Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37652
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    249

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Co jakiś czas przez Drogę Mleczną przechodzi galaktyka karłowata SagDEG (Sagittarius Dwarf Elliptical Galaxy). To drugi najbliższy satelita naszej galaktyki, a jego przejście przez dysk Drogi Mlecznej powoduje silne zaburzenia i wywołuje gwałtowne tworzenie się gwiazd. Niewykluczone, że istnienie Układu Słonecznego zawdzięczamy właśnie jednemu z takich przejść. Tomas Ruiz-Lara i Carme Gallart z Wydziału Astrofizyki Universidad de La Laguna w Hiszpanii, Edouard J. Bernadr z Universite Cote d'Azur oraz Santi Cassisi z Wydziału Fizyki Uniwersytetu w Pizie, przeprowadzili analizy formowania się gwiazd w promieniu około 2 kpc (ok. 6600 lat świetlnych) od Słońca. Odkryli trzy bardzo dobrze wyodrębnione okresy formowania się gwiazd, do których doszło 5,7, 1,9 oraz 1,0 miliarda lat temu. Każdy z epizodów był mniej intensywny od poprzedniego. Łączenie się galaktyk jest uznawane za jeden z głównych czynników powstawania nowych gwiazd. Obecnie obowiązujące teorie kosmologiczne mówią, że takie właśnie łączenie się masywnych galaktyk odgrywają kluczową rolę w ich powstawaniu. Tak też było z Drogą Mleczną. Jednak nie mamy żadnych dowodów, by w późniejszym okresie istnienia naszej galaktyki doszło do takiego wydarzenia. Jednocześnie wiemy o istnieniu w galaktycznym halo strumieni łączących Drogę Mleczną z SagDEG, co wskazuje, że w ciągu ostatnich kilku miliardów lat doszło do bliskiego spotkania obu galaktyk. Naukowcy przeprowadzili więc symulację ruchu SagDEG, w której uwzględnili pozycję kątową, odległości i prędkość strumieni pływowych z SagDEG. Na tej podstawie stwierdzili, że przed 6,5, 4,5, 2,75, 1 oraz 0,1 miliarda lat temu musiało dojść do bliskiego spotkania obu galaktyk. Gdy uściślili jeszcze swoje pomiary stwierdzili, że pewne cechy charakterystyczne dysku Drogi Mlecznej da się wyjaśnić, jeśli masa SagDEG wynoxi około 2,5x1010 masy Słońca i jeśli przeszła ona blisko Drogi Mlecznej przed 2,2 oraz 1,1 miliarda lat temu. Kolejne obserwacje o obliczenia wykazały, że dysk naszej galaktyki został poważnie zaburzony 300-900 milionów lat temu, co w wysokim stopni zgadza się z proponowanymi przejściami przezeń SagDEG. Bliskie spotkania obu galaktyk znajdują potwierdzenie nie tylko w Drodze Mlecznej. Badanie populacji gwiazd w SagDEG również wskazuje na pojawianie się tam gwiazd, których czas narodzin oraz skład chemiczny potwierdzają fakt spotkań. Ścisła korelacja pomiędzy zawartością gwiazd w SagDEG oraz w Drodze Mlecznej dodatkowo potwierdza hipotezę o związku pomiędzy okresami tworzenia się gwiazd w Drodze Mlecznej a jej interakcją z SagDEG. Uzyskaliśmy szczegółowe informacje na temat historii formowania się gwiazd na obszarze 2kpc lokalnego wszechświata. Odkryliśmy, że mamy do czynienia z epizodami zwiększonego tempa formowania się gwiazd, do których dochodziło około 5,7, 1,9 i 1,0 miliarda lat temu. Wszystkie dowody wskazują, że przyczyną pojawiania się takich epizodów są nawracające interakcje pomiędzy Drogą Mleczną a SagDEG. Odkrycie to wskazuje, że galaktyki o niskiej masie nie tylko wpływają na dynamikę dysku Drogi Mlecznej, ale są również w stanie zapoczątkować duże epizody formowania się gwiazd, czytamy w pracy opublikowanej na łamach Nature. « powrót do artykułu
  2. Po dziesięcioleciach nieudanych prób udało się znaleźć fragmenty pięknej mozaiki podłogowej i fundamenty rzymskiej willi. Odkrycia dokonano w winnicy w gminie Negrar w prowincji Werona. Jak napisano na witrynie gminy, pierwsze dowody na istnienie willi pojawiły się ponad 100 lat temu. Technicy z Soprintendenza di Verona nadal prowadzą wykopaliska, by ujawnić dokładną lokalizację i pełen plan starożytnego budynku. Soprintendenza di Verona będzie prowadzić rozmowy z właścicielami winnicy i gminą, by określić najwłaściwszy sposób na udostępnienie skarbu kryjącego się pod naszymi stopami szerszemu gronu odbiorców. By dokończyć prace, technicy będą potrzebować znaczących zasobów. Lokalne władze podkreślają jednak, że zapewnią im wszelką niezbędną pomoc. « powrót do artykułu
  3. Około 33% kobiet zamieszkujących obecnie Europę odziedziczyło po neandertalczykach receptor progesteronowy. Dzięki temu są one bardziej płodne, mniej krwawią na początkowym etapie ciąży oraz narażone są na mniejsze ryzyko poronienia, wynika z badań przeprowadzonych przez naukowców z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka. Progesteron odgrywa ważną rolę w przygotowaniu wyściółki macicy do zaimplementowania zapłodnionego jaja i utrzymania wczesnych etapów ciąży. Receptor progesteronowy jest kodowany przez gen PGR na chromosomie 11, a do jego największej ekspresji dochodzi w endometrium. Analiza danych genetycznych ponad 450 000 osób, w tym 244 000 kobiet wykazała, że w Europie 29% kobiet odziedziczyło po neandertalczykach 1 kopię receptora, a 3% dziedziczy 2 kopie. Proporcja kobiet dziedziczących ten gen jest około 10-krotnie większa niż ma to miejsce w przypadku dziedziczenia większość genów po neandertalczykach, zauważa Hugo Zeberg. To on, wraz z Janet Kelso i Svante Pääbo jest autorem badań, których wyniki opublikowano na łamach Molecular Biology and Evolution. To sugeruje, że neandertalski wariant receptora ma korzystny wpływ na płodność, dodaje uczony. I rzeczywiście, dalsze badania wykazały, że kobiety takie rzadziej krwawią podczas wczesnych etapów ciąży, rodzą więcej dzieci oraz rzadziej dochodzi u nich do poronień. Analizy molekularne ujawniły też, że w komórkach takich kobiet znajduje się więcej receptorów, co może prowadzić do zwiększonej wrażliwości na progesteron i chronić przed krwawieniami i poronieniami. « powrót do artykułu
  4. Amerykański Departament Energii (DOE), chcąc ożywić sektor energetyki jądrowej, rozpoczął Advanced Reactor Demonstrating Program. W jego ramach ma zamiar wybrać dwa nowe prototypowe reaktory atomowe oraz wspomóc ich budowę. Reaktory mają powstać w ciągu 7 lat. W bieżącym roku podatkowym program pochłonie 230 milionów USD. Każdy z reaktorów zostanie w połowie sfinansowany przez DOE, a w połowie przez prywatnego partnera. Maksymalna kwota, jaką Departament przeznaczy na każdy z reaktorów została określona na 4 miliardy dolarów. To może zupełnie zmienić reguły gry. Najwyższy czas, by przejść z fazy projektowania do fazy budowania reaktorów, mówi Jacopo Boungiorno, inżynier z MIT. Jednym z takich reaktorów może być zaprojektowany przez Terrestrial Energy USA reaktor chłodzony płynnymi solami. Jednak nawet niektórzy ze zwolenników energetyki atomowej wątpią, czy program DOE spowoduje, że zaczną powstawać komercyjne reaktory atomowe. Problemem jest konkurencja cenowa ze strony energii pozyskiwanej z gazu oraz źródeł odnawialnych. Nowe reaktory nie są w stanie konkurować z energetyką odnawialną. Na pewno nie w tej chwili, mówi Rober Rosner, fizyk z University of Chicago. Obecnie reaktory atomowe zapewniają USA 20% zapotrzebowania na energię elektryczną i produkują 50% energii ze źródeł nie emitujących węgla. Jednak sektor energetyki jądrowej od lat przeżywa w USA problemy. Obecnie w Stanach Zjednoczonych pracuje 96 reaktorów. Na początku lat 90. było ich 113. Planuje się zamknięcie wielu reaktorów i prawdopodobnie udział energetyki jądrowej w produkcji energii elektrycznej w USA będzie spadał. O problemach tych pisaliśmy niejednokrotnie. Mimo tego pojawiają się projekty reaktorów, które mają być bardziej wydajne i bezpieczne. Administracja prezydenta Trumpa chce tchnąć nowe życie w energetykę jądrową. W kwietniu DOE ogłosił, że ma zamiar zwiększyć wydobycie uranu i stworzy narodowe rezerwy tego pierwiastka. W ramach Advanced Reactor Demonstrating Program DOE współpracuje też z firmami, które dopiero rozwijają swoje koncepcje. Jedną z nich jest NuScale, pracujące nad małymi modułowymi reaktorami, które można by produkować w fabrykach. Departament ma zamiar stworzyć inkubator pomysłów nowatorskich projektów reaktorów. Jak mówi Buongiorno, nowe projekty reaktorów skupiają się na urządzeniach mniejszych niż tradycyjne reaktory o mocy liczonej w gigawatach. Obecnie wykorzystywany standardowy reaktor wykorzystuje uran-235 wzbogacony do 3-5 procent. Nowe projekty, wykorzystujące w roli chłodziwa np. stopione sole, mają korzystać z paliwa wzbogaconego do 20%, co powinno uczynić je bardziej wydajnymi. Plany DOE zostały skrytykowane jako nierealistyczne. Fizyk z kanadyjskiego University of British Columbia, M. V. Ramana mówi, że niezwykle trudno będzie wybrać najbardziej obiecujące projekty. Będą porównywać jabłka z pomarańczami, gruszkami, śliwkami, ze wszystkim, stwierdza. Jego zdaniem nierealistyczny jest też 7-letni horyzont budowy nowych reaktorów tym bardziej, że DOE chce, by reaktory uzyskały licencję Nuclear Regulatory Commission, co zwykle zajmuje kilka lat. Absurdem jest myśl, że dadzą radę to zrobić", mówi uczony. Optymistą jest za to Buongiorno, który zauważa, że jako iż wspomniane dwa reaktory mają być budowane na terenie Idaho National Laboratory, to mogą jednocześnie być budowane i starać się o licencję NRL. Od 1949 roku w INL zbudowano 52 różne eksperymentalne reaktory. Ramana wątpi jednak, czy amerykański przemysł energetyki jądrowej da się uratować. Wciąż pozostają takie problemy jak stosunek opinii publicznej do energetyki jądrowej czy problem ze składowaniem odpadów. Jednak największa przeszkoda to olbrzymie koszty. Budowa nowego reaktora może pochłonąć ponad 7 miliardów dolarów. Na wolnym rynku firmy nie są w stanie ponosić tak olbrzymich kosztów kapitałowych. Dlatego też Ramana uważa, że źródła odnawialne mogą ostatecznie zastąpić energetykę jądrową. To schyłkowy przemysł. Im szybciej się to przyzna, tym lepiej, dodaje uczony. Inni specjaliści twierdzą jednak, że koszty odnawialnych źródeł energii będą rosły, źródła te nie są w stanie zapewniać energii w sposób ciągły i kontrolowany, z czasem energetyka jądrowa może stać się od nich tańsza. Jeśli do roku 2030 Stany Zjednoczone  będą miały duży wybór zaawansowanych nowoczesnych projektów, to warto będzie w nie zainwestować, gdyż będziemy potrzebowali tych reaktorów, twierdzi Rosner. Aby jednak działanie takie było możliwe, konieczne jest podtrzymanie zdolności do budowy i eksploatacji nowych reaktorów. « powrót do artykułu
