Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów ' Australia' .



Więcej opcji wyszukiwania

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Nasza społeczność
    • Sprawy administracyjne i inne
    • Luźne gatki
  • Komentarze do wiadomości
    • Medycyna
    • Technologia
    • Psychologia
    • Zdrowie i uroda
    • Bezpieczeństwo IT
    • Nauki przyrodnicze
    • Astronomia i fizyka
    • Humanistyka
    • Ciekawostki
  • Artykuły
    • Artykuły
  • Inne
    • Wywiady
    • Książki

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Adres URL


Skype


ICQ


Jabber


MSN


AIM


Yahoo


Lokalizacja


Zainteresowania

Znaleziono 34 wyników

  1. Australijski Dingo Fence to najdłuższy płot na świecie. Budowany od drugiej połowy XIX wieku i ukończony w latach 50. XX wieku ma długość ponad 5600 kilometrów, a jego zadaniem jest ochrona owiec wypasanych na południowo-wschodnich obszarach Australii przed psami dingo. Olbrzymi płot rozciąga się od południowo-wschodniego Queensland po południowo-zachodnią Australię Południową i stał się niezamierzonym eksperymentem pokazującym, jak wykluczenie drapieżnika wpływa na ekosystem. Płot prowadzi do pofragmentowania habitatów, wpływa na wzorce rozprzestrzeniania się gatunków, zakłóca procesy zachodzące w ekosystemie. Wiele badań prowadzonych w ostatniej dekadzie pokazało, że płot wpływa na równowagę w przyrodzie, prowadzi do zmniejszania się liczebności jednych gatunków, a wzrostu liczebności innych, w wyniku czego zachodzą m.in. zmiany w szacie roślinnej, obiegu substancji odżywczych w glebie czy samej morfologii krajobrazu. Na chronionym obszarze rozrosła się populacja kangurów i królików, które konkurują z owcami o trawę. Ponadto utrzymanie płotu kosztuje rocznie ponad 10 milionów dolarów australijskich. Te i inne zjawiska powodują, że coraz częściej pojawiają się głosy o konieczności likwidacji bariery. Autorzy najnowszych badań zauważają, że płot istnieje od ponad 100 lat, mógł więc znacząco wpłynąć na rozwój biologiczny gatunków, na które polują psy dingo.Jest to temat bardzo słabo poznany, dlatego też australijscy naukowcy postanowili zbadać tę kwestię. Przyjrzeli się więc populacjom ulubionej ofiary dingo – kangura rudego – po obu stronach płotu. Naukowcy spodziewali się, że kangury na północ od płotu, narażone na ataki dingo, będą różniły się od tych z południa. Szczególnie samice i młode, które częściej niż dorosłe samce padają ofiarą dingo. Rzeczywiście uczeni zauważyli różnice. Okazało się, że młode kangury na południu, do wieku około 4 lat, rozwijają się wolniej niż młode z północy. Te z południa były mniejsze i lżejsze, niż ich pobratymcy narażeni na ataki dingo. Naukowcy zaczęli się więc zastanawiać, czy brak dingo nie spowodował spowolnienia rozwoju kangurów. Postanowili jednak sprawdzić, czy przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest mniejszy dostęp do żywności na południu. Okazało się jednak, że jest wręcz przeciwnie. To kangury z północy, na które dingo mogą polować, miały prawdopodobnie mniejszy dostęp do pożywienia. To zaś silna sugestia wskazująca, że różne tempo rozwoju przedstawicieli tego samego gatunku było spowodowane obecnością lub nieobecnością drapieżnika, a nie dostępem do żywności. Co więcej, badań dokonano na obszarze, na którym płot aż do roku 1975 był w fatalnym stanie i najprawdopodobniej do tego czasu dingo i kangury mogły swobodnie go przekraczać. A skoro tak, to zaobserwowane zmiany zaszły w ciągu zaledwie 17 pokoleń kangurów. To oznaczałoby błyskawiczną ewolucyjną adaptację do nowych warunków. Być może zmiany zaszły tak szybko przez mniejsze wydzielanie hormonów stresu u kangurów, żyjących na obszarach chronionych przed dingo. Wiemy, że hormony stresu wpływają na stan zdrowia ssaków, tutaj zaś mogły wpłynąć na tempo wzrostu zwierząt. Uczeni zaobserwowali jeszcze jedno zjawisko. Po przekroczeniu 4. roku życia, kangury z południa, które były dotychczas mniejsze i lżejsze, doganiały pod względem rozmiarów i masy kangury z północy. To zaś oznacza, że musiały w tym czasie zainwestować więcej zasobów w zmianę rozmiarów ciała. Zjawisko takie może mieć dwie, przeciwne konsekwencje. Ten szybszy rozwój rozmiarów i masy może powodować, że mniej energii jest przeznaczanych na rozwój innych ważnych funkcji, jak układ odpornościowy lub rozrodczy. Być może kangury te gromadzą mniejsze zapasy tłuszczu. Z drugiej jednak strony, wolniejszy przyrost masy ciała przez pierwsze 4 lata życia może powodować, że kangury na południu są zdrowsze lub bardziej płodne. Autorzy badań mówią, że zaobserwowane zjawiska i postawione hipotezy wymagają dalszych badań. Nie dotyczy to zresztą kangurów, bo warto przyjrzeć się, jak płot wpłynął na ewolucję innych zwierząt. Jeśli zaś zostanie usunięty, warto będzie sprawdzić, jaki będzie to miało wpływ na południowe populacje zwierząt, które nagle zetkną się z dingo. Zbadanie tych kwestii pomoże nam w zrozumieniu, w jaki sposób zwierzęta radzą sobie z szybkimi zmianami w środowisku. « powrót do artykułu
  2. Gdy naukowcy z University Corporation for Atmopheric Research (NCAR) rozpoczęli analizę wydarzeń, które wpłynęły na klimat w 2020 roku, byli przekonani, że najważniejszym z nich okaże się lockdown. Zamknięcie ludzi w domach spowodowało i mniejszą emisję spalin z transportu i zmniejszenie aktywności gospodarczej. Jednak okazało się inny czynnik w większym stopniu wpłynął na klimat w roku 2020. Badania wykazały, że większy wpływ od lockdownu miały wielkie pożary buszu w Australii z lat 2019–2020. W ich wyniku olbrzymie ilości dymu dostały się do stratosfery i krążyły nad większością półkuli południowej. John Fasullo i jego koledzy wykorzystali techniki modelowania komputerowego, by ocenić wpływ zmniejszenia ruchu samochodowego i aktywności przemysłowej na klimat. Oceniali też, jaki wpływ miały dymy z australijskich pożarów. Z analiz wynika, że zmniejszenie ruchu samochodowego oraz aktywności przemysłowej, które wpłynęły na oczyszczenie atmosfery, przyczyniły się do zwiększenia średniej globalnej temperatury o 0,05 stopnia Celsjusza do końca 2020 roku. Tymczasem australijskie pożary, emitując olbrzymie ilości dymu, spowodowały, że w ciągu zaledwie miesięcy doszło do spadku średniej globalnej temperatury o 0,06 stopnia Celsjusza. Dymy z pożarów zablokowały promieniom słonecznym dostęp do powierzchni Ziemi i zmieniły układ chmur. Dotychczas przeprowadzono wiele badań na temat wpływu rosnących temperatur na częstotliwość i zasięg pożarów czy też na temat wpływu pożarów na lokalną pogodę. Znacznie mniej uwagi poświęcano za to wpływowi pożarów na temperatury i opady w skalach większych niż lokalne. Badania prowadzone przez NCAAR wykazały, że duże pożary emitują tak dużo związków siarki i innych, że mogą zaburzyć klimat, w wynikku czego tropikalne burze znad równika przesuwają się na północ i mogą wpłynąć na zjawiska El Niño i La Niña, ogrzewające i ochładzające wody Pacyfiku. Nasze badania pokazują, że regionalny pożar może mieć widoczny wpływ na globalny klimat. Pożary takie pozostawiają ślady na wielką skalę, wpływając i na atmosferę, i na ocean. Reakcja klimatu jest równie silna jak w przypadku dużych erupcji wulkanicznych, wyjaśnia Fasullo. Autorzy badań zastrzegają, ze musieli dokonać pewnych założeń, związanych głównie z niepewnością co do redukcji emisji w wyniku lockdownu i dokładnego wpływu dymów z pożarów. Musieli tutaj opierać się na szacunkach dotyczących emisji ze wspomnianych źródeł. Następnie wykorzystali model komputerowy do przeprowadzenia licznych symulacji klimatu dla lat 2015–2024 dla różnych wartości emisji i różnych warunków pogodowych. Za pomocą superkomputera stworzono ponad 100 różnych scenariuszy. Tak jak się spodziewano, lockdown spowodował niewielkie ocieplenie klimatu. Zmniejszona emisja z motoryzacji i przemysłu, o czym wiemy z innych badań, spowodowała, że do powierzchni planety docierało więcej energii ze Słońca. Jednak, co zaskoczyło naukowców, australijskie pożary buszu miały jeszcze silniejszy wpływ. A