale i w naczyniach siatkówki pacjentów. Dr Ben Davis z UCL dodaje, że zespół szuka zastosowań diagnostycznych kropli oraz sposobów wizualizowania siatkówki. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...