  5. Rio Tinto, jeden z największych na świecie koncernów wydobywczych, zniszczył dwie australijskie jaskinie, w których znajdowały się ślady bytności człowieka sprzed 46 000 lat. Jaskinie uległy zniszczeniu w wyniku celowych eksplozji związanych z pracami wydobywczymi. Zniszczenie jaskiń było przewidywane i odbyło się zgodnie z prawem. Zniszczone jaskinie Juukan 1 i Juukan 2 znajdują się w regionie Pilbara w Zachodniej Australii, gdzie m.in. znaleziono najstarsze na Ziemi ślady życia lądowego. Koncern uzyskał zgodę na przeprowadzenie eksplozji już w 2013 roku. Wiedziano, że najprawdopodobniej doprowadzą one do zawalenia się jaskiń. Niczego nie zmienił fakt, że w 2014 w jaskiniach dokonano kolejnych ważnych odkryć. Lokalna społeczność rdzennych mieszkańców, do których należy piecza nad zabytkami, wyraziła żal, że prawo nie przewiduje wzięcia pod uwagę nowych istotnych informacji, które pojawiły się już po wydaniu zgody na prace wiążące się ze zniszczeniem dziedzictwa kulturowego. Rio Tinto podkreśla, że jego firma od 17 lat współpracuje z Aborygenami z regionu Juukan. Z kolei minister Australii Zachodniej ds. Spraw Rdzennych Mieszkańców stwierdził, że nie wiedział o planach przeprowadzenia eksplozji ani o związanych z tym obawach. Eksplozja miała miejsce zaledwie 11 metrów od obu jaskiń. Burchell Hayes, przedstawiciel lokalnej społeczności Aborygenów Puutu Kunti Kurruma, stwierdził: Chcemy myśleć, że mamy dobre stosunki z Rio Tinto, jednak myślę, że jest tutaj miejsce na poprawienie komunikacji pomiędzy tradycyjnymi właścicielami terenów a Rio Tinto. Dodał, że jego ludzi czują smutek i żal. Dla nas to było ważne miejsce. Tam mieszkali nasi przodkowie. Z pokolenia na pokolenie przekazywaliśmy sobie opowieści o tym miejscu. Hayes mówi, że na zniszczeniu historycznego miejsca najbardziej ucierpią przyszłe pokolenia. Przekazywaliśmy sobie to miejsce od pokoleń. Jednak teraz nie mamy czego zostawić kolejnym generacjom, nie możemy opowiedzieć im o naszych przodkach i przekazać im tego, co nam zostawili. W 2014 roku, a więc rok po wydaniu przez władze zezwolenia na przeprowadzenie eksplozji, archeolog Michael Slack znalazł w jaskiniach liczne „nadzwyczajne” artefakty, w tym rozcieracze i moździerze. To najstarsze takie artefakty na terenie Zachodniej Australii. Jak wówczas stwierdzono, Juukan 1 i Juukan 2, są miejscami o dużym znaczeniu archeologicznym. Jednak Aborygenom nie udało się skłonić urzędników do anulowania zezwolenia na prace górnicze. Doktor Slack był zaskoczony, gdy dowiedział się, że jaskinie zostały zniszczone. To zawsze frustruje, gdy słyszy się o utracie fantastycznego dziedzictwa kulturowego, stwierdził. Uczony przypomniał, że w jaskiniach znalazł też kobiecy warkocz sprzed 4000 lat oraz liczące sobie 28 000 lat narzędzie wykonane z zaostrzonej kości nogi kangura. To najstarsze kościane narzędzie znalezione w Australii. Prace Slacka ujawniły, że region ten był zamieszkany czterokrotnie dłużej, niż sądzono. Znaleźliśmy tam wczesne kamienne noże. Są one nawet o 10 000 lat starsze niż podobne przedmioty odkryte w innych miejscach. To było wyjątkowe miejsce o bogatych tradycjach kulturowych, zamieszkane od bardzo dawne. Na takie miejsca trafia się raz lub dwa w całej karierze, mówi uczony. Ustawa, na podstawie której wydano zgodę na zniszczenie jaskiń, pochodzi z 1972 roku. Dopiero teraz po zniszczeniu obu jaskiń politycy Australii Zachodniej postanowił się jej przyjrzeć i zmienić tak, by uwzględniać nowe informacje, jakie pojawiły się po wydaniu zezwoleń podobnych do tego, z którego skorzystał koncern Rio Tinto. « powrót do artykułu
  6. Inżynierowie biomedyczni z Duke University opracowali metodę jednoczesnego pomiaru grubości i tekstury warstw siatkówki. Mają nadzieję, że będzie ją można wykorzystać do wykrywania biomarkerów choroby Alzheimera (ChA). Wyniki badań ukazały się w piśmie Scientific Reports. Wcześniejsze badanie wykazało pocienienie siatkówki u pacjentów z ChA. Dodając do pomiarów kolejną metodę, odkryliśmy, że warstwa włókien nerwowych siatkówki [ang. retinal nerve fiber layer, RNFL] jest też bardziej nierówna i zaburzona - opowiada prof. Adam Wax. Mamy nadzieję, że uda się wykorzystać tę wiedzę do stworzenia [...] taniego urządzenia skryningowego, które byłoby dostępne nie tylko w gabinecie lekarza, ale i w miejscowej aptece. Obecnie ChA diagnozuje się dopiero po wystąpieniu objawów - zaburzeń poznawczych. Gdyby dało się wdrożyć leczenie na wczesnych etapach choroby, znacznie poprawiłoby to jakość życia pacjentów. To dlatego naukowcy nie ustają w próbach wykrycia biomarkerów, które mogłyby pełnić rolę wczesnych sygnałów ostrzegawczych. Siatkówka zapewnia łatwy dostęp do mózgu i jej pocienienie może być wskazówką zmniejszenia ilości tkanki nerwowej, a więc występowania ChA - wyjaśnia Wax. Problemem jest jednak to, że inne choroby, np. parkinson czy jaskra, także powodują pocienienie siatkówki. Poza tym różnice między aparatami do optycznej tomografii koherencyjnej (OCT) prowadzą do niespójności uzyskiwanych rezultatów. Najnowsze badania Waxa i jego studentki Ge Song wykazały, że warstwa włókien nerwowych siatkówki w mysim modelu ChA jest cieńsza i wykazuje zmiany strukturalne. Złogi amyloidu w siatkówkach transgenicznych gryzoni występowały np. głównie w rejonach w obrębie RNFL i warstwy splotowatej zewnętrznej (ang. outer plexiform layer, OPL). Nasze nowe podejście może określić [...] teksturę NFL, zapewniając szybki i bezpośredni sposób pomiaru zmian strukturalnych powodowanych przez alzheimera [...]. By uzyskać więcej danych, naukowcy połączyli OCT z kątoworozdzielczą interferometrią niskokoherentną (ang. angle-resolved low-coherence interferometry, a/LCI). Wiedza nt. kątów rozpraszania światła daje bowiem wgląd w strukturę tkanki. Podczas testów wykazano, że średnia grubość NFL w grupie myszy typu dzikiego wynosiła ok. 18µm, a w grupie z alzheimerem była obniżona do 16µm. Pomiary a/LCI uzupełniają pomiary grubości [...]. Za pomocą samego OCT nie uzyska się danych dot. struktury siatkówki. Potrzebne są więc obie modalności obrazowania - wyjaśnia Song. Obecnie naukowcy pracują nad dodaniem nowej opcji do taniego systemu OCT. Co ważne, zmniejszone waga i gabaryty sprzętu Waxa przekładają się na mniejsze rozmiary i niższą cenę. « powrót do artykułu
  7. Międzynarodowy zespół naukowy zidentyfikował „gen szczupłości”, którego istnienie może pomóc wyjaśnić, dlaczego niektórzy ludzie mogą jeść wszystko i nadal pozostają szczupli. Analiza danych dotyczących 47 000 z estońskiego biobanku sugeruje, że ALK może być genem, który reguluje tuszę i zapobiega przybieraniu na wadzę u szczupłych osób o zdrowym metabolizmie. Badania na muszkach owocówkach i myszach wskazują, że wyciszenie tego genu powoduje, że zwierzęta są szczuplejsze, a ekspresja ALK w mózgu może być odpowiedzialna za wydatkowanie energii. Gen ALK to znany gen, który jest celem w terapiach przeciwnowotworowych. Teraz badacze z Estonii, Austrii, USA, Chin, Kanady i Szwajcarii sugerują, że można będzie to wykorzystać też w walce z otyłością. Jesteśmy w stanie wyciszyć funkcjonowanie ALK i sprawdzić, czy dzięki temu ludzie pozostaną szczupli, mówi profesor Josef Peninger z University of British Columbia. Wszyscy znamy takich ludzi. Jest ich około 1%. Mogą jeść ile chcą, a ich metabolizm pozostaje zdrowy. Jedzą dużo, nie katują się bez przerwy ćwiczeniami i nie przybierają na wadze, dodaje Penninger. Dotychczas autorzy większości badań skupiali się na podatności na otyłość. Niewielu badało genetyczne podstawy szczupłości. Wzięli się za to Penninger i jego zespół. Na potrzeby badań wykorzystali dane o 47 102 osobach w wieku 20–44 