że pożary, związane z emisją, blokują promieniom słonecznym dostęp do Ziemi, mają one efekt chłodzący. Z dokładnych obliczeń wynika, że w szczycie lockdownu doszło do zwiększenia ilości energii słonecznej docierającej do górnych partii atmosfery o 0,23 W na metr kwadratowy. Natomiast pożary tymczasowo zmniejszyły ilość energii ze Słońca niemal o 1 W/m2. Dla porównania warto dodać, że średnio do górnych partii atmosfery dociera około 1360 W/m2. Dym z pożarów buszu przez wiele miesięcy krążył nad Półkulą Południową, nieproporcjonalnie ją ochładzając. w Wyniku tych różnic temperatur tropikalne burze przesunęły się bardziej na północ. Do zbadania pozostaje kwestia czy i w jakim stopniu pożary mogą wpłynąć na zjawiska El Niño i La Niña. Uważamy, że klimat w podobny sposób reaguje na duże erupcje wulkaniczne. Jednak takie zjawiska mają miejsce co 30 lat lub rzadziej. Duże pożary mogą zdarzać się co kilka lat i przez to mają większy wpływ. Chcemy się dowiedzieć, jak klimat na nie reaguje, stwierdza Fasullo. Artykuł Coupled Climate Responses to Recent Australian Wildfire and COVID-19 Emissions Anomalies Estimated in CESM2 został opublikowany na łamach Geophysical Research Letters. « powrót do artykułu
  3. Australijski ssak, o którym sądzono, że wyginął ponad 150 lat temu, wciąż istnieje. Pseudomysz rodzinną (Pseudomys gouldii) znaleziono na niewielkich wyspach u wybrzeży Australii Zachodniej. Główna autorka badań, doktor Emily Roycrosft z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego mówi, że odkrycie rzekomo wymarłego gatunku to ekscytująca wiadomość, która jednak prowadzi do smutnych wniosków. Naukowcy pracujący pod kierunkiem Roycroft postanowili porównać DNA 8 wymarłych australijskich gryzoni z 42 gatunkami ich krewniaków. Chcieli w ten sposób oszacować tempo zanikania rodzimych gatunków gryzoni od czasu przybycia Europejczyków. Okazało się, że Pseudomysz rodzinna przetrwała na kilku niewielkich wyspach. Zamieszkująca je Pseudomysz wydmowa (Pseudomys fieldi) to bowiem nie inny gatunek, a właśnie uważana za wymarłą Pseudomys gouldii. Odnalezienie tego gatunku to dobra wiadomość w obliczu niezwykle szybkiego wymierania rodzimych gryzoni. Zanikanie gryzoni odpowiada aż za 41% całego wymierania australijskich ssaków od przybycia Europejczyków w 1788 roku, mówi Roycroft. Na podstawie badań zarówno Pseudomys gouldii jak i innych, wymarłych oraz istniejących, gatunków gryzoni, naukowcy odtworzyli drzewo genetyczne na przestrzeni ostatnich 5,2 miliona lat. Okazało się, że populacja gryzoni była przez ten czas bardzo zróżnicowana genetycznie i bardzo zdrowa. Wiele gatunków było rozpowszechnionych na całym kontynencie. Dopiero od około 150 lat dochodzi do gwałtownego wymierania i zaniku różnorodności rodzimych gryzoni Australii. Co więcej, bardziej na wymieranie narażone są większe gryzonie. To wskazuje, że przyczyną załamania populacji jest przybycie Europejczyków, wprowadzenie przez nich inwazyjnych drapieżników oraz niszczenie habitatów gryzoni np. poprzez oczyszczanie olbrzymich połaci terenu pod uprawę. Od czasów europejskiej kolonizacji Australia traci nie tylko gryzonie. Od 1788 roku na kontynencie wyginęły 34 gatunki ssaków. To więcej niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Roycroft mówi, że wymieranie gryzoni odbyło się błyskawicznie. Przed przybyciem Europejczyków występowały one powszechnie, w dużych populacjach. Jednak wprowadzenie kotów, lisów i innych gatunków inwazyjnych, oczyszczanie ziemi pod rolnictwo oraz nowe choroby zdziesiątkowały rodzime gatunki. W Australii wciąż mamy sporą bioróżnorodność, którą możemy stracić, gdyż nie robimy wystarczająco dużo, by ją zachować. « powrót do artykułu
  4. Google zagroził zbanowaniem całej Australii, a Facebook zapowiada, że usunie ze swojego news feeda treści z australijskich mediów. Wszystko dlatego, że parlament Australii toczy debatę na temat ustawy, zgodnie z którą firmy takie jak Google i Facebook zostałyby zobowiązane do zapłaty autorom za treści, które wykorzystują. Ustawa przewiduje, że jeśli strony nie doszłyby do porozumienia ws. stawek, koncerny internetowe musiałyby płacić stawki określone w ustawie. Dyrektor Google Australia, Mel Silva, poinformowała, że ustawa taka stanowiłaby „niebezpieczny precedens”, a sama firma przedstawiła rządowi ultimatum, w którym grozi, że przestanie świadczyć swoje usługi na terenie Australii. Prawo do nieograniczonego linkowania pomiędzy witrynami to podstawa działania wyszukiwarki, jeśli nowe przepisy weszłyby w życie działanie wyszukiwarki byłoby związane z olbrzymim ryzykiem finansowym i operacyjnym i nie mielibyśmy innego wyjścia, niż zaprzestanie oferowania usług Google Search na terenie Australii, stwierdziła Silva podczas przesłuchań przed Senatem. Dodała przy tym, że firma jest skłonna do płacenia mediom za tworzone przez nich treści i podała przykład około 450 tego typu umów, jakie Google podpisało z firmami na całym świecie. Premier Australii Scott Morrison oświadczył, ze jego rząd nie będzie reagował na groźby. Niech wszystko będzie jasne. To Australia określa, co można robić na terenie Australii. Takie decyzje są podejmowane przez nasz parlament i przez nasz rząd. Tak to działa w Australii. Ci, którzy się z tym zgadzają, są przez nas chętnie widziani. Najlepszym dowodem na to, że sprawy zaszły za daleko jest fakt, że prywatna firma, korzystając ze swojej monopolistycznej decyzji, próbuje zastraszać suwerenne państwo, mówi Chris Cooper, dyrektor organizacji Reset Australia, która stara się o uregulowanie działalności koncernów technologicznych. Z kolei przedstawiciele australijskiego Facebooka stwierdzili, że jeśli nowe przepisy zostaną uchwalone, to nie tylko media, ale również zwykli Australijczycy nie będą mogli umieszczać w news feedzie odnośników do australijskich mediów. Josh Machin, dyrektor ds. polityki w Facebook Australia powiedział podczas przesłuchania przed parlamentem, że w feedzie przeciętnego użytkownika informacje z mediów stanowią jedynie 5% treści i Facebook nie odnosi z nich zbyt dużych korzyści finansowych. Słowa te skomentował Dan Stinton dyrektor australijskiej wersji Guardiana, który stwierdził, że informacje prasowe angażują użytkowników Facebooka, powodują, że ci dłużej w serwisie pozostają, klikają, więc dziwić mogą słowa Machina twierdzącego, że nie przynosi to serwisowi korzyści materialnych. Niezależny senator Rex Patrick porównał odpowiedź Google'a z reakcją Chin, które zagroziły Australii wojną handlową, gdyby australijskie władze prowadziły śledztwo ws. wybuchu pandemii COVID-19. Wy nie usiłujecie chronić praw użytkowników do wyszukiwania. Wy usiłujecie chronić swoje konto bankowe, stwierdził Patrick. Przeciwnicy narzucenia regulacji twierdzą, że bronią wolnego internetu. Jednak Dan Stinton zwraca uwagę, że wolny internet, o którym mówią, przestał istnieć wiele lat temu i obecnie jest zdominowany przez kilka wielkich amerykańskich korporacji. Sinton dodaje, że z Facebooka korzysta 17 milionów Australijczyków, a z Google'a – 19 milionów. O tym, co Australijczycy robią w internecie decydują algorytmy tych firm, stwierdza Stinton. Smaczku całemu sporowi dodaje fakt, że przedstawiciele Google'a przyznali, iż w ramach eksperymentu celowo ukrywali w wyszukiwarce pewne treści. Zapewnili jednak, że to nie problem, gdyż były one ukrywane przed 1% australijskiej populacji. Nowa ustawa trafiła do parlamentu po 18-miesięcznym przeglądzie dokonanym przez Australijską Komisję ds. Konkurencji i Konsumentów. Urząd stwierdził, że monopolistyczna pozycja gigantów IT, jaką ci mają w stosunku do mediów, jest groźna dla demokracji. W spór włączył się rząd USA. Jego przedstawiciele wyrazili zaniepokojenie próbą regulowania na drodze ustawowej pozycji graczy rynkowych. « powrót do artykułu