lat z Estonian Biobank. Naukowcy przeprowadzili analizę porównawczą ich genomów z danymi na temat szczupłych osób. Analizowano osoby, które miały zdrowy metabolizm, a ich waga mieściła się w dolnych 6% prawidłowej wagi. Badacze poszukiwali wariantów genetycznych powiązanych z pozostaniem szczupłym. Okazało się, że odpowiadają za to najprawdopodobniej warianty genetyczne ALK. Naukowcy wiedzą, że gen ALK często ulega mutacji powodując różnego rodzaju nowotwory. Jest on postrzegany jako onkogen napędzający rozwój choroby. Niewiele zaś wiadomo o jego innych rolach. ALK jest intensywnie badany w kontekście nowotworów, jednak poza tym niewiele o nim wiadomo, czytamy w artykule opublikowanym na łamach Cell. W czasie swoich eksperymentów naukowcy stwierdzili, że myszy, u których wyciszono ALK pozostały szczupłe i były odporne na otyłość indukowaną dietą. Wyciszenie ALK powiązano też z mniejszym przebieraniem na wadze u myszy, które genetycznie zmodyfikowano tak, by były otyłe. Gdy myszy z wyciszonym ALK były na takiej samej diecie i miały taki sam poziom aktywności jak grupa kontrolna, były szczuplejsze i miały mniej tłuszczu. Kolejne badania wykazały, że ALK, do którego silnej ekspresji dochodzi w mózgu, odgrywa rolę w instruowaniu tkanki tłuszczowej, by spalała więcej tłuszczów pochodzących z pożywienia. Zarówno u myszy, jak i u ludzi, widoczny jest wysoki poziom Alk mRNA w podwzgórzu. Naukowcy odkryli, że ekspresja ALK w neuronach podwzgórza odpowiada za kontrolę wydatkowania energii w tkance tłuszczowej. W kolejnych etapach badań naukowcy chcą sprawdzić, w jaki sposób neurony, w których dochodzi do ekspresji ALK, regulują pracę mózgu na poziomie molekularnym i wpływają na metabolizm. Chcą też potwierdzić swoje spostrzeżenia przeprowadzając podobne analizy przy użyciu innych banków danych. « powrót do artykułu
  8. Jak poinformowały Parks Canada, tej wiosny kilkakrotnie widywano bardzo rzadkiego białego niedźwiedzia grizli. Białemu osobnikowi towarzyszy ciemnobrązowy niedźwiedź. Ok. 3,5-letnie rodzeństwo wędruje między Parkami Narodowymi Banff i Yoho. Miejscowi nadali zwierzęciu imię Nakoda, co w języku ludów Bearspaw, Chiniki i Wesley oznacza "przyjaciel" lub "sprzymierzeniec". Pod koniec kwietnia białego grizli kręcącego się w okolicach pobocza Trans-Canada Highway w Parku Narodowym Banff nagrała podróżująca z mężem i dwoma synami Cara Clarkson. Dwa młode niedźwiedzie szukały tam pożywienia. Mike Gibeau, emerytowany specjalista od drapieżników z Parks Canada, podkreśla, że przez cały okres pracy z grizli - od wczesnych lat 80. XX w. - nigdy nie widział białego grizli. Wg niego, biały osobnik nie jest albinosem. Za jego umaszczenie odpowiada recesywny gen. Niedźwiedzie biały i brązowy są dziećmi niedźwiedzicy 156, której w ramach 2012-17 Canadian Pacific-Parks Canada Study (dot. śmiertelności grizli na trasach kolejowych) założono obrożę telemetryczną. Jon Stuart-Smith dodaje, że strażnicy Parks Canada po raz pierwszy widzieli rodzeństwo z matką dwie wiosny temu na obrzeżach Trans-Canada Highway. Rok temu młode przemieszczały się już same. Wtedy pojawiły się w miejscu, gdzie doszło do wykolejenia pociągu i wysypania zboża w pobliżu Spiral Tunnels w Parku Narodowym Yoho. Niedźwiedzie pokazały się tu także w tym roku, ale ziarno było już uprzątnięte. Mamy nadzieję, że przeniosą się gdzie indziej, najlepiej na wyżej położone obszary - podkreśla Stuart-Smith. Eksperci z Parks Canada podkreślają, że film nakręcony przez Clarkson to jedno z pierwszych spotkań z rodzeństwem w tym roku. Grizli dostały się za ogrodzenie autostrady, bo miejscami zaspy były tak wysokie, że płot całkowicie pod nimi znikał. Próbując poradzić sobie z zaistniałą sytuacją, Parks Canada zainstalowały czasowe ogrodzenie. Ustawiono też znaki ostrzegawcze. Jeśli to nic nie da, w grę wchodzi także ograniczenie prędkości na pewnym odcinku drogi. Strażnicy obawiają się, że białe umaszczenie Nakody może go uczynić łatwym celem dla myśliwych albo natarczywych fotografów. Apelują do ludzi o ostrożność i niezatrzymywanie się na autostradzie.   « powrót do artykułu
  9. Australijscy astronomowie odkryli niezwykle rzadki typ galaktyki sprzed 11 miliardów lat. Opisali ją jako kosmiczny pierścień ognia. Galaktyka o masie podobnej do masy Drogi Mlecznej jest okrągła z dziurą w środku. Jej odkrycie może zmienić nasze poglądy na formowanie się i ewolucję najwcześniejszych galaktyk. To dziwaczny obiekt, jakiego wcześniej nie widzieliśmy. Wygląda jednocześnie dziwnie i znajomo, mówi doktor Tiantian Yuan z ARC Centre of Excellence for All Sky Astrophysics in 3 Dimensions. Galaktyka R5519 znajduje się w odległości 11 miliardów lat świetlnych od Układu Słonecznego. Obecna wewnątrz niej pusta przestrzeń jest kolosalna. Jej średnica wynosi 2 miliardy jednostek astronomicznych. Jest 3 miliony razy większa niż średnica supermasywnej czarnej dziury w galaktyce Messier 87, która w ubiegłym roku stała się pierwszą bezpośrednio zobrazowaną czarną dziurą. Jak mówi doktor Yuan, tempo powstawania gwiazd w R5519 jest 50-krotnie szybsze niż w Drodze Mlecznej. Większość jej aktywności ma miejsce w pierścieniu, więc to naprawdę pierścień ognia, dodaje. Dotychczas zdobyte dowody wskazują, że jest to typ galaktyki znanej jako kolizyjna galaktyka pierścieniowa. To pierwszy tego typu obiekt odkryty we wczesnym wszechświecie. Obecnie znamy dwa typy galaktyk pierścieniowych. Jeden z nich, bardziej rozpowszechniony, powstaje w wyniku procesów wewnętrznych. Drugi, jak sama nazwa wskazuje, powstaje w wyniku zderzeń z innymi galaktykami. W naszym najbliższym otoczeniu galaktyki kolizyjne są 1000-krotnie rzadsze niż galaktyki pierścieniowe powstałe w wyniku procesów wewnętrznych. Najnowsze odkrycie pokazuje, że zawsze były one czymś wyjątkowym. Dzięki niemu będziemy mogli zrozumieć, jak powstają galaktyki spiralne, takie jak Droga Mleczna Do pojawienia się kolizyjnej galaktyki pierścieniowej konieczna jest obecność cienkiego dysku w galaktyce, w którą uderzyła inna galaktyka. Takie cienkie dyski to niezbędny element galaktyk spiralnych. Zanim one powstają galaktyki takie są nieuporządkowane, nie można ich nazwać galaktykami spiralnymi. Tutaj mamy kolizyjną galaktykę pierścieniową przed 11 miliardów lat. Dla porównania, dysk Drogi Mlecznej zaczął formować się 9 miliardów lat temu. Dzięki odkryciu R5519 widzimy, że proces formowania się dysków galaktyk spiralnych pojawił się wcześniej, niż dotychczas sądziliśmy, mówi drugi za autorów badań, profesor Kenneth Freeman z Australian National University. Do zapoznania się ze szczegółami zapraszamy na łamy Nature. « powrót do artykułu
  10. Naukowcy z University of KwaZulu-Natal w RPA dokonali najbardziej szczegółowej na świecie rekonstrukcji przebiegu śmiercionośnego łańcucha szpitalnych zakażeń COVID-19. Wystarczyła 1 zarażona osoba, by zachorowało 119 innych, z czego 15 osób zmarło. Dnia 9 marca w izbie przyjęć prywatnego szpitala św. Augustyna w Durbanie zjawił się pacjent, który wcześniej był w Europie i wykazywał objawy COVID-19. Dwa miesiące później na COVID-19 chorowało 39 pacjentów oraz 80 pracowników szpitala. Zmarło 15 osób, połowa wszystkich ofiar z prowincji KwaZulu-Natal. Niedawno opublikowano 37-stronicowy raport, który jest najbardziej obszernym i szczegółowym dokumentem tego typu jaki się pojawił. Autorzy raportu stwierdzają, że wszystkie infekcje rozpoczęły się od jednej osoby, że pacjenci rzadko zarażli się od siebie, a wirus był przenoszony po całym szpitalu przez jego pracowników oraz na powierzchniach wyposażenia. Z raportu dowiadujemy się, że wirus rozprzestrzenił się po pięciu oddziałach szpitala, w tym neurologii, chirurgii i intensywnej opieki medycznej, dotarł do pobliskiego domu opieki i centrum dializ. Co zadziwiające, wydaje się, że żaden z pracowników szpitala nie zaraził się na OIOM-ie. Mogło stać się tak dlatego, że albo pacjenci w momencie przyjmowania na OIOM nie rozprzestrzeniali wirusa, albo też pracownicy tego oddziału stosowali lepsze środki bezpieczeństwa. Pierwszy pacjent, który wykazywał objawy koronawirusa, spędził w szpitalu zaledwie kilka godzin. Jednak prawdopodobnie w tym czasie zaraził pacjentkę, która w tym samym dniu została przyjęta z powodu udaru. Obie osoby przebywały na izbie przyjęć w tym samym czasie. Co prawda pierwszy pacjent zarażony koronawirusem przebywał w izolacji w obszarze, gdzie dokonywany był triaż, jednak aby tam dotrzeć musiał przejść przez główne pomieszczenie, do którego trafiali pacjenci wymagający natychmiastowych działań ratunkowych. A w tym czasie leżała tam pacjentka przyjęta z powodu udaru. Ponadto obu pacjentów przyjmował ten sam lekarz. Cztery dni później, 13 marca, u pacjentki z udarem pojawiła się gorączka. W tym czasie prawdopodobnie zdążyła już ona zarazić pielęgniarkę, u której objawy pojawiły się 17 marca. Pacjentka z udarem prawdopodobnie zaraziła też czterech innych pacjentów, w tym 46-letnią kobietę, którą przyjęto z powodu poważnej astmy, a która leżała na łóżku obok. Pacjentka z udarem i ta z astmą zmarły. To jednak wyjątkowe przypadki. Pacjenci rzadko zarażali się od siebie. To załoga szpitala roznosiła wirusa. Sądzimy, że główną drogą zakażenia były ręce pracowników oraz takie przedmioty jak termometry, ciśnieniomierze i stetoskopy, mówi jeden z autorów badań, Richard Lessels, specjalista ds. chorób zakaźnych w KwaZulu-Natal Research Innovation and Sequencing Platform. Uczony mówi, że nie znaleziono żadnych dowodów na to, by w szpitali choroba przenosiła się drogą kropelkową. Lekarze przegapili też wiele okazji do powstrzymania rozprzestrzeniania się choroby. Trzeba jednak przyznać, że u niektórych pacjentów brak było typowych objawów zachorowań. Autorzy raportu mówią, że jego przygotowanie było możliwe dzięki temu, że na początku marca w RPA było niewiele przypadków zachorowań. Dlatego udało się odtworzyć drogę rozprzestrzeniania się choroby. Dość wspomnieć, że pierwszy przypadek zachorowania zanotowano w RPA 6 marca, na 3 dni zanim we wspomnianym szpitalu pojawił się pacjent zero. Lessels i jego zespół opracowali szereg zaleceń, które mają w przyszłości zapobiec podobnym przypadkom rozprzestrzeniania się chorób w szpitalach. Proponują oni podzielenie szpitali na strefy ryzyka i ograniczenie przemieszczania się pracowników pomiędzy strefami. Ponadto osoby pracujące z pacjentami zarażonymi powinny być co tydzień testowane. Z wnioskami naukowców z RPA zgadza się Jens Van Preat z AZ Sint-Jan VA Hospital w Brugii. Wysoki odsetek zarażonych pracowników szpitala – 80 na 119 zachorowań – wskazuje, że to oni byli główną drogą rozprzestrzeniania się choroby, więc badanie ich jest podstawowym sposobem na powstrzymanie rozprzestrzeniania się choroby. « powrót do artykułu
  11. Wyjście z łóżka w ciemny zimowy poranek jest dla wielu nie lada wyzwaniem. Nie ma jednak co robić sobie z tego powodu wyrzutów. Neurobiolodzy z Northwestern University odkryli właśnie mechanizm wskazujący, że zachowanie takie ma biologiczne podstawy. Naukowcy zauważyli otóż, że muszki owocówki posiadają rodzaj termometru, który przekazuje informacje o temperaturze z czułków zwierzęcia do bardziej rozwiniętych części mózgu. Wykazali też, że gdy jest ciemno i zimno sygnały te tłumią działanie neuronów odpowiedzialnych za przebudzenie się i aktywność, a tłumienie to jest najsilniejsze o poranku. To pomaga wyjaśnić dlaczego, zarówno w przypadku muszek owocówek jak i ludzi, tak trudno jest obudzić się w zimie. Badając zachowanie muszek możemy lepiej zrozumieć jak i dlaczego temperatury są tak ważne dla regulacji snu, mówi profesor Marco Gallio z Winberg College of Arts and Sciences. W artykule opublikowanym na łamach Current Biology autorzy badań jako pierwsi opisali receptory „absolutnego zimna” znajdujące się w czułkach muszki. Reagują one wyłącznie na temperatury poniżej strefy komfortu termicznego zwierzęcia, czyli poniżej 25 stopni Celsjusza. Po zidentyfikowaniu tych neuronów uczeni zbadali ich interakcję z mózgiem. Okazało się, że głównym odbiorcą przesyłanych przez nie informacji jest mała grupa neuronów mózgu, która jest częścią większego obszaru odpowiedzialnego za kontrolę rytmu aktywności i snu. Gdy obecne w czułkach receptory zimna zostają aktywowane, wówczas komórki w mózgu, które zwykle są aktywowane przez światło, pozostają uśpione. Odczuwanie temperatury to jeden z najważniejszych stymulantów. Podstawy jego działania, jakie znaleźliśmy u owocówki, mogą być identyczne u ludzi. Niezależnie bowiem od tego, czy mamy do czynienia z człowiekiem czy z muszką, narządy zmysłów mają do rozwiązania te same problemy i często jest to robione w ten sam sposób, dodaje Gallio. « powrót do artykułu
  12. Znalezione w prowincji Henan naczynie z brązu sprzed 2000 lat zawiera ponad 3 litry niezidentyfikowanej cieczy. Naczynie zakończone w kształcie głowy łabędzia znaleziono w grobowcu w mieście Sanmenxia. Odkryto tam również hełm z brązu, brązową misę oraz żelazny miecz ozdobiony jadeitem. Znaleziony w naczyniu płyn ma żółtawo-brązową barwę i widać w nim zanieczyszczenia. Jego próbkę wysłano do laboratorium w Pekinie, gdzie zostanie poddana badaniom. Wstępne datowanie grobowca wskazuje, że powstał on na przełomie rządów dynastii Qin (221–207 p.n.e) i Han (202 p.n.e. – 220 n.e.). Mógł tam zostać pochowany niskiej rangi urzędnik. Najbardziej interesującym znaleziskiem jest właśnie naczynie z płynem. Dotychczas w Sanmenxia nie znaleziono niczego podobnego. Jak oświadczył weterynarz Gao Ruyi, którego poproszono o konsultację, naczynie ozdobiono szyją i głową łabędzie niemego. Można to poznać po rozmiarach dzioba, który jest dłuższy niż u gęsi. Zhu Xiaodong, wicedyrektor miejscowego instytutu zabytków i archeologii mówi, że jest wykluczone, iż łabędzie zaczęły pojawiać się w okolicy właśnie w czasach, gdy powstało naczynie. W czasach współczesnych w mieście łabędzie pojawiają się zimą dopiero od lat 80. ubiegłego wieku. Przylatują do Sanmenxia z Syberii. Sanmexia znajduje się pomiędzy Xi'an i Luoyang, dwiema historycznymi stolicami Chin. Dzięki swojemu położeniu była ważnym punktem strategicznym i komunikacyjnym. Miasto bogate jest w historyczne artefakty. « powrót do artykułu
  13. Gdy 6-letni Imri Elya i jego rodzina wybrali się na wycieczkę do Tel Gama (Tel Jemmeh) niedaleko granicy ze Strefą Gazy, nie spodziewali się, że znajdą skarb. Tymczasem w czasie przechadzki uwagę dziecka zwrócił niewielki – 2,8 x 2,8 cm – płaski przedmiot, który okazał się jedynym w swoim rodzaju przedstawieniem upokorzonego kananejskiego więźnia i prowadzącego go strażnika. Zabytek liczy sobie około 3,500 lat, a scena została odciśnięta w glinie za pomocą pieczęci. Zachowały się nawet odciski palców artysty. Archeolog Saar Gano z Izraelskiej Służby Starożytności mówi, że znaleziony przez Imriego przedmiot to prawdopodobnie odpowiednik naszego medalu. Jako że do jego wykonania użyto pieczęci, można przypuszczać, iż powstało wiele takich medali. Niewykluczone, że były one prezentowane np. na pasie lub lub meblach. Właściciel mógł więc chwalić się swoją kolekcją medali, świadczących o jego osiągnięciach. Ganor uważa, że scena przedstawia dwóch Kananejczyków. Nagi wychudzony więzień ma bardzo mocno związane ramiona z tyłu. Prowadzi go ubrany nieco grubszy strażnik z kręconymi włosami i brodą. Wydaje się, że artysta, który stworzył tę scenę, był pod wpływem podobnych przedstawień sztuki bliskowschodniej. Więzień został przedstawiony w taki sam sposób, jak widzimy w sztuce Egiptu i północnego Synaju. W czasach, z których pochodzi medal, okolice dzisiejszego Tel Gama były areną zaciętych bitew pomiędzy Egiptem a lokalnymi państwami-miastami oraz pomiędzy samymi państwami-miastami. Jakby tego było mało okolicę najeżdżali też nomadowie zwani Habiru. Niektórzy archeolodzy uważają, że Tel Jemmeh to kananejskie miasto Yurza (Yarza). To jedno z miast wymienionych w trzech listach ze zbioru 350 sztuk korespondencji, jaką prowadzili między sobą egipski faraon i kananejscy władcy. Kolekcję listów znaleziono w mieście El-Amarna, które zostało założone w latach 1350-1330 i było stolicą za czasów Echnatona. Yurzę wymieniają też kroniki Totmesa III, gdzie jest ona uznawana za najbardziej na południe wysuniętą część Kanaanu i opisana w zdaniu z Yurzy do końca kraju. Ze względu na okoliczności znalezienia medalu, bardzo trudno jest go datować. Archeolodzy porównali go do bardzo podobnych zabytków z epoki brązu, które zostały znalezione przed 100 laty na Synaju przez jednego z pionierów brytyjskiej archeologi, Glindersa Petrie. Jak zauważa Ganor, scena z medalu ma kilka elementów podobnych do wielu przedstawień z epoki brązu, np. do wyrytej w kości słoniowej inskrypcji z Megiddo. Podobnie przedstawionych więźniów widzimy też na reliefach ze świątyni Abu Simbel z czasów Ramzesa II opowiadających historię nierozstrzygniętej bitwy pod Kadesz pomiędzy Egiptem a Hetytami. Imri Elya otrzymał od władz dyplom dobrego obywatela. « powrót do artykułu
  14. Uczniowie szkoły podstawowej Ramco Primary School w Australii Południowej odkryli nowy gatunek pasożytniczej błonkówki z rodzaju Glyptapanteles. W lutym odwiedziła ich Erinn Fagan-Jeffries, entomolog z Uniwersytetu Adelajdy, która wytłumaczyła, jak posługiwać się pułapką Malaise'a. Dzięki temu dzieciom udało się schwytać wyjątkowego owada. Owad należy do rodziny męczelkowatych (Braconidae). Na razie go jeszcze nie nazwano. Samice tych pasożytów składają jaja w gąsienicach [motyli] - wyjaśnia Fagan-Jeffries. Caleb Fridd z Ramco Primary School opowiada, że odkrycie błonkówki było dla jego koleżanek i kolegów ekscytującym przeżyciem. Dodaje, że dzieci zachęcano do zaproponowania nazwy. Myślimy nad nazwą nawiązującą do koronawirusa. Pojawił się pomysł, by od nazwy wirusa utworzyć jakiś skrót, ale nie wiemy, czy to rzeczywiście pasuje. Fagan-Jeffries wyjaśnia, że jest co prawda trochę zasad nazewniczych, którymi trzeba się kierować, ale poza tym dano nam sporo swobody, którą można kreatywnie wykorzystać. W projekcie realizowanym pod kierunkiem Fagan-Jeffries wzięli udział także uczniowie innych szkół. Wydaje się, że szczęście uśmiechnęło się nie tylko do uczniów Ramco, ale i Waikerie Primary School. W pułapce szkoły znalazła się pasożytnicza błonkówka z rodzaju Cotesia. Ponieważ w rodzaju tym opisano trochę gatunków, ustalenie, czy nie jest to jeden z już nazwanych, zajmie [jednak] więcej czasu. « powrót do artykułu