  5. Australijska fauna właśnie wzbogaciła się o dwa kolejne gatunki. Okazało się, że wolatucha wielka (Petauroides volans) to nie jeden, ale trzy gatunki. Niedawno okazało się, że – obok P. volans – na antypodach żyją też P. armillatus i P. minor. Wolatuchy to niewielkie torbacze zamieszkujące lasy wschodniej Australii. Za dnia kryją się w dziuplach drzew, nocą zaś przemierzają w powietrzu lotem ślizgowym nawet 100 metrów za jednym razem, poszukując swojego ulubionego pożywienia – liści eukaliptusa. Badania genetyczne tych zwierząt wykazały właśnie, że Petauroides volans to w rzeczywistości trzy gatunki zamieszkujące północną, środkową i południową część wschodnioaustralijskiego wybrzeża. "Właśnie dowiedzieliśmy się, że bioróżnorodność Australiii jest większa niż sądziliśmy. Nie każdego dnia odkrywa się nowy gatunek ssaka. Nie mówiąc już o dwóch gatunkach", mówi profesor Andrew Krockenberger z Uniwersytetu Jamesa Cooka. Wspomniane gatunki różnią się wielkością. Im bardziej na północ, tym są mniejsze. Obecnie najwięcej wiemy o gatunku z południa. To on był najczęściej bowiem badany. Naukowcy od dłuższego czau wiedzieli, że istnieją różnice w rozmiarach pomiędzy wolatuchami, sądzono jednak, że to ten sam gatunek, a rozmiary ciała wynikają wyłącznie z warunków bytowania. Gatunek północny zamieszkuje lasy Queensland pomiędzy Mackay i Cairns. Gatunek środkowy bytuje na południu Queensland do Mackay. Z kolei najlepiej poznany gatunek południowy zajmuje tereny w stanach Victoria i Nowa Południowa Walia. Jeszcze 30 lat temu wolatuchy występowały powszechnie. Obecnie są wpisane na listę gatunków zagrożonych z powodu wycinania lasów i zmian kimatu. Odkrycie, że w rzeczywistości mamy do czynienia z 3 różnymi gatunkami oznacza, iż tym bardziej istnieje pilna potrzeba ochrony tych zwierząt. « powrót do artykułu
  6. Trzebienie lasu nie jest efektywną metodą zapobiegania redukowania pożarów, wynika z badań opublikowanych w recenzowanym Conservation Letters. Naukowcy z The Australian National University porównali skutki pożarów, jakie w 2009 roku przeszły przez lasy, które były trzebione, jak i te nietrzebione. Porównano lasy eukaliptusowe i lasy mieszane. Dowody wskazują, że niezależnie od wieku i typu lasu, trzebienie miało minimalny wpływ na przebieg pożaru. Okazało się, że w starszym lesie mieszanym trzebienie minimalnie zwiększało pożar, a w młodszym lesie mieszanym, minimalnie go zmniejszało. Jak zauważa główny autor badań, doktor Chris Taylor, "trzebienie miało różny wpływ, w zależności od typu lasu, jego wieku oraz przebiegu pożaru. W niemal wszysktich typah i kategoriach wiekowych miało ono niewielki wpływ. Zwiększało intensywność pożaru w mieszanym lesie, którego wiek przekraczał 70 lat, a zmniejszało w lesie mieszanym w wieku 20-40 lat". Uczony podsumowuje, że "generalnie rzecz biorąc, trzebienie lasu nie zmniejsza ryzyka pożaru". Okazało się również, że w lesie w wieku 20-40 lat z większym prawodpodobieństwem pożar obejmuje też koronę drzewa niż w lesie w wieku powyżej 70 lat. Kwestia ta wymaga dalszych badań. "Wcześniejsze badania pokazywały, że trzebienie lasu zwięsza ryzyko pożaru. A wiele poprzednich badań wykazało, że ryzyko pożaru jest niższe w starym, niewycinanym, naturalnym lesie", przypomina uczony. To już kolejne za badań, które pokazują, że trzebienie lasu zwiększa zagrożenie pożarowe. « powrót do artykułu
  7. Śledztwo w sprawie wysadzenia w powietrze przez Rio Tinto dwóch jaskiń ze śladami ludzkiej bytności sprzed 46 000 lat wykazało, że koncern otrzymał też zgodę na zniszczenie kolejnych 124 historycznych miejsc Aborygenów. Wszystkie one położone są w promieniu nie większym niż 100 kilometrów od zniszczonych jaskiń Juukan Gorge. Przypomnijmy, że w maju bieżącego roku jeden z największych koncernów wydobywczych na świecie, Rio Tinto, wysadził w powietrze dwie wyjątkowe jaskinie, w których odkryto niezwykłe zabytki i ślady bytności ludzi przed 46 000 lat. Na zniszczenie jaskiń koncern uzyskał zgodę w 2013 roku od ministra ds. rdzennej ludności stanu Australia Zachodnia, Petera Colliera. Po tym, jak – w celu uzyskania dostępu do wartych 135 milionów USD złóż rudy żelaza – jaskinie zostały zniszczone, wybuchł skandal. Niedawno informowaliśmy, że w związku z jego wybuchem Rio Tinto zapowiedziało zwolnienie kilku wysokich rangą menedżerów. Niedawno w sprawie tej wypowiedział się też były premier Australii Zachodniej, Colin Barnett, który zatwierdził decyzję Colliera, zgadzając się na zniszczenie Juukan Gorge. Teraz Barnett twierdzi, że był to poważny błąd Rio Tinto i poważny błąd popełniony przez kolejne rządy w zakresie oceny i ochrony ważnych dla Aborygenów miejsc. Tymczasem, jak się okazuje, dnia 18 grudnia 2013 roku, kiedy to odbyło się spotkanie, podczas którego wyrażono zgodę na zniszczenie wspomnianych wyżej jaskiń, Rio Tinto dostało też zgodę na zniszczenie kolejnych miejsc. Podczas 50-minutowego posiedzenia komisja, w skład której wszedł przewodniczący Komitetu Kultury Materialnej Aborygenów, jego zastępca oraz trzech urzędników nie będących jej stałymi członkami, wydano zgodę na zniszczenie kolejnych 124 miejsc. Jest bardzo prawdopodobne, że decyzja była błędna. Przepisy przewidują bowiem, że przy pięcioosobowej komisji tylko dwie osoby mogą nie być jej stałymi członkami, mówi poseł z ramienia Partii Zielonych, Robin Chapple. Wiele z miejsc, które Rio Tinto ma prawo zniszczyć, może być niezwykle ważnych dla badania historii człowieka. Problem jednak w tym, że nie dowiemy się tego, póki ich dokładnie nie zbadamy. Tymczasem Yinhawangka Aboriginal Corporation (YAC), która stara się chronić historyczne miejsca, jest niedoinwestowana i nie ma pieniędzy, na przeprowadzenie szczegółowych badań archeologicznych. Koncerny wydobywcze przekazują pieniądze na szczegółowe badania tylko wówczas, gdy już uzyskają zgodę na zniszczenie danego miejsca. Badania takie są więc misjami ratunkowymi. Cedric Davies, geolog, który pracuje zarówno dla organizacji Aborygenów jak i dla koncernów wydobywczych w regionie Pilbara, gdzie zniszczono Juukan Gorge, mówi, że nie jest zdziwiony, iż Rio Tinto uzyskało zgodę na zniszczenie jaskiń. Urzędnicy wydają takie zgody bez przerwy. Jestem jednak zaszokowany skalą zniszczeń i faktem, że dokonało ich Rio Tinto. Oni od dawna byli uważani za liderów w ochronie historycznych miejsc. Nie wiem, co oni sobie myśleli. To, co zrobili w Juukan pokazuje, że zachowują się jak Kompania Zachodnioindyjska. Bezwzględnie niszczą miejscowe zasoby i transferują zyski za granicę, mówi Davies. Geolog dodaje, że władze Australii Zachodniej od dawna spełniają każde życzenie firm wydobywczych i utrudniają życie miejscowej ludności. Gdy w imieniu firmy wydobywczej proszę o mapy jakiegoś terenu, zwykle otrzymuję je w ciągu 1-2 dni z przeprosinami, że trwało to tak długo. Gdy występuję o mapy w imieniu miejscowej ludności, muszę wysyłać maile ponaglające i czekać na nie całymi tygodniami. Dyrektor YAC, Grant Bussel, nie wierzy, by szykowane w związku ze skandalem nowe przepisy coś zmieniły. Nie widzę w nich niczego, co zapobiegłoby powtórce z Juukan Gorge. To Australia Zachodnia. Przemysł wydobywczy jest tutaj potężny. Jego zdaniem ministerstwo nie powinno mieć prawa do wydania zgody na niszczenie historycznych miejsc, póki wniosek taki nie zostanie oceniony przez niezależny trybunał na poziomie stanowym. « powrót do artykułu
  8. Szef jednego z największych koncernów wydobywczych na świecie oraz dwóch innych wysokich rangą dyrektorów zostało zmuszonych do rezygnacji po tym, jak koncern Rio Tinto wysadził w powietrze dwie wyjątkowe jaskinie ze śladami bytności człowieka sprzed 46 000 lat. Niemal cztery miesiące po skandalicznym wydarzeniu, kiedy to – zresztą za zgodą urzędników – zniszczono nie tylko wyjątkowe stanowiska archeologiczne, ale i święte miejsce Aborygenów, inwestorzy zmusili do odejścia dyrektora wykonawczego koncernu Jeana-Sebastiena Jacquesa, dyrektora ds. wydobycia Chrisa Salisbury'ego oraz dyrektor ds. komunikacji korporacyjnej Simone Niven. Początkowo zarząd chciał ukarać całą trójkę jedynie odebraniem krótkoterminowych bonusów. Jednak grupa inwestorów zażądała wyrzucenia całej trójki. Odejdą oni z pracy, ale zachowają wszelkie prawa do bonusów długoterminowych. Salisbury i Niven utracili stanowiska już teraz, a z firmy odejdą z końcem roku. Jacques pozostanie na stanowisku do czasu znalezienia następcy, albo do 31 marca przyszłego roku. W zależności od tego, co nastąpi wcześniej. Przypomnijmy, że zniszczone przez koncern jaskinie znajdowały się w regionie Pilbara, gdzie znaleziono najstarsze na Ziemi ślady życia lądowego. W 2013 roku koncern dostał zgodę na przeprowadzenie eksplozji, a decyzja nie została zmieniona, mimo że rok później w jaskiniach dokonano kolejnych ważnych odkryć. Od dziedzictwa kulturowego i wyjątkowych zabytków ważniejszy okazał się fakt, że dzięki zniszczeniu jaskiń Rio Tinto mogło rozpocząć eksploatację wysokiej jakości złóż żelaza wartości milionów dolarów. « powrót do artykułu