  15. Osoby, które zetknęły się z Linuksem znają olbrzymie zalety Menedżera pakietów. Dzięki niemu, posługując się odpowiednimi komendami, można błyskawicznie zainstalować dostępne oprogramowanie. Teraz własnego Menedżera pakietów zyskał Windows. Na razie to dopiero początki i program oferuje niewiele funkcji, ale już teraz zaoszczędzi nam czasu na wyszukiwaniu oprogramowania. Dzięki niemu nie musimy szukać na stronach internetowych czy w sklepie Microsoftu potrzebnej nam aplikacji. Wystarczy wpisać komendę, nazwę aplikacji, a Menedżer pakietów pobierze i zainstaluje program, którego potrzebujemy. Najpierw jednak musimy zainstalować samego Menedżera, a raczej udostępnioną przez Microsoft na GitHubie wersję Windows Package Manager Preview. Program znajduje się w dziale Assets pod nazwą Microsoft.DesktopAppInstaller_8wekyb3d8bbwe.appxbundle. Po zainstalowaniu wystarczy otworzyć Terminal lub w linii komend na dole ekranu wpisać powershell i nacisnąć Enter. Gdy już to zrobimy, wpiszmy w Powershellu winget i zobaczymy listę komend, która jest obecnie dostępna w Menedżerze pakietów. Na razie nie ma ich zbyt wiele, ale wszystko wskazuje na to, że Menedżer będzie rozbudowywany i będzie zyskiwał kolejne funkcje. Gdzie zaś korzyści z jego zainstalowania? Wystarczy teraz w Powershellu lub Terminalu wpisać komendę winget install [nazwa aplikacji], by bez potrzeby przechodzenia do sklepu Microsoftu czy innych serwisów internetowych rozpocząć instalację programu, który nas interesuje. Menedżer sam pobierze odpowiednie pliki, uruchomi je i włączy znany nam interfejs graficzny, za pomocą którego przeprowadzi nas przez kolejne etapy instalacji. Pamiętajmy, że to na razie bardzo wstępna wersja Menedżera, więc brakuje mu wielu przydatnych funkcji. Nie ma możliwości odinstalowywania programów za jego pomocą, nie ma weryfikacji wersji, nie sprawdza, czy już dany program jest zainstalowany. Już teraz jednak, nawet przy tak ograniczonych możliwościach, Menedżer pakietów może przydać się przeciętnemu użytkownikowi. Z czasem, jeśli zostanie rozbudowany, może stać się nieodzownym narzędziem dla każdego bardziej zaawansowanego użytkownika czy administratora. « powrót do artykułu
  16. Stworzony przez NVIDIĘ algorytm sztucznej inteligencji GameGAN był w stanie samodzielnie stworzyć grę PAC-MAN. System nie miał dostępu do kodu gry. Zaprezentowano mu jedynie 50 000 fragmentów wideo. Na tej podstawie sztuczna inteligencja samodzielnie stworzyła w pełni funkcjonalną warstwę graficzną PAC-MANa. PAC-MAN to jedna z najpopularniejszych gier komputerowych. Ta klasyka wirtualnej rozrywki powstała przed 40 laty w Japonii. Podbiła świat w czasach salonów gier i automatów. Osiągnięcie inżynierów NVIDII oznacza, że nawet bez znajomości podstawowych zasad rozgrywki ich algorytm jest w stanie samodzielnie je zrekonstruować oraz stworzyć własną grę. GameGAN to pierwsza sieć neuronowa, która wykorzystuje technologię GAN (generatywne sieci współzawodniczące) do stworzenia gry. GAN korzysta z dwóch niezależnych sieci neuronowych. Jedna to dyskryminator, druga zwana jest generatorem. Obie współzawodniczą ze sobą. Zwykle sieci neuronowe uczą się np. rozpoznawać koty na zdjęciach dzięki przeanalizowaniu olbrzymiej liczby zdjęć kotów. Metoda ta jest po pierwsze czasochłonna, po drugie zaś wymaga, by wszystkie użyte do treningu zdjęcia zostały ręcznie prawidłowo oznaczone przez człowieka. Dopiero po analizie olbrzymiej bazy danych sieć jest w stanie rozpoznać kota na zdjęciu, z którym wcześniej nie miała do czynienia. GAN wymaga znacznie mniej czasu i pracy. w tej koncepcji generator stara się stworzyć zdjęcie kota jak najbardziej przypominającego kota, a dyskryminator przegląda zdjęcia kotów i decyduje, które jest prawdziwe, a które fałszywe. W wyniku tego współzawodnictwa generator tworzy coraz doskonalsze zdjęcia, a dyskryminator coraz lepiej rozpoznaje koty. Teraz po raz pierwszy technika taka została użyta do stworzenia nadającego się do użycia funkcjonalnego layoutu gry. Chcieliśmy sprawdzić, czy sztuczna inteligencja jest w stanie nauczyć się reguł obowiązujących w środowisku jedynie patrząc na przebieg gry. I to jej się udało, mówi główny autor projektu Seung-Wook Kim. Osiągnięcie inżynierów NVIDII oznacza, że autorzy gier będą mogli wykorzystać sztuczną inteligencję do szybszego i łatwiejszego tworzenie kolejnych jej etapów, a badacze sztucznej inteligencji będą łatwiej mogli stworzyć symulatory do treningu autonomicznych systemów. W przyszłości w ten sposób mogą powstać systemy sztucznej inteligencji, które samodzielnie – tylko na podstawie nagrań wideo – nauczą się przepisów ruchu drogowego czy zasad fizyki. GameGAN to pierwszy krok w tym kierunku, dodaje Sanja Fidler, dyrektor laboratorium NVIDII w Toronto. « powrót do artykułu
  17. Włochy to najbardziej zróżnicowany genetycznie kraj Europy. Na Półwyspie Apenińskim zróżnicowanie genetyczne ludzi jest tak duże, jak w pozostałej części Europy. Marco Sazzini, Paolo Abandio, Paolo Gargnani i inni naukowcy z Uniwersytetu w Bolonii informują, że początki tego zróżnicowania sięgają 19 000 lat, a wynika ono nie tylko z przepływu genów, ale również z adaptacji do lokalnych warunków klimatycznych. Naukowcy dokonali pełnego sekwencjonowania genomów 40 osób, które wybrano jako reprezentantów zróżnicowania genetycznego Włoch. W ten sposób uzyskano ponad 17 milionów różnych wariantów genów. Następnie dokonano podwójnego porównania. Po pierwsze, informacje te porównano ze zróżnicowaniem genetycznym 35 populacji Europy i basenu Morza Śródziemnego. Po drugie, dokonano porównania z danymi genetycznymi niemal 600 szczątków ludzkich pochodzących od górnego paleolitu po epokę brązu. Dzięki temu naukowcy mogli zidentyfikować najstarsze odmiany genów i okazało się, że w genomie współczesnych mieszkańców Włoch do dzisiaj obecne są ślady, które pozostawili ludzie sprzed 19 000 lat, a więc w czasie, gdy kończyła się ostatnia epoka lodowa. Dotychczas większość specjalistów uważała, że najstarsze ślady przeszłości w genomie ludzi z Półwyspu Apenińskiego pochodzą z czasów migracji, które miały miejsce 4–7 tysięcy lat temu, a więc pomiędzy neolitem a epoką brązu. Udało się też zbadać zróżnicowanie genetyczne mieszkańców północnych i południowych Włoch oraz określić, kiedy do niego doszło. Zauważyliśmy częściowo nakładające się trendy demograficzne pomiędzy tymi grupami. Pochodzą one sprzed 30 000 lat i pozostają trwałe przez pozostałą część górnego paleolitu. Jednak od końca epoki lodowej zauważalne jest znaczące zróżnicowanie genetyczne. Doszło do niego na tysiące lat przed migracjami z okresu neolitu, mówi Stefania Sarno. Naukowcy wysnuli hipotezę, że do zróżnicowania doszło, gdyż w miarę ustępowania lodu ludzie, którzy żyli w środkowej części półwyspu, zaczęli przemieszczać się na północ i w ten sposób coraz bardziej izolowali się od ludności z południa. DNA osób zamieszkujących północ Włoch zawiera ślady tej migracji związanej z ustępowaniem zlodowacenia. W porównaniu z ludnością z południa mieszkańcy północy mają więcej śladów łączących ich z kulturami magdaleńską (19-14 tysięcy lat temu) oraz epigrawecką (14-9 tysięcy lat temu). Ponadto w genach ludzi z północy jest więcej pozostałości po wschodnioeuropejskich łowcach zbieraczach, których pula genetyczna była rozpowszechniona w całej Europie w okresie pomiędzy 36 a 26 tysięcy lat temu. Jednocześnie stwierdzono, że w genomie ludzi z południa Półwyspu Apenińskiego ślady migracji, które nastąpiły po zlodowaceniu, zniknęły. Na ich pulę genetyczną większy wpływ miały późniejsze wydarzenia. W genomie tych ludzi widać związki z neolitycznymi mieszkańcami Anatolii i Bliskiego Wschodu oraz ludźmi, którzy w epoce brązu mieszkali na południu Kaukazu. Nie powinno to dziwić, gdyż południe półwyspu było dużym hubem migracyjnymi w czasach neolitu i epoki brązu. Migracje te rozprzestrzeniły rolnictwo po basenie Morza Śródziemnego. Jednocześnie zaś migrujące w tym regionie ludy różniły się genetycznie od ludów stepowych, które rozprzestrzeniły swoje geny po pozostałej części Europy i północy dzisiejszych Włoch. To właśnie przed 19 000 lat, gdy kończyła się epoka lodowa, ludność północnych i południowych części półwyspu zaczęła żyć w coraz bardziej różniących się od siebie warunkach ekologicznych, co pozostawiło ślady w ich genomie. Przez tysiące lat kolejne fale migracji ludności zasiedlającej północ włoskiego buta musiały mierzyć się ze zmianami klimatu i presją środowiskową podobną do warunków panujących w czasie zlodowacenia. To wywołało u nich pojawienie się specyficznych adaptacji. Metabolizm mieszkańców północnych