  9. Ku zdumieniu naukowców okazało się, że największe nietoperze Australii to miłośnicy podróżowania. Niektóre z nich przemierzają nawet 6000 kilometrów. To więcej niż jakikolwiek ssak lądowy. Wędrówki nietoperzy dorównują długością niektórym waleniom i ptakom migrującym. Rudawki to jedne z największych nietoperzy. Te australijskie mogą ważyć do 1 kilograma, a rozpiętość ich skrzydeł sięga metra. W przeciwieństwie do wielu innych gatunków nietoperzy rudawki nie polują. Nocami żerują na kwiatach, żywiąc się nektarem, pyłkiem i nasionami. Za dnia zaś całymi tysiącami odpoczywają na drzewach. Naukowcy sądzili, że rudawki są wierne swojej okolicy. Jednak gdy schwytali 201 zwierząt z trzech gatunków i przyczepili im odbiorniki satelitarne, przekonali się, jak bardzo się mylili. Okazało się, że w ciągu roku zwierzęta przebywały od 1487 do 6073 kilometrów. Najmniej skłonna do podróży była rudawka żałobna (Pteropus alecto), dalej zapuszczała się rudawka szarogłowa (Pteropus policephalus), a najbardziej wytrwałym podróżnikiem okazała się niewielka rudawka eukaliptusowa (Pteropus scapulatus). Ta ostatnia przebywała średnio około 5000 kilometrów rocznie. To więcej niż słynne migracje karibu czy gnu. Rudawki nie przemieszczają się jednak sezonowo. Wydaje się, że latają dość chaotycznie, najprawdopodobniej w poszukiwaniu pożywienia. Rudawka eukaliptusowa potrafi przebyć 1300 kilometrów pomiędzy północą a południem kontynentu. Nie jest to jednak ciągły lot. Przemieszcza się pomiędzy różnymi miejscami występowania, w których krótko przebywa. Podczas badań nietoperze odwiedziły 755 różnych lokalizacji, z których ponad połowa nie była wcześniej znana naukowcom. Zamiłowanie do dalekich podróży może mieć olbrzymie znaczenie dla środowiska. Wiadomo, że nietoperze są jednym z kluczowych gatunków rozprzestrzeniających nasiona i pyłek. Fakt, że latają tak daleko i że odwiedzają bardzo wiele lokalizacji, może mieć kluczowe znaczenie dla utrzymania bioróżnorodności. Szczególnie tam, gdzie ekosystem jest porozdzielany ludzkimi osiedlami, polami uprawnymi czy został pofragmentowany przez pożary. Teraz, gdy uczeni więcej wiedzą o przemieszczaniu się rudawek, mogą zacząć poszukiwać przyczyny takich zachowań. « powrót do artykułu
  10. Jeszcze 200 lat temu ryby z gatunku Sympterichthys unipennis były tak rozpowszechnione w wodach wokół Tasmanii, że stały się jednym z pierwszych gatunków naukowo opisanych morskich ryb. Teraz są pierwszym gatunkiem morskiej ryby, który wyginął w czasach współczesnych. W 1802 roku francuski naturalista Francois Peron złowił i opisał Sympterichthys unipennis. Obecnie jest to jedyny przedstawiciel tego gatunku, którym dysponuje nauka. Pomimo intensywnych poszukiwań prowadzonych wzdłuż australijskiego wybrzeża, nie udało się napotkać żadnego żyjącego Sympterichthys unipennis. W 2017 roku na łamach pisma Biological Conservation poinformowano, że od ponad 200 lat nie widziano Sympterichthys unipennis. Teraz gatunek został oficjalnie uznany za wymarły. Po raz pierwszy w historii zadeklarowano wyginięcie morskiej ryby w czasach współczesnych. Nie wiadomo, kiedy Sympterichthys unipennis wyginął, ani co było przyczyną zagłady gatunku. Sympterichthys unipennis należał do niewielkiej rodziny Brachionichthyidae z rzędu żabnicokształtnych. To endemity zasiedlające wody południowo-wschodniej Australii, od Wielkiej Zatoki Australijskiej po Tasmanię. Obecnie istnieje 13 ich gatunków. Ryby zamieszkują obszary przy dnie, na głębokości do 60 metrów. Wykorzystują płetwy do „chodzenia” po dnie. Niegdyś były bardzo rozpowszechnione, obecnie są rzadkie. Na tyle rzadkie, że w 2018 roku ekolodzy z radością powitali informację o odkryciu nieznanej populacji Thymichthys politus składającej się z 20–40 osobników. Ten gatunek jest obecnie krytycznie zagrożony. Brachionichthyidae są niezwykle mocno związane z terenem, na którym występują. Jeśli ich habitat zostaje zniszczony, giną razem z nim. Większość czasu spędzają nieruchomo na dnie. Gdy im coś przeszkodzi, przemieszczają się o kilka metrów. Jako, że w ich rozwoju nie ma stadium larwalnego, nie są w stanie rozprzestrzenić się na inne tereny. Przez to są bardzo podatne na czynniki niszczące ich habitat, mówi ekolog Graham Edgar z University of Tasmania. Brachionichthyidae zagrażają rybołówstwo, zanieczyszczenia, inwazyjne gatunki i niszczenie habitatów. Bardzo szkodliwy jest dla nich połów ostryg. Wspomniany już tutaj gatunek Thymichthys politus jest krytycznie zagrożony. Podobnie zresztą jak Brachiopsilus ziebelli, którego nie widziano od 2007 roku. « powrót do artykułu
  11. Australijscy archeolodzy trafili na jedne z najbardziej szczegółowych miniaturowych rysunków naskalnych wykonanych z szablonów. Odkryto je w jaskini Yilbilinji w Limmen Natonal Park na południowo-zachodnim wybrzeżu Zatoki Carpentaria. Jaskinię zamieszkiwali w przeszłości przedstawiciele ludu Marra. Tym, co czyni rysunki wyjątkowymi jest ich rozmiar. Wykonaną z szablonów sztukę naskalną spotyka się na całym świecie, jednak tego typu przedstawienia części ludzkiego czy zwierzęcego ciała, roślin czy przedmiotów ma wielkość rzeczywistą lub zbliżoną do rzeczywistej. Za szablony służyły więc w takim przypadku prawdziwe przedmioty, np. ludzkie dłonie. Jednak wiele rysunków z Yilbilinji jest miniaturowych, zbyt małych, by mogły powstać z rzeczywiście istniejących obiektów, mówi doktor Liam Brady z Flinders University. Australijskie znalezisko to trzeci znany nam przykład wykorzystania miniaturowych szablonów do ozdobienia ścian jaskiń. W Nielson's Creek w Nowej Południowej Walii oraz na indonezyjskiej wyspie Kisar prehistoryczni ludzie wykonali z szablonów miniaturowe przedstawienia ludzkich postaci. Jaskinia Yilbilinji jest wyjątkowa pod tym względem. Nie tylko jest tam w sumie 17 rysunków, ale są one bardzo zróżnicowane. Przedstawiono na nich ludzi, kraba, żółwie wężoszyje, łapy kangurów, falowane linie, bumerangi oraz kształty geometryczne. Badacze zauważyli, że większość z rysunków ma zaokrąglone kształty, co oznacza, że szablony prawdopodobnie wykonano z materiału, który łatwo dawał się formować i przymocować do powierzchni skały. Doktor John Bradley z Monash Indigenous Centre, który od ponad 40 lat współpracuje z miejscowymi Aborygenami, domyślił się, jaki materiał posłużył jako szablon. Przypomniał sobie, że Aborygeni używają pszczelego wosku do naprawiania włóczni i harpunów, a ich dzieci lepią z wosku figurki zwierząt i ludzi. Naukowcy przeprowadzili więc eksperymenty. Podgrzewali wosk i formowali go w różne kształty, a następnie sprawdzali, czy takie szablony trzymają się skał. Okazało się, że wosk jest idealnym materiałem na szablony do malowania po skałach. Nie wiemy, kto – dzieci czy dorośli – wykonał te rysunki. Nie znamy też ich znaczenia. Jednak Najważniejsze jest samo odkrycie, które wzbogaca naszą wiedzę o światowej sztuce naskalnej, mówi profesor Amanda Kearney. Badania zostały opisane w piśmie Antiquity. « powrót do artykułu
  12. Rio Tinto, jeden z największych na świecie koncernów wydobywczych, zniszczył dwie australijskie jaskinie, w których znajdowały się ślady bytności człowieka sprzed 46 000 lat. Jaskinie uległy zniszczeniu w wyniku celowych eksplozji związanych z pracami wydobywczymi. Zniszczenie jaskiń było przewidywane i odbyło się zgodnie z prawem. Zniszczone jaskinie Juukan 1 i Juukan 2 znajdują się w regionie Pilbara w Zachodniej Australii, gdzie m.in. znaleziono najstarsze na Ziemi ślady życia lądowego. Koncern uzyskał zgodę na przeprowadzenie eksplozji już w 2013 roku. Wiedziano, że najprawdopodobniej doprowadzą one do zawalenia się jaskiń. Niczego nie zmienił fakt, że w 2014 w jaskiniach dokonano kolejnych ważnych odkryć. Lokalna społeczność rdzennych mieszkańców, do których należy piecza nad zabytkami, wyraziła żal, że prawo nie przewiduje wzięcia pod uwagę nowych istotnych informacji, które pojawiły się już po wydaniu zgody na prace wiążące się ze zniszczeniem dziedzictwa kulturowego. Rio Tinto podkreśla, że jego firma od 17 lat współpracuje z Aborygenami z regionu Juukan. Z kolei minister Australii Zachodniej ds. Spraw Rdzennych Mieszkańców stwierdził, że nie wiedział o planach przeprowadzenia eksplozji ani o związanych z tym obawach. Eksplozja miała miejsce zaledwie 11 metrów od obu jaskiń. Burchell Hayes, przedstawiciel lokalnej społeczności Aborygenów Puutu Kunti Kurruma, stwierdził: Chcemy myśleć, że mamy dobre stosunki z Rio Tinto, jednak myślę, że jest tutaj miejsce na poprawienie komunikacji pomiędzy tradycyjnymi właścicielami terenów a Rio Tinto. Dodał, że jego ludzi czują smutek i żal. Dla nas to było ważne miejsce. Tam mieszkali nasi przodkowie. Z pokolenia na pokolenie przekazywaliśmy sobie opowieści o tym miejscu. Hayes mówi, że na zniszczeniu historycznego miejsca najbardziej ucierpią przyszłe pokolenia. Przekazywaliśmy sobie to miejsce od pokoleń. Jednak teraz nie mamy czego zostawić kolejnym generacjom, nie możemy opowiedzieć im o naszych przodkach i przekazać im tego, co nam zostawili. W 2014 roku, a więc rok po wydaniu przez władze zezwolenia na przeprowadzenie eksplozji, archeolog Michael Slack znalazł w jaskiniach liczne „nadzwyczajne” artefakty, w tym rozcieracze i moździerze. To najstarsze takie artefakty na terenie Zachodniej Australii. Jak wówczas stwierdzono, Juukan 1 i Juukan 2, są miejscami o dużym znaczeniu archeologicznym. Jednak Aborygenom nie udało się skłonić urzędników do anulowania zezwolenia na prace górnicze. Doktor Slack był zaskoczony, gdy dowiedział się, że jaskinie zostały zniszczone. To zawsze frustruje, gdy słyszy się o utracie fantastycznego dziedzictwa kulturowego, stwierdził. Uczony przypomniał, że w jaskiniach znalazł też kobiecy warkocz sprzed 4000 lat oraz liczące sobie 28 000 lat narzędzie wykonane z zaostrzonej kości nogi kangura. To najstarsze kościane narzędzie znalezione w Australii. Prace Slacka ujawniły, że region ten był zamieszkany czterokrotnie dłużej, niż sądzono. Znaleźliśmy tam wczesne kamienne noże. Są one nawet o 10 000 lat starsze niż podobne przedmioty odkryte w innych miejscach. To było wyjątkowe miejsce o bogatych tradycjach kulturowych, zamieszkane od bardzo dawne. Na takie miejsca trafia się raz lub dwa w całej karierze, mówi uczony. Ustawa, na podstawie której wydano zgodę na zniszczenie jaskiń, pochodzi z 1972 roku. Dopiero teraz po zniszczeniu obu jaskiń politycy Australii Zachodniej postanowił się jej przyjrzeć i zmienić tak, by uwzględniać nowe informacje, jakie pojawiły się po wydaniu zezwoleń podobnych do tego, z którego skorzystał koncern Rio Tinto. « powrót do artykułu
  13. Australijskiemu amatorowi nurkowania grozi olbrzymia grzywna za... uratowanie młodego wieloryba od niechybnej śmierci. Internauci, którzy dowiedzieli się o całej sytuacji, nie tylko wyrazili oburzenie, ale już pierwszego dnia zebrali 12 000 dolarów na opłacenie ewentualnej grzywny. Młodego wieloryba, zaplątanego w siatkę, najpierw zauważyła grupa filmowców, która za pomocą drona kręciła film dokumentalny. Poinformowali oni odpowiednie służby, jednak te zwlekały z reakcją. W międzyczasie na miejscu zjawił się lokalny freediver, który, gdy zobaczył co się dzieje, natychmiast przystąpił do działania. Mężczyzna, który przedstawił się później prasie pseudonimem Django, miał co prawda przy sobie nóż, ale nie musiał go używać. Wystarczyło kilka zanurzeń, by uwolnić zwierzę, którego płetwa piersiowa była zaplątana w sieć. Uwięzione zwierzę było zanurzane na głębokości 8-9 metrów. Jak później powiedział reporterom nurek, sieć zaczęła wbijać się w ciało wieloryba. W tym czasie na miejscu zjawili się urzędnicy i zagrozili mężczyźnie grzywną. Django nie zdradza o jakiej kwocie mówili urzędnicy, jednak osobom, które naruszają siatki na rekiny grozi maksymalna grzywna do niemal 27 000 dolarów. Django mówi, że nurkuje na lokalnych wodach od zawsze i wie, że siatki na rekiny nie działają. One je po prostu opływają, stwierdził. Biolog morski z Griffith University, doktor Olaf Meyncke, który specjalizuje się w badaniu wielorybów, mówi, że to pierwszy od 60 lat przypadek, by już w maju doszło do zaplątania się wieloryba w siatkę na rekiny. Zwykle w warunkach pogodowych, jakie panują w maju, wieloryby trzymają się z daleka od wybrzeży. Nie wiemy na pewno, co się stało, ale wiemy, że młode wieloryby zaczęły wcześniej migrować, mówi uczony. Dodaje, że już w kwietniu zauważono pierwsze migrujące zwierzęta. To miesiąc wcześniej niż zwykle. Zachodzą zmiany, mówi. Wieloryby, które zbliżają się do wybrzeża, to młode niedoświadczone zwierzęta. Nie znają sieci i nie wiedzą, jakie niosą one niebezpieczeństwo, stwierdza Meynecke. Naukowiec mówi, że sieci przeciwko rekinom stanowią poważne niebezpieczeństwo dla wielorybów i powinno się zastąpić je innym rozwiązaniem, o czym zresztą naukowcy mówią od dawna. Meynecke dodaje, że rzadko zdarza się, by wieloryb zginął zaplątany w siatkę przeciwko rekinom. Każdego sezonu notuje się około 10 przypadków zaplątania, nie liczących tych zwierząt, które uwalniają się same. Pozostaje jednak problem etyczny. Mamy tutaj chronione zwierzęta, którym nie powinniśmy czynić krzywdy, a przypadki zaplątania są tak oczywiste, że musimy coś  z tym zrobić.   « powrót do artykułu
  14. U wybrzeży Australii zauważono dziwaczne „stworzenie” unoszące się w wodzie. Film pokazujący niezwykłe zjawisko umieścili w sieci specjaliści ze Schmidt Ocean Institute. Wspomniane „stworzenie” to najprawdopodobniej kolonia rurkopławów. Wygląda jak jedno zwierzę, ale składa się z wielu organizmów zwanych zooidami. W Nowej Zelandii czasem nazywa się to apolemią lub meduzą strunową. Specjaliści oceniają, że zewnętrzny pierścień grupy rurkopławów ma obwód około 47 metrów. "Całość wygląda jak jedno zwierzę, ale w rzeczywistości są to tysiące osobników, które tworzą organizm wyższego rzędu", mówi biolog morski Stefan Siebert z Brown University. Każdy z zooidów działa jak organ większego organizmu i spełnia różne funkcje. Niektóre z nich mają parzydełka, inne zaś wyposażone są w czerwone wabiki, za pomocą których przyciągają ofiary. Na stworzenie natknęli się badacze pracujący w ramach programu Ningaloo Canyons Expedition. Badali oni środowisko morskie w wodach Zachodniej Australii. O regionie tym wiadomo, że występuje tam bogate życie, jednak dotychczas prowadzono tam niewiele badań, nie mamy więc zbyt dużo informacji na ten temat. Wody były badane za pomocą zdalnie sterowanych pojazdów. Gdy jeden z nich wracał na powierzchnię, jego kamery zarejestrowały niezwykłe zjawisko. Wszyscy oniemieliśmy, gdy ujrzeliśmy to na ekranie, mówią Nerida Wilson i Lisa Kirkendale z Western Australia Museum. Cała załoga statku chciała to zobaczyć. Rurkopławy są często spotykane, jednak ten był wyjątkowo duży i niezwykle wyglądał, mówią uczone. Obie specjalistki dodają, że napotkane stworzenie to najprawdopodobniej najdłuższe zwierzę na planecie. O takich koloniach rurkopławów niewiele wiemy. Prawdopodobnie żyją one na głębokości do 3000 metrów, są nazywane „pływającymi miastami”.   « powrót do artykułu