Włoch jest zoptymalizowany pod kątem spożywania diety bogatej w kalorie i tłuszcze zwierzęce. Ich organizmy dobrze radzą sobie z regulacją insuliny, produkcją ciepła i metabolizmem tłuszczów. To zaś zmniejsza ich podatność na cukrzycę i otyłość. Tymczasem na południu półwyspu ludzie byli poddani innym presjom środowiskowym. U nich obserwujemy obecnie zmiany w genach kodujących mucyny. To glikoproteiny występujące w ślinie, żółci i innych wydzielinach. Lepiej chronią one układ oddechowy i trawienny przed atakiem patogenów. Dzięki temu, jak uważa część uczonych, mieszkańcy południa Włoch są mniej podatni niż ich rodacy z północy na zapalenia nerek. Ponadto badacze wyróżnili inne cechy charakterystyczne genomów z południa Półwyspu Apenińskiego. Na przykład zauważono tam modyfikacje w genach odpowiedzialnych za produkcję melaniny. Prawdopodobnie zmiany te to odpowiedź organizmu na bardziej intensywne nasłonecznienie i większą liczbę dni słonecznych w regionie Morza Śródziemnego. Mogą one być przyczyną, dla której mieszkańcy południa Włoch rzadziej chorują na nowotwory skóry. Zaobserwowaliśmy, że niektóre z tych odmian genetycznych mogą być powiązane z dłuższym życiem. Spostrzeżenie takie jest również prawdziwe dla innych modyfikacji genetycznych, jakie widzimy u mieszkańców południa Włoch. Zmiany takie występują na przykład w genach powiązanych z metabolizmem kwasu arachidonowego czy czynników transkrypcyjnych FOXO, mówi profesor Claudio Franceschi. Z wynikami badań można zapoznać się na łamach BMC Biology, w artykule Genomic history of the Italian population recapitulates key evolutionary dynamics of both Continental and Southern Europeans. « powrót do artykułu
  18. Gdy brakuje pyłku, trzmiele uszkadzają liście roślin, co przyspiesza powstawanie kwiatów - odkryli naukowcy z Politechniki Federalnej w Zurychu. Gdy przez wysokie temperatury kwitnienie występuje wcześniej niż zwykle, może się zaburzyć mutualistyczny związek między roślinami a zapylaczami. Ostatnio jednak prof. Consuelo De Moraes i Mark Mescher odkryli, że pewne zachowanie trzmieli może pomóc przezwyciężyć te wyzwania, ułatwiając koordynację między owadami a zapylanymi przez nie roślinami. Okazuje się, że robotnice trzmieli robią dziurki w liściach roślin, które jeszcze nie kwitły. Uszkodzenie stymuluje produkcję nowych kwiatów, które pojawiają się wcześniej niż na roślinach niepoddanych temu zabiegowi. W artykule opublikowanym na łamach Science napisano, że zabieg "dziurkowania" stosują co najmniej 3 gatunki trzmieli. Wcześniejsze badania pokazały, że różne rodzaje stresu mogą skłaniać rośliny do kwitnienia, ale rola przyspieszających powstawanie kwiatów trzmielich uszkodzeń była dla nas czymś nieoczekiwanym - podkreśla Mescher. Biolodzy po raz pierwszy zauważyli to zachowanie podczas innych eksperymentów, realizowanych przez Foteini Pashalidou; zapylacze przebijały liście testowych roślin w szklarni. Analizując tę kwestię, odkryliśmy, że inni również zaobserwowali to zachowanie, ale dotąd nikt nie dociekał, co właściwie trzmiele robią roślinom ani nie wspominał, jaki ma to wpływ na powstawanie kwiatów. Podążając dalej tym tropem, Szwajcarzy obmyślili całą serię eksperymentów. Część przeprowadzono w laboratorium, a część w terenie. W oparciu o testy laboratoryjne naukowcy byli w stanie wykazać, że tendencja do nacinania liści silnie koreluje z ilością pyłku do zebrania. Trzmiele częściej uszkadzają liście, gdy mogą pozyskać małą ilość pyłku lub gdy pyłku w ogóle nie ma. Stwierdzono także, że uszkodzenia liści mają ogromny wpływ na czasowanie kwitnienia u 2 różnych gatunków roślin. Pomidory z "przedziurkowanymi" przez trzmiele liśćmi kwitły do 30 dni wcześniej niż pomidory nieuszkodzone, a gorczyca czarna (Brassica nigra) ok. 14 dni wcześniej. De Moraes podejrzewa, że etap rozwojowy, na którym roślina się znajduje, gdy zostanie uszkodzona przez trzmiela, może mieć wpływ na stopień przyspieszenia kwitnienia. Kwestia ta zostanie zbadana w ramach przyszłych badań. Akademicy próbowali ręcznie odtworzyć wzorce uszkodzeń powodowanych przez trzmiele i zobaczyć, czy uda im się zreplikować wpływ na czas kwitnienia. Okazało się, że choć manipulacja prowadziła do pewnego przyspieszenia kwitnienia u obu gatunków roślin, efekt zdecydowanie nie był tak silny, jak przy działaniach trzmieli (w przypadku pomidorów nic się nie stało, a w przypadku gorczycy efekt był co najwyżej umiarkowany). Na tej podstawie De Moraes zaczęła przypuszczać, że w grę wchodzą np. wskazówki chemiczne. Może chodzi o to, a może nasze uszkodzenia za słabo przypominały działania trzmieli. Jej zespół pracuje obecnie m.in. nad mechanizmami molekularnymi, zaangażowanymi w reakcję roślin na uszkodzenia przez trzmiele. Dziurkowanie liści udało się zaobserwować również w bardziej naturalnych warunkach. Doktorantka Harriet Lambert prowadziła badania na dachach dwóch budynków politechniki. Ponownie okazało się, że głodne trzmiele często uszkadzały liście niekwitnących roślin. Gdy jednak naukowcy zwiększali dostępność kwiatów, częstość tego zachowania spadała. Co ważne, zachowują się tak nie tylko trzmiele ziemne (Bombus terrestris) z eksperymentalnych kolonii badaczy. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności testy w terenie przyciągnęły 2 inne gatunki trzmieli: trzmiele kamienniki i gajowe (B. lapidarius i B. lucorum). One także robiły dziurki w liściach. Pszczoły miodne nie zachowują się w ten sposób. Wydawały się one całkowicie ignorować niekwitnące rośliny. Trzmiele mogły wynaleźć sposób radzenia sobie z lokalnymi niedoborami pyłku, a łąki są pełne innych zapylaczy, które mogą skorzystać na pomysłowości trzmieli - cieszy się De Moraes.   « powrót do artykułu
  19. W moskiewskim zoo padł aligator Saturn, który przeżył bombardowanie Berlina w 1943 roku. Wczoraj [22 maja - red.] rano zmarł nasz aligator amerykański Saturn. Miał około 84 lat, był więc w niezwykle szacownym wieku, oświadczyli przedstawiciele zoo. W 1943 roku podczas bombardowania Berlina zniszczeniu uległa część ogrodu zoologicznego. Saturn wykorzystał okazję i uciekł. Nie wiadomo, co działo się z nim przez kolejne lata. W 1946 roku został znaleziony przez brytyjskich żołnierzy i podarowany Związkowi Radzieckiemu. W lipcu zwierzę trafiło do zoo w Moskwie, gdzie natychmiast stało się sensacją. Mówiono o nim, że to aligator Hitlera, jednak była to plotka. Kanclerz Niemiec nigdy nie był właścicielem Saturna. Wiemy, że aligator został podarowany berlińskiemu zoo w 1936 roku, niedługo po przyjściu na świat. Moskiewskie zoo miało honor być domem Saturna przez 74 lata. Dla nas Saturn był całą epoką i nie ma w tym najmniejszej przesady. Widział wielu z nas gdy byliśmy dziećmi. Mamy nadzieję, że go nie rozczarowaliśmy, czytamy w oficjalnym oświadczeniu. Saturn znał swoich opiekunów, lubił być masowany szczotką. Jednak gdy się zdenerwował łamał stalowe obcęgi, którymi podawano mu pokarm i kruszył fragmenty betonu. Aligatory amerykańskie żyją na wolności 30–50 lat. Niewykluczone, że Saturn był najstarszym na świecie przedstawicielem swojego gatunku. W zoo w Belgradzie mieszka inny samie, Muja. Wiadomo, że ma on ponad 80 lat. W listopadzie 1943 roku rozpoczęła się tzw. bitwa o Berlin. W nocy z 22 na 23 listopada miasto zostało zbombardowane i doznało poważnych zniszczeń na zachód od centrum. Bomby spadły też na zoo, zabijając wiele zwierząt. Jedna z nich trafiła w akwarium. Świadkowie donosili wówczas o ciałach czterech krokodyli wyrzuconych eksplozją na ulice. Saturn przeżył bombardowanie i przez kolejne trzy lata ukrywał się w Berlinie. Nie wiemy jak aligator przeżył w mieście, w klimacie do którego nie był przystosowany, ani czym się żywił. « powrót do artykułu
  20. Na północ od Mexico City archeolodzy trafili na kości 60 mamutów i 15 ludzkich pochówków z okresu prehiszpańskiego. Odkrycia dokonano w miejscu, w którym powstaje Międzynarodowe Lotnisko im. generała Felipe Angelesa. Wcześniej znajdowała się tutaj baza lotnictwa wojskowego. W październiku ubiegłego roku archeolodzy z Narodowego Instytutu Antropologii i Historii (INAH) rozpoczęli wykopaliska w trzech miejscach. Od tego czasu znajdują tam około 10 mamutów miesięcznie. Jest ich zbyt dużo, być może setki, mówi koordynator wykopalisk archeolog Pedro Sanchez Nava. Jedno z badanych miejsc znajduje się na brzegu nieistniejącego już jeziora Xaltocan. Znajdują się tam szczątki samców, samic i młodych z gatunku Mammuthus columbi. Zwierzęta prawdopodobnie uwięzły w mule i tam zginęły. Najwyraźniej dzięki obecności jeziora okoliczne tereny obfitowały w pokarm, który przyciągał mamuty. Nie można jednak wykluczyć, że mamuty zostały tam celowo zagnane przez ludzi. Trzeba bowiem przypomnieć, że w ubiegłym roku w odległości zaledwie 10 kilometrów od miejsca obecnych wykopalisk znaleziono dwie pułapki na mamuty, a w nich kości 14 zwierząt. Pułapki te to wykopane w ziemi doły o głębokości 0,8-2,5 metrów. Mamuty, które w nie wpadły nie były w stanie wyjść. Na szczątkach niektórych z nich widać ślady świadczące o tym, że zostały zabite przez ludzi. Odkrycie tak wielkiej liczby zabitych mamutów świadczy po pierwsze o tym, że ludzie wykorzystywali sztuczne i, prawdopodobnie, naturalne pułapki by polować na te wielkie zwierzęta. Po drugie zaś wskazuje, że nasi przodkowie znacznie częściej żywili się mamucim mięsem niż sądziliśmy. Odnośnie zaś 15 ludzkich pochówków z okresu prehiszpańskiego, naukowcy stwierdzili, że pogrzebani to miejscowi rolincy. Niektórych z nich złożono do grobu z naczyniami i figurkami zwierząt. Jak informują pracujący na miejscu naukowcy, dotychczas nie natrafiono na nic tak cennego, by z tego powodu opóźniać lub przerywać prace nad budową lotniska. Na ono zostać ukończone w 2022 roku. « powrót do artykułu