  15. Dawno, dawno temu do południowo-wschodniej Australii przybyło czterech olbrzymów. Trzech powędrowało dalej, ale jeden przykucnął i pozostał na miejscu. Jego ciało zmieniło się w wulkan Budj Bim, a zęby stały się lawą wypływającą z wulkanu. Taką historię przekazują sobie od pokoleń członkowie ludu Gunditjmara, który miesza w okolicy wulkanu. Przeprowadzone właśnie badania ujawniły, że Budj Bim i inny pobliski wulkan powstały przed zaledwie 37 000 laty w wyniku serii erupcji. To zaś skłoniło naukowców do wysunięcia śmiałej hipotezy, że w opowieści Gunditjmara może być ziarno prawdy. Opowieść mogła powstać, gdyż przodkowie tego ludu byli świadkami formowania się wulkanu. To zaś oznaczałoby, że mamy tu do czynienia z najstarszą przekazywaną ustnie opowieścią. Wielu naukowców ostrzega jednak przed taką interpretacją, gdyż wątpliwe, by opowieści ustne mogły przetrwać tak długo. Nie wiadomo, od jak dawna Gunditjmara zamieszkują obecnie zajmowane tereny. Najstarsze dowody na obecność człowieka w tym regionie Australii są datowane na 13 000 lat. Jednak geolog Erin Matchan z University of Melbourne przypomina, że w latach 40. ubiegłego wieku archeolodzy donosili o znalezieniu kamiennej siekiery w pobliżu wulkanu Tower Hill. Ma to wskazywać, że ludzie zamieszkiwali te tereny przed erupcją, gdyż siekierę znaleziono pod wulkanicznymi skałami. Teraz Matchan i jej zespół przeprowadzili datowanie tych skał oraz skał z Budj Bim, który znajduje się o 40 kilometrów na północny-zachód. Datowanie wskazuje, że oba wulkany uformowały się około 37 000 lat temu. Co więcej, są to wulkany, które potrafią nagle się pojawić i w ciągu dni lub miesięcy wyrosnąć o dziesiątki metrów nad powierzchnię. Na łamach pisma Geology naukowcy stwierdzają, że jeśli w tym czasie żyli tam ludzie, to nagłe pojawienie się wulkanu musiało wywrzeć na nich olbrzymie wrażenie. Być może stało się to przyczynkiem do powstania historii przekazywanej przez pokolenia. Ta historia byłaby jednak niewiarygodnie stara. Wiadomo, że opowieści Aborygenów należą do najstarszych na świecie. W 2015 roku geograf Patrick Nunn przeprowadził badania, w których zauważył, że 21 społeczności w całej Australii niezależnie od siebie przechowuje opowieści o wzroście poziomu oceanu, który zatopił część wybrzeża. Wiek tych opowieści uczony oszacował na około 7000 lat. Historia Budj Bim musiałaby być pięciokrotnie starsza. Wiemy też, że na przestrzeni historii ludzie migrowali na wielkie odległości. Osoby, które żyją na danym terenie, nie muszą być potomkami tych, którzy żyli tam tysiące lat wcześniej. Aborygeni wydają się tutaj wyjątkiem. W 2017 roku badania starych próbek włosów sugerowały, że wiele rdzennych ludów Australii mieszka w tym samym miejscu od 50 000 lat. To może wyjaśniać, dlaczego tradycje ustne mogą u nich przetrwać tak długo. « powrót do artykułu
  16. Australijscy naukowcy wyhodowali w laboratorium koronawirusa z Wuhan. Są pierwszymi, poza uczonymi z Chin, którzy uzyskali koronawirusa z próbki pobranej od pacjenta. Chińczycy opublikowali genom nowego koronawirusa, co jest pomocne w diagnostyce, ale posiadanie samego wirusa pozwoli na zweryfikowanie skuteczności testów, porównanie ich czułości i specyficzności. To całkowita zmiana gry w dziedzinie diagnostyki, mówi doktor Julian Druce z The Peter Doherty Institute for Infection and Immunity w Melbourne. Uzyskany przez nas wirus zostanie użyty jako materiał kontrolny w australijskich laboratoriach. Dostarczymy go też do europejskich laboratoriów współpracujących ze Światową Organizacją Zdrowia, zapowiedział Druce. Specjaliści z Instytutu Doherty'ego chcą tez wykorzystać żywego wirusa do stworzenia testu na obecność przeciwciał. Test taki pozwoli diagnozować pacjentów, u których nie pojawiły się jeszcze objawy choroby. Przypomnijmy, że – w przeciwieństwie na przykład do SARS – osoby zarażone koronawirusem z Wuhan (2019-nCoV) zarażają innych zanim jeszcze pojawią się u nich objawy. Test na na obecność przeciwciał pozwali retrospektywnie badań podejrzanych pacjentów, co z jednej strony pozwoli nam na lepszą ocenę rzeczywistej liczby zakażonych, a z drugiej – pozwoli ocenić prawdziwy odsetek zgonów, wyjaśnia Mike Catton, zastępca dyrektora Doherty Institute. Wirus został wyhodowany z próbki, która przybyła do Instytutu 24 stycznia. Nie był to jednak przypadek. Laboratorium od wielu lat przygotowywało się na pojawienie się nieznanego wirusa i właśnie dlatego naukowcy mogli tak szybko osiągąć sukces.   « powrót do artykułu
  17. Bambusowa tratwa wykonana za pomocą technik z epoki kamienia i 850 kilometrów Morza Timor. Właśnie takie, kolejne już, wyzwanie postawili przed sobą członkowie projektu First Mariners. Budują oni właśnie 18-metrowej bambusową tratwę i chcą powtórzyć to, co ludzie dokonali przed 65 000 lat, gdy po raz pierwszy dotarli do Australii. First Mariners użyją podobnych materiałów i narzędzi, co pierwsi Homo sapiens, którzy dotarli na Antypody. Tratwa zostanie wykonana z bambusa i wzmocniona drzewem. Wykorzystany zostanie również rattan, który posłuży m.in. do budowy schronienia na tratwie, a z palmy cukrowej (Arenga pinnata) zostaną wyplecione liny. Śmiałkowie szacują, że będą potrzebowali aż 17 kilometrów włókien, by połączyć poszczególne elementy tratwy. Oczywiście na żadnym etapie budowy nie będą używane współczesne narzędzia. First Mariners wykorzystają repliki kamiennych narzędzi. Sami zresztą te narzędzia wykonają. Członkowie projektu muszą też wziąć pod uwagę takie elementy podróży jak przechowywanie żywności i wody, ochrona przed palącym słońcem, gotowanie na tratwie czy walka z ewentualnym pożarem. Wszystko, oczywiście, za pomocą narzędzi, technik i materiałów sprzed 65 000 lat. To szaleńcze przedsięwzięcie ma szanse powodzenia, gdyż First Mariners nie są nowicjuszami. Wytwarzania kamiennych narzędzi uczyli się od doktora Christosa Matzanasa podczas pobytu na greckiej Kithirze. Wyspa ta była jednym z etapów ich podróży na Kretę. Podróży podczas której również odtwarzali sposób, w jaki dotarli tam pierwsi ludzie. Projekt First Mariners prowadzony jest od wielu lat. Pierwsza wyprawa, Nale Tasih I, podjęta w 1998 roku, zakończyła się niepowodzeniem. Wtedy również próbowano przekroczyć na tratwie Morze Timor, jednak liczne błędy spowodowały, że żeglarze nawet nie stracili z oczu wyspy Rote, z której wyruszyli. Wrócili na nią po 48 godzinach. Osiem miesięcy później ruszyła wyprawa Nale Tasih II. Tym razem poszło znacznie lepiej. Śmiałkowie wylądowali na Wyspie Melville'a, gdzie zostali zepchnięci przez sztorm po pokonaniu setek kilometrów. Stamtąd zabrały ich już współczesne środki transportu. Nie byli jednak usatysfakcjonowani, gdyż niektóre elementy swojej tratwy wykonali technikami zbyt skomplikowanymi, jak na realia sprzed 65 000 lat. No i nie dotarli do wybrzeży Australii. Rok 2000 krótka wyprawa Nale Tasih III. Przeprawa pomiędzy Bali a Lombok, z przekroczeniem Linii Wallace'a, oddzialającą Azję od Oceanii, nie imponuje długością, ale był to znaczący wyczyn. Członkowie First Mariners naśladowali bowiem Homo erectus, który przed 800 000 lat podjął się takiej podróży. Było to zadanie przede wszystkim wyczerpujące fizycznie. Jak bowiem wiemy Homo sapiens są słabsi od H. erectus. Na kolejne przedsięwzięcie w ramach First Mariners trzeba było czekać kilkanaście lat. Wielomiesięczne przygotowania rozpoczęły się w 2013 roku na greckiej Kithirze. Śmiałkowie ruszyli w lipcu 2014 roku w kierunku Krety, na którą szczęśliwie dotarli po 46 godzinach wiosłowania. Teraz czas na kolejną próbę przedostania się z wyspy Rote do australijskiego portu Darwin. « powrót do artykułu