  21. Po raz pierwszy w historii USA źródła odnawialne przez ponad miesiąc dostarczyły więcej energii elektrycznej niż elektrownie węglowe. Stan taki trwał przez 47 dni bez przerwy. To imponujące osiągnięcie. Dość wspomnieć, że poprzedni rekord – ustanowiony w czerwcu ubiegłego roku – wynosił 9 dni bez przerwy. Te 47 dni to również więcej niż w całym ubiegłym roku, kiedy to źródła odnawialne miały przewagę nad węglem przez 38 dni. Jak poinformował Institute for Energy Economics and Financial Analysis (IEEFA), pomiędzy 25 marca a 10 maja do amerykańskiej sieci energetycznej trafiało więcej energii ze źródeł odnawialnych niż z węgla. Trzeba tutaj dodać, że na 10 maja zakończono analizę. "Prawdopodobnie pod koniec maja podamy wyniki nowej analizy, więc okres ten będzie jeszcze dłuższy", mówi analityk Dennis Wamsted. Podano też konkretne liczy. W całym kwietniu elektrownie wiatrowe, słoneczne i wodne dostarczyły 58,7 TWh (22,2% całości energii), podczas gdy elektrownie węglowe wyprodukowały 40,6 TWh (15,3%). Jak mówi Wamsted, rzeczywista różnica jest jeszcze większa, gdyż w analizie nie są uwzględniane panele słoneczne umieszczone na dachach budynków. A one również są wielkim źródłem energii. Jak zauważa Brian Murray, dyrektor Duke Univeristy Energy Initiative, zaobserwowane zjawisko nie jest dla specjalistów zaskoczeniem. Po raz pierwszy miało ono miejsce w ubiegłym roku, również w kwietniu. Ma ono kilka przyczyn. Po pierwsze kwiecień jest miesiącem, gdy kończy się sezon grzewczy, a jeszcze nie pojawia się zapotrzebowanie na energię do klimatyzacji. W tym czasie popyt na energię elektryczną jest najmniejszy, więc wiele elektrowni węglowych obniża moc i przeprowadza prace konserwatorskie. Po drugie wiosna to  największej produkcji energii z elektrowni wiatrowych oraz hydroelektrowni. Topnieją śniegi, więc sporo wody trafia do rzek i zbiorników. Normalnie spodziewalibyśmy się latem zwiększenia produkcji energii z węgla. Jednak sądzę, że w tym roku do tego nie dojdzie. Jedną z przyczyn jest koronawirus, mówi Murray. Ocenia się, że w związku z epidemią i spowolnieniem gospodarczym w całym bieżącym roku zapotrzebowanie na energię elektryczną w USA zmniejszy się o 5% w porównaniu z rokiem ubiegłym. To spowoduje spadek produkcji energii z węgla o 25%. Spodziewany jest za to 11-procentowy wzrost produkcji energii ze źródeł odnawialnych. Ma to miejsce w dużej mierze z tym, w jaki sposób energia jest przesyłana sieciami. Jako, że przesyłanie energii ze źródeł odnawialnych jest najtańsze najpierw to ona trafia do sieci, później wysyłana jest energia z elektrowni atomowych, następnie z elektrowni gazowych, a węgiel dostarcza energii na samym końcu. Niezależnie jednak od tegorocznej wyjątkowej sytuacji, od dekady obserwowany jest stały wzrost rynkowych udziałów energetyki odnawialnej i stały spadek energetyki węglowej. Przeciętna amerykańska elektrownia węglowa liczy sobie 40 lat. Starzejące się, mało wydajne zakłady coraz gorzej radzą sobie z nowoczesnymi elektrowniami produkującymi coraz tańszą energię ze źródeł odnawialnych. Jeszcze 10 lat temu przeciętna elektrownia węglowa pracowała na 67% swojej mocy. Obecnie pracuje na 48%. Analitycy spodziewają się też, że w ciągu najbliższych 5 lat produkcja energii elektrycznej w węgla spadnie w USA do 2/3 poziomu z roku 2014. Elektrownie węglowe będą produkowały o 90 GW mniej niż obecnie. A to bez uwzględnienia zmian w polityce energetycznej, która w przyszłości jeszcze bardziej wzmocni pozycję energetyki odnawialnej. Już teraz ponad 1/3 obywateli USA mieszka w miastach czy stanach, które postawiły sobie za cel przejście w 100 procentach na energetykę odnawialną, mówi Mike O'Boyle, dyrektor w think-tanku Energy Innovation. Cały świat powoli odchodzi od węgla. W ubiegłym roku światowe zużycie energii z węgla spadło o 3%, to najwięcej od niemal 40 lat. W Europie spadek ten wyniósł aż 24%. Niedawno Szwecja i Austria zamknęły swoje ostatnie elektrownie węglowe, a Wielka Brytania obeszła się bez produkcji energii z węgla przez 35 kolejnych dni. Taka sytuacja nie miała miejsca od czasów rewolucji przemysłowej. Również dwaj najwięksi na świecie konsumenci węgla – Chiny i Indie – inwestują w energetykę odnawialną. Chiny są rekordzistą pod względem ilości energii produkowanej ze źródeł odnawialnych. Z kolei Indie zapowiadają, że do roku 2022 z samych tylko źródeł fotowoltaicznych będą pozyskiwały 100 GW. Obecnie źródła odnawialne zaspokajają około 30% światowego popytu na energię elektryczną. Specjaliści szacują, że do roku 2050 odsetek ten wzrośnie do 50%. « powrót do artykułu
  22. W zeszły poniedziałek, 18 maja, sędzina sądu dystryktowego (U.S. District Court for the Eastern District of Virginia) Rebecca Beach Smith orzekła, że firma RMS Titanic (RMST) będzie mogła wydobyć radiotelegraf Marconiego z wraku słynnego liniowca. Decyzja ta zmienia orzeczenie z 2000 r., kiedy to stwierdzono, że zabrania się wycinania czy odłączania jakiegokolwiek elementu statku. By oddać wagę orzeczenia, należy przypomnieć, że Jack Phillips, starszy radiooperator z Titanica, który zresztą szkolił się w Marconi Company's Wireless Telegraphy Training School, do niemal ostatnich chwil nadawał wezwania o pomoc i pozycję geograficzną tonącego statku. Był on pracownikiem Marconi Company i korzystał ze sprzętu, który jego firma leasingowała właścicielowi Titanica. Dzięki temu pasażerski statek transatlantycki RMS Carpathia mógł odpowiedzieć wezwanie i ocalić 703 pasażerów Titanica. Historię Philipsa, który pracował przy telegrafie nawet, gdy jego stopy były zanurzone w wodzie, przekazał drugi radiooperator, Harold Bride. Sam Philips zmarł z wyczerpania na szalupie ratunkowej, a jego ciało wpadło do wody i nigdy nie zostało odnalezione. Wrak Titanica odnaleziono 1 września 1985 r. na głębokości 3802 m. Orzeczenie Smith zezwala RMST minimalnie naciąć statek, by zyskać dostęp do pomieszczenia z radiotelegrafem (Silent Room) w Marconi Suite. Akcji sprzeciwia się m.in. amerykańska Narodowa Służba Oceaniczna i Atmosferyczna (NOAA), która utrzymuje, że ekspedycja planowana przez RMST stanowi pogwałcenie porozumienia między USA a Wielką Brytanią, które weszło w życie w styczniu br.; umowa ta to rozwinięcie uregulowań UNESCO z 2001 r., dotyczących podstawowych zasad dot. miejsc uznawanych za część światowego podwodnego dziedzictwa kulturowego. Sędzina Smith przyjęła argument NOAA, jednak stwierdziła, że agencja nie jest stroną sporu, ponadto, jak podkreśliła, spór dotyczy wyłącznie wyroku sądowego z 2000 roku nie kwestii uregulowań pomiędzy krajami. David Gallo, oceanograf i konsultant firmy RMTS mówi, że wcale nie jest przesądzone, iż cokolwiek zostanie wydobyte. Firma ma zamiar dokonać minimalnego nacięcia. Jeśli okazałoby się, że trzeba wykonać na tyle duże, iż zniszczy to statek, prace nie zostaną przeprowadzone. Obecnie plan jest taki, że zdalnie sterowany robot wpłynie do wnętrza wraku przez świetlik. Jeśli to się uda, wówczas robotyczne ramię odłączy telegraf od statku. Jeśli droga przez świetlik będzie niedostępna, w burcie zostanie wycięta dziura. RMTS posiada od 1994 roku wyłączne prawo do prac na Titanicu. Dotychczas wydobyła z wraku około 5000 przedmiotów. « powrót do artykułu