  18. W Australii Południowej powstaje największe na świecie prywatne centrum testowe rakiet kosmicznych. Tworzy je firma Southern Launch, która jest już właścicielem podobnego miejsca – Orbital Launch Complex. Oba miejsca mają zachęcić firmy prywatne oraz uczelnie do testowania swoich technologii rakietowych właśnie w Australii. W Orbital Launch Complex rakiety wystrzeliwane są w stronę oceanu. Nowy centrum będzie zupełnie inne. Koonibba Test Range będzie miało powierzchnię 145 km2 i znajdzie się o 600 kilometrów na północny-zachód od Adelajdy, w pobliżu miasteczka Ceduna. Wystrzeliwane tam rakiety będą opadały na ląd, zatem ich właściciele będą mogli je zebrać i zbadać. Współpracujemy z różnymi firmami, uniwersytetami, organizacjami i agencjami kosmicznymi za całego świata. Mogą one przywieźć swoje rakiety tutaj, my pomożemy im w uzyskaniu pozwolenia na start, a oni mogą przeprowadzić stąd bezpieczne starty i podejmować to, co wylądowało, mówi dyrektor wykonawczy firmy Southern Lauch, Lloyd Damp. Rząd Australii utworzył w 2018 roku Australijską Agencję Kosmiczną z siedzibą w Adelajdzie. Postawiono przed nią zadanie, by do roku 2030 trzykrotnie zwiększyła wartość australijskiego przemysłu kosmicznego. Ma ona sięgnąć 12 miliardów dolarów australijskich (8 miliardów USD). Southern Launch zaoferuje kompleksowe usługi. Na Koonibba Test Range Site można będzie testować i rozwijać technologie rakietowe, a z Orbital Launch Complex gotowe już rakiety będą mogły polecieć w przestrzeń kosmiczną. Koonibba Test Range Site powstaje na ziemi należącej do liczącego 200 członków ludu Koonibba. Stojąca na jego czele Kevina Ware powiedziała: będziemy pierwszym rdzennym ludem Australii, na którego terenie znajduje się komercyjny kosmodrom. To historyczne osiągnięcie. « powrót do artykułu
  19. Pokonując 2000 km, dym z olbrzymich pożarów buszu w Australii dotarł do Nowej Zelandii. Doprowadziło to do znaczącego spadku widoczności. W powietrzu czuć też woń spalenizny. Dym dotarł nad Wyspę Południową 31 grudnia. Niebo zabarwiło się na żółto. Przestało być widać szczyty i lodowce Alp Południowych, np. Lodowiec Tasmana. W mediach społecznościowych pojawiły się dokumentujące zjawisko zdjęcia i filmiki. Szczególnie źle było w środę po południu - opowiada Arthur McBride z firmy wycieczkowej Alpine Galciers. Tak naprawdę przebarwienia lodowca dostrzegaliśmy już od kilku tygodni, a więc [na długo] przed pojawieniem się samego dymu - dodaje Dan Burt z Mount Cook Skiplanes and Helicopters. Jego firma odwołała w ostatnich dniach parę wycieczek. Loty są nadal bezpieczne, ale nie ma już mowy o podziwianiu zapierających dech w piersi widoków. Australię i Nową Zelandię dzieli ok. 2 tys. km. Opublikowane przez Weather Watch mapki i zdjęcia satelitarne pokazują, jaką dokładnie drogą dym znad Australii przemieszcza się nad Morzem Tasmana nad Nową Zelandię. Dym zasłonił nie tylko słynne lodowce, ale i Queenstown, Dunedin czy Akaroa w regionie Canterbury. Do czwartku dym i woń spalenizny dotarły nad Wyspę Północną. W Auckland nie czuć [co prawda] spalenizny, ale wschód słońca i poranek robiły upiorne wrażenie. Morze znaczyła złota poświata, niebo było zachmurzone, a gdy wreszcie przebiło się słońce, miało pomarańczowy kolor - opowiada Ena Hutchinson. Mieszkanka największego miasta Nowej Zelandii dodaje, że w ostatniej dekadzie, kiedy Australię także trawiły pożary, pojawiało się zadymienie, ale nigdy tak duże. Coś takiego nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Wyspa Południowa jest całkowicie zakryta, a teraz dym kieruje się na północ.   « powrót do artykułu
  20. W wyniku pożarów buszu w Nowej Południowej Walii plaże w aglomeracji Sydney są pokryte popiołem. Popiół i zwęglone liście tworzą w wodzie zawiesinę, która jest wynoszona na brzeg przez fale. W czasie weekendu w mediach społecznościowych pojawiły się liczne doniesienia na ten temat. Użytkownicy Instagrama i Twittera zamieścili zdjęcia i filmiki m.in. z Balmoral Beach (gmina Mosman), plaży w dzielnicy Malabar czy Bronte Beach. Wspominają o letnim śniegu. Naukowcy ostrzegają, że jeśli pożary będą trwały nadal, szybko kurczące się zasoby wody pitnej N.P.W. mogą zostać zanieczyszczone zwęglonymi resztkami. Ekolog Emma Johnston obawia się, że deszcze zmyją popiół do zlewni. Pani profesor tłumaczy, że w negatywnym scenariuszu grube warstwy popiołu doprowadzą do dużych zakwitów glonów w stanowych źródłach wody pitnej. Sytuacja, w której masy spalonej roślinności lądują w oceanie, jest też groźna dla ryb. Przy dużej zawartości cząstek stałych może dojść do zapchania skrzeli. Zwierzęta, które odżywiają się, filtrując wodę, również mogą mieć problemy. Poza tym wielkie zakwity oznaczają znaczące obniżenie zawartości tlenu rozpuszczonego w wodzie, co z kolei grozi masowym śnięciem. Nową Południową Walię nadal trawi ok. 90 pożarów. Połowy z nich nie udało się opanować.   « powrót do artykułu
  21. Największy radioteleskop świata można zacząć budować. Philip Diamond, dyrektor generalny Square Kilometre Array (SKA), oświadczył, że jest pewien, iż budowa wystartuje na początku 2021 roku. W bieżącym tygodniu w Szanghaju odbędzie się ostatnie spotkanie inżynieryjne, podczas którego zostanie zaprezentowany końcowy projekt teleskopu mającego stanąć w RPA i Australii. SKA, finansowany przez 13 krajów, ma w przyszłości składać się z tysięcy anten parabolicznych umieszczonych w RPA i milionów anten dipolowych, które staną w Australii. Łączna powierzchnia zbierająca sygnał ma wynosić 1 km2. Ze względu na wielkie koszty przedsięwzięcia zostało ono podzielone na fazy. W pierwszej z nich zostanie wybudowanych 130 000 anten w Australii, a w RPA do uruchomionych w ubiegłym roku 64 anten teleskopu MeerKAT zostaną dodane kolejne 133 anteny. Koszty pierwsze fazy, w skład których wchodzą budowa i 10-letnie koszty operacyjne, to 1,7 miliarda euro. SKA to projekt międzynarodowy, ale poszczególne kraje wybudują dodatkowo własną infrastrukturę służącą wykorzystaniu danych zebranych przez teleskop. Danych będzie tak dużo, że ich obróbka wykracza poza obecne możliwości przetwarzania i transmisji. Dlatego też powstaną wyspecjalizowane centra naukowe, zajmujące się informacjami spływającymi z teleskopu. Jednym z najważniejszych zadań SKA będzie obserwacja rozkładu pierwotnego gazu we wszechświecie, dostarczenie obserwacja światła z pierwszej generacji gwiazd, jaka pojawiła się we wszechświecie oraz badanie okresu sprzed ich pojawienia się. Teleskop ma również wykonać mapę rozkładu pól magnetycznych we wszechświecie. Uwagę opinii publicznej z pewnością przyciągną badania mające związek z poszukiwaniem życia. KA będzie w stanie badać ekosfery protogwiazd, dyski protoplanetarne, poszukiwać złożonych związków organicznych oraz wykryje niezwykle słabe sygnały radiowe emitowane przez pobliskie cywilizacje. O ile takie cywilizacje istnieją. « powrót do artykułu
  22. Australijskie mewy są nosicielkami superbakterii opornych na antybiotyki. Naukowcy z Murdoch University w Perth, którzy kierowali badaniami, obawiają się, że patogeny mogą się rozprzestrzenić na ludzi i zwierzęta hodowlane oraz domowe. Zespół ustalił, że wśród mew czerwonodziobych u ponad 20% występuje nosicielstwo lekoopornych pałeczek okrężnicy (Escherichia coli); E. coli wywołują zakażenia układu moczowego, sepsę czy zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych. Odkryliśmy, że niezależnie od stanu, dla populacji australijskich mew charakterystyczne jest nosicielstwo superbakterii (bakterii opornych na związki antydrobnoustrojowe), które wywołują choroby u ludzi - opowiada dr Sam Abraham. Mark O'Dea, wirusolog weterynaryjny z Murdoch University, dodaje, że dzieci są narażone na kontakt z tymi patogenami, jeśli po zabawie na trawie czy skałach, na których przebywały mewy, dotykają ust albo jedzą. Ryzyko można jednak wyeliminować, myjąc ręce. Pojedyncze badane przez Australijczyków mewie odchody zawierały mikroorganizmy oporne na leki ostatniej nadziei, takie jak karbapenemy. Jeden ptak z plaży Cottesloe w Perth był nosicielem patogenów opornych na kolistynę (wcześniej w Australii nie odnotowano tego zjawiska). Rzecznik federalnego wydziału zdrowia powiedział, że dotąd mewy nie były częścią programu monitoringu lekooporności, ponieważ nie określono ryzyka transmisji z tych ptaków na ludzi. Antybiotykooporne bakterie wykrywano u mew i innych ptaków z różnych krajów. W niektórych przypadkach pojawiały się sugestie związane z zarażaniem się przez ptaki po spożyciu ludzkich odpadów domowych. Badanie, w ramach którego w latach 2015-17 zbadano odchody 562 mew czerwonodziobych z gęsto zasiedlonych regionów przybrzeżnych, ukazało się właśnie w Journal of Antimicrobial Chemotherapy. Okazało się, że szeroko rozpowszechniona jest oporność izolatów E. coli na cefalosporyny o szerokim zakresie (21,7%) oraz fluorochinolony (23,8%). Typowo mewy żerują na morzu. Osobniki, które żyją jednak w miastach, zarażają się superbakteriami, żywiąc się resztkami z wysypisk oraz przez kontakt ze zużytymi wkładkami higienicznymi czy pieluchami - podsumowuje Abraham. « powrót do artykułu
  23. Szczepionka opracowana na Charles Sturt University w Nowej Południowej Walii może ocalić krytycznie zagrożony gatunek papugi. Łąkówka krasnobrzucha to gatunek wędrowny, który gniazduje jedynie w południowo-zachodniej Tasmanii. Jeszcze w połowie lat 90. XX wieku uznawany był za zagrożony, a od roku 2000 jest krytycznie zagrożony. Już w roku 2010 obawiano się, że gatunek wyginie w latach 2013–2015. Na łąkówkę czycha wiele zagrożeń – obszary, w których ptaki zimują są niszczone i przeznaczane na pola uprawne, sztucznie wprowadzone małe ziarnojady konkurują z łąkówką o pożywienie, młode padają ofiarą inwazyjnych szczurów i kotów. Jednym z najpoważniejszych zagrożeń jest PCD (Psittacine Circoviral Disease), czyli choroba dzioba i piór. Wszystkie te czynniki spowodowały, że populacja łąkówki krasnobrzuchej znajduje się na skraju wyginięcia. Na wolności pozostało jedynie około 15 osobników. Kolejnych około 400 papug znajduje się w ośrodkach w Australii i Tasmanii, które pracują nad ocaleniem gatunku. Profesor Shane Raidal z Charles Sturt University od ponad dekady pracuje nad szczepionką na PCD. Australia to kraj papug i wielu krytycznie zagrożonych gatunków, które są niszczone przez tę chorobę, mówi uczony. Teraz Raidal poinformował, że udało mu się opracować szczepionkę i chce ją przedstawić do zatwierdzenia Australian Pesticides and Veterinary Medicines Authority (APVMA). Jeśli istnieje szczepionka, która zapewni łąkówce krasnobrzuchej odporność, to będziemy mieli jedno zmartwienie mniej, mówi ornitolog Mark Holdsworth. Łąkówką zajmuje się on od 1979 roku, kiedy to na wolności żyło jeszcze 500 ptaków. Obecnie Holdsworth zasiada w radzie, która zarządza próbami ratowania gatunku. Powstanie szczepionki nie tylko ułatwi walkę o ocalenie gatunku, ale również pozwoli zaoszczędzić dziesiątki tysięcy dolarów rocznie. Obecnie wszystkie łąkówki trzymane w niewoli są poddawane regularnym testom pod kątem obecności PCD. Podanie im szczepionki pozwoliłoby na rezygnację z kosztownych stresujących ptaki testów. Po ponad 10 latach pojawiła się nadzieja na wyeliminowanie śmiertelnej choroby. Wiemy na tyle dużo o genetyce i strukturze wirusa, że możemy z dużą dozą pewności stwierdzić, iż podanie pojedynczej dawki będzie skuteczne, mówi profesir Raidal. Sukces zawdzięczamy zidentyfikowaniu kluczowej proteiny w otoczce wirusa. To jest to, co wirus wystawia na spotkanie z układem odpornościowym, wyjaśnia doktor Jade Forwood. Dzięki stworzeniu bezpiecznej postaci takiej proteiny dajemy układowi odpornościowemu ptaka szansę na wytworzenie przeciwciał i zwalczenie wirusa. Uczony dodaje, że 1 gram proteiny wystarcza na wyprodukowanie 10 000 dawek szczepionki. Profesor Raidal ma nadzieję, że nowa szczepionka zostanie zatwierdzona już w 2021 roku. Uczony zdaje sobie sprawę, że droga do dopuszczenia szczepionki do użycia nie będzie prosta. Rzecznik prasowy APVMA oświadczył, że organizacja akceptuje dane uzyskane w czasie testów przeprowadzonych zgodnie z międzynarodowymi standardami. Wymagane jest również dostarczenie dowodów, iż produkt jest wytwarzany zgodnie ze standardami określonymi w Australian Code of Good Manufacturing Practice for Veterinary Products. « powrót do artykułu
  24. Australia zgodziła się na budowę dużej kopalni węgla. Jej istnienie może zagrozić m.in. Wielkiej Rafie Koralowej. W mijającym tygodniu władze stanu Queensland zatwierdziły program zarządzania zasobami wód podziemnych dla kopalni odkrywkowej Adani Carmichael, co było ostatnią przeszkodą prawno-środowiskową, która trzeba było rozwiązać przed rozpoczęciem prac konstrukcyjnych. Debata nad projektem trwała niemal 10 lat. Poruszano m.in. kwestię odejścia od paliw kopalnych w związku z ociepleniem klimatu. Przeciwnicy budowy kopalni podkreślali, że eksportowany węgiel będzie spalany w Indiach i Chinach i przyczyni się do dalszej degradacji planety. Szacuje się, że rocznie ze złoża Galilea będzie się wydobywać do 60 mln ton węgla. Ponieważ budowana jest także linia kolejowa, może to pozwolić na dalszą eksploatację dużych obszarów Queensland (zgodnie z planem, dwutorową linią węgiel będzie dowożony do portu Abbot w pobliżu Bowen). Roczna emisja CO2 ze spalania paliw kopalnych jest w Australii sporo niższa niż w Chinach i USA, które zajmują dwa pierwsze miejsca. Australia pozostaje jednak czołowym eksporterem węgla i w ten sposób kształtuje klimat. Ekolodzy alarmują, że działanie kopalni może źle wpłynąć na gatunki narażone na wyginięcie (VU). Poza tym węgiel będzie transportowany z portu położonego w pobliżu Wielkiej Rafy Koralowej. Zwolennicy oponują, że Adani Carmichael zapewni tak potrzebne w tych okolicach nowe miejsca pracy. Lucas Dow z Adani Australia wylicza, że w kopalni znajdzie pracę ok. 1,5 tys. osób, a zatrudnienie niebezpośrednie sięgnie nawet 6750 etatów. Adani podkreśla, że prace budowlane zaczną się na dniach i potrwają ok. 2 lat. Pierwsza bryłka węgla ma zostać sprzedana ok. 2021 r. Pozwolenia stanu Queensland to jedno, jednak nim zacznie się wydobycie, Adani musi uzyskać także pozwolenia federalne. « powrót do artykułu
  25. Naukowcy z Australii opisali 2. znany przypadek bliźniąt (dziewczynki i chłopca) seskwizygotycznych, pośrednich między bliźniętami mono- i dizygotycznymi, które mają wspólny zestaw genów po matce i różne zestawy genów po ojcu. Jest to skutek zapłodnienia jaja przez dwa plemniki i losowego odrzucenia jednego kompletu genów w trakcie podziału. Pierwszy taki przypadek opisano w 2007 r. w USA. Australijczycy ujawniają, że dzieci mają teraz 4 lata i jak wspomnieliśmy, dzielą 100% matczynego DNA i "tylko" 50% ojcowskiego. Fakt, że bliźnięta będą seskwizygotyczne, ujawniono podczas badań prenatalnych. Autorami publikacji z The New England Journal of Medicine (NEJM) są m.in. dr Michael Gabbett z Uniwersytetu Technologicznego Queensland i prof. Nicholas Fisk z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii. USG wykonane w 6. tygodniu ciąży pokazało pojedyncze łożysko. Ułożenie błon płodowych sugerowało bliźnięta jednojajowe. Badanie ultrasonograficzne z 14. t.c. wykazało jednak, że bliźnięta to chłopiec i dziewczynka, co nie jest, oczywiście, możliwe przy ciąży monozygotycznej - opowiada Fisk. Dr Gabbett dodaje, że skutkiem zapłodnienia jaja przez dwa plemniki jest triploidia (potrójny zestaw chromosomów). Zwykle takie płody nie przeżywają. W przypadku bliźniąt seskwizygotycznych z Brisbane zapłodniona komórka jajowa [w miarę] równo rozdzieliła zestawy chromosomów do grup komórek, które później się rozszczepiły. W ten sposób powstały [skrajnie rzadko spotykane] bliźnięta seskwizygotyczne. Mamy do czynienia z mozaikowatością, bo niektóre komórki zawierają chromosomy jednego plemnika, a inne drugiego, przez co siostra i brat dzielą tylko część, a nie 100% ojcowskiego DNA. Pierwszy przypadek bliźniąt seskwizygotycznych opisano 12 lat temu w Stanach Zjednoczonych. Lekarze zwrócili na nie uwagę w okresie niemowlęcym, gdy okazało się, że jedno z dzieci to hermafrodyta. Później przeprowadzono badania genetyczne. Fisk dodaje, że analiza baz danych ze świata pokazała, jak rzadkie są bliźnięta seskwizygotyczne. Na początku uznaliśmy, że być może są jakieś źle zaklasyfikowane bądź niezgłoszone przypadki, dlatego przejrzeliśmy dane genetyczne 968 par bliźniąt dwujajowych i ich rodziców. W danych tych nie znaleźliśmy jednak żadnych innych bliźniąt półidentycznych. Podobnie zresztą jak w dużych studiach na bliźniętach z całego świata. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...