  23. Bielik amerykański, narodowy symbol USA od 2007 roku nie jest uznawany za gatunek zagrożony. Jednak ptak jest chroniony przez trzy różne ustawy federalne oraz różne przepisy stanowe i lokalne. Zabijanie, sprzedaż lub posiadanie bielika bez zezwolenia zagrożone jest grzywną idącą w setki tysięcy dolarów i dwoma latami więzienia. Dlatego też każdy przypadek znalezienia martwego bielika powinien być zgłaszany, a specjaliści badają, co było przyczyną śmierci i czy należy wszcząć śledztwo. Niedawno biolodzy zetknęli się z zagadkowym i – jak się okazało – bardzo nietypowym przypadkiem śmierci bielika. Martwego ptaka znaleziono w Highland Lake. W pobliżu na wodzie unosiło się martwe pisklę nura. Strażnika leśnego powiadomił o tym biolog John Cooley z Komitetu Ochrony Nura. Bielik został zabrany do kliniki weterynaryjnej, zrobiono mu prześwietlenie, które nie wykazało obecności kuli w ciele. Jednak w czasie oględzin ptaka weterynarze zauważyli dziuę w jego piersi. Dziura taka mogła pochodzić tylko od... dzioba nura. Nury są znacznie mniejsze od bielików, a ich główną bronią są ostre jak sztylet dzioby. Nury wykorzystują je do walk między sobą. Niejednokrotnie atakują przeciwnika spod wody, mierząc dziobem w jego pierś. Biolodzy wielokrotnie mieli do czynienia z nurami, które mają na klatce piersiowej zagojone ślady po takich atakach. Wiadomo też, że coraz częściej dochodzi do konfliktów pomiędzy nurami a bielikami, co ma związek z odradzającą się populacją bielika. Nigdy jednak nie natrafiono na przypadek śmierci bielika w wyniku ataku nura. Tym razem symbol Ameryki miał wyjątkowego pecha. Okazało się bowiem, że zabiło go pisklę nura. Dokładne badania wykazały, że rozmiary uszkodzeń w piersi bielika pasują do rozmiarów dzioba martwego pisklęcia. Z kolei na ciele pisklęcia znaleziono dziury, których rozkład odpowiada szponom bielika. Jedynym świadkiem wyjątkowego wydarzenia była kobieta mieszkająca nad jeziorem. Powiedziała strażnikom, że poprzedniej nocy słyszała odgłosy zdenerwowanych nurów. Najwyraźniej bielik postanowił zapolować, upatrzył sobie pisklę i oboje zginęli podczas ataku. « powrót do artykułu
  24. Specjaliści coraz bardziej obawiają się zjawiska „odwrotnej zoonozy”, które może w przyszłości przynieść nam kolejne, bardzo niebezpieczne epidemie. Na razie epidemie zoonoz wśród ludzi zdarzają się rzadko, jednak już teraz widać, że jest to zjawisko coraz częstsze. „Odwrotna zoonoza” może spowodować u zwierząt epidemie chorób pochodzących od człowieka, ale choroby takie mogą powracać do ludzi. Coraz większa liczba ludności wywołuje dwa zjawiska groźne z interesującego nas tutaj epidemiologicznego punktu widzenia. Po pierwsze rośnie liczba zwierząt hodowlanych, które żyją w coraz większym zagęszczeniu. Po drugie, ludzie niszczą kolejne habitaty i wkraczają na kolejne tereny zajmowane przez dzikie zwierzęta. Oba czynniki zwiększają ryzyko wymiany patogenów pomiędzy ludźmi a zwierzętami. Obecnie naukowcy szacują, że około 60% ludzkich patogenów i 75% patogenów powodujących nowe niebezpieczne choroby pochodzi od zwierząt. Mimo to przypadki przejścia patogenu na ludzi są niezwykle rzadkie. Zdaniem specjalistów w naturze istnieje od 260 000 do ponad 1,6 miliona wirusów zwierzęcych. Jednak na ludzi przeszło zaledwie ponad 200 takich patogenów. Żeby wirus mógł przeskoczyć ze zwierzęcia na człowieka, a następnie być zdolnym do przeżycia, replikacji i infekcji, musi zostać spełnionych szereg warunków. Dlatego też przy dużej liczbie zwierzęcych wirusów, tak mało z nich spowodowało kiedykolwiek choroby u ludzi. Jednak sytuacja się zmienia. Intensywna hodowla zwierząt, zaburzenie równowagi ekologicznej i niszczenie habitatów zmieniło ten tak zwany interfejs człowiek-zwierzę. Z tego powodu ostatnich dekadach doświadczyliśmy epidemii różnych zoonoz: Eboli, świńskiej i ptasiej grypy oraz epidemii kilku koronawirusów. Mikroorganizmy nie „wędrują” jednak tylko w jedną stronę. Podczas najnowszej epidemii dowiedzieliśmy się o przypadkach zarażenia psów i kotów przez ludzi. Od człowieka zaraził się też tygrys i siedem innych dużych kotów w Bronx Zoo. Z kolei analizy genetyczne wykazały, że podczas epidemii SARS z lat 2002–2003 doszło do licznych zarażeń małych mięsożernych zwierząt przez ludzi. Warto też przypomnieć, że w 2009 roku podczas epidemii ptasiej grypy aż 21 krajów poinformowało o zarażaniu się  zwierząt od ludzi. Zjawisko takie nie jest całkiem nowe. Od lat 80. ubiegłego roku naukowcy informują, że od ludzi zarażają się zwierzęta domowe, hodowlane oraz dzikie. To przenoszone przez ludzi choroby stały się jednym z czynników, przez który goryle górskie z Ugandy znalazły się na skraju zagłady. Takie „odwrotne zoonozy” mogą być śmiertelnie groźne dla zwierząt. Ale eksperci martwią się, że mogą one stanowić też poważne zagrożenie dla ludzi. Nowe wirusy i ich szczepy pojawiają się zwykle w wyniku mutacji lub wymiany materiału genetycznego w wirusem, który w tym samym czasie zaraził tego samego gospodarza. I to ten drugi proces – w przypadku wirusów grypy jest to skok antygenowy, w przypadku koronawirusów jest to rekombinacja genetyczna – powoduje, że patogeny przechodzące z człowieka na zwierzęta są tak niebezpieczne. Jak zauważa Casey Barton Behravesh, dyrektor w CDC National Center for Emerging and Zoonotic Infectious Diseases, za każdym razem gdy wirusy mogą się mieszać z innymi, mogą powodować poważne choroby, szczególnie, gdy mogą przeskakiwać pomiędzy ludźmi a zwierzętami. Jednym z najlepszych „naczyń” do takiego mieszania się wirusów są jedne z najbardziej rozpowszechnionych zwierząt hodowlanych – świnie. W roku 2009 wirus H1N1 zabił od 150 do 575 tysięcy ludzi w ciągu roku. Wirus ten zawiera segmenty genetyczne pochodzące od ludzi, ptaków, świń z Ameryki Północnej oraz świń z Eurazji. W ostatnich latach zidentyfikowano wiele ludzkich wirusów, które krążą wśród świń. Wiemy o ptasich wirusach, które zarażają świnie. Do tego mamy dziesiątki, jeśli nie setki ludzkich wirusów, które pochodzą od ludzi. Skład genetyczny wirusów świńskiej grypy pochodzi więc większości od ludzi, mówi Martha Nelson z amerykańskich Narodowych Instytutów Zdrowia. Wiemy, że od roku 2011 wirusy świńskiej grypy pochodzące od wirusów ludzkiej grypy zaraziły ponad 450 osób w samych tylko USA. Do większości infekcji doszło na targach rolniczych. Szczegółowe badania tych wirusów wykazały, że w bardzo ograniczonym stopniu są one w stanie przenosić się między ludźmi. Jenak im większa różnorodność genetyczna wirusów u gospodarza, w tym przypadku u świń, tym większe ryzyko pojawienia się wirusa, który będzie w stanie przenosić się między ludźmi. To jak gra w rosyjską ruletkę. Wiemy, że te wirusy, które przeszły ze świń, są w stanie infekować ludzi. Jest tylko kwestią czasu pojawienie się szczepu zdolnego do transmisji pomiędzy ludźmi, dodaje Nelson. Mamy tutaj więc kilka poważnych czynników ryzyka. Świnie są świetnym naczyniem do mieszania się wirusów, wiemy, że ludzie zarażają je wirusami i wiemy, że następnie wirusy, po zmianach genetycznych, zarażają ludzi. Jeśli do tego dodamy fakt, że obecnie hoduje się na świecie niemal 700 milionów świń, a zwierzęta te są przemieszczane pomiędzy regionami i kontynentami, mają częsty kontakt z ludźmi i wieloma innymi świniami, to musimy przyznać, że istnieje tutaj wiele okazji do pojawienia się szczepu wirusa, który nie tylko zarazi ludzi, ale również będzie też przenosił się między nimi. Na razie jednak nie wiemy, na ile duże jest realne ryzyko wybuchu epidemii w wyniku „odwrotnej zoonozy”. Dotychczas większość nowych zoonoz pojawia się w wyniku kontaktu ludzi z dzikimi zwierzętami. Jednak interakcja pomiędzy ludźmi i zwierzętami jest niezwykle złożona. Jak dotychczas nie wydaje się, by „odwrotna zoonoza” miała miejsce podczas COVID-19. Wiemy o nielicznych przypadkach zwierząt, które zaraziły się od ludzi. Być może, chociaż nie jest to pewne, koty żyjące blisko siebie mogą przekazywać sobie nowego koronawirua. Jednak nie ma dotychczas żadnych dowodów, by zarażony nowym koronawirusem kot mógł przekazać go człowiekowi. « powrót do artykułu
  25. Na południowo-wschodnich obrzeżach Tarxien na Malcie w ramach monitoringu sprawowanego przez Sovrintendenza Tal-Patrimonju Kulturali podczas prac budowlanych odkryto klaster kilku grobów. Były to głównie znane z wysp Archipelagu Maltańskiego typowe groby komorowo-szybowe, wykorzystywane za czasów imperium kartagińskiego i w okresie rzymskim (1800-2500 lat temu). Dwa z opisanych w ostatnim komunikacie prasowym były nadal zamknięte. W jednym znaleziono szczątki dwóch dorosłych osób, w drugim - urny z prochami. W skład zespołu badającego stanowisko wchodził m.in. osteolog. W projekcie brali udział specjaliści z firmy QPM Limited. W pierwszym zamkniętym grobie znajdowały się szkielety dwóch dorosłych osób, amfora i patera. W drugim - urny z prochami, lampa oliwna, drobne gliniane naczynia (prawdopodobnie na dary grobowe), a także amfora i patera. Ta komora była wykorzystywana, kiedy wyspa była częścią imperium kartagińskiego/w okresie wczesnorzymskim, czyli między ~IV a II w. p.n.e. Specjaliści z Sovrintendenza Tal-Patrimonju Kulturali podkreślają, że jak widać, praktyki pogrzebowe różnią się w tym samym kontekście archeologicznym; mamy do czynienia zarówno z pochówkiem, jak i kremacją. W kolejnych miesiącach zostaną zbadane kolejne groby. Analiza artefaktów znalezionych podczas wykopalisk ma rzucić nieco światła na historię i tożsamość zmarłych - ich płeć, wiek, urazy czy przebyte choroby - oraz na praktyki pogrzebowe. W międzyczasie w biurach Sovrintendenza Tal-Patrimonju Kulturali w Valletcie będzie można zobaczyć wystawę czasową z obiektami wydobytymi z jednego z grobów. Warto przypomnieć, że w Tarxien znajduje się stanowisko archeologiczne Świątynie Tarxien, które w 1992 r. wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kompleks budowli megalitycznych z neolitu i epoki brązu odkryli przypadkowo w 1913 r. miejscowi rolnicy. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...